31 maja 2023

Wszyscy jesteśmy ludźmi: i dobry żyd, i dobry chrześcijanin!

To była dość pogodna wiosna. Miasta w końcu swobodnie oddychało, ludzie znowu mogli wychodzić bez obaw na ulice, choć nadal opłakiwali tych, których zabrała szalejąca krótko przedtem epidemia tyfusu. 5 czerwca 1848 r. rabin Lazarus (Eliezer) Karfunkel obudził się bardzo wcześnie. Wreszcie nadszedł ten dzień, na który rybniccy Żydzi czekali od paru lat. On zresztą też. Przygotowując się do kazania, które miał po raz ostatni wygłosić w starej synagodze przypominał sobie ten moment, gdy wraz z braćmi chrześcijanami uczestniczył w podniosłym wydarzeniu, jakim było wmurowanie kamienia węgielnego pod nowe miejsce modlitw i spotkań dla tutejszych Żydów.

Niespełna 6 lat wcześniej, 29 dnia miesiąca Tiszri roku 5603, czyli 3 października 1842 r. według kalendarza gregoriańskiego, w obecności chrześcijańskich sąsiadów rozpoczęto budowę nowej synagogi. W uroczystości wmurowania kamienia węgielnego wzięli udział m.in.: baron von Durant – jako starosta, pastor Wolf, proboszcz senior Husko, burmistrz Utrecht oraz sędzia Buchwald. Fizycznie kamień wmurował mistrz murarski Żyd Plessner. Publicznie spisano wtedy i następnie odczytano zgromadzonym akt, który teraz miał się znaleźć w murach nowej synagogi. Niech Bóg Izraela błogosławi tej budowli, aby wszyscy, którzy będą praktykować w niej pobożność i słuchać w niej słowa Bożego, nauczyli się unikania zła a zarazem uczyli miłowania dobra. Aby w naszych czasach spełniło się to, co Bóg obiecał przez swego świętego proroka Jeremiasza. Rabin Karfunkel przypomniał sobie ważne słowa, które wtedy wygłosił lekarz powiatowy: Tak, my też jesteśmy braćmi i jedno niebo jest kopułą dla wszystkich. Powietrze daje wszystkim oddech, wszyscy jesteśmy ludźmi: i dobry żyd, i dobry chrześcijanin! Kto wie, czym jest Bóg, czym jest człowiek, nie będzie się spierał o religię.

Stara, drewniana synagoga, czy też raczej dom modlitw miejscowych Żydów stała przy Ratiborerstraße (mniej więcej na rogu ulic Raciborskiej i M. Curie Skłodowskiej) i jak podawał Rybniker Kreisblatt z 1842 r. stała na „bezbożnym” gruncie, czyli prawdopodobnie był to budynek jedynie wynajmowany przez tutejszą społeczność żydowską. Była w złym stanie technicznym i ponadto, z uwagi na wzrastającą liczbę wyznawców judaizmu, nie mieściła już wiernych. Na pewno stała jeszcze w 1848 r., gdyż w niej odprawiono nabożeństwo przed poświęceniem nowej synagogi. Dalsze losy tego budynku nie są znane. Być może została rozebrana, lub się spaliła w trakcie jakiegoś pożaru. Na mapce z 1810 r. pod numerem 22 został zaznaczony obiekt o nazwie Jüdische Schule. Ta nazwa funkcjonowała w języku niemieckim od średniowiecza i odnosiła się do synagogi. Nową synagogę wzniesiono na gruncie kupionym od Sobczika, tj. przy obecnej ul. Zamkowej. Stała tam do października 1939 r., kiedy to została spalona przez Niemców.

 

Karfunkel był gotowy do dzisiejszej podniosłej uroczystości, choć wiedział, że to nie będzie łatwy dla niego dzień. Od ponad ośmiu lat mieszkał w Rybniku, był tu rabinem i widział te zmiany, które zachodzą w myśleniu tutejszych współwyznawców. Nie był zwolennikiem reform, które zaczynali coraz częściej akceptować niektórzy niemieccy przewodnicy duchowi i mieszkający na Śląsku Żydzi. Już parę lat wcześniej, wraz z kilkoma innymi rabinami górnośląskimi, podpisał się pod protestem w sprawie mianowania rabinem we Wrocławiu wielkiego reformatora i liberała Abrahama Geigera. Karfunkel wiedział, że przedstawiciele miejscowych Żydów zaprosili na ten ważny dzień młodego rabina z Opola – Salomona Cohna i to go wyjątkowo stresowało. Słyszał, że ten o prawie 20 lat od niego młodszy człowiek jest wielkim propagatorem zmian w judaizmie, które nieuchronnie nadciągały, a do których on sam nadal nie był przekonany.

W starej synagodze miał wygłosić kazanie, a potem przejść wraz z orszakiem gości do nowego budynku, którego oddanie było przez różne zawirowania, czyli głównie epidemię i brak finansów, parę razy przekładane. Zaczął mówić spokojnym głosem. Patrzał na tych, których tu zawsze spotykał, na tych, którym udzielał ślubów i z przerażeniem zauważył, że jego słowa nie wywierają na nich wrażenia. Jego ostrzeżenia, by nie płynąć zgodnie z nowymi nurtami do nich nie docierały. Widział w ich oczach, że jego kazanie nie porywało. Do starej synagogi wchodziło świeże czerwcowe powietrze, które jego, konserwatywnego rabina, wręcz ogłuszało. Szło nowe, ale on tego nie chciał zaakceptować. Gdy wraz z dużym orszakiem gości i współwyznawców dotarł do Schloßstraße (Zamkowa) zdał sobie sprawę, że jego czas tu się kończy. 

Kazanie rabina Salomona Cohna w nowej, bogato ustrojonej synagodze porwało słuchających. Ponad godzinę mówił o znaczeniu wybudowania nowej świątyni jako przypomnienie tej zniszczonej – jerozolimskiej. Podkreślał jak ważne jest wymazywanie granic pomiędzy religiami, w pewnych momentach krytykował tych, którzy boją się zmian, co Karfunkel odebrał bardzo osobiście i udowadniał znaczenie żydowskiego Oświecenia. Wszyscy byli bardzo poruszeni, a chrześcijanie wręcz prosili o opublikowanie przedmowy.
5 czerwca 1848 r. pierwszy rybnicki rabin Lazarus Karfunkel, syn wybitnego rabina Arona Karfunkla, nie mógł święcić swego triumfu z okazji poświęcenia nowej synagogi. Czuł się upokorzony przez młokosa z Opola przed tutejszymi Żydami, przed duchowieństwem katolickim i ewangelickim, przed przedstawicielami magistratu, Rady Miasta oraz starostwa, przed miejscowymi elitami i innymi gośćmi zaproszonymi z okolicznych miast . Z żoną Ernestyną nigdy potem o tym nie rozmawiał, ale ona czuła, że ta porażka dla męża jest bardzo dotkliwa. Gdy wychodząca w Lipsku gazeta Allgemeine Zeitung des Judenthums opublikowała relację prywatnego korespondenta, który opisał co działo się w Rybniku w tym ważnym dla tutejszych Żydów dniu, Karfunkel postanowił, że muszą się wyprowadzić z tego miasta. Choć kto wie, może to społeczność żydowska uznała, że nie powinien dalej pełnić tu posługi.

Pierwszą informacją świadczącą o wizytach Karfunkla, wtedy jeszcze nie będącego rabinem, w Rybniku to jego uczestnictwo w ślubie Wolffa Eisnera z Jette w 1822 r. Posiadał stosowną wiedzę na temat wymogów halachicznych związanych z zawieraniem małżeństwa i dlatego mógł „nadzorować” śluby, przy których nie jest konieczna obecność rabina. W preliminarzach gminy wykazywano pensję, którą mu wypłacano.
Ostatnim zaś śladem po pobycie rabina w Rybniku jest dokument poświadczający narodziny jego najmłodszej córki Friederike. Było to w maju 1850 r. Krótko potem Karfunkel, wraz z żoną, wyprowadził się do Tarnowskich Gór, gdzie mieszkała inna z córek Dorel Orgler, której w 1844 r. udzielił w naszym mieście ślubu. Warto dodać, że państwo Karfunklowie należeli do wyjątkowo płodnych, gdyż łącznie w Rybniku i przedtem w Żorach, w których mieszkali przed przyjazdem do nas, urodziło się łącznie 17 dzieci. Muszę jeszcze wspomnieć, iż dwukrotnie jego zięciem był, urodzony w Rybniku w 1837 r., wybitny rabin niemiecki Moritz Rahmer. Rahmer najpierw został mężem jego córki Pauliny, a po jej śmierci ożenił się z jej owdowiałą siostrą Freidal-Friederike – ostatnią z rybnickich dzieci Lazarusa. 

Trzy lata po wyjeździe z Rybnika pierwszy nasz rabin zmarł, co skrupulatnie odnotowano w księdze zgonów tarnogórskich Żydów. Jego grób z przepiękną, bardzo tradycyjną macewą znajduje się na cmentarzu żydowskim w Tarnowskich Górach*. Żona Ernestine przeżyła męża o wiele lat i zmarła we Wrocławiu.

Ten konserwatywny i przeciwny nowym nurtom w judaizmie rabin był przez lata kompletnie zapomniany, choćby z tego względu, że rybnicki kronikarz Artur Trunkhardt jako pierwszego rabina wymienił w „Dziejach miasta Rybnika” dr. Daniela Fraenkla (ten rabinat objął w 1855 r.), co oczywiście było błędne. Oryginalne preliminarze oraz zestawienia przychodów i rozchodów rybnickiej gminy z czasów pobytu Karfunkla w naszym mieście znajdują się w YIVO Institute for Jewisch Research i można je przeglądać on-line. Jedną z częstych pozycji były kwoty wypłacane z budżetu gminy właśnie temu rabinowi. Bardziej liberalne podejście do zasad wiary, czemu tak mocno był przeciwny Karfunkel wnet zostały przyjęte przez wielu członków większości gmin górnośląskich, ale tego już Lazarus nie dożył.

* Grób oraz macewa Karfunkla znajdują się z tyłu cmentarza żydowskiego, po lewej stronie od głównej alejki. Identyfikacji na podstawie inskrypcji hebrajskich dokonał Sławomir Pastuszka.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Wszyscy jesteśmy ludźmi: i dobry żyd, i dobry chrześcijanin! została wyłączona
1 maja 2023

Amor omnia vincit…

Przyszedł na świat w styczniu ostatniego roku Wielkiej Wojny w domu bogatego kupca, prowadzącego skład żelaza przy ulicy Sobieskiego. Rodzice nie należeli do najmłodszych, siostra i brat byli już kilkunastolatkami, więc od swych narodzin był rozpieszczanym chłopcem. Dzieciństwo spędzał na zabawach na tyłach sklepu, w którym cały Rybnik i okolica kupowała materiały budowlane. W sklepie jego ojca nie dość, że można było nabyć wszystko co potrzebne było przy budowie domu, to jeszcze na bardzo korzystnych warunkach, a niejednokrotnie na nieoprocentowany kredyt. Lubił podglądać jak ekspedienci układają wszystko na półkach, podpatrywał jak tata sprawdza, czy wszędzie są wystawione ceny i zazdrościł starszemu bratu Ernstowi, że ten już może doradzać kupującym. Niejednokrotnie Ana, młoda śląska opiekunka musiała go przywoływać do porządku, gdy plątał się pod nogami klientów, podsłuchując rozmowy w sklepie. Tylko ona była dla niego surowa i wymagająca. Mówiła do niego w swoim języku, dzięki czemu chłopczyk szybko mówił i po niemiecku i po śląsku. Wołała na niego Janik, choć przy urodzeniu dano mu imię Hans. Bardzo go kochała i on tę miłość odwzajemniał, mimo tej szorstkości, z jaką go wychowywała.

Czasem ją pytał z ciekawością jak jest w środku w tym kościele, do którego często chodziła. Obiecywała mu, że go tam kiedyś zabierze. Pewnego dnia, idąc do szkoły przy ul. Cmentarnej zajrzał do środka, ale wolał się do tego nie przyznawać rodzicom, tym bardziej, że mama ostatnio często się kłóciła z jego siostrą Rosą i chodziła wyjątkowo zła. Rosa co chwilę wycierała łzy, a ojciec zamykał się w swoim kantorku na całe wieczory i w zasadzie był nieobecny. Hans próbował podpytywać Anę, ale ta mu tylko odburkiwała, że przez te miłości to jedynie same problemy. Z przypadkowo podsłuchanej rozmowy dorosłych wywnioskował, że Rosa się zakochała w jakimś nauczycielu muzyki. Nawet się z tego ucieszył, bo już sobie wyobrażał, jak będzie się mógł uczyć gry na pianinie. Nie bardzo więc rozumiał dlaczego wzięła ślub z tym mało sympatycznym kupcem, skoro kochała innego.

Ana się tylko raz przez przypadek wygadała, że nauczyciel muzyki nie był Żydem. Musiał opiekunce przysiąc, że jej nie wyda przed „państwem”. Bała się, że Frau Mannebergowa może ją zwolnić za takie plotkowanie przy dziecku. Sama, jako kobieta współczuła córce pracodawców. Niechciana ciąża, galan, który nie chciał się żenić, a potem jeszcze to poronienie. Słyszała co ludzie mówili o tej łostudzie u Mannebergów. Maxa, z którym Herr Manneberg krótko potem ożenił Rosę, Ana jakoś nie polubiła. Czuła, że mały Janik też za nim nie przepadał, ale z dziećmi się o takich sprawach nie rozmawiało.


Gdy chłopak skończył 13 lat odbyła się jego bar micwa. W obecności rabina dr. Zygmunta Kohlberga po raz pierwszy przeczytał w rybnickiej synagodze wybrany fragment Tory. Nie należał do zbyt śmiałych, więc bardzo się denerwował, tym bardziej, że ojcu zależało na tym, by jego młodszy syn dobrze wypadł.

Chodził już wtedy do gimnazjum i czuł się prawie dorosły. Coraz częściej tata stawiał go za ladą w sklepie, gdyż kupiec od zawsze uważał, że tylko ciężką pracą można do czegoś dojść. Hans w końcu dołączył do ekspedientów w sklepie i po zdaniu egzaminu przed komisją Związku Kupców Żelaza i Towarów Żelaznych Górnego Śląska w Katowicach zaczął pracować w składzie żelaza i materiałów budowalnych.

Tata Josef obiecał synowi, że gdy skończy 19 lat to będzie mógł zrobić prawo jazdy. Sam samochodu nie prowadził z uwagi na poważną wadę wzroku, ale auta w rodzinie były. Starszy syn Ernst, jak i zięć Max, od jakiegoś czasu dołączyli do rodzinnego geszeftu, gdyż w pobliskim Gleiwitz, w których dotychczas pracowali, nie było już przyjaznej atmosfery dla Żydów. W 1937 r. Hans Manneberg z dumą odebrał dowód uprawniający go do prowadzenia samochodów. Oficjalnie miał polskie obywatelstwo, jak rodzice, więc jego imię brzmiało Jan, ale nadal w rodzinie nazywano go Hansem, a Ana Janikiem. Gdy pokazał opiekunce dokument, to jak zwykle go skarciła. Nie za prawo jazdy, a za brak uśmiechu na fotografii. Tyn mōj Janik dycki taki smutny. Szykowny z niego karlus. Ciekawe kedy mu wpadnie w ôko jakŏś frela?

