19 lipca 2018

Zaś się popłakałam

Niewiele mi trzeba, by się pobeczeć. No i teraz se właśnie beczę rzewnymi łzami. Z emocji, z radości i sama jeszcze za bardzo nie wiem z czego. Zawsze, gdy mówię o żydowskich dzieciach z Rybnika mam przed oczami wielkooką Shaindlę (Stefcię) Rybę, córkę Abrahama i Miriam. Może przez to, że moja Mama też mi taką kokardę na głowie robiła i też miałam takie bycze ślepia… Ja żyję, bo urodziłam się w dobrych czasach, a ją zagazowano, bo jeden zjeb tak uznał.

(Shaindla Ryba – źródło: Yad Vashem)

Niejednokrotnie pokazywałam jej zdjęcie na spacerach po Rybniku. Waliłam ludziom po oczach tą fotografią, by wiedzieli do czego prowadzi nienawiść. Widziałam łzy w oczach kobiet, zresztą samej mi się łamał głos przy pokazywaniu tej dziewczynki, co na pewno nie było profesjonalne ze strony przewodnika. Dla niej szłam w Marszu Żywych (tu o tym wydarzeniu  ➡ „Jesteśmy ich zemstą”). To ta mała dziewczynka, zamordowana w obozie zagłady, jest dla mnie symbolem Szoa.

I przed chwilą mi plipnęła komórka informując o mailu. W ciul ich dostaję, więc nie zawsze odczytuję od razu. Tym razem jednak czekam na list z Anglii, no to kliknęłam. Nawet bez breli ujrzałam, że pisze do mnie ktoś z rodziny Rybów. Od lat jestem zarejestrowanym użytkownikiem portalu JewishGen, na którym wypisałam wiele rybnickich nazwisk, których poszukuję. No i prask! Pisze pan, że się akurat zarejestrował. Dodaje, że jego mama urodziła się w Rybniku, jako córka Abrahama i Miriam i czy jest „connection”? No kurde! Takie connection, że się zaraz poryczałam. Pan jest synem siostry Shaindli, czyli wnukiem Abrahama i Miriam (też zginęli w obozie zagłady – tak podaje Yad Vashem).

(Abraham Ryba – źródło: Yad Vashem)

(Miriam Ryba – źródło: Yad Vashem)

Nie wiem, czy logicznie napiszę ten post, bo w łepie mi się głębią miliony myśli. Bierzcie poprawkę na mój skołowany z emocji mózg  😉

Abraham Ryba nie pochodził z Rybnika. Skąd był, to na razie nie wiem. Wiem czym się zajmował, bo to można znaleźć w starych wykazach na Śląskiej Biblio Cyfrowej.

Z kolei w Jagiellońskiej Biblio, jak człowiek pogrzebie, to znajdzie antysemickie przytyki w jego kierunku. Takie „kwiatuszki” miały miejsce na wiecu, który prowadzili ojcowie franciszkanie z mojego miasta  👿

Prawdopodobnie miał brata, który miał też mały geszefcik.

Abram nie należał do krezusów, co widać z wysokości płaconych podatków na rzecz gminy żydowskiej. Skupował stare żelastwo i tym handlował. Mieszkał se przy ulicy Korfantego, a handlował na Młyńskiej.

Na pewno nikomu za mocno nie wadził.  Aż do momentu, gdy kurdupel z wąsem wlazł do Polski.

Jak przeżyła Genia – siostra Shaindli – urodzona w Rybniku w 1930 r. to jeszcze nie wiem. Mam wielką nadzieję, że się dowiem, gdy pana, który się do mnie odezwał i podzieli się tą historią. Oby!

Na razie idę se dalej beczeć, bo takie odkrycie to trzeba odreagować. Miałam ćwiczyć przemówienia na genealogiczną konfę w Warszawie, ale dziś ją olewam. Po raz n-ty utwierdzam się w przekonaniu, że idę właściwą drogą. Dla takich momentów warto spędzać godziny przed kompem, w archiwach i olewać co myślą ci inni.

31 maja 2018

Gruba a żydowskie ślady

Na grubie robił mój śląski pradziadek. Robił i śląski dziadek. Jego syn, a mój tata też. Na grubach Dolnego i Górnego Śląska pracował po wojnie też mój nieśląski dziadek. Można powiedzieć, że nieśląska babcia również, bo w końcu praca bibliotekarki w przykopalnianym Domu Górnika, to była praca związana z górnictwem. Pracowała też ich córka, czyli Mama. I tylko ja nie.

Od zawsze wiedziałam, że ja nie chcę na grubę. Choć one były wszechobecne w moim życiu od dzieciństwa. Jedna kopała pod domem, w którym się urodziłam i przez nią dom musiał zostać rozebrany. Przez nią też w drugi rodzinny dom poszło więcej żelaza niż norma przewidywała. Przez pierwsze dwa lata podstawówki mieszkałam przy innej grubie – w paradnym familoku. Paradnym, bowiem przeznaczony był dla osób z dozoru kopalni. Do bocznej bramy kopalni, przy której była wydawka węgla było może z 50 metrów. Przy krótkiej uliczce stali wozacy (tacy jak z Misia) i czekali na swoją kolej do załadunku. Mieszkało nas w tym familoku z 10 dzieci. Wszyscy popołudniami upyprani od tery, która kapała z dachu, od wszechobecnego pyłu węglowego, od śląskiego, boskiego brudu. Nudzącym się wozakom sprzedawaliśmy stare gazety „Sport”, a zarobione grosze wydawaliśmy na kołoczyki, które można było kupić w „konzumie”. Patrząc na tą kopalnię, w wieku 7 lat wypaliłam na raz dwa pierwsze papierosy skradzione tacie z barku. Też to były Sporty. Powinnam dodać, że nic mnie nie udusiło. Tą kopalnię kochałam. W nocy dochodziły z niej różnorakie odgłosy i smrody, z powodu których nikt nie robił larma, takiego jak teraz.

Potem mnie zabrano z tego miejsca i wtłoczono w miasto. Fujjj. Dziesięciopiętrowy blok, niby 4 pokoje a pitki takie, że nawet w gumę nie można było grać w mieszkaniu. Windy, zsypy, i jeden beznadziejny trzepak. Przy grubie mieliśmy trony, po których się pięły winobluszcze i dwa trzepaki. Do końca podstawówki tęskniłam za tą kopalnią, buchającą z ziemi parą, różnymi rurami, wozakami i zapachem pyłu węglowego. Liceum było na tyle kochane, że o kopalni zapomniałam. Jedynie praca rodziców, czyli nerwy taty, czy stresy mamy (gdy np. pacyfikowano jej grubę w stanie wojennym) przypominały  mi o tym, że jestem z górnictwem związana. Nie chciałam pracować na grubie. No way. Ja po swojemu. Od 1985 r. zawodowo w żaden sposób się z kopalniami nie związałam. Tylko powrót po latach do domu, w którym jest dużo żelaza powodował, że o kopalni mówiłam. No i moja hałda, którą mam w zasięgu wzroku i którą bardzo kocham uświadamiała mi zawsze, że gruby tu były, są i będą.

Nie znasz jednak człowieku ani dnia, ani godziny. Okoliczności przyrody sprawiły, że od jutra zaczynam pracę na Grubie. Takiej przez duże G. Od rana dziś się jej uczę. Wnikam w jej historię, zagmatwane konsolidacje, nadania, kuksy i inne, na razie mi obce, określenia i terminy.

Nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła analiz od wyszukania choćby jednego żydowskiego śladu. Miałam go już przy śniadaniu  :mrgreen:  Salomon Isaac, zwany też Salomon Isaac zu Pless. Po przeczytaniu całego artykułu Romana Adlera pt. „Wkład Salomona Isaaca z Pszczyny w uprzemysłowienie Górnego Śląska” wpadłam w zachwyt nad tym obrotnym i mądrym Żydem. Faktor solny czyli agent handlowy, pośredniczący w handlu solą z Wieliczki do Prus, handlarz suknem np. do Turcji. Powołany przez Karla Georga von Hoyma na przysięgłego górniczego. Hoym powierzył mu nadzór na kopalniami ołowiu, srebra i żelaza. To on odkrył w latach 80-tych  XVIII w. złoża węgla koło Niewiadomia, Czernicy i Czerwionki. W 1790 r. zlokalizował płytkie złoża węgla w okolicach Zabrza, dzięki czemu powstała m.in. kopalnia Luiza. To jemu król pruski pozwolił w 1765 r. na osiedlenie się w Pszczynie, choć wtedy jeszcze Żydzi mieli wielkie problemy przy osiedlaniu się w miastach śląskich. Tu kupił dom przy Rynku i jak pisze mój znamienity kolega Sławomir Pastuszka prowadził też karczmę, wybudował dom modlitwy. Bo o założeniu rodu Plessnerów nie wspomnę.

Był członkiem elity żydowskiej Górnego Śląska – tzw. Hofjuden.  Król Fryderyk Wilhelm II napisał w nadanym mu przywileju: „wobec wyświadczonych przez niego ku Naszemu łaskawemu zadowoleniu usług oraz okazanej nienagannej postawy i gospodarności, nie mniej przez wzgląd na to, że w swojej działalności wspierał potrzebujących sukienników poprzez przedpłaty w pieniądzu i wełnie na rzecz wytwórni sukna i takoż nadal w istniejących okolicznościach czynić będzie, temuż (…) po wsze czasy zezwalamy i nadajemy Generalny Przywilej Ochrony i Handlu na Wrocław i Śląsk”. Taki gościu!