Młody Manneberg był raczej introwertykiem i miał niewielu bliskich przyjaciół, z którymi się spotykał. Dziewczyny wodziły za nim smętnym wzrokiem, ale żadna nie była tą właściwą. Śliczna Frieda, z którą wraz z kolegami pojechali do Szczyrku latem 1937 r., wydawała mu się zbyt hałaśliwa. Wszyscy się w niej kochali, a on nie. Nie w głowie mu były miłostki, bo w rodzinie znowu były problemy. Brat Ernst z żoną i siostra Rosa z Maxem zdecydowali, że wyjeżdżają z Polski do Palestyny. Został jedynym młodym mężczyzną z rodziny do pomocy w sklepie ojca. Starzejący się kupiec też powoli planował opuszczenie miejsca, w którym się urodził, gdzie miał kamienice i wyśmienicie prosperujący sklep, gdzie wszyscy go szanowali a na cmentarzu leżeli jego rodzice i krewni.

Latem 1938 r. Ana zauważyła, że jej Janik chodzi jakoś dziwnie wyelegantowany i uśmiechnięty. Chyba mŏ dziouchã – przemknęło jej przez myśl. Uradowała się, że może doczeka jego wesela i choć zdawała sobie sprawę z planów Herr Manneberga to cały czas się modliła, by jednak nie wyjechali. Odkąd ją zatrudnili traktowała ich jak rodzinę. Postanowiła wieczorem pójść do starego kościoła i dać na mszę. Nie powie farorzowi, że to w intencji, by jej żydowscy mocodawcy nie wyjeżdżali z Rybnika, ale pocygani, że w intencji dobrego ślubu. Ponbóczek będzie wiedzieć o co jej chodzi, a farorz nie musi. Gdy wychodziła z zakrystii ujrzała w oddali Janika z dziewczyną. Trzymali się za ręce. Jŏ jã znōm! Ale ôna je katoliczka! Od razu jej się przypomniała afera sprzed lat i niefortunny romans Rosy, z którego wynikły same nieszczęścia.

Tego lata Hans coraz częściej wymykał się z domu na całe wieczory. Jednego dnia poprosił ojca o auto by pojechać w Beskidy. Josef był tak zajęty czytaniem o tym co się dzieje w Rzeszy, że nawet nie zwrócił mu uwagi by jechał ostrożnie. Jedynie mama spytała z kim się wybiera do tego Ustronia, ale Hans coś mruknął pod nosem i zabrał kluczyki. Nie chciał się spóźnić. Helena czekała na niego w ustalonym miejscu i wyglądała uroczo w jasnej sukience z bufkami. W Ustroniu nie musieli się ukrywać ze swoją miłością – tu ich nikt nie znał. W Rybniku by zaraz zaczęli plotkować, że Żyd, syn Josefa Manneberga spotyka się z katoliczką. Kupił swojej Hels, bo taką ją nazywał, góralską ciupagę na pamiątkę. Spodobała jej się.

Gdy wieczorem wrócili do Rybnika, twarz Hansa znowu była smutna. Czuł, że ta miłość nie ma szans. I nie chodziło o to, że on jest Żydem. Wiedział co planuje ojciec. Wiedział też, że jak on coś ustali, to tak będzie. Zmuszą go do wyjazdu. Był w wieku poborowym, więc gdyby doszło do wojny zostałby natychmiast powołany do wojska, a stary Josef Manneberg dobrze pamiętał Wielką Wojnę, w której walczył pod stronie Kajzera. Ale teraz nie ma Kajzera, a za przeciwnika miał być Hitler.

We wrześniu 1938 r. w mieście doszło do podłożenia petard pod sklepy żydowskie, m.in. obrzucono nimi kamienicę przy Sobieskiego 15. Na szczęście petardy wybuchły na przewodach elektrycznych, więc uszkodzone zostały jedynie kable oraz szyby w oknach. To przypieczętowało decyzję o dołączeniu do tych, którzy mieszkali już w Palestynie. Gdy do Josefa i jego żony dotarły wieści, że ich najmłodszy, ukochany syn spotyka się z jakąś katolicką dziewczyną, ojciec wymógł na Hansie przysięgę, że jej nie wtajemniczy w plany rodziny. Zamiar sprzedaży wszystkiego i wyjazdu miał być utrzymany do końca w tajemnicy. Josef bardzo obawiał się, że ktoś mógłby zablokować opuszczenie Polski, a poza tym jako dobry handlowiec wiedział, że nie może pokazać jak bardzo mu zależy na sprzedaży interesu i wszystkich nieruchomości. Musiał uzyskać jak najwyższą cenę, by mieć na wizy, podróż i zagospodarowanie się na obcej ziemi.

 

Dla Hansa to był trudny okres. Coraz bardziej był przywiązany do Hels, której nie mógł powiedzieć skąd znowu smutek w jego ciemnych oczach. Jeszcze jesienią udało im się kilka razy wyjechać w góry.
W styczniu 1939 r. skończył 21 lat. Wszystko niby toczyło się po staremu, ale powoli zbliżał się dzień, który miał być ich dniem ostatnim. Jeszcze spotykali się z przyjaciółmi na piwie pod Müllerowym browarem, ale dla niego były to smutne spotkania. Wszyscy mówili albo o wyjeździe, albo o tym co działo się kilkanaście kilometrów od Rybnika – po niemieckiej stronie.

Gdy 28 kwietnia 1939 r. Hans otrzymał polski paszport, a zarazem zdał dowód osobisty, wszystko zaczęło przyspieszać. Komenda Rejonu Uzupełnień w Pszczynie wystawiła stosowny dokument o złożeniu dowodu. Ponoć oficjalnie Hans wyjeżdżał jedynie na rejs po Morzu Śródziemnym z planowanym odwiedzeniem siostry w Palestynie. Ta wersja była dla Komendy Uzupełnień. Następnego dnia zgłosił w Rybniku zamiar wymeldowania się z domu przy ul. Sobieskiego 15 z dniem 1 maja 1939 r., czyli w dzień urodzin swego ojca.

30 kwietnia 1939 r. to była niedziela. Hans musiał zobaczyć się z Hels. Na pewno jej w końcu powiedział, że wyjeżdża na stałe do Palestyny. Potwierdzają to słowa, które Hels napisała na trzech fotografiach, które zabrał ze sobą z Rybnika. Dwa z nich zrobione zostały 29 czerwca 1938 r. w Ustroniu, bo taki jest napis ołówkiem. Druga data to 30 kwietnia 1939 r. Wtedy chyba widzieli się ostatni raz. „Amor omnia vincit” – napisała dziewczyna na jednym zdjęciu. Na drugim: „Myśl o mnie”. Na trzeciej fotografii skreśliła: „Bądź silny, dzielny i cierpliwy, a dojdziesz do celu”. Może gdyby nie wybuch wojny, to miłość by wszystko zwyciężyła?

Następnego dnia, 1 maja Hans vel Janik był w drodze z Rybnika do Palestyny. Majowych bzów swojej Hels już nie wręczył. Rozpaczały po nim dwie kobiety, które go kochały. Jedną była Helena, drugą śląska opiekunka Ana. Trzecia kobieta – jego mama, która zapewne kochała go o wiele mocniej niż te dwie pierwsze, gorliwie się modliła, by dotarł bezpiecznie do tego obcego kraju. Niecałe dwa miesiące później zobaczyła go ponownie, gdy wraz z mężem dotarła do Tel Awiwu. Młodzieńcza miłość Hansa Manneberga nie przetrwała, gdyż przerwała ją miłość rodzicielska, a potem wojna. To „kupiec żelaza” był tym, który uratował wszystkich których kochał. Dzięki jego pieniądzom, roztropności, zdolności do przewidywania tego co może się stać, upartości, zorganizowaniu i znajomościom wszyscy członkowie rodziny zdołali wyjechać z Europy przed 1 września 1939 r.

Gdy Jehuda (Hans) Mannaberg, ukochany rybniczanki Hels, był już w podeszłym wieku i zachorował na Alzheimera, to często mówił po śląsku i wymieniał imię swej rybnickiej dziewczyny. Amor omnia vincit… miłość wszystkiego jednak nie zwyciężyła, ale chyba myślał o niej, tak jak poprosiła.

P.S. Nie jest mi znane nazwisko Heleny (Hels). Nie znam też personaliów opiekunki Any. Ana (Anna) służyła w domu Mannebergów aż do ich wyjazdu z Rybnika.

Zdjęcia oraz dokumenty dzięki uprzejmości wnuków Josefa Manneberga oraz ze strony:
https://www.manneberg-saga.com/en/

Historię Hansa Manneberga opublikowała w wersji papierowej Gazeta Rybnicka. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Amor omnia vincit… została wyłączona
18 kwietnia 2023

Ernestine

Pamięci rybniczanki Erny Lewin z domu Seidemann, zamordowanej wraz z mężem Adolfem w warszawskim getcie oraz pamięci innych Żydów niemieckich, deportowanych do Warszawy w czasie wojny.

Gdy się urodziła, to urzędnik stanu cywilnego w Rybniku na akcie dopisał numer 114. Było to 17 listopada 1880 roku. 

Gdy, mając 42 lata, wychodziła za mąż, inny urzędnik – berliński, na stosownym dokumencie starannym pismem wpisał numer 583. Było to w maju 1922 roku.

Gdy miała 58 lat, na tym samym papierze o numerze 583, kolejny urzędnik przybił pieczątkę, informującą, że jej i jej mężowi dodano imiona: Sara i Israel. Było to 23 marca 1939 roku.

Gdy miała 61 lat, kubański urzędnik portowy, na liście pasażerów o numerze 9, przy nazwisku jej młodszego brata zrobił mały haczyk, zaznaczając, że wsiadł na statek SS Mexico. Było to 3 maja 1941 roku.

Gdy miała niecałe 62 lata, raczej już nie urzędnik, choć nadal berliński „ktoś”, przy jej nazwisku na Transportliste dopisał numer 392. Jej mąż miał numer 391. Było to albo 2 albo 3 kwietnia 1942 roku.

Gdy nadal miała ten sam wiek urzędowy, Adam Czerniaków, przewodniczący warszawskiego Judenratu, zanotował we wpisie do dziennika: „O godz.8 przyjechało z Berlina 1025 deportowanych”. Było to 5 kwietnia 1942 roku.

Gdy może czekała na Umschlagplatzu i choć urzędowo była tylko kilka miesięcy starsza to czuła że była krok od śmierci, rybnicki urzędnik stanu cywilnego, na akcie urodzenia jej brata, czyli na dokumencie z 1885 roku o numerze 45, sprawnym ruchem przybił pieczątkę, informującą o jego śmierci w Oranienburgu. Dopisał też numer: 1909/42. Nie dopisał, że miejscem śmierci był KL Sachsenhausen. Było to w lipcu 1942 roku.

Gdy nie wiadomo dokładnie ile miała lat, w warszawskim getcie, choc może i w Treblince, przyszła śmierć. Żaden urzędnik urzędowo tego nie poświadczył, tym samym jej zgon nie został zanumerowany.

Gdy nie miała już żadnych lat i wieku, następny berliński urzędnik stanu cywilnego, na starym dokumencie nr 583 przybił jeszcze inną pieczątkę. Stwierdzała (ta pieczątka) że uchylono z mocą wsteczną II rozporządzenie o wykonaniu ustawy o zmianie imienia i nazwiska z dnia 17 sierpnia 1938 r. Było to 3 czerwca 1954 roku. Niemieckie państwo gumkowało swoje zbrodnie i zbrodnicze prawa.

Nie była numerem. Miała na imię Ernestine. Była córką rzeźnika Jakoba Seidemanna i Augusty z domu Wolff. Rodzice, po ślubie zawartym w Rybniku, doczekali się trójki dzieci. Miała dwóch młodszych braci oraz sporo kuzynek i kuzynów. Brat Max urodził się gdy miała 5 lat, a brat Julius 10 lat później. Może poświęciła się, by ich wychowywać i dlatego wyszła za mąż dopiero w dojrzałym wieku? Kto wie? Starszy z braci z dumą świadkował na jej berlińskim ślubie z pochodzącym ze Żnina kupcem Adolfem Lewinem. Adolf był 46-letnim wdowcem, więc zapewne Ernestine matkowała teraz jego dzieciom. Przez lata mieszkali w Berlinie przy Barnimstrasse 29 i ten adres został zapisany na Transportliste, czyli liście Żydów wywiezionych z Berlina do warszawskiego getta na początku kwietnia 1942 roku. Raczej, gdy zamordowano jej brata w Sachsenhausen, Erna już nie żyła. Zostały po niej tylko numery na różnych dokumentach. Gdzieś w dalekich Stanach jej brat Julius przy okazji jej urodzin zapalał świeczkę. 

Zapewne była jedną z opisanych w poniższym raporcie anonimowego informatora z warszawskiego getta. Może i dojechała do Warszawy z futrem, które kupił jej mąż… Na pewno nie była koniem trojańskim, a biedną, wystraszoną kobietą, której życie zaczęło się w Rybniku a skończyło w Warszawie. 