To nic wszystko, taki mały mały pikuś, gdyż po jakimś czasie został przez ministra Redena mianowany na górmistrza ze stałą państwową pensją. Na stare lata osiadł w Bytomiu, gdzie prawdopodobnie zmarł. I to jemu zawdzięczamy powstanie kopalni Hoym pod Rybnikiem, dziś Zabytkowej Kopalni Ignacy, na której jutro zaczynam pracę  😆 Po tylu latach utrzymam tradycję rodzinną.

Jeden Salomon jednak wiosny nie uczynił w moich dzisiejszych historycznych poczynaniach. Dokopałam się do informacji, iż sam Karl Georg von Hoym, od nazwiska którego nazwano, powstałą w 1792 r. kopalnię był bardzo przychylny Żydom. Przyczynił się do powstania rabinatu śląskiego i reglamentu żydowskiego. Należy pamiętać, iż było to jeszcze przed Edyktem Emancypacyjnym. No i w Brzegu Dolnym, gdzie miał posiadłość (nota bene fantastyczną) pozwolił na wydawanie jedynej na Śląsku gazety żydowskiej oraz na wybudowanie w 1785 r. synagogi. I jak nie lubić takiego gościa i jego, a od jutra i mojej gruby 🙂

Żeby jednak nie było za miło, to w swoich zasobach laptopowych znalazłam coś, co też wiąże się z kopalnią Ignacy (dawniej Hoym). Rok 1939  🙁

Na tym bożociałowa nauka się kończy. Jak się do jakichś innych Żydów z Ignacego dokopię, to na pewno o tym napiszę. Over na dziś.

20 maja 2018

Konfa – odliczanie czas zacząć

Kiedy w październiku ubiegłego roku roku zostałam zapytana, czy chciałabym wziąć udział w międzynarodowej konferencji genealogów żydowskich (dodam, że wielce prestiżowej), organizowanej przez International Association of Jewish Genealogical Societies, palnęłam od razu: TAK. Zaszczyt dla takiego pliploka spod chwałowickiej hałdy. Tym bardziej, że nie trzeba nigdzie latać, bo konfa po raz pierwszy w postkomunistycznym kraju, czyli w Polsce. Zazwyczaj to w jakichś Stanach, Izraelu, czy Londynie. Potem była długa cisza, więc uznałam, że jako ten plimplok odpadłam w przedbiegach, bo w takiej konferencji biorą udział same tuzy. Przyszedł grudzień i dostałam półoficjalne zaproszenie. Odpowiedziałam: yes, nie kumając w ogóle, że jestem jednym z gości specjalnych. Ponad 1000 uczestników z całego świata i Małgosia (jedyna osoba z Górnego Śląska) ma wygłosić dwie prelekcje po angielsku przed fachurami, którym do pięt nie dorasta. Oczywiście tysiąc ludzi na raz nie będzie mnie słuchać, ale to nie ma znaczenia. Czy pięciu, czy stu dostałam i tak nerwowej drżączki przed Bożym Narodzeniem, bo musiałam na szybko wymyślić dwa tematy, napisać jakiś bio o sobie, streścić te tematy i inne cuda na kiju. Tematy wykombinowałam w 2 sekundy. Jeden rybnicki – nie ma byka we wsi – Rybnik na pierwszym miejscu. Uznałam, że moi ukochani Mannebergowie, to materiał, którym mogę się pochwalić. Drugi to rodzina Clare, której stałam się cząstką przez trzy lata detektywistycznej pracy (tu można o tym przeczytać ➡ Historia Weissenbergów). Obie rodziny wyraziły zgody i dzięki pomocy samej Clare, literackim angielskim przygotowałam streszczenia i to co należało, by móc zacząć logować się do udziału w konfie. Ja pierdziu… nie było to łatwe. Każdy system internetowy jest skomplikowany. Ten konferencyjny też do takich należał. Ileś razy dochodziłam do miejsca, w którym trzeba podać kod, który uprawniał mnie do bezpłatnego udziału i dupa. Odciepywało mnie. Już było tak daleko, że chciałam olać i srać to wszystko. Nie znosząc skype’a łączyłam się z Ameryką i szukałam pomocy. W końcu po iluś próbach system mnie łyknął i przepuścił. Ufff. Teraz mogłam te wszystkie spłodzone dokumenty aplikacyjne w odpowiednie rubryczki wcisnąć i czekać na dalszy rozwój wypadków.

Clare mi piękne bio wymodziła  :mrgreen: Musiało mieć, jak i reszta, określoną ilość znaków.

Małgorzata Płoszaj is an independent researcher and educator who has been working on the history of Jews in Upper Silesia for over a decade, with particular emphasis on the city of Rybnik. Having visited over three hundred Jewish cemeteries in Poland, Małgorzata runs campaigns for their restoration and also documents them for Virtual Shtetl. In 2010, Małgorzata was awarded a diploma for the preservation of Jewish heritage by the Israeli Ambassador and the Jewish Historical Institute. Currently, Małgorzata is an associate of the Upper Silesian Jews House of Remembrance in Gliwice. She runs a research blog about Silesian Jews.

Styczeń minął spokojnie, moja aplikacja przeszła, więc wiedziałam, że jadę. Wsio za free, czyli wszystkie koszty pokryje GerSIG, czyli German Jewish Special Interest Group GerSIG. Hotel, dojazd, wyżywienie, dziś się okazało, że nawet paradny bankiet. Cała impreza ma trwać tydzień w Hiltonie. No wiem… nieźle brzmi. Nawet mogłam se tam noclegi zamówić, ale uznałam, że to byłaby totalna bezczelność z mojej strony, by bukować tam jedynkę. Skromniutko poleciałam i uznałam, że IBIS styknie. Mogę codziennie zapinkalać te 10 minut piechty. Potem przyszedł następny deadline na dodawanie jakichś kolejnych materiałów promocyjnych, ale nie za bardzo miałam co, ani kiedy, bo nawet do pracy nie zasiadłam. Czyli olałam reklamowanie swoich wystąpień, bo lepiej by mało ludzi przylazło oglądać zestresowaną Hanyskę. Cały czas jednak trzymałam rękę na pulsie i śledziłam ogromniastą grupę fejsbukową. A tam posty Amerykanów typu: Czy w Polsce jest w hotelach wi-fi? Czy można płacić kartami kredytowymi? Kto się ze mną wybierze na jeden dzień do Białorusi do wsi takiej a takiej? Kto po konferencji jedzie do Lwowa?

Po rządowej akcji z ustawą o IPNie dopiero się zagotowało od postów. I to nie takich, które krytykowały, a tych, które wyrażały obawy o ewentualne antysemickie postawy Polaków. Admini tego byczego forum uspokajali, że Polska jest spoko. Że nie ma obaw. Że to polityka, a konfa jest dla genealogów. Gdy ukazał się pełny program konferencji i zobaczyłam swoje nazwisko, to nie powiem, byłam dumna. Leżałam se w łóżku i czytałam, że mam wystąpienie we wtorek i czwartek. Taka se ja. Sodówa waliła w czerep.  :mrgreen:

Co jakiś czas dostawałam maile różnorakie. A to, że jakiś lunch jest płatny, a to, że bankiet będzie i trzeba się znowu zalogować, by w nim brać udział. Na wszystko miałam czas, więc tylko czytałam na chybcika i tyle. Potem przyszedł mail z pytaniem, czy mogę zamienić termin drugiego wystąpienia i przenieść je z czwartku na wtorek, czyli w jeden dzień obydwa. Jasne. Lepiej mieć jeden dzień sraczkę, niż dwa dni. Dwa stresory zawsze gorsze od jednego. Nie doczytałam jednak, że to ma być w tzw. prime time, czyli w czasie lunchu, gdy zgromadzi się cała śmietanka genealogów zajmujących się Żydami niemieckimi. Po trzech dniach to do mnie dotarło. Kurde flak! Tydzień to przeżywałam, zanim wróciłam do normalności.

Aż tu nagle wyświetla mi się komunikat na Fb, iż jest nowy post na forum dodany przez Admina. Klikam i widzę mojego ukochanego Josefa Manneberga. A przy jego zdjęciu info, iż to mogą być: „the hottest tickets in the town!”. Czyli wtedy, gdy ja będę mówić o moich rybnickich Mannebergach. Nie wspomnę, że Admin napisał, iż zostało tylko 21 wolnych miejsc. A ja nadal w głębokim lesie. Wręcz puszczy amazońskiej.

Maj Inglisz coraz słabszy, a prezentacje nie tknięte. Zmotywowana zasiadłam do lapa i urodziłam 6 slajdów z drugiej prezentacji o Weissenbergach, czyli rodzinie Clare. I mnie zatkało. Wena uciekła. Zrobiłam screen z Fb, posłałam go wnukom Josefa Manneberga i od tego czasu czekam na natchnienie. Myślę, że jak ono nadejdzie to zasiądę na balkonie z medalowym piwem Brewery, oprę szłapy o drugie krzesło i patrząc przez kilka dni pod rząd na migające za hałdą światła radlińskiej koksowni uda mi się coś stworzyć. Jeśli żadne złe fale mnie nie będą rozpraszać, to może nie przyniosę gańby Rybnikowi. Mam jeszcze ciut ponad 2 miechy. Trzymajcie kciuki  😉

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Konfa – odliczanie czas zacząć została wyłączona
26 marca 2018

O żydowskiej ochronce w Rybniku i związanej z nią rodzinie Katzów cz.2

Wracam do opowieści o żydowskiej ochronce w Rybniku (cz. 1 ➡ tu) i pracującej w niej przez ponad ćwierć wieku parze, czyli Leopoldzie i jego żonie Betty Katz. Co prawda, to on – Leopold szefował placówce, ale dla mnie to jego żona będzie główną bohaterką tego wpisu. Pierwszy raz o Betty opowiadałam w naszym muzeum przy okazji Dnia Kobiet. Dzięki temu w najnowszym wydaniu Gazety Rybnickiej jest wzmianka o tej niezwykłej kobiecie. Należy się jej to wspomnienie.

Betty pochodziła z miasta Posen, czyli Poznania. Tam przyszła na świat w 1872 r. Skończyła seminarium nauczycielskie i najprawdopodobniej w Lesznie poznała swego przyszłego, starszego o 8 lat, męża Leopolda Katza, również nauczyciela. Być może tam się pobrali. Zanim Leopold Katz objął kierownictwo w sierocińcu w Rybniku, przez jakiś czas pracował w pobliskim Ratibor. Do naszego miasta przeprowadzili się wiosną 1894 r. Ciekawostką jest, iż by Leopold mógł zostać dyrektorem placówki, musiał mieć żonę, która miała mu pomagać w pracach wychowawczych oraz administracyjnych. Betty nadawała się do tego idealnie, o czym świadczy jej całe późniejsze życie. Para zamieszkała na terenie sierocińca i po jej kierownictwem ochronka stała się nowoczesnym, przyjaznym dla podopiecznych i ważnym miejscem na mapie nie tylko Rybnika.

Sam Leopold, oprócz pracy zawodowej, angażował się w życie społeczne miasta, gdyż był przez pewien okres rajcą miejskim. Niewątpliwie świadczy to o jego znaczeniu i popularności.

Dwa lata po przyjeździe do Rybnika parze urodził się pierworodny syn Lothar, a w 1898 r. Günther.

Chłopcy wychowywali się i dorastali na terenie ochronki wraz z dziećmi, którym los zabrał rodziców. Wszystko szło swoim trybem, czasem lepiej, czasem gorzej, czyli tak jak to zwykle w życiu bywa. Aż do momentu Wielkiej Wojny, którą ludzie tak onegdaj nazywali, nie przypuszczając, że może wybuchnąć jeszcze większa wojna. Młodziutki syn Betty i Leopolda, czyli Günther został powołany do armii niemieckiej. A może sam się zaciągnął? Nie da się tego dziś ustalić. Można za to ustalić, iż zginął pod koniec wojny, tj. 23 sierpnia 1918 roku na terenie Macedonii. Miał zaledwie 18 lat. Ogromna tragedia dla rodziców. Chcąc zachować pamięć o swym synu wmurowali w sierocińcu tablicę pamiątkową oraz założyli specjalny fundusz nazwany jego imieniem (Günther Katz-Stiftung), w wysokości 3 tys. marek. Fundusz ten miał być przeznaczony dla zdolnych uczniów rybnickiego gimnazjum. Na szczęście drugi z synów żył i zgodnie z marzeniami studiował medycynę.

Niestety, koniec odległej od Rybnika wojny, to nie był koniec dramatów, z którymi musiała się zmierzyć rodzina Katzów. Choć Wielka Wojna nas, jako regionu, zbytnio nie dotknęła, to wnet miały do nas dotrzeć te małe, rodzinne, domowe wojenki, przez które dyrektor i jego żona musieli po 28 latach opuścić miasto, które pokochali. Musieli zostawić dom rodzinny, dom, w którym pomagali potrzebującym dzieciom i społeczność, z którą się zżyli. Takie pstryknięcie palcami i zmieniły się granice. Szastu prastu, pozamiatane. Tu Polacy, tam Niemcy. Starszy, czyli ten jedyny żyjący, syn miał już praktykę lekarską w przepięknym śląskim mieście Beuthen, więc rodzice postanowili tam na jakiś czas osiąść. Przedtem jednak fundusz Günther Katza przenieśli do miasta, które nadal było niemieckie. Z pieniędzy mogły korzystać dzieci z raciborskiego gimnazjum.

W Bytomiu Katzom urodził się wnuk, o czym powiadamiał ich syn – pan doktor Lothar Katz wraz z żoną Gertrud.

I tam zapewne Betty zaczęła myśleć o nowej pracy. Nie mogła siedzieć bezczynnie, a na bycie jedynie babcią chyba się jeszcze było dla niej za wcześnie. To według mnie była kobieta, która musiała pracować dla innych, dla słabszych, potrzebujących. Być może dzięki znajomościom, które zawiązała jeszcze będąc w Rybniku, wyjechała wraz z mężem do Berlina, by zatrudnić się w ośrodku dla ociemniałych. Myślę, że praca pomagała jej zapomnieć o śmierci syna na wojnie oraz o tym, że musiała zostawić Rybnik, sierociniec, dzieci, którymi się z mężem opiekowali, przyjaciół, dom i wszystko inne co zdążyli pokochać mieszkając tyle lat w małym śląskim, zielonym miasteczku.

W Berlinie niestety nadeszła kolejna tragedia. Krótko po tym, jak małżonkowie się urządzili, w wieku 62 lat zmarł Leopold. 18 października 1926 r. został pochowany na cmentarzu żydowskim Weissensee.

Betty na pewno rzuciła się w wir pracy. Została dyrektorem ośrodka dla ociemniałych w Berlinie-Steglitz. Początkowo miała 30 podopiecznych, po rozbudowie placówki potrzebujących pomocy było 50. Zarządzała też personelem medyczno-administracyjnym, który wraz z nią pracował nawet, gdy do władzy doszli naziści. Jesienią 1941 r. ośrodek dla niewidzących został przejęty przez Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy, a 19 listopada 1941 r. wszyscy mieszkańcy oraz personel musieli opuścić dom przy Wrangelstraße. Betty, wraz z ociemniałymi, którymi się opiekowała, została przesiedlona do tzw. punktu zbiorczego w Weissensee. Jako 621. znalazła się na skrupulatnie napisanej liście do wysyłki. Na liście znalazło się 1013 osób. Również Katz, geb. Falk, Betty Sara, ohne Beruf. Bez zawodu napisano. Bo jak Żydówka mogła mieć zawód?

Transport odjechał do obozu koncentracyjnego Theresienstadt 14 września 1942 r. Kilka dni przedtem Betty została zmuszona do sprzedaży swojego domu za bezcen. Dzięki różnym koneksjom, jeszcze przed 1940 r., udało jej się załatwić wizy amerykańskie dla swojego syna i jego rodziny. Amerykanie młodego lekarza jeszcze zaakceptowali, ale starszej pani już nie. Betty w obozie przeżyła ponad półtora roku. Zginęła w wieku 72 lat – 6 czerwca 1944 r. Całe swoje życie poświęciła potrzebującym, więc jestem przekonana na 100%, że i w obozie pomagała innym na tyle, na ile umiała.

Kilka lat temu, przed dawnym żydowskim ośrodkiem dla ociemniałych w Berlinie-Steglitz wmurowano w chodnik wiele Stolpersteinów. Jeden upamiętnia Betty Katz, kobietę wyzwoloną, wyedukowaną, empatyczną, społeczniczkę, tą, która do końca była z potrzebującymi, a przede wszystkim matkę, która zdołała uratować syna, dzięki czemu gdzieś tam, w okolicach Nashville, mieszkają ci, którzy noszą jej krew.

Ten poniższy rysunek, przedstawiający Betty, namalował syn Lothar w 1936 r. Pochodzi ze strony:  ➡ https://www.stolpersteine-berlin.de/de/biografie/5904

Betty nie ma swojego grobu, niech więc choć ten rybnicki wpis i berliński „Kamień pamięci” będą o niej przypominać.

A co stało się z ochronką, w której Betty przez tyle lat pracowała z mężem? No cóż. Po nastaniu Polski, Gmina Izraelicka w Katowicach uznała, że utrzymywanie sierocińca jest zbyt drogie i sprzedała budynek władzom państwowym, które urządziły w nim szkołę rolniczą. Po wojnie była w nim szkoła muzyczna, a 10 lat temu, miejsce gdzie przez 28 lat pracowali i mieszkali Katzowie zostało rozwalone i zniknęło.