(…) Z raportu tygodniowego 7 kwietnia 1942 roku. Największe jednak wrażenie wywołała niespodziewana deportacja niemieckich Żydów do Warszawy. Społeczeństwo zastanawiało się powszechnie na temat miejsca pochodzenia nowo przybyłych. Mówiło się, że członkowie pierwszej grupy pochodzili z dystryktów Berlina i Hanoweru oraz obszarów graniczących z Nadrenią. Druga grupa składała się z Żydów berlińskich i drezdeńskich. Kiedy Żydzi ci byli prowadzeni przez ulice miasta, wszystko było zamknięte: deportowanych można było obserwować jedynie z daleka. Zauważono, że byli oni w różnym wieku. Po raz pierwszy warszawscy Żydzi zobaczyli żółtą opaskę, zwrócono również uwagę, że ubrania niemieckich Żydów były czyste i w dobrym stanie, szczególnie rzucały się w oczy ich futra. Jednocześnie rozeszła się pogłoska, że Żydzi z pierwszej grupy zostali zmuszeni do oddania swoich futer. Ponadto zanotowano, że pozwolono im zabrać 50 kg bagażu, mówi się również, że przywieźli oni kilka ciężarówek z żywnością. Nie byli transportowani pociągami towarowymi, ale w wagonach trzeciej klasy, które nie były opieczętowane, tylko zamknięte. Zwrócono również uwagę, że Judenrat potraktował niemieckich Żydów z ogromnym szacunkiem: przewodniczący Judenratu, szef żydowskiej policji, Szeryński oraz inni wyżsi urzędnicy Judenratu pojawili się, aby ich przywitać. Nowo przybyli Żydzi tryskają energią i są bardzo pracowici. Dlatego też rozeszły się pogłoski, że przewodniczący Judenratu otrzymał list od Komisarza Dzielnicy Żydowskiej, nakazujący mu przydzielić ważne posady w administracji dzielnicy żydowskiej niemieckim Żydom. Znajdowały się wśród nich osoby, które uczestniczyły w Pierwszej Wojnie Światowej, którzy otrzymali odznaczenia i pochwały – przede wszystkim byli oficerowie. Przybysze w dalszym ciągu odbywają kwarantannę na Gerichtstrasse 109 (ul. Leszno). Ci, którzy mają krewnych w getcie, mogą ich odwiedzać. Według pogłosek niektórzy z nich zamieszkują Bibliotekę Judaistyczną przy ulicy Tłomackie, która obecnie znajduje się poza granicami getta. Inne źródła mówią, że prowadzone są negocjacje z Judenratem dotyczące ewentualnego zakwaterowania niemieckich Żydów w tym kompleksie budynków, pod warunkiem, że będzie on potem znów włączony do dzielnicy żydowskiej.
Zważywszy na możliwość, że niemieccy Żydzi rzeczywiście zajmą główne stanowiska w Judenracie, uważamy te pogłoski za tendencyjne, mające na celu zwrócenie się przeciwko nim. Mówi się na przykład, że większość z nich jest ochrzczona i nie ma żadnych więzów z judaizmem; że zachowują się oni bardzo arogancko, stawiają wysokie żądania i mają duże ambicje; że ich stosunek do innych Żydów jest bardziej agresywny, niż oczekiwałoby się od prawdziwych Niemców; że żywią głęboką nienawiść do Ostjuden i że w swych działaniach kierują się tą nienawiścią.
Podczas gdy Żydzi z Lublina spotkali się z głębokim współczuciem, uczucia do niemieckich Żydów są ambiwalentne: z jednej strony ludzie im współczują, jednak z drugiej, zastanawiają się, czy ich przybycie nie jest wprowadzeniem w mury getta konia trojańskiego. Taki pogląd jest szczególnie popularny pośród kręgów zbliżonych do Judenratu. (…)*

* The Reports of a Jewish „Informer” in the Warsaw Ghetto – Selected Documents, zamieszczonego w „Yad Vashem Studies”1986, t. 17 (Jerusalem). Opracowanie Israel Gutman, tłumaczenie: Jerzy Giebułtowski.

 

Tylko tyle? Aż tyle. Każde życie jest warte wspomnienia. Erna z Rybnika też. 

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Ernestine została wyłączona
29 marca 2023

O rybnickiej synagodze na Pesach i Wielkanoc

Rankiem 21 marca 1930 r., rabin Zygmunt Kohlberg wyszedł ze swojego mieszkania. Była sobota. Od końca lutego zdążył już trochę poznać to miasto. Daleko mu było do Wiednia, w którym niedawno skończył studia rabinackie, ale nie narzekał. To dzięki protekcji starszego brata Teodora, też rabina, dostał tę posadę w Rybniku i wiedział, że musi się wykazać oraz udowodnić mieszkającym tu Żydom, że nadaje się zarówno na rabina, jak i nauczyciela ich dzieci. Mieszkanie, które przejął było skromne, zresztą tutejsza synagoga też nie należała do wyjątkowo spektakularnych budowli. No i była tylko jedna. W małym Kałuszu, z którego pochodził było ich kilka.

 

Wciągnął rześkie wiosenne powietrze i ruszył w stronę ulicy Zamkowej. Nie miał daleko do tego miejsca, w którym od prawie miesiąca odprawiał modły i czytał Torę. Poranne nabożeństwo szabatowe, które miał dzisiaj odprawić trochę go stresowało. Jeszcze nie poznał wszystkich członków tutejszej gminy, a wiedział, że to od nich zależy jak długo tu zostanie. Minął magistrat i wszedł do synagogi. Kantor Hahn już był w środku. Krótko porozmawiali o smutnej informacji, która dotarła także do Rybnika. 19 marca 1930 r. zmarł brytyjski polityk Arthur Balfour, który jeszcze w 1917 r., jako minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii ogłosił tzw. deklarację Balfoura w sprawie utworzenia w Palestynie żydowskiej siedziby narodowej. Kohlberg był syjonistą i bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z wagi i znaczenia tej deklaracji.

Na razie rabin rozejrzał się dookoła i podświadomie zanotował w myślach, że tłumów nie ma, choć o godzinach modłów regularnie informowała lokalna gazeta Katholische Volkszeitung. Jeszcze ich przyciągnie, pomyślał. Donośnym głosem rozpoczął modlitwę Szacharit.

Budowa nowej rybnickiej synagogi przy Schloßstraße została ukończona w 1848 r. Utrzymana była w stylu klasycystycznym, na planie prostokąta i oczywiście była orientowana. Fronton zdobiła Gwiazda Dawida. Z przodu był murowany podest, ze schodami po bokach i kutymi balustradami. We wnętrzu był wydzielony babiniec. Aron ha-kodesz ponoć był bogato dekorowany, a polichromia sklepienia, miała imitować granatowe niebo ze złotymi gwiazdkami. Niestety, nie przetrwały żadne zdjęcia pokazujące jej wnętrze. Do końca XIX wieku posługę w synagodze pełniło tylko dwóch rabinów – Lazarus Karfunkel oraz Daniel Fraenkel. Modliły się w niej całe pokolenia Pragerów, Haasów, Priesterów, Guttmannów, Schindlerów, Brauerów, Böhmów, Aronadów, Mannebergów, Königsbergerów, Rahmerów, Picków, Schäfferów, Müllerów i wielu innych. Tu zawierały śluby rybniczanki, których mężowie pochodzili z innych części Prus, a później Niemiec. Tu mieli bar micwy młodzi chłopcy wkraczający w dorosły świat. Za synagogą dymiły kominy browaru Müllera, przed nią przejeżdżały dorożki zmierzające na rynek, handlarze i handlarki przechodzili obok w drodze na cotygodniowe targi.

W 1930 r. żydowska Pascha, czyli trwające 7 dni święto Pesach, oraz chrześcijańska Wielkanoc prawie się zbiegały w czasie. Pesach zaczynało się 12. i trwało do 20 kwietnia, czyli do Wielkiej Niedzieli. Wszyscy rybniczanie szykowali się do tych ważnych dni. Prowadząca Dom Czekolady na rogu Rynku i ul. Rynkowej, Żydówka Maria Konigsfeld, jak co roku o tej porze, od paru tygodni reklamowała swoje czekoladowe baranki i jajka wielkanocne „z marcypanu i cukru”. Jej główną klientelę stanowili katolicy, więc to był dla niej pracowity okres.

Macę, spożywaną w czasie święta przez żydów, oferował piekarz Guttmann. Rabin Kohlberg zastanawiał się, czy w tym mieście też ludzie wierzą w te kompletne bzdury, że maca zawiera krew chrześcijańskich noworodków. Musi o to spytać przy okazji spotkania zarządu gminy. W swoim skromnym mieszkaniu, w niewielkiej kamienicy na tyłach rybnickiego magistratu, układał sobie przemówienie na ostatni dzień Pesach. Z kolei urzędnicy Starostwa, jeszcze przed Wielkanocą, naprędce powiadamiali Wydział Administracyjny Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego, że rabin już mieszka w Rybniku, ale na temat jego „kwalifikacji moralnych” niewiele wiadomo, gdyż przebywa w mieście zbyt krótko.

Po kilku dniach, Zygmunt Kohlberg z satysfakcją przeczytał o swoim wystąpieniu w niemieckojęzycznej prasie żydowskiej wychodzącej w Bielsku. W krótkiej notatce dziennikarz dodawał, że należy mieć nadzieję na lepsze życie religijne, kulturalne oraz narodowe pod kierunkiem nowego rabina w rybnickiej gminie. Dr Kohlberg lekko się do siebie uśmiechnął. Widać, że ktoś stąd musiał do prasy napisać o tym jak minęło Pesach w Rybniku pod kierunkiem nowego rabina. O wymianie korespondencji pomiędzy urzędnikami z miasta a ich władzą zwierzchnią w Katowicach nie wiedział. 

Powoli się aklimatyzował w mieście. Co prawda doszły do niego plotki, że ceniony przez wszystkich kantor Hahn zamierza wyjechać, ale może to i dobrze. Gmina zatrudni nowego i nie będzie się musiał on – rabin, dostosowywać się do nawyków kantora, który tu czuł się trochę panem na włościach. Musi też pomyśleć co z nabożeństwami zimą. Ponoć przy dużych mrozach w synagodze jest bardzo zimno i miejscowi Żydzi niezbyt chętnie do niej chodzą. Już zdążył zauważyć, że osiadli tu od pokoleń niemieccy Żydzi czują się o wiele ważniejsi od tych, którzy przyjechali do miasta po 1922 roku. Kilka razy dano mu do zrozumienia, że wszyscy nadal pamiętają i wyjątkowo ciepło wspominają rabina Braunschweigera, który gdy wyjechał z Rybnika pracował w Opolu. Nie lubił takich porównań. Zresztą tak samo lekko denerwowały go różne artykuliki w prasie, gdzie zawsze przypominano, iż jest młodszym bratem chorzowskiego rabina. Kochał swego starszego brata i bardzo go cenił, ale wolałby nie być w jego cieniu.

Od 1879 do 1912 r. gmina żydowska w Rybniku nie miała własnego rabina. W latach 1912-1918 rabinat oraz posadę nauczyciela religii pełnił dr David Braunschweiger, który tu ożenił się z rybniczanką Luise Altmann. Po nim nabożeństwa w synagodze odprawiał dr Artur Rosenthal, a następnie dr David Nellhaus. Obydwaj przebywali w mieście stosunkowo krótko. Ten drugi opuścił miasto w październiku 1921 roku. Trunkhardt w swoich „Dziejach Miasta Rybnika” jako następnego rabina wymienia Salo Levina, który na pewno przebywał w Rybniku w momencie pisania kroniki. W rzeczywistości był on jedynie kaznodzieją (Prediger), co wynika z Kwestionariusza gminy wyznaniowej Rybnik, dotyczącego prawdopodobnie roku 1923. W dokumencie czytamy, iż w rybnickiej gminie pełnił również funkcję kantora, nauczyciela oraz rzezaka. Od 1924 roku do momentu zatrudniania dr Zygmunta Kohlberga (początek 1930 r.) w Rybniku nie było rabina, a jedynie kantor.

Jesienią 1930 roku wyjechał kantor Hahn. Wielu bardzo żałowało, że jego przepiękny głos już nigdy nie zabrzmi w synagodze. Ciągle wspominano nabożeństwo, które odprawił 11 listopada 1929 r. z okazji odzyskania niepodległości przez Polskę.
Kolejnym kantorem, a zrazem sąsiadem rabina w kamieniczce przy ul. Grażyńskiego został Jakub Kalmus. Wraz z Kohlbergiem doprowadził m.in. do tego, że w Rybniku otwarto sklep z koszerną żywnością oraz żydowską bibliotekę. W 1932 r. rabin czuł się w mieście już bardzo zadomowiony. Nie dość, że przyjechał tu jego trzeci brat – Leopold z rodziną, to wreszcie mógł przed kimś się wygadać wieczorami. W końcu mógł z kimś przedyskutować to co zamierzał powiedzieć współwyznawcom w synagodze, czy dzieciom na lekcjach religii. Tym kimś była żona Irena. Była wyśmienitym doradcą, gdyż skończyła studia filozoficzne i zawsze potrafiła znaleźć właściwe rozwiązanie, gdy natrafiał na problem, z pozoru, nie do rozwikłania. Jak choćby ten z zamknięciem pierwszego cmentarza żydowskiego. Irena mu podpowiadała jak ma rozmawiać z członkami wspólnoty, by ich przekonać do pomysłów ambitnego rabina.

Siadała na babińcu w synagodze i z zachwytem słuchała charyzmatycznego głosu męża. Gdy zbliżało się święto Pesach w 1933 r. była w zaawansowanej ciąży i radowała się ze zbliżających się narodzin ich pierwszego dziecka. Niestety, w maju urodziła chłopca, który po jednym dniu zmarł. Nie pomogła szybka pomoc brata lekarza. Leopold był przy porodzie w Rybniku i widząc stan zdrowia chłopczyka przewiózł go do szpitala dziecięcego w Katowicach. Mały Salomon zmarł w piątek po południu. Rabin Zygmunt Kohlberg nie był w stanie odprawić nabożeństwa szabatowego w synagodze w tym dniu. Dwa lata później państwo Kohlbergowie doczekali przyjścia na świat córeczki, którą nazwali Rózia Noemi. Prawdopodobnie do lata 1939 r. mieszkali w Rybniku.

Gdy w październiku 1939 r, płonęła rybnicka synagoga niektórzy rybniczanie się cieszyli, niektórzy przechodzili obojętnie, ale byli i tacy, którzy ze wstydem spuszczali wzrok i ze strachem myśleli, co się teraz stanie z żydowskimi sąsiadami. Być może stała tam nieznana osoba, która albo jeszcze przed zniszczeniem synagogi, albo w trakcie jej dewastacji zabrała i ukryła kilka niezwykle cennych przedmiotów z tego miejsca. Czy był to jakiś członek społeczności żydowskiej, czy chrześcijanin dziś nie ustalimy. Z całego wyposażenia tego miejsca spotkań miejscowych Żydów, miejsca studiowania Tory i Talmudu, czy też bożnicy jak nazwali ją Polacy, zachowały się srebrne świeczniki, których fundatorką była Louise Haase, srebrny jad (wskazówka do Tory) oraz tarcza na Torę z napisem donacyjnym w języku niemieckim: „Dar Gustawa i Jenny Henschel”. Świeczniki znajdują się obecnie na wystawie stałej w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich w Gliwicach, a pozostałe dwa przedmioty w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie.

Gdy w okolicach Wielkanocy 1940 r., Niemcy w miejscu po synagodze planowali paradny skwer z fontanną, ostatni rybnicki rabin dr Zygmunt Kohlberg był w jakimś nieustalonym mieście lub wsi na terenie okupowanej Polski. Zygmunt, jego żona Irena oraz ich córeczka zostali zamordowani. Obecnie, na skwerze u zbiegu ulicy Zamkowej i Chrobrego stoi obelisk informujący, że do jesieni 1939 r. stała tam rybnicka synagoga. Burmistrz Weber go pilnuje…

 

Tekst w wersji papierowej ukazał się w kwietniowym wydaniu Gazety Rybnickiej. 