Źródła:

Statistik und Deportation der jüdischen Bevölkerung aus dem Deutschen Reich, czyli strona  ➡ http://www.statistik-des-holocaust.de/list_ger_ber_gat2.html

https://www.stolpersteine-berlin.de/de/biografie/5904

Wikipedia (fot. Stolperstein Betty Katz), artykuł Marka Czaplińskiego „Sierociniec żydowski w Rybniku w latach 1893-1922”

Wycinki z prasy (Ostdeutsche Morgenpost) nadesłane przez pana Piotra Hnatyszyna z Muzeum w Zabrzu ( DZIĘKUJĘ!), Archiwum Państwowe w Katowicach i Raciborzu

Moje własne przekopki i wykopki internetowe

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania O żydowskiej ochronce w Rybniku i związanej z nią rodzinie Katzów cz.2 została wyłączona
6 marca 2018

O żydowskiej ochronce w Rybniku i związanej z nią rodzinie Katzów cz.1

Do opisania żydowskiej ochronki i jej dyrektora – doktora Leopolda Katza przymierzałam się jak sójka do wylotu za morze. Gdyby nie materiały, które jakiś czas temu podesłał mi pan Piotr Hnatyszyn z Muzeum Miejskiego w Zabrzu, to nadal sierociniec i rodzina Katzów leżałaby zakopana w szufladzie. Nota bene, nie myślcie, że ja to mam wsio faktycznie w szufladach. Nie, mam to w segregatorach  😉

Piotr podsyłając, sfotografowane przy okazji własnych poszukiwań, kilka informacji o rodzinie Katzów, zmobilizował mnie do wsadzenia tyłka w fotel, skomasowania rzeczy, które wiem i opowiedzenia tego cuzamen do kupy czytelnikom Szuflady.

Nie będę zaczynać od słów „”na początku był chaos” i nie będę szczegółowo opisywać samej idei powstania żydowskiego sierocińca na Górnym Śląsku, gdyż dla mnie najbardziej istotne jest to, że powstał w Rybniku. Gdyby nie 20.000 marek, które przekazał, wówczas już rentier, Ferdynand Haase, to myślę, że ochronka nie zostałaby wybudowana w moim mieście. Ferdynand kasę obiecał, ale dał warunek: To musi powstać w Rybniku. Przekazywanie różnych kwot pieniężnych deklarowali Żydzi nie tylko ze Śląska. Dorzucały się gminy – te bogatsze, jak i te biedniejsze. Rybnicki kupiec Prager ofiarował 10 tys. cegieł. No i zaczęli wznosić obiekt, który miał służyć żydowskim sierotom oraz ubogim dzieciom aż do 1922 r.

Uroczyste otwarcie ochronki zaplanowano na 29 października 1893 r. Kogo tu nie było na tej imprezie  :mrgreen: Śmietanka towarzysko-polityczno-urzędniczo-religijna. I to wszystkich wyznań. Radca sanitarny Freund przekazał klucze landratowi, budowniczy Fuchs wszystkich oprowadził po całym obiekcie, rabin Cohn z Katowic sierociniec pobłogosławił. Na koniec zaśpiewał chór i wszyscy goście przeszli do hotelu Wittiga przy Rynku na wyżerkę na 120 osób. Niestety, głównego fundatora na uroczystości nie było, gdyż chorował. Zmarł tego samego roku na początku grudnia. O nim samym możecie przeczytać tu  ➡ Haase epopeja – Ferdynand (cz.4)

Nowoczesna ochronka dla dzieci zaczęła działać. Uchwalono statut i wybrano specjalne Kuratorium (jego skład się często zmieniał). Do pomocy, kuratorium wybierało tzw. „damy honorowe”, których zadaniem było sprawowanie dodatkowej opieki nad dziećmi. Ponadto właśnie to Kuratorium, za aprobatą Zarządu Związku Gmin Synagogalnych Rejencji Opolskiej, podejmowało decyzję o zatrudnianiu kierownika zakładu. Pierwszym kierownikiem został mianowany dr Oskar Götz z Rybnika. Pracował na tym urzędzie niecały rok. Po nim zatrudniono dr. Leopolda Katza, który kierował sierocińcem do 1922 r.

Co wiemy o tym zasłużonym dla miasta i na pewno dla dzieci lekarzu? Dr Katz urodził się w 22 lutego 1864 r. w Mollerfelde koło Getyngi. Seminarium nauczycielskie skończył w Hanowerze, potem w mieście Höxter pracował jako kaznodzieja i nauczyciel, w latach 1887-1890 w Lesznie również uczył dzieci. Sądzę, że właśnie tam poznał swą, o 8 lat młodszą, żonę Betty, z domu Falk.  Miastem, z którego pochodziła Betty był Poznań, a z niego blisko do Leszna. Poza tym sama była nauczycielką z wykształcenia i zawodu, więc o spotkanie nie było trudno  😉 Jeśli para się faktycznie tam poznała, to gdy Leopold został zatrudniony jako belfer w Raciborzu (1890-1894) zapewne byli już małżeństwem. Przybyli do małego Rybnika i 30 kwietnia 1894 r. Leopold zaczął szefowanie sierocińcem położonym w pobliżu dworca kolejowego i paradnego budynku starostwa.

Do rodziny Katzów wrócę później, a tymczasem opiszę samą ochronkę., która wg sprawozdania sporządzonego przez dyrektora stała pośrodku dużego ogrodu o powierzchni 3 morgów. Składała się z suteryny, parteru i pierwszego piętra. W suterenie była sala modlitewna, kuchnia, jadalnia, pralnia i magiel. Na parterze znajdowały się sale robocze, łazienki (ogrzewane!), sala dla dzieci chorych, biuro oraz mieszkanie dla kierownika zakładu. Z kolei na pierwszym piętrze były sale sypialne, wyposażone w łóżka, szafki dla dzieci, krzesła, miednice i inne cuda na kiju, typu spluwaczki czy termometry, wieszadła, itp., itd. W pobliżu sierocińca stał budynek gospodarczy, w którym były pomieszczenia do nauki robót ręcznych, warsztat stolarski, sala gimnastyczna wraz ze sprzętem. Po podłączeniu zakładu do sieci wodociągowej i kanalizacyjnej, oraz po zainstalowaniu, nowoczesnego, jak na owe czasy, centralnego ogrzewania, sierociniec należał do najlepiej wyposażonych obiektów użyteczności publicznej w Rybniku.

Ogród urządził fachowiec nad fachowcami, czyli mistrz Knyst z Pyskowic. Część kosztów jego urządzenia pokrył hurtownik win z Gliwic – Troplowitz, który sam należał do tych, którzy znali się na sztuce ogrodowej.

Zadaniem sierocińca była opieka oraz wychowywanie sierot a także dzieci z domów, których nie było na to stać. Jak choćby trójki boroczków z Koszęcina, których tata był na Wielkiej Wojnie, a matka musiała zamknąć swój zakład fryzjerski z powodu choroby i leczenia w szpitalu. Dzieci w ośrodku były uczone pracy, punktualności, porządku, pilności. Oczywiście, wsio na mocnej podbudowie religijnej. Tu muszę dodać, iż sieroty uczęszczały do szkoły powszechnej miejskiej, a w zakładzie miały zajęcia z religii. Ponadto chłopcy i dziewczynki byli przyuczani do przyszłych zawodów. Dzieci uczone były też empatii, gdyż zachęcano je do pomocy przy chorych wychowankach, pokazywano jak udzielać pierwszej pomocy. W 1916 r. zakład przyjął np. rosyjskiego chłopca – ofiarę pogromu żydowskiego, co  świadczy o wielkiej wrażliwości kierownictwa.

No właśnie… kierownictwa. Tymi, którzy przez 28 lat pracowali na rzecz sierot i biednych dzieci byli wspomniani przeze mnie Leopold i Betty Katz. To oni oddali całe swoje dorosłe i dojrzałe życie Rybnikowi i sierotom. Leo i jego żona zasługują na osobny wpis dlatego na dziś zakończę.

Wrócę wnet 🙂

 

 

7 stycznia 2018

Z Rybnika, przez Hildesheim, do Bury St. Edmunds

Jak to dobrze, że przywrócono durne święto, które choć totalnie mi powiewa, to dało potrzebny oddech. Z uwagi na rodzaj pracy, soboty i niedziele nie są dniami wolnymi dla mnie, więc niech żyje Dzień Trzech Mędrców! Od rana Fejsbuk mnie atakował informacjami, jak ministranci winni pisać kredą na drzwiach „odhaczenie” kolędy, więc wolałam już wleźć do kuchni  i przygotować paradny obiad. Po tygodniu zjadania sylwestrowego bigosu, druga część rodziny wyraźnie miała dość, więc stanęłam przy garach (co się rzadko zdarza, bo pichcenia nie lubię) i zrobiłam śląski obiad. Do surowych jeszcze klusek, od razu wtatarowała Marysia vel Nowotko. Cierp ciało, jak żeś młode koty mieć chciało i je adoptowało  😉

 

Kimę zaliczyłam, choinę rozebrałam, reszta dnia była do zagospodarowania. W zasadzie to powinnam się przygotowywać do spaceru szlakiem Marszu Śmierci, ale w końcu święto jest i nie musiałam pracować. Wyszłam sobie na balkon, popatrzałam na Radlin i moją hałdę, no i zapadła decyzja: muszę siąść do lapa i kogoś wziąć na tapetę. Otworzyłam Folder „Rybnik Żydzi”. Spojrzałam na podfoldery. Zaczęłam w nie wchodzić. Ten nie, ten też nie. Gordon – kantor. Niech będzie on.

Co my tu o nim mamy? W sumie nic. Jedynie akt urodzenia jego syna. Beznamiętny, bo jakiż mógłby być inny, urzędowy dokument informujący o narodzinach dziecka pod koniec września 1884 r.  Dziecko płci męskiej, z matki Sophie Gordon z domu Moses oraz ojca Samuela Alberta Gordona.

Ojciec zgłaszający narodzenie dziecka, podpisał się jako kantor – chazan prowadzący modlitwy w synagodze, czy wypełniający inne istotne posługi, gdy brak rabina. Bezsprzecznie musiał to być wokalista o pięknym głosie.

Gdy Samuel udawał się przed oblicze Standesbeamta, w Rybniku nie było rabina. Od wyjazdu  ➡  Fraenkla minęło już parę lat i gmina nie zatrudniała rabina, a jedynie kantora. Wgryzając się w ten akt urodzenia miałam niezłą zagwozdkę, jak rodzice nazwali syna. Jak wiecie, moja znajomość niemieckiego jest słaba, a rękopisy to już w ogóle jest masakra. Metodą porównywania liter wykombinowałam, że dziecku dano imię: Walter.

No i teraz przede mną było szukanie śladów po Walterze. Gordon, to mało żydowskie nazwisko i trochę czasu mi zajęło nim trafiłam właściwy na trop, czyli miasto w Dolnej Saksonii – Hildesheim.

Teraz, jak zwykle puszczam wodze fantazji (zważając jednak na informacje znalezione w Internetach) i mogę Wam opowiedzieć o Walterze, urodzonym w Rybniku, przyszłym lekarzu, który zakończył swe życie w hrabstwie Suffolk. Przez to, że tam mieszka angielska część mojej rodziny, Walter tego dzisiejszego popołudnia stał mi się jakoś dziwnie bliski.

Na razie wracam jednak do Rybnika. Gdy Walter przyszedł na świat jego tata i mama na pewno się radowali. Może Samuel chciał, by mały w przyszłości został rabinem? Nie wiem, czy w Rybniku Sophie i jej mąż dorobili się innych dzieci. W zapiskach mam tylko ten jeden akt urodzenia u Gordonów, którzy na pewno nie byli z naszego miasta. Kantor był tu na kontrakcie, więc zapewne po jakimś czasie wyjechał. Do czasu wyjazdu pełnił posługę w naszej synagodze odprawiając nabożeństwa, udzielając śluby, grzebiąc zmarłych, itd.

Kiedy wyjechał? Nie wiem. Gdzie? Też nie wiem. Kiedy zmarł? Kolejna zagadka. Pewne jest to, że jego syn, a nasz Walter nie został rabinem, choć podjął studia teologiczne w Breslau. Od bezproduktywnego religijnego pitolenia, wolał pożyteczne babranie się w ludzkich flakach. Został lekarzem w szpitalu St. BernwardKrankenhaus. Zanim, jak wielu niemieckich Żydów, został powołany do wojska w czasie Wielkiej Wojny, ożenił się z Lotte Wolfes z Hamburga. Lotte była od niego młodsza o 10 lat. Para wzięła ślub w sierpniu 1914 r. Ich pierwszy syn Johann Rupert urodził się w 1916 r., co ewidentnie pokazuje, iż Walter bywał na przepustkach 😉 Drugi chłopiec przyszedł na świat już po wojnie, tj. w 1919 r. Młody lekarz w tych ciężkich, bojowych czasach pracował jako chirurg. Niejedno widział i niejedno przeżył. Wojna go zahartowała. Po jej zakończeniu powrócił do Hildesheim, do szpitala St. Bernwarda. W tymże szpitalu, po wielu, wielu latach, umrze na niewydolność wątroby jeden słynny Oskar – Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata, który uratował ponad 1200 światów.

Wracam do Waltera. Mieszkał z bliskimi przy ul. Zingel 24. Jego synowie chodzili do starej szkoły żydowskiej w Hildesheim, a cała rodzina do synagogi w dzielnicy Lappenberg. Życie płynęło spokojnie, do momentu, gdy brunatne koszule zaczęły pojawiać się na ulicach i do władzy doszedł mały, zły człowiek, który bał się dentystów, a na śmierć posłał miliony ludzi.

Zaczęły się szykany. Pochodzenie i wyznanie odgrywały najistotniejszą rolę. Nie liczyły się kompetencje i umiejętności Waltera. Nie brano pod uwagę zasług wojennych. Ustawy norymberskie, zwalnianie z pracy, wyrzucenie do Polski Żydów z obywatelstwem polskim, zamykanie w obozach i ostatecznie Kristallnacht. A społeczność żydowska w Hildesheim była spora. Musieli patrzeć jak płonie ich synagoga, jak wybijane są szyby w witrynach sklepów, jak wywlekani są z mieszkań ludzie, jak ich się bije i aresztuje. Waltera też aresztowano. Trafił do Buchenwaldu. Dwa lata przedtem, w 1936 r. zmarł teść, czyli ojciec Lotte, a sam Walter starał się walczyć o utrzymanie posady, choć poprzez przedstawianie pism od swoich dowódców z czasów wojny. Walczył za kraj, który teraz go traktował jak nie-człowieka. W kwestionariuszu, który musiał nasz rybniczanin wypełnić jeszcze jako lekarz w 1936 r., najważniejszą pozycją była ta, która waliła po oczach słowem : „JUDE”. A jak JUDE to i RAUS!

Hildesheim nie chciało Żydów. Poniższe zdjęcie, pokazujące właśnie tablicę o tej treści, pochodzi ze strony Yad Vashem.

Gdy zwolniono go z Buchenwaldu, widział, że nie ma na co czekać. Trzeba załatwiać wizy i spierdzielać. Jak to załatwił nie wiem. Ale załatwił i rodzinie udało się wyjechać do Anglii jeszcze przed wybuchem wojny. Czy od razu z synami?  Być może. Choć to oni mogli jako pierwsi opuścić Niemcy, by następnie pomóc rodzicom.

Lotte i Gordon, a także ich synowie, zostali oficjalnie poddanymi króla Jerzego VI w 1947 r. Zamieszkali w mieście Bury St.Edmunds w hrabstwie Suffolk. Po wojnie należeli do The Association of Jewish Refugees (Związku Uchodźców Żydowskich). Walter najpierw pracował jako lekarz w West Suffolk Hospital, a potem w St. Mary’s Hospital jako specjalista od geriatrii. Urodzony w Rybniku w 1884 r. syn kantora odchodził na emeryturę w wieku 75 lat, o czym informował Dziennik Związku Uchodźców Żydowskich, we wrześniu 1959 r. życząc mu dużo zdrowia i szczęścia. 

Walter Gordon zmarł prawdopodobnie w wieku 82 lat, został skremowany i pochowany na żydowskiej części cmentarza miejskiego w Cambridgeshire. Za tą informację to nie dam sobie ręki uciąć, bo by wiedzieć to na 100% musiałabym posłać do Anglii przelew w wysokości 3 funtów i jeszcze jakieś cuda, więc olewam to. Dla mnie ważne jest to, że kolejnemu rybniczaninowi udało się uciec i macki małego, złego człowieka go nie dosięgły. Zapewne też żyją potomkowie Waltera, w dodatku gdzieś tam w Suffolk i okolicy Cambridge, więc mogę spokojnie i z miłymi myślami w głowie, iść spać.

P.S. Po południu miałam tylko jeden akt urodzenia, a tu tyle informacji się znalazło po 9 godzinach pracy 🙂 Internet to potęga, choć google images coś jakieś udogodnienia wprowadziły i są totalnie z dupy. Przez moment musiałam się przerzucić na Yahoo. Jak coś zaś znajdę, to popiszę. Tymczasem pyrsk, ludkowie  :mrgreen:

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Z Rybnika, przez Hildesheim, do Bury St. Edmunds została wyłączona
30 grudnia 2017

Rok 2017 – remanent

Dla tych, którzy lubią podsumowania

Nowy rok za rogiem, więc czytelnikom należy się podsumowanie mijającego. Oj wiele i dobrze się działo. Nadal dookoła mnie byli ciekawi i pozytywnie nakręceni ludzie.

Najpierw, w lutym, moja wystawa ze zdjęciami z cmentarzy żydowskich Górnego Śląska pojechała do Mysłowic. Jeszcze raz dziękuję Bogusiowi oraz dyrektorowi Muzeum w Mysłowicach za zaproszenie. Miło być docenionym w obcym, choć w sumie nie obcym mieście.

Krótko potem, gliwicki Dom Pamięci Żydów Górnośląskich obchodził roczek. Wnet miną dwa lata od momentu powstania tego niewiarygodnego miejsca, które przyciąga zwiedzających, przewodników, turystów, młodzież, grupy z Polski i zagranicy. W Rybniku miało powstać Centrum Humanistyczne z podobnymi celami, ale cóż… nie powstało. Lajf is lajf  😉 Gleiwitz mi rekompensuje wszystko.

(Tort na roczek wykonała firma Chechłacz z Żor i też jej za to w tym miejscu dziękuję).