Gdyby ktoś chciał wspomóc moją pracę to zawsze może to zrobić stawiając mi wirtualną kawę 🙂 ➡ Kawa dla Małgosi

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania O rybnickiej synagodze na Pesach i Wielkanoc została wyłączona
1 marca 2023

Kamienica Noaha Leschczinera

Poniższy tekst (w nieco skróconej wersji) ukazał się w marcowym wydaniu Gazety Rybnickiej ➡ Gazeta Rybnicka marzec 2023

Noah miał około 40 lat, gdy zadecydował, że w miejscu małego parterowego domku przy Breitestrasse wybuduje porządną kamienicę. Widział takie w innych miastach Górnego Śląska, do których jeździł w interesach. Żona Anna w ogóle nie wtrącała się do jego pomysłów, ale w duchu go pochwalała. W końcu mieli czwórkę dzieci i należało już myśleć o ich przyszłości. Olga od dawna była w takim wieku, że należało ją wydać za mąż, a chłopcy mieli po kilkanaście lat i powoli zaczynali pomagać ojcu w interesach. Co prawda Heinrich od dziecka marzył by zostać lekarzem i raczej smykałki do handlu nie miał, ale był jeszcze najstarszy Alfred i fruwający w chmurach młody Max, więc choćby dla nich należało pomyśleć o poważnej inwestycji w ekskluzywny dom towarowy. Taki, do którego będą przyjeżdżać z całej okolicy.

Patrząc na swoje potomstwo Anna czuła, że to właśnie jedyna córka będzie tą, która kiedyś zasiądzie w kantorku i będzie rozliczać dostawców. Na razie nie ujawniała mężowi swoich przeczuć i przy rozmowach o budowie potakiwała, gdy w swoich wizjach widział synów za ladą Kaufhausu, który zamierzał zbudować.
Gdy zaczęły się piąć mury rybniczanie z podziwem, niektórzy z lekką zazdrością, a większość z ciekawością przyglądali się temu co powstawało naprzeciw potężnego Świerklańca. Noah wszystkiego doglądał i choć targował się z murarzami, to kompletnie nie oszczędzał na materiałach budowlanych, a już wręcz szastał pieniędzmi, gdy przyszło decydować o wyposażeniu sklepu oraz mieszkań, do których wnet miała się przeprowadzić cała rodzina. W 1903 roku hucznie obchodzono 20. urodziny Alfreda oraz otwarcie ogromnego Kaufhausu Noaha Leschczinera. Na szczycie kamienicy, wtedy na pewno najpiękniejszej w Rybniku, zamontowano chorągiewkę z datą, która już zawsze miała przypominać o tym ważnym wydarzeniu.

Isidor Priester, który krótko przed swoją śmiercią przyjechał do Rybnika z Gogolina, by negocjować warunki ślubu jego syna Salo z Leschczinerową córką Olgą, patrzał z zachwytem na bogate meble, przepiękne miśnieńskie piece z orientalnymi motywami i wszystkie nowinki techniczne, którymi się chwalił Noah. Priester co prawda został uprzedzony, że przyszła synowa nie wniesie w posagu tego sklepu, który zajmował aż dwie kondygnacje, ale i tak wyjechał z Rybnika zadowolony, że jego Salo dostanie za żonę naprawdę majętną pannę.

Gdy najstarsza z Leschczinerowych dzieci – zaradna i obrotna Olga została panią Priesterową, a stało się to w październiku 1904 r., rybniczanki swoje stroje kupowały już tylko w Kaufhausie jej taty. Często zmieniana wystawa kusiła bogactwem wystawianych w ogromnych witrynach strojów, gustowne lampy oświetlały towary nawet wieczorami, a dość często publikowane ogłoszenia w „Der oberschlesische Kurier” informowały o kolejnych dostawach czy obniżkach starych kolekcji.

Noah Leschcziner wiedział, że reklama jest ważna. Jego nazwisko na wielkich szyldach było widoczne z obu stron Breitestrasse. Niemało zapłacił by na pocztówkach z Rybnika widać było jego kamienicę. Widział, że ta inwestycja się opłaci. Nie wiedział, że po około 120 latach nadal ktoś będzie patrzeć z zachwytem na ten luksusowy dom towarowy z początków XX wieku.
Gdy handlujący cygarami Karl Koristka, w 1905 r. otwierał obok swój skład, to aż zacierał ręce licząc na klientelę, która wychodziła z Kaufhausu żydowskiego kupca. Na lichutkiej kamieniczce, którą wręcz przytłaczał budynek Leschczinera polecił zainstalować wielką reklamę „Cigarren-Haus Karl Koristka” a sam, osobiście udał się do sąsiada z wielkim pudlem wyśmienitych cygar, bo zależało mu znajomości z szanowanym kupcem.

Artur Grünberg też wiedział, że sąsiedztwo takiego „domu kupieckiego” jeśli nie kupujących to na pewno przysporzy oglądających jego wystawę. Jego sklepik przykucnął z drugiej strony Leschczinera. Artur był od niedawna w mieście, bo tu się ożenił, ale poznał Noaha, gdyż był on świadkiem na ślubie Grünberga z rybniczanką Elise Münzer.

Noah wieczorami siadał w skórzanym fotelu, palił cygara Koristki i rozmyślał o przeszłości, ale i przyszłości. Cieszył się, że Samuel – jego ojciec, zdążył jeszcze przed śmiercią trochę pomieszkać w tym paradnym miejscu miasta i doczekał narodzin prawnuczki Thei. Gdy szanowany kupiec i radny miejski pewnego dnia wrócił z synagogi oświadczył swojej Annie, że zamierza znowu poważnie zainwestować. W końcu tej kamienicy nie podzielą w żaden sposób między trzech synów. A że Abraham Prager mu napomknął, że jego syn Emil zamierza sprzedać obie kamienice przy Rynku, to Noahowi od razu zaświtała myśl, by złożyć ofertę kupna. Lepiej to trzymać w tajemnicy i dlatego zakazał żonie wspominania komukolwiek o tym pomyśle. Kolejny dom towarowy Leschczinerów będzie w samym centrum miasta – na Ringu. I tam już będzie gospodarzyć syn Alfred. Gdy „Oberschlesische Volksstimme” napisał, że od września 1911 r. ledwo co rozbudowany drugi rybnicki dom towarowy zmienia właściciela w mieście plotkowali wszyscy. Leschczinerowie zmonopolizowali handel damską i męską odzieżą i nikt się nie mógł z nimi równać.

Noah nadal siadał w swoim fotelu, palił cygaro i patrzał przez okno na podjeżdżające pod Świerklaniec dorożki, no i coraz częściej automobile. Alfred był zabezpieczony i sprawnie zarządzał swoim geszeftem, Heinrich zamierzał studiować medycynę w Berlinie, co bardzo cieszyło oboje rodziców, Olga z mężem też już budowali nowy dom i dobrze im się układało i tylko z najmłodszym Maxem co chwilę były jakieś problemy. W połowie stycznia 1914 r. zmarł zasłużony dla miasta Abraham Prager. Na jego pogrzeb przyszły tłumy. Noah na posiedzeniu reprezentantów gminy żydowskiej wygłosił piękną mowę pożegnalną. Gdy ją kończył słowami jak to źle się zaczął ten rok, nie sądził, że już za następnych kilka miesięcy zawali się prawie cały świat.

Gdy w czerwcu 1915 r. przyszedł telegram informujący o śmierci Alfreda na froncie w Belgii, musiał posłać po lekarza do żony. Zresztą synowej, też nie potrafił uspokoić. Ledwo co została mamą i zaraz wdową. Sam się pozornie trzymał, bo ktoś musiał doglądać dwóch interesów i jedynie gdy siadał w kantorku nad rachunkami to ukradkiem ocierał łzy. Tyle nadziei pokładał w Alfredzie. To on miał wszystko przejąć jako pierworodny syn. Na szczęście w ciągu kolejnych lat wojny żaden smutny telegram już nie dotarł do kamienicy przy Breitestrasse.
Za to w 1919 r. świeżo upieczony doktor medycyny Heinrich Leschcziner oświadczył rodzicom, że zakosztował życia w Berlinie i tylko w stolicy może zrobić karierę, więc na Górny Śląsk nie wróci. Poza tym poznał niezwykłą kobietę i zamierza się żenić. Kolejne plany Noaha legły w gruzach. Liczył, że syn otworzy swą praktykę w Rybniku. Na ślub do Berlina rodzina wysłała Maxa. Stary kupiec coraz częściej zastanawiał się co będzie z dwoma Kaufhausami, gdy jemu siły odmówią posłuszeństwa. Nie za bardzo wierzył w najmłodszego syna, którego zainteresowania były dalekie od handlowych. Do tych rodzinnych zmartwień dochodziły myśli o mieście, w którym nie było za bezpiecznie. Niby sprowadzono jakieś obce wojska, które miały pilnować porządku, ale nic nie funkcjonowało jak przed 1914 r., interesy szły jak po grudzie, a jego ulicę prawie wszyscy nazywali po polsku Szeroką. Na dodatek jednego dnia jego ukochany owczarek uciekł. Na szczęście sowita nagroda, którą obiecał w gazecie pomogła i pewien Ślązak po kilku dniach psa przyprowadził.

Był 1920 rok, gdy przybył mu nowy konkurent w interesach. Ludzie mówili, że pochodzi z Wielkopolski i że ma krewnego w Amcie. Agresywnie się reklamował w polskojęzycznej prasie podkreślając swoje chrześcijańskie pochodzenie. „Swój do swego” to było jego główne hasło reklamowe. Jak zwykle siedząc z cygarem w fotelu, Noah przeanalizował wszystkie „za” i „przeciw” i chyba po raz pierwszy spytał o zdanie Annę. Ta od razu przytaknęła. Tak, musimy coś sprzedać. I choć wygodnie jej było w ogromnym mieszkaniu nad sklepem, to zgodziła się, z tym, że może przeniosą się do Olgi na Neuer Ring, a Maxowi Noah będzie pomagać w interesach przy Rynku.
Leschcziner wiedział, że sam z propozycją sprzedaży nie może iść do tego nowego, rzutkiego kupca. Musi poczekać, aż on do niego się zgłosi. Może najpierw mu wydzierżawi sklep, a potem sprzeda, oczywiście gdy dojdą do porozumienia. Rozpuścił wici, że prawdopodobnie wyjedzie z Rybnika po podziale Górnego Śląska, na co się coraz bardziej zanosiło i czekał. Jednego dnia do sklepu wszedł Czesław Beyga wraz ze swoim wspólnikiem Władysławem Wajskim. Noah zaprosił ich do swego biura i zaproponował dobrą kawę od Aronadego oraz cygara od Koristki. Beyga pogłaskał rudobrązowego owczarka, który usiadł spokojnie obok gościa, kładąc głowę na jego kolanach. Leschcziner pomyślał, że skoro jego ukochany pies zaakceptował tego Polaka, to może jest on dobrym człowiekiem. Poza tym Noah, jako stary kupiec szanował tych, którzy są dobrzy i uczciwi w tym fachu. A takim się mu Czesław Beyga wydawał. Od razu też wyczuł, że Wajski jest temu Polakowi potrzebny tylko do tego interesu i prędzej czy później Beyga będzie prowadzić ten dom towarowy sam.
Doszli do wstępnego porozumienia. Wieczorem Anna odetchnęła z ulgą, że mąż wreszcie będzie mógł choć trochę odpocząć. Co prawda żal jej było tego miejsca, z którego mogła obserwować hotelowych gości w Świerklańcu, spacerujących rybniczan, czy idących na mszę katolików. Gdy pakowała ze służącą swe ostatnie kryształy i srebrne puchary spojrzała jeszcze na wielki piec kaflowy z orientalnym pejzażem. Eh, czemu się wtedy Noah uparł na tę Japonię? Może przez ten piec Maxa tak opętało na punkcie tego kraju?

Wkrótce gazeta „Głos Górnego Śląska” poinformowała, że dnia 1 września 1922 r. nastąpi otwarcie „Pierwszej Górnośląskiej Hurtowni Manufaktury Beyga i Wajski” w Rybniku przy ulicy Szerokiej, którą wnet przemianowano na Sobieskiego.

Anna powoli przyzwyczaiła się do tego, że z okien kamienicy, w której zamieszkali u córki i zięcia, nie mogła obserwować gości udających się na bale w Świerklańcu. Mieszkanie urządziła tak jakby była na starym miejscu. Wkrótce mieli znowu zasiąść przy wielkim stole, gdyż zbliżały się urodziny męża. Pucując karafki na alkohol wyjrzała przez okno, jakby kogoś wypatrując. Wnet minie 10 lat od śmierci Alfreda… pomyślała. Nadal nie mogła się pogodzić z tym faktem, że jej pierworodny do Rybnika już nie zawita. Nie przypuszczała, że wnet do miasta dotrze kolejna straszna wiadomość. Tym razem z Berlina. W lutym 1925 r., po krótkiej chorobie, umrze dr Heinrich Leschcziner – jej kolejny syn.

(na zdjęciu w środku siedzą Anna i Noah Leschczinerowie. Nad nimi stoi ich syn Max, a obok Noaha siedzi córka Olga).

Noah Leschcziner do wybuchu wojny pomagał w interesach swemu synowi Maxowi, także zięciowi, a potem córce Oldze i wnukowi Erichowi w kamienicach na Rynku, przy ul. Sobieskiego 2 oraz na Placu Wolności. Jak potoczyły się ich dalsze losy przeczytacie w mojej książce pt. „Piękni i młodzi. Opowieści o rybnickich Żydach”. Nadal do kupienia w rybnickiej księgarni „Orbita” 🙂

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Kamienica Noaha Leschczinera została wyłączona
18 stycznia 2023

Głos „dzwonu” uratowany pod Rybnikiem

Co roku o tej porze mam jednakowe myśli: dobrze, że urodziłam się po wojnie. I srał pies złamany kręgosłup oraz konglomerat guzów na tarczycy, czy inne bzdety.
Za kilka dni 78. rocznica „marszu śmierci”, który przeszedł w naszej okolicy. Zbliża się też 80. rocznica powstania w getcie warszawskim. Już w ubiegłym roku myślałam, by napisać o przedwojennym kantorze z warszawskiej synagogi Nożyków, który zbiegł z marszu w okolicach Kamienia pod Rybnikiem i dzięki nieznanym z nazwiska osobom przeżył. Odłożyłam jego osobę na inny czas i napisałam o niemieckim antyfaszyście ➡ Sprawiedliwym z Auschwitz Ludwigu Wörlu. Zainteresowanych odsyłam do tego tekstu sprzed roku. Teraz wracam do kantora, gdyż wiąże się on nie tylko z marszem ale i powstaniem w getcie.

W wielokrotnie cytowanej przeze mnie publikacji Jana Delowicza pt. „Śladem krwi” jest krótki biogram Jakoba Lichtermana. Już z tych kilku suchych zdań widać ile przeszedł przedwojenny kantor z Warszawy.