Przez cały rok w Domu, tak jak i w roku ubiegłym, mogłam słuchać najlepszych z najlepszych. Stać sobie z redaktorem Nogasiem i przeklinać, to dla trójkowicza jest naprawdę zaszczytem.

Gdzie, jak nie w Domu Pamięci, mogłabym stanąć do jednego zdjęcia z Julianem i Jakubem Kornhauserami. Bo o swoich koleżankach – wolontariuszkach roku 2017 w Gliwicach nie wspomnę.

W mijającym roku udało mi się ukończyć studia podyplomowe, na których wszystkie trzy semestry zaliczyłam dzięki Żydom, choć studia były pedagogiczne  😉 Praca dyplomowa nosiła tytuł „Doświadczenia edukatora prowadzącego zajęcia z różnymi grupami odbiorców z zakresu wiedzy o Żydach górnośląskich, jako części edukacji wielokulturowej”. Pójść na studia z przygotowania pedagogicznego i fanzolić na każdych zajęciach o Żydach, to trza być miszcz :mrgreen: .

W marcu, dzięki uprzejmości Muzeum w Gliwicach i Karoliny, moja wystawa zawitała w halo! Rybnik. Zaś dzięki Mariuszowi, którego podziwiam i niezwykle szanuję, dorobiłam się pierwszego w życiu plakatu. Mariusz, jeszcze raz buziaki!

Przy okazji wernisażu, zakończyłam cykl spotkań pt. „Geboren in Rybnik”, które miałam przyjemność prowadzić wraz z Jackiem Kamińskim i Jasiem Krajczokiem. Jacek zresztą to moja druga połowa jabłka od prowadzenia spacerów – takiego fachowca to ze świcą należy szukać. Jacku szacun!

Kwiecień to był miesiąc ADY. Mojej Ady, której całą historię udało mi się w końcu rozwikłać i przekazać ludziom. Znowu pomogły dobre i przyjazne człowieki. Moment, w którym bardzo wiekowa pani Klara, odnaleziona dzięki Żanecie, przekazała mi zdjęcie Ady i jej rodziców, zaliczam do jednego z bardziej wzruszających w ciągu tych ostatnich 365 dni. Kto ciekawy kim była Ada, niech pootwiera odpowiednie szufladki. Dziękuję też Oli Namysło, za kontakt z profesor Barbarą Engelking, bo uzyskana od pani profesor relacja Ady z Yad Vashem pozwoliła mi na uzupełnienie najostatniejszych z ostatnich luk w historii rodziny Schwerdt, których już nie opublikowałam. A dlaczego? Bo nie. Kropka.

Kwiecień to był Wrocław i seminarium Centropy. Każdy moment i miejsce są dobre na szukanie śladów po rybniczanach. Hyś, to hyś. Z hysiami się nie walczy.

Czyż cmentarze nie są piękne?

Najważniejsze wydarzenie maja to był spacer szlakiem przedsiębiorców żydowskich i ich skandali. Sporo ludzi przyszło, oj sporo. Nawet moje słuchaczki z Gliwic przyjechały! Serducho się radowało 🙂

W czerwcu zakończyłam cykl wykładów w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich pogadanką o rybnickiej rodzinie Kornblumów. Zaczynałam od Haasych z Rybnika i kończyłam Kornblumami. Trzeba promować własne miasto i lokalną społeczność żydowską. Karola, gdyby nie Ty, to te opowieści by mi się kisiły w laptopie. Przy okazji spaceru szlakiem kobiet, realizowanego wraz z Fundacją Re:akcja, tyle nagadałam o naszych Żydówkach, że hej. Poszłam po bandzie przy opowiadaniu o Geili Majerowicz, że aż sama się popłakałam. No, ale musiałam opowiedzieć o napisie w muzeum w Bełżcu i o samym obozie. Co prawda Geila zginęła w Auschwitz, ale moim celem było wypełnienie prośby pani dyrektor tego mało znanego muzeum. O Bełżcu trzeba ludziom mówić, bo o nim nie wiedzą. Trzeba uświadamiać. Trzeba grzmieć.

W lipcu nasze miasto w końcu upamiętniło miejsce po rybnickiej synagodze. Brawa! Wreszcie nie będzie wstydu przy oprowadzaniu po mieście.

Oprócz tego obelisku z tablicą, uhonorowano jeszcze Juliusza Haase (po raz trzeci!) i w parku Hazynhajda postawiono tablicę z informacją o powstaniu parku i jego założycielu. Tym samym Juliusz Haase jest najczęściej wymienianym rybniczaninem w przestrzeni miejskiej. Takie rzeczy radują niesamowicie.

W sierpniu też był jeden ważny dzień. Przy okazji Pierwszego Rybnickiego Zalewu Dobrego Piwa, organizowaliśmy mini wystawę birofilistyczną. Skoro browary, to i nasi Müllerowie – właściciele kilku z nich. Od kilku lat nie potrafiłam ustalić daty i miejsca urodzenia Hermanna Müllera. No, ale jak ktoś jest totalnym ćwokiem, to nie potrafi się wczytać w akta, które przeglądał dziesiątki razy. Dużo się jeszcze muszę nauczyć, oj dużo. Gdyby nie pani dr Ewa Kulik z naszego muzeum, to nadal bym kombinowała, czy przypadkiem ten późniejszy bogacz nie urodził się w pobliskim Ratibor. A pani Ewa, przed naszą wspólną pogadanką historyczną, na moje głupkowate stwierdzenie, że z tym urodzeniem Hermanna, to mam problem, odparła: Jak problem? Był synem Jacoba i bodajże w 1836 się urodził. To ja jej: Jak to? Tyle razy księgę narodzin przeglądałam i go nie ma! A Ewa: Bo on przy narodzinach był Hirsch. Noż k… mać! Małgosia! Tumanie jeden! Jasne!

Sierpień i wrzesień to były smutne miesiące. Odszedł wielki przyjaciel i druh. Marku, byłeś jedyny i niepowtarzalny 🙁 Pustka po Tobie została… Za tęczowy most przeszła też, po 17 latach życia, nasza Maszunia – część naszej rodziny. Widziała na pewno jak cierpimy i posłała nam Marcysię, vel Nowotkę, która aktualnie robi mi rozpierduchę na biurku, zjada wsio co się da (nawet cebulę, ogórki, ciastka, czy musztardę), daje buzi i wkurza na maksa Mrużkę.

Październik! Miesiąc cudów i spełniania marzeń. Zobaczyłam żydowski Berlin i po tylu latach zajmowania się rodziną Haasych mogłam położyć kamyk na grobie Rudolfa. Olutka! Jesteś jak złota rybka, która spełnia życzenia 😉 Parę ich jeszcze mam  :mrgreen:

Nie byłabym sobą, gdybym nie zaliczyła iluś tam cmentarzy w ciągu całego roku. Była ponownie Biała, Prudnik, był Berlin, WRO, Gliwice ileś tam razy, ale był i Sopot, czy Gdańsk.

 

Obdłubywanie cmentarnych rzepów jest już mi od lat przypisane.

 

W 2017 roku ponownie doznałam szoku, gdy zobaczyłam grę aktorską kolegi odgrywającego rolę zbrodniarza Morela. Remik, wbiłeś mnie w krzesło, rzuciłeś mną o zolę, sponiewierałeś, bo grałeś jak najlepsi z najlepszych. To był jeden z ważniejszych momentów mijającego czasu, o czym zresztą na Szufladzie napisałam.

O ile pamiętacie, to pisałam też o odnalezieniu się wnuka rabina Braunschweigera. Dla takich momentów warto prowadzić tą stronę i robić co robię.

Udało się też doprowadzić do jako takiego stanu wielowyznaniowy cmentarz psychiatryczny przy ul.Weterenów w Rybniku. Dzięki ludziom z Forum Obywateli Rybnika, Ochotniczej Straży Pożarnej z Wielopola oraz uczniom ze szkół, wreszcie można było na cmentarz wejść. Doszło też do jego poświęcenia i odmówienia modlitwy przez księdza. Nieważne, kto za kogo się modlił i kto jakiej wiary tam jest pochowany. Ważne, że nekropolia ta ponownie „odżyła”, jeśli można użyć takiego określenia w stosunku do cmentarza.

Końcówka roku miała mocne akordy. Najpierw odnalezienie Szuflady w nowo wydanej monografii Rybnika. Łał! Dziękuję panu Marcinowi Jarząbkowi. To wielki zaszczyt i wyróżnienie, że totalnie niszowy blog, jak Szuflada Małgosi, został wymieniony w tak ważnej dla miasta publikacji.

Drugim ważnym momentem grudnia była pierwsza publikacja „szufladki” w Tygodniku Nowiny. Adrian, i Tobie należą się podziękowania.

Trzecie bycze przednoworoczne BUM, to było zaproszenie mnie – Małgosi – jako gościa honorowego, na międzynarodową konferencję genealogów żydowskich (International Association of Jewish Genealogical Societies), która odbędzie się w Warszawie w przyszłym roku. Zwykły plimplok spod hałdy, wśród ponad 1000 genealogów z całego świata! Mam być w „German Jewish Special Interest Group GerSIG”, czyli grupie niemieckiej, no bo w jakiej bym miała być, skoro moi Żydzi byli Niemcami. Kolejne podziękowania w tym miejscu kieruję do Rogera Lustiga, bo to jemu zawdzięczam to zaproszenie.