Lichterman urodził się w 1909 r. Już jako ośmiolatek zaczął śpiewać w chórze. Jego rodzice, początkowo byli temu przeciwni takim fanaberiom syna, w końcu ulegli, gdyż miał niezwykle piękny głos (wtedy sopran) i był samorodnym talentem, jaki zdarza się raz „na ruski rok”, jakbyśmy to powiedzieli. Po roku młody Lichterman został przyjęty do chóru przy Wielkiej Synagodze na Tłomackiem. Mimo sporej konkurencji, Leo Low, żydowski dyrygent, kompozytor i nauczyciel, a równocześnie prowadzący chór, od razu dostrzegł uzdolnionego chłopca i młody Jakob dołączył do, liczącego 120 osób, zespołu śpiewaków w największej warszawskiej synagodze. Nadkantorem był wówczas legendarny Gerszon Sirota, zwany „żydowskim Carusem”. Dla Jakoba to był honor śpiewać w chórze, który towarzyszył występom takiej sławy. Wnet chłopiec zaczął występować jako solista, ale też równocześnie jego głos, z uwagi na mutację, powoli zmieniał się z sopranu w alt. Gdy miał 17 lat śpiewał już jako tenor liryczny.
Jego kariera toczyła się szybko. Został pomocnikiem kantora w synagodze Nożyków, a po dość krótkim okresie czasu awansował na jej głównego kantora. 

Studiował w warszawskim konserwatorium, które skończył z wyróżnieniem, śpiewał też jako solista w warszawskiej filharmonii oraz żydowskim chórze HaZamir. Nadano mu przydomek „Glocken”, czyli dzwon. Gdy dyrygentem chóru został Abraham Cwi Dawidowicz, pedagog i kompozytor wielu pieśni, Jakob Lichterman bardzo zbliżył się do jego rodziny, co zaowocowało ślubem z córką Dawidowicza – Sonią – cenioną pianistką i uznaną akompaniatorką. Oboje byli artystami z górnej półki, zapewne bywali na salonach, uczestniczyli w życiu kulturalnym, nie tylko żydowskiej Warszawy i przebierali się z radością przed balami karnawałowymi.

W styczniu 1939 r. Soni i Jakobowi urodziła się córeczka – Szoszana. Jakob jeszcze cały czas dawał koncerty, nagrywał w radio, służył jako kantor nie tylko w synagodze Nożyków, ale i jako kantor wojskowy w Polskim Wojsku.

Po wybuchu wojny, synagoga, w której Lichterman służył została zamknięta, jak i inne domy modlitwy. Od września 1941 do lipca 1942 była ponownie otwarta. Gdy zlikwidowano tzw. „małe getto” znalazła się po stronie aryjskiej. Została zamknięta i zdewastowana. Służyła między innymi jako magazyn paszy i stajnia dla koni.

Lichtermanowie znaleźli się z córeczką w getcie, doświadczając najgorszego. Udało im się uniknąć wywózki w trakcie wielkiej akcji deportacyjnej (od 22 lipca 1942 do września 1942). Gdy wybuchło powstanie w getcie, Jakob był jednym z tych, którzy zbrojnie wystąpili przeciwko Niemcom. Został ranny w nogę i pojmany. W kwietniu 1943 r. w bydlęcym wagonie wywieziono go do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Tak jak żonę i czteroletnią Szoszanę. Obie wkrótce zamordowano.
11 lipca 1943 r. Jakoba przewieziono z Majdanku do KL Auschwitz II – Birkenau. Był odtąd numerem 129442. W sierpniu skierowano go do KL Auschwitz III-Monowitz. Nad Auschwitz ptaki nie śpiewały ani motyle nie fruwały. Głos „Glockena” (dzwonu) dławiły łzy.

Gdy w styczniu 1945 r. wyruszył z Auschwitz w nieludzkim marszu miał niecałe 36 lat. 22 stycznia dotarł z innymi współwięźniami pod Rybnik. Wygłodzony, przemarznięty do szpiku gości, był chodzącym trupem, a jednak zdołał uciec wraz z innymi w trakcie strzelaniny na Młynach, gdzieś między Kamieniem a Wielopolem.
Dwa dni ukrywał się w lesie. Może mijał stary krzyż wystawiony przez dawnego właściciela majątku ziemskiego Spendla z Młynów?

Po latach tak napisał:
Padał śnieg cały czas. Jedliśmy go 2 dni, nie pozwalając sobie na sen. W końcu, wyszedłem z lasu i ujrzałem nikłe światło w jakiejś chacie. Zdecydowałem się zapukać. Dwaj towarzysze, z którymi uciekłem bali się: „To niebezpieczne. To może być niemiecki dom”. Ale ja pomyślałem: Dlaczego mam teraz tu umierać? Może mi coś dadzą? Zapukałem do drzwi chałupy. Otworzył mi etniczny Niemiec (zapewne miał na myśli Ślązaka – przyp. M. Płoszaj). Dał mi gorącą kawę w butelce i chleb. Wyszedłem. Doszli do mnie moi towarzysze. Wtedy butelka z kawą wypadła mi ze zdrętwiałych rąk. Gorący napój wylał się do śniegu. Wróciłem do tej chałupy. Ale ten człowiek nie miał już niczego do jedzenia. Dał mi pudełko zapałek i powiedział: „Wszędzie pełno Niemców dookoła. Jak cię złapią to cię zabiją od razu”. Ci którzy ze mną uciekli wrócili gdzieś do lasu. Ja ruszyłem i dotarłem do następnej małej chałupy. Zapukałem. Przyjmiecie mnie – spytałam, gdy ktoś otworzył. Padło pytanie: „Ilu was jest?” Jestem sam – odparłem. Chłop mnie wpuścił i dał schronienie w stodole. Byłem u niego tydzień, do momentu wejścia Rosjan.

Jakob Lichterman od razu wyruszył w drogę do Warszawy. Jak wspominał, panował w niej potworny chaos. Szukał swoich bliskich. Nie odnalazł.
Po wojnie ożenił się z Miriam, warszawianką, więźniarką obozów na Majdanku, Auchwitz-Birkenau, Ravensbruck i Malhof. Wraz z drugą żoną, wyjechali do Johannesburga w Republice Południowej Afryki. Od 1947 do 1950 Lichterman ponownie służył jako kantor w tamtejszej synagodze. W 1950 r. małżonkowie przeprowadzili się do Kapsztadu. I tam, w południowoafrykańskiej synagodze rozbrzmiewał jego głos. Głos dzwonu uratowany przez Ślązaka, który nie bał się udzielić mu schronienia. Możecie go posłuchać 🙂 

 

Jakob Lichterman zmarł w sierpniu 1986 r. Zdążył przedtem odwiedzić synagogę Nożyków. Obaj jego synowie, Joel i Ivor, są kantorami. 

Sir Martin Gilbert, brytyjski historyk, oficjalny biograf Churchilla, w swej książce pt. „Sprawiedliwi. Nieznani bohaterowie Holokaustu”, opisał historie ponad 20 000 „zwykłych” mężczyzn i kobiet, którzy zachowali się w sposób przyzwoity, humanitarny i ratujący życie. Przytaczając wspomnienia Jakoba Lichtermana, wymienił m.in. tych bezimiennych bohaterów z okolic Rybnika. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Głos „dzwonu” uratowany pod Rybnikiem została wyłączona
31 grudnia 2022

„Piękni i młodzi” – książka o rybnickich Żydach

W tym roku podsumowanie będzie dotyczyć tylko jednej sprawy, która dla mnie była najważniejsza i mogę śmiało powiedzieć, że zajęła mi prawie cały 2022 r. To książka „Piękni i młodzi. Opowieści o rybnickich Żydach z szuflady Małgosi”.

 

Od jakiegoś czasu wiedziałam, że muszę ją napisać. Namawiała mnie moja przyjaciółka Olutka, a także różni ludzie czytający „Szufladę”. Zawsze odpowiadałam ze śmiechem, że gdy pójdę na emeryturę to może napiszę. Jak się jest 3-4 lata przed 60-tką to można takie deklaracje w ciemno składać, bo ten okres do emerytury wydaje się być dość odległy. Czas jednak jest nieubłagany i zaiwania bardzo szybko, więc te słowa, rzucane na odczepnego, w końcu musiałam przekuć w czyny.
Ponad rok temu, a dokładnie to 31 października 2021 r. zasiadłam przed laptopem i na szybko wymyśliłam, że napiszę coś a la leksykon rybnickich Żydów. Tak, by każdego, o którym coś wiem upamiętnić. Uznałam, że wszyscy muszą być wymienieni, bo to im się należy. Pełna entuzjazmu zabrałam się do pisania i do 11 listopada powstało dość sporo mini biogramów, które posłałam córce. No i zaraz mnie sprowadziła na ziemię słowami: A kto to przeczyta? Takie nudy?! No i jeszcze parę zdań ostrej krytyki padło, ale wolę ich tu nie przytaczać. Strzeliłam lekkiego focha na pół dnia. Taki miałam genialny pomysł i do dupy??? Nie zamierzałam pisać czegoś podobnego do Szuflady, bo nie chciałam się powtarzać. Przecież to pisanie tego samego! Jak się po tych kilku godzinach „odfoszyłam”, to jeszcze raz to przemyślałam. Może spojrzenie córki jest słuszne?

Magda podpowiedziała by skonsultować się z jej kuzynką Hanią, która raz, że studiowała filologię polską ze specjalizacją edytorstwo, to jeszcze obecnie robi doktorat z literaturoznawstwa. Okej. Tak zrobiłam. Odpowiedź Hani była bardzo dyplomatyczna: Co do pierwszego pomysłu, to zgadzam się z Magdą. W pierwszej kolejności Opowieści z Szuflady. Dzięki temu ewentualny słownik będzie mógł w jakiś sposób się do nich odnosić. To jest jednak mocno specjalistyczna forma, do której trudno zachęcić przeciętnego czytelnika, a fajnie, jakby sięgnęło po niego szersze grono odbiorców.

No i tak se siedziałam przed tymi początkami słownika i myślałam. Skoro dwie młode osoby, ze świeżym spojrzeniem mi mówią, że to ma być takie te moje blogowe bzdurzenie, to może one mają rację. Była mniej więcej połowa listopada 2021 r. Zaczęłam. Będzie o rodach, rodzinach, familiach czyli tylko o ludziach. Żaden naukowy elaborat, a opowieści o tych, którzy tu mieszkali.

Wiedziałam jedynie, że trzeba pisać w Wordzie. Resztę robiłam na czuja. Z poprawnym językiem polskim to raczej nigdy nie byłam zaprzyjaźniona, bo jakoś tak wyszło od czasów licealnych 😉  Uznałam, że dopiero jak wsio napiszę, to zacznę się zastanawiać co dalej. Do Świąt Bożego Narodzenia szło mi w miarę lekko, bo zaczęłam o rodziny Haasów, Katzów z ochronki i Mannabergów. O tych dwóch pierwszych rodach miałam prawie gotowce na Szufladzie. Elegancko sobie liczyłam strony, znaki i radowałam się jaka to jestem szybka. Max, jako jedyny z kociego stada, zawsze wiernie mi towarzyszył. Czasem oblewał wszystko kawą, wielokrotnie pogryzł notatki, wciskał mi się na kolana i uniemożliwiał pisanie, a generalnie to spał, fucząc sobie cichutko.

W międzyczasie ustalałam jakich informacji mi brakuje i po nocach siedziałam w Internetach. I tak, właśnie przy Kohlbergach, jakoś w połowie grudnia, gdy już miałam prawie cały rozdział gotowy, to kompletnie z głupia frant wklikałam w ipeenowską stronę „Straty.pl” nazwisko ostatniego rabina. Od lat bazowałam na informacji z Jad Waszem, że zginął na terenie Ukrainy – w okolicach Kałusza, z którego pochodziła cała rodzina. Nie pamiętam kompletnie po jakiego grzyba wpisałam wtedy jego nazwisko w tej wyszukiwarce. Gdy go zobaczyłam, to jęknęłam. Jebuuuut. Cały rozdział do zmiany. Ostatni rabin rybnicki zginął w Płaszowie. Zresztą jak i ostatni rabin Chorzowa – brat naszego. Całe moje rozumowanie i analizy wzięły w łeb. Na drugi dzień szukanie dojścia do Muzeum KL Plaszow i do jakiegoś historyka, który mnie nie oleje jak zadzwonię. Jak to dobrze mieć kolegów w różnych miejscach. Jasiu, Ty wiesz, że teraz o Tobie piszę. Jasiu zadzwonił do dawnej koleżanki, która zadzwoniła do kolegi i tak dalej. Udało się. Dostałam potwierdzenie z Płaszowa, że nasz rabin tam został zastrzelony no i w 2022 rok weszłam z rozgrzebanymi braćmi Kohlbergami.
Na Nowy Rok posłałam wszystkim potomkom, do których mam kontakt maila z informacją, że zaczęłam pisać oraz z prośbą o możliwość wykorzystania fotografii. Na wszystko mi wyrazili zgodę, bo o słowach poparcia nie muszę wspominać.
W styczniu doszłam do perfekcji w korzystaniu z aplikacji, które tłumaczą np. hebrajskie rękopisy, bądź pliki, których nie da się w żaden sposób ściągnąć, bo tak są idealnie zabezpieczone. Gadałam do siebie pod nosem po niemiecku czytając gazetę Katholische Volkszeitung Trukhardta, oczywiście nie znając tego języka. Błogosławiłam tego niemieckiego redaktora za wszystkie rybnickie plotki, którymi się zajmował w okresie międzywojennym.
Gdy jednego dnia, przez totalnie przypadkowe googlowanie natrafiłam na skany niemieckich gazet żydowskich w jakimś izraelskim archiwum, to pół stycznia 2022 wertowałam Jüdisches Wochenblatt ciesząc się, że mam przedemerytalny urlop, bo bym do pracy chodziła ze ślepiami jak króliki angorskie.
W międzyczasie wysmarowałam wielki elaborat do naszego USC, z którego musiałam zdobyć kilka informacji, a jak wiecie RODO to hasło, którym w takich przypadkach zasłaniają się urzędnicy – w większości bezprawnie. 24 lutego miałam zaplanowaną wizytę w Archiwum w Raciborzu, bo i stamtąd musiałam jeszcze coś wyciągnąć. I pojechałam, i siedziałam tam nad różnymi teczkami, ale w uszach miałam słuchawki, z których nie płynęły dobre wiadomości. Wojna. Robiłam zdjęcia totalnie nie ogarniając na co patrzę i czy to co zamówiłam będzie mi do czegoś potrzebne. „Opowieści z szuflady” odłożyłam na prawie półtora miesiąca. Miałam rozpoczętych Kaiserów. Gdy do nich wróciłam na początku kwietnia, to przeżywałam męki. Siedziałam jak ciul przed laptopem i nie mogłam się zmusić do niczego. Grałam godzinami w mahjonga na „Kurniku” i zastanawiałam się, czy tym kompletnie nie ciepnąć.
Na szczęście nadeszły nieznane mi dotychczas zdjęcia, które wyszukały w angielskich starych albumach dla mnie potomkinie rodziny Aronadów i zaczęłam od detektywistycznej analizy kto na tych fotach. Porównywałam łysiny, twarze, rysy czy kształt rąk. Ustalałam sobie ewentualny czas zrobienia tych fotografii, patrzałam na stroje z epoki, by stwierdzić czy to sprzed I wojny, czy już po. Powoli kończyłam rozdział o Kaiserach, choć tłumaczenie z hebrajskiego ponad 25 stron relacji złożonej przez wiekową Ernę Kaiser zajęło mi sporu czasu i skrzywiło kręgosłup szyjny o parę stopni. Żeby było jasne – nie znam hebrajskiego.