Na koniec, żeby nie było, że tylko żydowsko na Szufladzie, muszę dodać, iż cały rok był dobry, bo pracowałam i przebywałam ze swojakami i fajnymi ludziami 😉 Nadal jako starsza pani w halo! Rybnik  :mrgreen: No i chyba przez to prądy mi się w mózgu normują, czyli może wnet zaśpiewam jak ten umierający waleń na plaży (określenie Młodej na moje próby śpiewania): „Bye, bye, meine lieber EPI” i pierdyknę tabsami.

(fot.Urząd Miasta Rybnika)

Jako ta, która otwiera różne szufladki, jeszcze raz wszystkim dziękuję za to, że do nich zaglądacie. Zastanawiałam się nad życzeniami dla Was na następny rok. Pisząc tego posta słuchałam „Raportu o stanie świata” Dariusza Rosiaka w Trójce. Tak, tak, jeszcze słucham Trójki, choć coraz częściej niestety muszę się przełączać na różne radia, które też są z dupy. I tak uznałam, że chyba poza zdrowiem dla każdego z nas, Was, nich, i onych, to powinniśmy sobie życzyć, by nie było wojen i nie było nienawiści do innych, bo z tego rodzi się cały ból świata.

Dzięki Ci Olu Klich, że to moje życzenie pokoju mogło się ukazać w Gazecie Wyborczej.

                        Do zobaczenia w 2018 roku! 

19 listopada 2017

Aleksander Waldberg – rybnicki zegarmistrz i jubiler

Zdarza się, że dzięki Szufladzie odnajdują się cudem uratowani potomkowie rybniczan. To za każdym razem sprawia mi wielką radość i w takich momentach stwierdzam, że ten skromny blog ma sens. Są nikłe szanse, że będzie tak i tym razem, ale nawet jeśli nikt w twojej sprawie Aleksandrze nie napisze, to należy ci się przypomnienie.

Jak zwykle wiem wielkie nic, o ile „nic” może być wielkie :mrgreen: W twoim przypadku to skrawki z reklam czy jakichś wstrętnych antysemickich artykułów. Nazywałeś się Aleksander Waldberg. Czasem reklamowałeś się jako Aleksy. Swój zakład zegarmistrzowski zacząłeś promować w Rybniku mniej więcej pod koniec lat 20-tych, choć jak to wynika z reklam fachowcem byłeś od 1900 r. Początkowo na rogu Placu Wolności – naprzeciw nieistniejącego już kina, potem na ul.Łony, a ostatecznie na Rynkowej. Lubiłeś się przemieszczać z tym swoim geszefcikiem.

Twój warsztat, między składem skór (też prowadzonym przez Żyda) a salonem fryzjerskim, widać na zdjęciu przedstawiającym kamienicę Bezegów.

Polecałeś się łaskawej pamięci „Szanownej Klienteli” nie tylko jako „znany fachowiec w zawodzie zegarmistrzowskim”, ale i jako jubiler oraz optyk.

Nie byłeś rybniczaninem od urodzenia. Nie znalazłam żadnych informacji, wskazujących na to, skąd mógłbyś do nas przybyć. Zakładam, że twoje hebrajskie imię było inne, a tego Aleksego to sobie wymyśliłeś, bo tak na pewno lepiej brzmiało. Marketingowo lepszy był dumnie brzmiący Aleksander od jakiegoś Abramka, czy Mojżesza. I przez to skutecznie skryłeś swoje korzenie, bo namierzałam cię długo, ale bezskutecznie.

W reparacjach zegarów wieżowych miałeś praktykę od 1900 r. Byłeś elastyczny, nowocześnie prowadziłeś swoje małe przedsiębiorstwo – zlecenia można było załatwić u ciebie poprzez pocztę (WOW!), dawałeś towar i usługi za gotówkę i na dogodne raty. Wystarczyła legitymacja z fotografiją  😉 Wykonywałeś usługi tanio i rzetelnie. Regulowałeś podług chronometru. Tylko cenników nie wysyłałeś, no ale zapewne ceny negocjowałeś na bieżąco, więc cenników stałych nie było.

Miałeś i trudne momenty w swojej karierze. Najpierw dopadły cię antysemickie zmory. I to w dodatku na początku twojej kariery w Rybniku.

Potem z Ameryki przylazł krach. No cóż. Wielki kryzys dotknął wtedy prawie każdego. Nie uciekałeś od problemów, nie nakradłeś jak to zrobił twój ziomal Strauss, doprowadzając fabrykę skór do celowego bankructwa. Postąpiłeś zgodnie z prawem i zawnioskowałeś do Sądu o odroczenie wypłat. Myślę, że udało ci się wykaraskać z tarapatów, choć jakby tego wszystkiego było mało, to w 1934 r. jeden emeryt kolejowy z pięcioma nastolatkami obrabowali twój zakład i skradli ci towarów na niemałą kwotę 1600 złotych.

Nadal przykładnie płaciłeś podatki na rzecz gminy żydowskiej stosownie do swoich dochodów.

Zanim jednak doszło do tego rabunku ogłosiłeś swoje zaręczyny i w październiku 1933 r. wziąłeś ślub w rybnickiej synagodze.  Hmmm, Aleksandrze, toż ty już dojrzały facet, w tym 1933 r., byłeś. Od 33 lat byłeś zegarmistrzem, czyli w momencie ożenku mogłeś mieć koło pięćdziesiątki. A twój wybór padł na młodziutką, bowiem urodzoną w 1909 r. Irmę Hecht z Gleiwitz. Ty już 9 lat dłubałeś w trybikach, a ona dopiero w sikała w pieluchy. Miłość to była? Czy wyrachowanie? Niemiecka Żydówka zamieszkała w polskim Rybniku. Łatwo jej nie było.

Razem wam w tym moim mieście nie było łatwo – to raczej pewne. Ale nawet jak miałeś pod górkę, to „ciepnąłeś” od czasu do czasu jakimś groszem dobroczynnym. Te twoje 2 złote to w porównaniu z 50, które dał browar Müllera, niewiele, ale dawałeś tyle ile umiałeś. Gdzie bowiem tobie było się porównywać z Leschczinerami, czy zięciem Müllera – adwokatem Bonczkowiczem.

Ale co tam były kryzysy, włamania, szemrania, że żona Niemką jest. To bzdety były. Dawałaś sobie radę. Miałeś żonę, może i dzieci – kto wie. Nawet te antysemickie paszkwile i donosy, które pisano na ciebie w 1938 r. można było przeżyć. Nie miałeś powodów do obaw, bo posiadałeś i odpowiednie patenty i świadectwa handlowe i płaciłeś podatki. Wykonywałeś swój zawód najlepiej jak potrafiłeś, przez długi czas nie myśląc o tym co się dzieje w rodzinnym mieście Irmy, twej żony.

Najgorsze powoli się zbliżało. W końcu do ciebie dotarło co widział i przeżywał szwagier Artur. Opowiedział ci o tej  ➡  makabrycznej nocy za miedzą, gdy miasto pokryło szkło i spalono synagogę. Cudownym trafem i zapewne za sporą kasę Arturowi udało się zdobyć w kwietniu 1939 r. wizę gwatemalską i wyjechać z Gleiwitz. Czy i ty byłeś tak przewidujący i też pojechałeś w nieznane z Irmą, sprzedając przedtem wszystkie swoje narzędzia, zegary, zegarki, budziki, pierścionki?

Zbliżałeś się sześćdziesiątki. Twój wzrok był coraz gorszy po tylu latach patrzenia w sprężyny, zębniki, wodziki i wahniki, więc może uznałeś, że jesteś za stary i schorowany by ruszać w świat z Rybnika?

Nie odpowiesz na te pytania. Ciebie już nie ma. Wolę myśleć, że ty i Irma dotarliście do Gwatemali, czy innej Brazylii. Rzucam te pytania gdzieś tam w niebo i równocześnie wklepuję w klawiaturę. Bo gdyby tak odnalazł się wasz jakiś wnuk i okazałoby się, że jest zegarmistrzem, to u mnie leżą i czekają popsute zegarki „marki światowej”.

 

3 października 2017

Dreams come true, czyli jak dobrze mieć przyjaciela

Marzenia jednak się spełniają! W życiu bym nie pomyślała te ileś tam miesięcy temu, że aż tak szybko.

Gdy dziennikarz lokalnego portalu, na zakończenie mojej tyrady o swojej pasji, zadał mi pytanie o marzenie, ni z gruchy ni z pietruchy powiedziałam, że chciałabym zobaczyć cmentarz żydowski w Berlinie. Tam bowiem pochowano wielu rybniczan oraz innych Żydów ze Śląska. O Izraelu to nie za bardzo marzę z uwagi na niemijającą niechęć, a wręcz strach przed lotami metalową maszynerią. Na cholerę mi zresztą Izrael, gdy to właśnie w Berlinie mieszkali niemieccy Żydzi, a ci mnie od dłuższego czasu interesują, pasjonują i to ich uważam za zbyt mało przypominanych i pomijanych w kontekście Holokaustu. Choćby z jednego powodu: bo to byli Niemcy. W koło Macieju gada się u nas o Żydach polskich, a o niemieckich (czytaj: również śląskich) raczej cisza. Byli asymilowani, byli bohaterami z czasów Wielkiej Wojny, czuli się obywatelami Niemiec. No i nagle ich własne państwo zgotowało im tak straszny los. Nie jakiś zewnętrzny wróg, a państwo dla którego pracowali, zarabiali i walczyli. Dlatego uważam, że ich tragedia jest niekoniecznie większa, bo nie da się określić czyja tragedia jest większa bądź mniejsza, ale na pewno jest inna.