Czułam, że najtrudniejsze przede mną. Wszystkie dotychczasowe rozdziały były w miarę proste pod względem genealogicznym. Nie wiedziałam jak ugryźć sprawę 12 nastolatków, bo miałam pisać rodzinami, ale ci Młodzi mieli być tu najważniejsi. Wiedząc, że choć Aronade to skomplikowana familia, to na pewno prostsza od pogmatwanych Priesterów, zaczęłam więc od tych na „A”. Było ich w pierony. I każdego i każdą musiałam opisać. Przy każdym i każdej jeszcze raz sprawdzałam swoje informacje i pliki, by mi się potem nie okazało, że któreś z nich jest w „Stratach” a ja mam stare dane. Ile ja się naczytałam o Żydach na dalekim sowieckim Wschodzie (tam zaginął Alfred z drugą żoną i jego młodszy syn). Szukałam jakiegokolwiek śladu. Przepadli. Za to wysznupałam na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej ślady rysu charakteru młodego Wernera Aronade, który uwielbiał zagadki logiczne i wysyłał do jednego miesięcznika ich rozwiązania. Ludzie, gdy mój laptop miał otwartych ze 60 stron ze Śląskiej Biblio to rzęził jak umarlak a ja przy nim w oparach dymu papierosowego. Gdy wchodziłam do łóżka, to mi się w głowie plątały daty, imiona, miasta. Śniły mi się same stare dokumenty. Nad ranem budziły mnie osoby, które powinnam jeszcze wspomnieć. 

Już miałam w zasadzie pominąć córkę Alfreda, tylko o niej lekko wspominając, ale se myślę: Nie Małgosiu! Sprawdź. Może, kto wie… Zaś wujek google poszedł w ruch, bo dla mnie wtedy był on bliższy niż mąż. Spędzałam z nim więcej czasu. Jest! Jest Bertha Aronade! Na Twitterze jakiś ktoś z Monachium o niej wspomina. Założyłam Twittera. Prześledziłam gościa i dawaj maila do Monachium. Of course, natürlich, mogę wykorzystać tę fotografię. Very wielkie Danke panie upamiętniający Żydów z Monachium. Patrzę na jej buzię z lat 30-tych i widzę, że to dziewczyna, której tożsamości nie mogłam ustalić na jednym ze zdjęć przesłanych przez potomkinie Aronadów. Jasny peron! To ona! Gdybym miała takie programy, jak mają moi policjanci z amerykańskich seriali kryminalnych jakże by mi było łatwiej.

Kończył się kwiecień, a ja nadal pisałam sobie a muzom. Płoszaj wspinał się na wyżyny cierpliwości przy mnie. Młoda już nie udawała, że mnie słucha, ogród leżał odłogiem, a tata kiwał głową, że niby kuma o czym do niego gadam. Jedynie Miriam Glucksmann w Anglii i Doron z Priesterów w Izraelu cierpliwie odpowiadali na moje maile i cały czas kibicowali. No i koty jeszcze przy mnie trwały, przy okazji robiąc burdel na biurku. W sumie emerytura była taka bardziej teoretyczna, bo nadal jeździłam do pracy, w której szykowaliśmy się do wielkiego otwarcia Kopalni Ignacy.

Już wiedziałam, że wszystkich nie upchnę, bo nie może z tego wyjść jakaś cegła, która będzie za ciężka do trzymania i niestrawna do czytania. Z wielu rodzin muszę zrezygnować. Robiłam na bieżąco selekcję. I wiedziałam, że muszę to pokazać komuś, kto się zna na książkach. Choć niekoniecznie na Żydach. Wśród swoich znajomych miałam tylko jedną taką osobę: Olę Klich. Dziennikarka, redaktorka naczelna Wysokich Obcasów, pisarka – lepszej osoby nie znałam. No dobra se myślę. Weź się w kupę Małgosia i grzecznymi (poprawnie ułożonymi) zdaniami napisz, że piszesz i czy byłaby łaskawa na to spojrzeć. W takich momentach lepiej za długo nie kombinować, tylko napisać i zrobić „send”. Wysmarowałam i „sendnęłam”. Odczytała na Fb. U mnie w środku brzucha drżączka. Oczywiście, że przeczytam. Poślij kilka rozdziałów Dziękuję za zaufanie. No to 1 maja 2022 r. posłałam Oli 6 przykładowych rozdziałów. A w międzyczasie innej Oli-Olutce, przyjaciółce, też posłałam. A przyjaciółka: Pisz, pisz, ja ci to wydam. Oczywiście wtedy traktowałam to jako żart.

Ola dziennikarka stwierdziła: Pisz. Musimy się spotkać i pogadać. Mój mąż może Ci zrobić redakcję. Dobra, se myślę. Nie wiem co to ta redakcja, ale ja mogę się nie znać i muszę się zdać na kogoś kto wie, czym się to je. Ja się znam tylko na rybnickich Żydach. Nie trzeba umieć wszystkiego.
Na imprezie emerytalnej, którą zrobiłam pod swoją hałdą przeżyłam pierwszy wielki WZRUSZ. I to taki z tych, co łzy wyciskają. Moja załoga, mojej ukochanej Kopalni Ignacy cała przyjechała i została pierwszym sponsorem tekstu w Wordzie. Powiedzieli mi przy życzeniach: Tu mosz na jedną kartkę twojej książki. Nie było już odwrotu. 

Na początku maja miałam zabierać się za Priesterów, choć nie wiedziałam jak ich rozpisać, by byli zrozumiali dla czytających i by wszyscy zostali upamiętnieni, gdy okazało się, że mam się spotkać ze swoim przyszłym redaktorem Robertem i Olą (dziennikarką, czyli jego żoną). No to git. Zabrałam ze sobą laptop, notatki, cuda na kiju i pojechałam do Rud. Zostało ustalone, że Robert zrobi „redakcję” jednego rozdziału i ja zadecyduję, czy to mi pasuje.
Jasne. W miarę (podkreślam: w miarę) skumałam na czym polega ta redakcja i z domu posłałam pierwszy rozdział. O moich Haasych. O tych co na spaniu mogę wymienić wszystkie daty czy szczegóły z ich życia. Co ich od kilkunastu lat „obrabiałam”. Cała byłam hepi jak dziecko z dużymi lodami. 6 maja Robert odesłał rozdział. Ja plik otworzyłam… i ujrzałam czerwień poprawek, więc plik zamknęłam i dostałam histerii – tak od razu. No takich ceregieli w moim wykonaniu to Płoszaj jeszcze nie widział. I choć nie należy on do nadmiernie dyplomatycznych, to nagle był mistrzem pocieszania, delikatności i zrozumienia. A że pliki w Wordzie to dla niego taka tajemnica jak dla mnie elektryczność, to nie mógł sprawdzić, co tam jest na czerwono, a ja mu tego nie pokazałam, powtarzając w kółko, że zostałam wykastrowana. Do uspokajania rozdygotanej starszej pani została wezwana Młoda. Nooo, ta to mnie dopiero do szału doprowadziła tym swoim mentorskim tonem edukatorki, która wszystkie rozumy pozjadała. Im bardziej mnie uspokajali, tym bardziej ryczałam. Dowiedziałam się, że musze iść na terapię, że nie mam poczucia swojej wartości, że jak się poddam, to sramto i owamto. Skuliłam się w łóżku w embriona i zalewałam poduchy łzami. Z tyłu głowy miałam, że następnego dnia muszę się przygotować do spaceru dla rybniczan i chyba nie dam rady. Polegnę.
Ale, ale. Ja nie z tych. Gówno tam! Nie polegnę. Spacer przygotowałam. Rybniczan nie mogłam zawieść. Na maila z poprawkami odpisała Młoda, bo ja byłam obrażona na cały świat i okolicę. Na nią i Płoszaja też. Zresztą Młoda starała mi się wytłumaczyć na czym polegają poprawki w Wordzie, gdyż ja dotychczas z czymś takim nie miałam do czynienia. Że to, że widać czerwień, to nie znaczy, że wszystko jest do dupy. Przyznam, że jej argumenty za bardzo do mnie nie trafiały. Na tamten moment czułam, że pierdolę całe pisanie i nie będzie książki. Żadnych afirmacji, bo na mnie takie rzeczy nie działają. Działa jedynie działanie.

Po 4 dniach emocje opadły. Otwarłam „czerwony tekst” z poprawkami. Jeszcze mi się ciśnienie podnosiło, ale już bez płaczu. Przeczytałam uwagi. Tu: ok. Tu mniej ok. Tu się zgadzam. Tu może przedyskutujemy. To: tak, może być. Luft ze mnie schodził. Wróciłam do czynu.
Zaczęłam kończyć Priesterów, bo obiecałam (sobie), że do końca maja napiszę wszystko. Docisnęłam kolanem do nich Leschczinerów i Brauerów, jako spokrewnionych. Choć Leschczinerów nie planowałam, to musiałam dać tam Maxa. Był zbyt intrygujący, bym go miała pominąć. Uzupełniałam to co już napisałam o różne sprawy, które mi się jeszcze wyjaśniały (jak choćby tłumaczenia włoskich listów). Nieznani i znani znajomi mi pomagali w zdobyciu różnych fotografii (np. pomnika zamordowanych Żydów w Amsterdamie, czy grobu pani Katz w Terezinie). Facebook mi się gotował przez cały ten rok.

17 maja posłałam kolejne rozdziały do redakcji. 30 maja wysłałam wszystko. Zaczął się czas poprawiania. Zrozumiałam na czym polega redakcja. Dotarło do mnie, że książka to nie blog. Że fanzolić (jak np. teraz) to se mogę na swojej Szufladzie, a nie na papierze. Okres redagowania i poprawek do poprawek trochę trwał. Kursywy, nazwy niemieckie (kiedy Gleiwitz, kiedy Gliwice), cytaty, przypisy, czcionki, jak opisać zdjęcia, jak pisać cyfry, czy imiona po niemiecku, czy po polsku (skoro żyli i w czasach niemieckich i polskich), jak nazywać ulice (Breitestrasse, czy Szeroka, czy Sobieskiego) itd., itp. Dobrze, że choć ten nasz Rybnik się zawsze tak samo nazywał. Odsyłanie poprawionego do kolejnej korekty, a cały czas kombinowanie, a co jak już to będzie całe poprawione…
Na początku sierpnia napisałam wstęp. Mniej więcej wtedy, dzięki sugestii Janka z księgarni „Orbita”, objawił się wydawca. No bo kogo miałam się spytać co dalej, jak nie najlepszego księgarza na świecie?
Janek od razu spytał: A dlaczego tego nie chcesz wydać u Roberta i Oli? Czyli u tego, który doprowadził mnie do takich łez, hahaha. Robert i Ola wydali swą własną pierwszą książkę o Rudach i zdecydowali, że „why not”. Próbujemy z Żydami rybnickimi. Oni początkujący wydawcy, ja autorka dziewica.
Tekst posłałam do konsultacji merytorycznej, czyli judaistycznej. Od początku wiedziałam, że tylko Sławek Pastuszka mi to sprawdzi tak jak trzeba. Tylko z nim się dogadam, tylko jemu będę mogła powiedzieć: pierdolisz stary i on się nie obrazi. I tylko od niego usłyszę to samo i się nie obrażę.

Ola w międzyczasie znalazła korektorkę i graficzkę (obie niesamowite!) i wszystko nagle przyspieszyło. Młoda została poproszona o napisanie ni to wstępu ni to zajawki. Dała czadu, nie powiem! Ja zaś, tuman bity, sprawdzałam co to znaczy „blurb”, o którym Ola wspomniała. Dr Bogdan Kloch z naszego muzeum sprawdził tekst pod kątem „rybnickim”. Janek księgarz z „Orbity” powiedział, że jak się to ma sprzedać to musi wyjść przed świętami. Łoooo matko! Był 30 września, gdy rozpisałyśmy „dedlajny”. Graficzka na urlopie żegluje na morzach, a ja w planach wyjazd do Łotwy. Są sponsorzy! Olutka przyjaciółka: Ja ci obiecałam! Magda bizneswoman: Dam! I swego chłopa namówię. Tato: A na co mi kasa? Na Twoją książkę. I inni, którym jestem fest wdzięczna. Wszystko się konkretyzowało, choć było w rozsypce, a raczej rozpisce 😉 

Pojechałam z Płoszajem na październikowe wakacje z laptopem i komórką przy uchu. W Wilnie omawiałam z korektorką Beatą odmiany nazwisk i inne sprawy dotyczące poprawności językowej. W Rydze załatwiałam lepszą rozdzielczość niektórych fotografii z Kanady i Szwajcarii. Na plaży w Jurmali, pijąc łotewski kultowy bimber, ustalałam z Olą (dziennikarką) kolor okładki i negocjowałam tytuł książki. To musi wyjść w grudniu!

 

Przystawałam na prawie wszystko. Miałam tylko jeden warunek, z tych nie do podważenia. Pierwsze spotkanie autorskie musi być na Ignacym. Nigdzie indziej. Bo wiedziałam, że jak mi Kasia Buchalik zrobi spotkanie, to ustawi tak poprzeczkę, że ciężko będzie innym doskoczyć do tej wysokości.
Akceptacja szafy graficznej (nie dałam sobie wywalić zdjęć o złej jakości – musiały się znaleźć w książce), ponowne korekty pani Beaty. Udawałam, że zrozumiem dlaczego w jednym zdaniu ma być tyle przecinków, a w innym niekoniecznie. Czytanie po raz n-ty tego wszystkiego. Aga walnęła „Pięknych” w pdfie w 3 dni nanosząc swoje uwagi. Gdyby nie Łysy od Agi, to z Kazimierza Moczarskiego zostałaby Kazimiera 😉  Gdy wszystko poszło do druku, objawiła się pani Dorota z Leszna ze zdjęciami Krakauera. Za późno.
Marudziłam Martynie, graficzce z kopalni przy zaproszeniach i plakatach. Dała dziołcha radę i zniosła moje wymyślanie.

Data spotkania została ustalona na 18 grudnia, choć nie było jeszcze ani jednego egzemplarza książki. Potem był odbiór pierwszych 200 egzemplarzy z Cieszyna moim „deklem od maślanki”, czyli Fiestą. Wcisnęłam, bo nie takie cuda maślanka już przewoziła.

Ustalanie szczegółów spotkania, wysyłanie zaproszeń, załatwianie tłumacza symultanicznego, nadejście mrozów, zasypanie południowej Polski śniegiem, konkretyzowanie słodkości dla gości z Kawiarnią SilesiJa, problemy z przywozem pozostałych 800 książek (co bym zrobiła bez Płoszaja i Młodej oraz busa firmy Pyszny), kolorowanie 150 fotografii, by ludziom pokazać „ożywionych”, opóźniony przylot Dorona Priestera i jego rodziny (przez zimę) z Izraela, zasypany po kokardy parking, potencjalna zimnica na nadszybiu, konkurencja w postaci finału Mundialu (do Bugusia ten fakt dość późno dotarł) i w ciul przeszkód, które ogarnęła Kasia oraz reszta załogi Ignacego i przyjaciele. Salo Brauer popychał moją Kasię do działania.

Gdy na pain killerach (przez bóle krzyża), z pół permanentnym makijażem (total permanentnego jednak moje oczy nie zaakceptowały) zobaczyłam, że zaczyna brakować krzeseł na naszej kopalni, to se duchu powiedziałam: No tak! Oni wszyscy na to zasłużyli. Moi Żydzi na to zasłużyli! Tak to miało być! Przyjechało i przyszło około 140 osób. W tę mroźną zimę! W te śniegi! W trakcie finałowego meczu w Katarze! 140 ludzi na jakimś tam spotkaniu autorskim, w jakimś tam Rybniku! I jeszcze iluś oglądających to online na moim YT, dzięki niezawodnym Materzokom z Natalą. 

„Piękni i młodzi” wydani przez Wydawnictwo Rudy (co ja bym bez nich zrobiła?!?) i dzięki wsparciu wielu sponsorów, mimo że nie wyszli jako leksykon, czy też słownik rybnickich Żydów, to jednak są zbiorem mini biografii ludzi, którzy mieszkali w moim mieście. Zostali opisani na podstawie setek dokumentów, wspomnień, zdjęć, pamiętników, ale i plotek, czy moich domysłów. To było dla nich, dla ich potomków ale i dla rybniczan.

Kończę, bo Płoszaj od dwóch godzin w kuchni przygotowuje bigos i wypada mi mu pomóc. Albo choćby poudawać pomoc. Choć mam na blacie sprawę Silbigerów i przygotowuję się do wizyty kolejnych Uppersilesianerów zaraz na początku stycznia i to mnie akurat w tym momencie rajcuje 😉 a nie jakiś tam Sylwester.

Obyście mieli dobry przyszły rok. Jeszcze raz Wam wszystkim dziękuję. Kończę ten rok z takim wzruszem, że nie da się go opisać, choćby za takie słowa od trzeciej Oli, z którą pracowałam onegdaj, czy od rodziny Priesterów. Rybniczanie (i nie tylko) jesteście fantastyczni! 

A w Izraelu już sobie radzą z czytaniem. No bo od czego są nowoczesne technologie. Mogę być i „Morgone Plosza” – tyż piknie. 

Film ze spotkania nadal jest na YT ➡ 

Książkę można nabyć w księgarni Orbita na rybnickim Rynku lub poprzez jej serwis ➡ Allegro, ale także w halo! Rybnik i Zabytkowej Kopalni Ignacy. 

Zaś moje Szuflady można wspomóc kawą ➡ „Kawa dla Małgosi” 🙂 

See you!

30 listopada 2022

Saga Pragerów (cz. 2) Moritz Prager

Moritz Prager – ten, którego przyjmuje się za założyciela fabryki, czy bardziej fabryczki tekstylnej w Rybniku urodził się na początku XIX w., jako syn Simona i Racheli. Miał dwóch młodszych braci i na pewno sporo sióstr, ale tych nie zidentyfikowałam.
Jak wspomniałam w części pierwszej tej Pragerowej sagi, tata Simon i nestor rodu Haasów, zadecydowali, że pożenią swe dzieci i tak Moritz poślubił Evę Haase, a młodszy brat Wolff (Wilhelm) jej siostrę Charlotte. Dwie, coraz bardziej liczące się w Rybniku, zostały rodziną. Do ślubu Moritza i Evy doszło w lutym 1832 r. w obecności wodzisławskiego rabina Sachsa.

Jeszcze w tym samym roku młodzi państwo Pragerowie powitali na świecie swego pierwszego syna Adolfa, a dwa i pół roku później drugiego, któremu dano imię Abraham.

A potem to już nastąpił „wysyp” córek, które kolejno nazywano: Henriette, Rosalie, Amalie, Johanna (Handel) oraz Lina. Ta ostatnia urodziła się w 1847 r. i po jakimś czasie została żoną browarnika Hermanna Müllera i choćby przez to należy jej się w przyszłości osobna szufladka.
Reklamy z lat dwudziestych XX w., podawały datę 1822 jako rok założenia Pragerowej firmy. Zapewne, gdy przejął ją Moritz rozpoczął się jej rozkwit i poważny rozwój. Na jedynym zachowanym zdjęciu widzę szczupłego dojrzałego mężczyznę o dość surowym wyglądzie. Ja bym się go bała. Jego zamaszysty podpis składany na wielu dokumentach chyba sugeruje energicznego człowieka. Zachowało się dość sporo starych dokumentów, które piórem parafował założyciel fabryki modrych druków. Był członkiem zarządu gminy żydowskiej, więc ten sierp pod literką „r” można znaleźć na dziesiątkach starych papierów.

Eva raczej nie miała tak wyrobionego pisma, jak jej mąż. Zresztą swoje podpisy zaczęła dopiero składać po jego śmierci i według mnie raczej robiła to rzadko. Nie będę się wypowiadać o jej urodzie, bo cóż bym mogła powiedzieć 🙂 Chyba należała do skromnych osób, choć zapewne jej pozycja z racji wzrastającego znaczenia i bogactwa męża, sytuowała ją w elicie kobiet żydowskich.

Moritz był tym z Pragerów, który wiedział, że posiadanie domu przy Rynku nobilituje. To dzięki niemu (choć może dzięki jego ojcu?) w ręce rodziny, w pierwszej połowie XIX w., dostały się dwie sąsiadujące ze sobą posesje. Dziś jedna z nich to rynkowa kamienica oznaczona numerem 5 (drogeria Hebe) a druga to Sobieskiego 2. Wiele lat później jego wnuk Emil Prager, parterowy domek na Rynku przebuduje na nowoczesny dom handlowy, a krótko potem sprzeda go rodzinie Leschczinerów. I choć Leschczinerowie handlowali w tym miejscu aż do 1939 r. to posługiwali się nazwiskiem Pragerów w nazwie firmy, tym samym reklamowali się jako biznes prowadzony od 1822 r.
Moritz zapewne jako już dość wiekowy człowiek wycofał się z czynnego prowadzenia interesu, przekazując go potomkom. Ludzie mówią, że jego przedsiębiorstwo mieściło się mniej więcej tam, gdzie dziś mamy parking piętrowy przy ul. Hallera nad rzeką Nacyną. Firma prosperowała bardzo dobrze i jak wynika z reklamy miała swoje filie lub przedstawicielstwa w wielu niemieckich, i nie tylko, miastach. Łącznie zatrudniała 120 pracowników.

A rentier, jak wtedy nazywano takich, powiedzmy emerytowanych, przedsiębiorców zmarł w wieku 86 lat w Rybniku na początku stycznia 1890 r. Skromna i pobożna wdowa Eva właśnie wówczas musiała się udać do notariusza z synami, by podpisać stosowne dokumenty. Jak napisali pracownicy o swoim byłym szefie był on szlachetnym człowiekiem, który zawsze się troszczył o ich dobro i wspierał ich zarówno słowem jak i czynami.

Rodzina informując o pogrzebie podała informację, że zmarł w spokoju po kilku dniach choroby. Za wszystkie kondolencje podziękowano.

Żona Eva przeżyła go o 10 lat. Zmarła w połowie kwietnia 1900 r. mając 88 lat. Odeszła w kamienicy przy ówczesnej Breitestrasse 2, czyli dziś Sobieskiego. 24 lata później Pragerów w zasadzie w Rybniku już nie było. 

Czytelniku, jeśli uznałeś, że ten tekst jest w jakiś tam sposób ważny, to ➡ możesz mi zasponsorować kawę

Zdjęcia pochodzą ze strony prowadzonej przez potomka Pragerów: http://gen.scatteredmind.co.uk/

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Saga Pragerów (cz. 2) Moritz Prager została wyłączona
9 listopada 2022

Rybniczanka, która była świadkiem Nocy Kryształowej

Urodziła się w Rybniku przy Schloßstrasse 23 maja 1900 r. Rodzice rok przed jej narodzeniem stracili maleńką córeczkę Getrude, więc przyjście na świat kolejnego dziecka było oczekiwane przez całą rodzinę. Jej kwilenie, pierwsze gaworzenie, potem nieporadne kroczki pozwalały mamie Betty choć trochę zapomnieć o utracie niespełna trzyletniej pierwszej córki.

Dzieciństwo miała szczęśliwe. Dorastała w miłości, choć gdy urodził się braciszek Fritz, to tak po dziecięcemu była lekko o niego zazdrosna. Tatuś hołubił syna, ale miłość mamusi jej wszystko rekompensowała. W ogromnym mieszkaniu z ciężkimi i bogatymi meblami goniła raczkującego Fritza, bo mamusia zawsze prosiła, by miała na niego oko. Gdy była już dziesięcioletnią dziewczynką, trafiało jej się pilnować maleńkiej ➡ kuzynki Doris, która urodziła się wujkowi Adolfowi i cioci Klarze. Ciocia Klara była siostrą mamy a wujek bratem taty. Wszyscy razem obchodzili ważne święta, cieszyli się z nowej kamienicy, którą wujek wybudował na Ringu, a gdy dumnie paradowali zieloną Promenadestrasse, to Ona czuła się taka ważna, że to właśnie jej powierzano pod opiekę rozdokazywanego brata i małą Doris w wielkim wózku.

W maju 1912 r. skończyła 12 lat. Pewnego dnia tatuś zawołał do swego gabinetu. Powiedział jej, że jest już dużą dziewczynką i powinna wiedzieć, że mamusia od jakiegoś czasu jest chora, ale nie wolno z nią na ten temat rozmawiać, by jej nie martwić. Może się też zdarzyć, że Mutti wyjedzie do szpitala i wtedy ona będzie musiała pełnić rolę gospodyni w domu. Wybiegła szybko na zaplecze rodzinnej palarni kawy, gdzie zawsze się chowała, gdy miała jakieś zmartwienie. Łkała tam przez kilka godzin niezauważona przez nikogo. Znalazła ja dopiero służąca, zabrała do domu i przez następną godzinę tuliła i pocieszała. Nie będzie tak źle, moja śliczna. Pani wyzdrowieje.

Spełniły się słowa taty. Mutti co jakiś czas trafiała do szpitala, z którego wracała coraz bardziej smutna i słaba. Ona ukradkiem podsłuchiwała rozmowy dorosłych i wiedziała, że tata załatwił dobrego lekarza w Breslau. O tym Breslau to mamusia i Tante Klara nie raz z zachwytem opowiadały. Teraz ta nazwa jej się źle kojarzyła. Jesienią 1912 r. tato zawiózł tam mamę. Starała się jak mogła, by dom był posprzątany, ośmioletni braciszek się uczył i by wszystko było tak, jakby mamusia sobie życzyła.
12 listopada wieczorem przyszedł telegram ze złą nowiną. Ciocia Klara dostała histerii, a tato zamknął się sam w swoim ciemnym pokoju. Ona poszła do kuchni, gdzie Fritz akurat podkradał smakołyki kucharce i powiedziała bratu: Mutti umarła. Na dworze padał mocny listopadowy deszcz, że przez okno nie było nawet widać latarni przy synagodze. Dusiły ją łzy i zapach kawy z palarni na dole. Nienawidzę listopada, pomyślała.

Niecałe dwa lata później tatuś się ponownie ożenił. Była wkurzona i miała za złe bratu, że po powrocie ze szkoły opowiada macosze o swoich kolegach, o nauczycielach, czy kolejce pod ich sklepem. Przez dwa lata od śmierci mamy poczuła się gospodynią, a tu nagle wszystko wywróciło się do góry nogami. Tata się zmienił, brat był coraz bardziej złośliwy, jedynie z Tante Klarą znajdowała wspólny język. W gestach, ruchach, a nawet z głosu przypominała jej mamę.
Miała 14 lat i postanowiła sobie, że gdy tylko będzie mogła to się z tego domu wyprowadzi. Nie zniesie panoszenia się obcej kobiety w miejscach, gdzie jeszcze był zapach mamy. Jeszcze ta wojna w Europie!

Ojciec w końcu uznał, że lepiej będzie dla córki oraz nowej żony, gdy tą pierwszą wyśle gdzieś dalej w głąb Niemiec na dalszą naukę, lub poszuka jej dobrej pracy. Tym bardziej, że żona była w ciąży, a atmosfery w domu nie można było określić jako dobrą. Miała niecałe 22 lata, gdy opuszczała Rybnik. Zresztą nie była jedyną, która stąd wyjeżdżała. Wnet władzę mieli objąć Polacy. Dała się namówić na ostatnie zdjęcie rodzinne z tatą, bratem Fritzem, macochą i kolegami Fritza. Donosiła kawę, więc wolała być z boku stołu. Już siedziała na walizkach i marzyła o wielkim świecie.

Wkrótce dotarła do Monachium. Była dobrą modystką, więc szybko znalazła pracę. Chciała wszystkim udowodnić, że da sobie radę w tym wielkim München. Gdy wpadła w oko, starszemu o 24 lata, Jakobowi, nie zastanawiała się długo. Bez wahania przyjęła oświadczyny tego kupca z podpoznańskiego Miłosławia i 23 sierpnia 1923 r. została panią Kaphan. Nie chciała ślubu w Rybniku. O nie!
Gdy nadszedł listopad wszyscy dookoła gadali o jakimś Hitlerze, o wiecach w piwiarniach i strzelaninach. Mąż, który był dwa razy ranny na wojnie i swoje już widział uspokajał ją, że to nic poważnego. Na szczęście uczestników puczu z 9 na 10 listopada 1923 r. aresztowano i jako tako wszystko wróciło do normy.
Cały listopad, dwa lata później, przeleżała w łóżku, bo to zalecił lekarz, obawiając się przedwczesnego porodu. Znowu ten pechowy listopad! 27 grudnia 1925 r. w mieszkaniu przy Reitmorstraße 53 urodziła syna Kurta Tobiasa. Do Rybnika wysłała tylko lakoniczny telegram. Tam i tak bardziej interesowano się jej przyrodnim bratem Wernerem, który miał już 3 latka.
Na początku lat 30-tych pojawił się znowu ten Hitler. Nastrój dookoła był bardzo ponury. Dla ponad 9000 Żydów mieszkających w stolicy Bawarii nadchodził straszny czas. Przerażały ją nagłówki gazet i wolała nie słuchać politycznych dywagacji męża. Niestety, stało się to co stało. Jakob ją czasem namawiał, że może wyprowadzą się do Polski, do Rybnika, ale zaraz ucinała takie dyskusje. Jakoś to będzie i dadzą sobie radę, powtarzała uparcie.
Kazano im wyrobić nowe dokumenty, gdzie wbito obowiązujące pieczątki. Kurt Tobias miał takie same pucułowate policzki jak ona…

Było coraz gorzej, wręcz strasznie. Ponoć Hitler nie mógł znieść widoku wielkiej synagogi, więc została zniszczona już w czerwcu 1938 r. Nadszedł listopad i zbliżała się 26. rocznica śmierci Mutti. 9 listopada odbywało się doroczne spotkanie nazistowskich „starych bojowników” z Hitlerem, upamiętniające nieudany pucz z 1923 roku. To co stało się tej nocy z 9 na 10 listopada zostało nazwane Kristallnacht, czy Reichspogromnacht.
Listopadową nocą patrzała ukradkiem zza zasłon i widziała rozwalane sklepy, domy modlitwy, bibliotekę żydowską, palone książki i żydowski dobytek. Jak bardzo tęskniła za latarniami w Rybniku. Od tej nocy czuła, że stanie się najgorsze. Rano miasto wyglądało jak po wojnie. Gdy przechodziła obok zniszczonej synagogi czuła przerażający strach.