Dobra, wracam to tego, że „Dreams come true”. O moim marzeniu przeczytała osoba, o której moja ś.p. Mama mawiała, że jak się ją poprosi o kamyk z Indii, to przywiezie (nota bene przywiozła) bo pamięta i jest słowna. Jak będzie miała załatwić jakiś lek, to załatwi. Nie wiem, czemu mi ten kamyk  teraz przyszedł na myśl, bo minęło od tego czasu ponad 30 lat.

Znamy się 41 lat. Jedna ławka w liceum, te same studia, imprezy w akademiku i nie tylko, potem co prawda inne miasta i kontakt nie z tych codziennych, czy nawet comiesięcznych, ale w miarę stały.

I ten przyjaciel (w rodzaju męskim to słowo jakoś wydaje mi się silniejsze), czyta mój czerwcowy wywiad i to marzenie o Berlinie. Po paru dniach słyszę plim i przychodzi krótki mesydż na Fb: „Megulku, jedziemy do Berlina! Ty, ja i musimy namówić Ewę (…). Ty masz pasję a ja lubię spełniać cudze marzenia, bo los tak zrządził, że mogę…” (wyjaśnienie: Ewa to trzecia z nas – przyjaciółek od czasów szkolnej ławy).
Ja pierdolę! Ten okrzyk usłyszała moja załoga w pracy  :mrgreen: Jadę do Berlina!!! Zobaczę największy, po łódzkim, cmentarz żydowski w Europie! Może uda mi się odnaleźć groby rybniczan! Termin po negocjacjach z Trzecią, czyli Ewusią, został ustalony na październik.
Dziś, wiedząc, że wyjeżdżamy w poniedziałek, mam już motyle w brzuchu. Na stole leży mapa Berlina, na której na wszelki wypadek zaznaczam sobie Stolpersteiny w pobliżu miejsc, które ewentualnie będziemy odwiedzać. Przy samym apartamencie Palacina, w którym śpimy, czyli przy Winterfeldstrasse 5 mam aż dwa. A o rzut beretem kilka następnych.

Wiem już, że wczesnym rankiem wymknę się, by je sfotografować, bo jak mi już do łba nawkładała Młoda, nie mogę za bardzo przytłoczyć przyjaciół swoimi Żydami.
Must seen to na pewno Jüdischer Friedhof Berlin-Weißensee.

W starych mailach znalazłam info od jednego z moich internetowych żydowskich znajomych, jakie numery grobów ma ➡ Juliusz Haase i jego żona Bertha. Maryjko kochana! Wreszcie będę mogła położyć kamyki na ich grobie. Codziennie w drodze do i z pracy mijam willę Haasych.

Dzisiaj rano, w deszczu przed tym budynkiem szukałam kamyczków, by mieli takie spod domu, a nie jakieś tam z Chwałowic, czyli z mojej hałdy. I na grób ➡ młodego Rudolfa – zabitego przez powstańców śląskich też pójdziemy. Kieszenie kurtki i tasza już napchane kamolami, które mam złożyć również w imieniu prawnuczek Juliusza mieszkających na drugiej półkuli. Obiecałam im to. Tyle lat tymi Haasymi się zajmuję, od ponad 10 roczków ich rozkminiam i w końcu położę kamyki. O ile of course te groby znajdę, bo cmentarz trochę hektarów ma. A dokładniej to aż 43 ha. Gräberfeldów na mur tam będzie w ciul i jeszcze trochę.


Następny must seen to Synagoga Rykestraße. Jej projektantem był wnuk rybnickiego karczmarza, zarazem syn Davida Hönigera, którego grób znalazłam onegdaj w Białej. Jest wiele mojomiastowych wątków w Berlinie jak choćby projekty synów rabina Fränkla, ale wszystkiego nie da się zobaczyć w trakcie kilku dni, choćby z tego powodu, że do obejrzenia będzie jeszcze Denkmal für die ermordeten Juden Europas, no i Neue Synagoge, a także pozażydowskie fragmenty Berlina  :mrgreen:
Kurde flak, dużo tego, a moje kolegówny nawet nie podejrzewają, ile czasu potrafię siedzieć na cmentarzu. W dodatku na takim, na którym jest około 115.000 grobów.
Na razie nie kombinuję na zapas. Upiję je albo jakąś bronią zmuszę i będą tyrać. Potem mnie znienawidzą, ewentualnie zostaną antysemitami  😉

Na teraz, to se przypominam niemieckie słówka, których znam trzy na krzyż, z czego większość z Klossa i Pancernych i zastanawiam się jak te S- oraz U-Bahny obcykamy. Ehhhh, znowu mi motylki z radości rumplują w brzuchu.

JEDZIEMY! Jak dojedziemy to se wykrzyczę: Ich bin ein Berliner! bo Ich habe einen wunderbaren Freund!

Danke mein Freund Olutka!  :mrgreen:

 

10 września 2017

Żydowskie wątki w cieniu Juliusza

Taki sobie wrześniowy wieczór. Piękny, bo słoneczny, bezdeszczowy, poruszający. Właśnie takim wieczorem rozpoczął się w Rybniku cykl pani Oli Klich pt. „Spotkania nie z tej ziemi”. I jakie to fajne, że na naszej ziemi, w dodatku w cieniu Juliusza, którego czerwone mury i wnętrza – miejmy nadzieję – za jakiś czas zaproszą do środka. Pierwszym gościem pani Oli był Wojciech Orliński i jego biografia Lema. Lema nigdy nie trawiłam, być może za głupia byłam w młodości na niego. Fantastyka to nie moje klimaty. Ale, ale… jest coś w Lemie co sprawiło, że musiałam na spotkanie pojechać. Lem był Żydem.

Gdy tak se siedziałam na leżaczku, słuchałam Orlińskiego opowiadającego o przeżyciach młodego Lema i innych lwowskich Żydów, to się zastanawiałam ilu z pozostałych siedzących na leżakach obejrzało „W ciemności”, ilu wie o pogromach w 1941 r., czy ktokolwiek z nich był w Bełżcu, czy wiedzą co zrobiła Einsatzgruppe C, czy też, że Josef Grzimek – nazistowski zbrodniarz – jeden z komendantów obozu we Lwowie – brał udział w prowokacji w Hochlinden, tj. dzisiejszych rybnickich Stodołach. Dziękuję pani Oli Klich za drążenie właśnie tego wątku. To było faktycznie „Spotkanie nie z tej ziemi”, gdyż o ziemi makabrycznej. Jak to napisał Ignacy Chiger, tata dziewczynki w zielonym sweterku: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Sam osiadł w niebie, a ludziom oddał ziemię. I na ziemi to się stało…” Choć może Chiger się mylił i było to na innej planecie, że se tak zlemizuję tą myśl. Katzetnik pisał o ➡ Planecie Auschwitz. Lem żył na Planecie Lemberg. Obydwaj na szczęście z tych złych planet wrócili.

Po spotkaniu, Stowarzyszenie „Kulturalny Domek” po raz trzeci przedstawiło historię rybnickiego tyglika z naszej Huty Silesia. Nie miałam możliwości obejrzenia tego wcześniej, więc zostałam, bo wiedziałam, że jest w niej wątek żydowski. Nie jestem fachowcem od pokazywania małym dzieciom tragedii II wojny. Nie mam najmniejszego pojęcia jak powinno się o tym mówić i jak przekazywać. I dlatego nie wymądrzam się, czy było to właściwe, czy nie.

Śląski tyglik podążając za swym marzeniem, czyli chcąc dostać się za dużą wodę, również trafia na złą planetę – do obozu. Tam spotyka Hazoka, czyli zajączka. Żyda zajączka z opaską z Gwiazdą Dawida, biernie czekającego na przerobienie na mydło. Taka metafora, czyli żyd jako zając w czasie wojny bardzo mi się spodobała. Szary, nie rzucający się w oczy, biedny, płochliwy, zmuszony do ukrywania się, żyjący w norach, o dużych uszach (jesuuuuuuuuuu, ale znowu powiało u mnie stereotypem), zwierzę, na które się poluje – dobra personifikacja (tak się to chyba mądrze nazywa).

Cień dawnego szpitala Juliusza, który rozwijał się również dzięki rybnickich Żydom, w którym umierali i byli grzebani naprzeciw niego, w końcu wszystko przykrył i pojechałam do domu zaopatrzona w książkę i z głową pełną myśli o złych planetach. Na szczęście nad moją hałdą wnet pucułowaty księżyc wzeszedł i psy się uśpiły, więc złe planety też poszły spać.

 

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Żydowskie wątki w cieniu Juliusza została wyłączona