W 1940 r. cała trójka musiała się wyprowadzić ze swego mieszkania. Zakwaterowano ich przy Robert-Koch-Straße 1 wraz z wieloma innymi monachijskimi Żydami. 4 kwietnia 1942 r. szesnastoletniego Kurta Tobiasa wywieziono do okupowanej Polski. Znalazł się na liście transportowej do getta w Piaskach pod Lublinem. Zamordowano go prawdopodobnie w Bełżcu.

Kilka dni później ona z mężem, na krótko, znalazła się w obozie internowania przy Clemens-August-Straße 9. Po trzech miesiącach, tym samym transportem wywieziono ich do Theresienstadt. Jakoba zamordowano 9 lipca 1944 r. Miał 68 lat.

Ją wsadzono do pociągu, który ruszył do Auschwitz. Było to 9 października 1944 r. W tym transporcie było 1600 Żydów. 1557 zamordowano. Ją też.

Nazywała się Bertha Charlotte Aronade, po mężu Kaphan.

Kilka lat temu grupa osób zaangażowanych w upamiętnianie monachijskich Żydów przed kamienicą, w której Bertha mieszkała z synem i mężem wmurowała w chodnik tzw. Storpensteiny, czyli „kamienie pamięci”. A w 2020 r. na tej samej kamienicy, w rocznicę Nocy Kryształowej, pojawił się portret Berthy. Zdjęcie rybniczanki, która była świadkiem najgorszego i najgorszego doświadczyła.

Wojny nie przeżył ani jej ukochany brat ➡ Fritz, ani jej przyrodni brat Werner, ani jej tata Alfred Aronade, ani jej macocha. Zamordowano również bratową Hertę oraz śliczną bratanicę Werę.

Zdjęcia pochodzą ze strony:
gedenkbuch.muenchen.de, Wikipedii oraz dzięki uprzejmości Terry’ego Swartzberga z Monachium.

 

Czytelniku, jeśli uznałeś, że ten tekst był w jakiś tam sposób ważny, to ➡ możesz mi postawić kawę, z której słynęła palarnia taty Berthy. 

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rybniczanka, która była świadkiem Nocy Kryształowej została wyłączona
2 listopada 2022

Na Zaduszki list do Dziadka Pawła

Dzień dobry Dziadku, mój nieznany Dziadku Pawle 🙂 
Dwa lata temu napisałam internetowy list do Babci. Obiecałam wtedy, że i do Ciebie coś skrobnę. Niedawno miałeś urodziny, dziś też Dzień Zaduszny – idealne momenty do kontaktu, ale nie z tej okazji do Ciebie piszę. Muszę Ci wytłumaczyć swoją decyzję o ponownym naruszeniu Twojego spokoju 🙁
Słowo dziadek kojarzy mi się ze starszym pochylonym panem z siwą głową. Taki był mój drugi – śląski Dziadek Józef, którego pamiętam jak przez mgłę. Zmarł gdy miałam ciut ponad 6 lat. Od zawsze kojarzy mi się z ciepłem, dobrocią i spokojnym głosem. Pamiętam jak wsadzał mi w stopy flaszkę z gorącą wodą, gdy spałam z nim i Babcią Kazią pod wielką pierzyną w lodowatym pokoju. Pamiętam jak Babcia go napieprzała po niemiecku, gdy po raz n-ty śpiewał mi piosenkę o „Żydzie co mioł pełno rzić szmyry”(?!?). Gdy ze mną robił fojery na rancie za starym domem, pasł kury i kiedy zabił na moich oczach koguta, który na mnie napadł. Pod powiekami widzę jak siedzi na ryczce i pastuje buty dla całej rodziny. No i jak znosi suchą choinkę przez sień, uwalając igliwiem świeżo wymytą podłogę i wkurzając tym Babcię Kazię. Po śląsku mi godoł o utopcach, które go goniły (szczególnie, gdy miał w czubie) i pozwalał siadać na brzuchu, by mi było wygodnie, gdy robiłam mu „kikiryki” na głowie. Ostatnie wspomnienia o nim to jego widok w trumnie w domu, gdy na nielegalu weszłam do pokoju, choć Mama zakazała. No a potem pogrzeb i odurzający zapach kwitnącej na jego grobem lipy. Te wspomnienia mam i bardzo je pielęgnuję, wywalając z pamięci historie jaki był niedobry dla swej drugiej żony (a mej Babci) i dzieci.

A z Tobą Dziadku Pawełku nie mam żadnych osobistych przywołań. Poza tym Ty nie kojarzysz mi się z dziadkiem, no i Ciebie nie znałam – zmarłeś, gdy moja Mama miała 12 lat, więc wyglądu starszego pana nie doczekałeś. Na zdjęciach, które mam jesteś młody, przystojny, wręcz dorodny. Jawisz mi się jak jakiś przedwojenny amant, przechadzający się w eleganckich strojach po boskim Toruniu.

Nie ustaliłam dlaczego urodziłeś się w Niederschönhausen, czyli części dzisiejszego Berlina. Mogę jedynie przypuszczać, że moi pradziadkowie wyjechali ze rodzinnego Starogardu Gdańskiego aż pod Berlin za lepszym życiem. Na pewno nie dojdę do tego czemu ochrzczono Cię dopiero po ponad 2 latach od narodzenia. To chrzcielne opóźnienie odkryłam niedawno analizując daty na różnych starych dokumentach. Gdy w ubiegłym roku weszłam do najstarszego starogardzkiego kościoła pw. Św. Mateusza, gdzie Twoi rodzice Izydor i Weronika najpierw byli ochrzczeni a potem wzięli ślub w 1896 r., to właśnie się zastanawiałam nad ich wyprowadzką z tego fajnego miasta. W lokalnym muzeum dotarło do mnie, że dzięki nim jestem w 1/4 Kociewianką, co mi bardzo odpowiada.
Nie mam pojęcia, czy Twoja starsza siostra, ciocia Trudka, którą pamiętam z bodajże dwóch spotkań w młodości i starannego pisma z kilku zachowanych listów, też przyszła na świat w Berlinie. Moim pradziadkom urodziła się jeszcze w Starogardzie czwórka dzieci, ale chyba wszystkie zmarły, bo od zawsze wiem, że byłeś tylko Ty i ciotka Truda. Fajne blondaski z Was były 🙂 

Pradziadek Izydor Mania miał brata bliźniaka o imieniu Teodor. Bliźniacy Mania wzięli sobie za żony siostry z rodziny Górka, czy też Gorka. Moją prababcią została Weronika, a Anna prababcią jakiś ewentualnych krewnych, do których się nie dokopałam, choć powinnam. Wręcz bardzo powinnam, bo bym wtedy nie była taka jedyna z Twojej linii.
Nie wiem gdzie przystępowałeś do I komunii – czy jeszcze w Berlinie, czy już ponownie na Kociewiu? Wyglądasz dość dojrzale. Kawał dorodnego kawalera z Ciebie się szykował.

Zakładam, że po powstaniu państwa polskiego pradziadkowie wrócili w rodzinne strony, choć nie do Starogardu, a do Torunia. Pradziadek Izydor był werkmajstrem, a Ciebie początkowo wysłano do Śremu, gdzie mieszkała już Twoja siostra po zamążpójściu za jednego z synów lokalnego fabrykanta Stanisława Malinowskiego. Z jednego zachowanego powojennego listu tej cioci wiem, że ten kapitalistyczny rodowód przysporzył jej i wujkowi Kazkowi wielu problemów. Waszą miłość do siebie jako rodzeństwa widać na tej fotografii zrobionej krótko przed wojną. 

W Śremie ponad rok terminowałeś jako uczeń biurowy u notariusza i adwokata zarazem – Tadeusza Mierzejewskiego na Rynku. Mierzejewski w wystawionym świadectwie Cię polecał i życzył Ci „jak najlepszego powodzenia”. Chyba pradziadek Izydor, fachowiec od maszyn, uznał jednak, że dla mężczyzny fach ślusarza lepszy od biuralisty, gdyż w marcu 1927 r. zostałeś przyjęty jako uczeń do firmy Adolf Krause & Co w Toruniu. Przez trzy lata miałeś się przyuczać w zawodzie „budowy maszyn”. I przyuczyłeś. Mojemu tacie, a Twojemu niepoznanemu zięciowi starzy grubiorze gadali, że byłeś naprawdę dobrym i cenionym fachowcem na kopalni Jankowice, czyli już po wojnie na Śląsku.
Z czasów toruńskich zachowało mi się dość sporo Twoich zdjęć. I z kolegami, i z ciocią Trudką i Twoją ukochaną, jedyną siostrzenicą Lulą. Lula, którą poznałam i która była, jak na moje śląskie postrzeganie ludzi, niezwykle egzaltowana, nad uprzejma, makabrycznie przeintelektualizowana, kochała Cię bałwochwalczą miłością. Spotkałam ją gdy byłam już nastolatką i w duchu traktowałam ją jako jakieś dziwne zjawisko. Na mnie i moją Mamę przelała uczucia, którymi Ciebie darzyła, co mnie niezwykle krępowało, a Mamę, o ile pamiętam, wręcz wkurzało. W latach 70-tych Mamusia już była daleko od mieszczańskich konwenansów i tych „ę” i „ą”, a elaboraty z nadmierną liczbą ochów i achów, które Lula posyłała pocztą wsadzała bez odpowiedzi do szuflady. Jej listy to przykład epistolografii, która dziś kompletnie zanikła. Oprócz listów z różnych okresów został mi po tej jedynej kuzynce Mamy tomik wierszy Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, który mi podarowała przy jakiejś wizycie w Śremie. Mieszkanie tych cioć wtedy wydawało mi się takie staromodne, pełne ciężkich mebli i różnych rodzinnych gratów, za które bym dziś wiele dała. Dużo czasu spędzałeś z siostrą i jej córką, gdy przyjeżdżały do Torunia. 

Cenne jest dla mnie Twoje zdjęcie z moimi pradziadkami. Wszyscy tacy eleganccy na ulicach Torunia. Pradziadek Izydor zmarł jeszcze przed Twoim ślubem z Babcią Heleną. Kiedy odeszła tęgawa prababcia Werka niestety nie wiem.

Nie wiem też, jak i gdzie poznaliście się z Babcią. Ale sądzę, że to była wielka miłość. Może gdy pracowałaś jako maszynista motorówki Czapla w toruńskim Towarzystwie Żeglugowym wpadła Ci w oko panna Klewenhagenówna? Nie dało się chyba wtedy przejść obok niej obojętnie. Babcia miała nieprzeciętną klasę i szyk.
Oboje byliście piękni. Ślub wzięliście w połowie sierpnia przed wybuchem wojny. Zapewne już wtedy byłeś zmobilizowany. Mam kilka Twoich fotografii z polskiego wojska, ale nie znam się ani na mundurach, ani na jednostkach, więc niewiele mogę z nich wyczytać. Za to Ciebie rozpoznaję wśród wojaków bezbłędnie. Szczególnie po owłosionym sexi torsie, no i idącej już łysinie. Bez dwóch zdań – byłeś kawał ciacha.

Świadkami na Waszym ślubie byli zakrystian Paweł Reszke i tokarz metalowy Edmund Winiarski – zapewne Twoi koledzy. Zastanawiam się dlaczego jako Twoje pierwsze imię podano Eryk, skoro na wszystkich dokumentach widniejesz zawsze jako Paweł? W ubiegłym roku, gdy pojechałam z Mirkiem do Torunia, udało mi się wydostać z tamtejszego USC akt Waszego ślubu, choć jak zwykle chciano mnie zbyć pandemią i innymi obostrzeniami. 

Zaś ze trzy lata temu przytachałam z piwnicy taką szklaną ciężką podstawkę. Od zawsze wiedziałam, że jest po Babci. Od dziecka ta pamiątka wydawała mi się mocno kiczowata i jakoś się jej nie przyglądałam. Gdy ją zabrałam do siebie na górę i umyłam, to zauważyłam na niej dwie obrączki. Oświeciło mnie! No ja pierdziu! To musiał być jakiś Wasz prezent ślubny, czy coś w ten deseń. Aż mi się wstyd zrobiło, że to tyle lat poniewierało się po piwnicach. Teraz jest wraz z innymi rzeczami, które mam po Was. Obiecuję Ci Dziadku, że to już zawsze będzie na honorowym miejscu w moim domu.

Kampania wrześniowa, powrót do żony i teściowej, potem zamordowanie Twego teścia a mojego pradziadka Klewenhagena w lesie Barbórka w okolicy Torunia. Wiesz, że tam pojechałam rok temu? Widziałeś jak łaziłam wśród grobów masowych po tym lesie. Wy, szukaliście wtedy, późną jesienią 1939 r., jakichkolwiek informacji o tym innym moim pradziadku. Ja ich szukałam po tylu latach od tego zbiorowego mordu na mieszkańcach Torunia. Bałeś się o moją Babcię bardzo mocno, bo wówczas spodziewaliście się już dziecka, a wieść o śmierci jej taty ciąży nie służyła. Gdy 6 lat temu ucięłam sobie ➡ internetową pogawędkę z Babcią, to właśnie o tym też rozmawiałyśmy. 
11 maja 1940 r., w kamienicy przy ulicy Strumykowej 17 w Toruniu, urodziła się moja Mamusia. Poród odebrała Hebamama Martha Lewandowski. Poszłam pod Wasze mieszkanie, gdzie przyszła na świat Alusia. Na pewno byłeś najszczęśliwszym człowiekiem świata, choć dookoła trwał wojenny terror, który staraliście się jakoś przetrwać. Miałeś dobry i konkretny zawód, więc i pracę, co pozwalało Ci utrzymać całą tą babską rodzinę.

Zagadką jest dla mnie ten niemiecki dokument wystawiony w Poznaniu. Co Ty tam robiłeś w 1942 r.? Babcia miała taki sam papier.

Nigdy nie starałam się dociec kiedy Cię zabrano do Wehrmachtu, choć teraz gdy przeglądam te stare papiery powoli dochodzę do wniosku, że to kolejne zadanie przede mną. Z tego co pamiętam ze słów Babci, to stało się to w 1944 r. Potwierdza to świadectwo pracy, które Ci wystawiła firma Auto Union A-G Werk Horch z Zwickau – bardzo daleko od swoich dziewczyn. Pracowałaś tam jako spawacz pojazdów opancerzonych w głównym warsztacie naprawczym od 13 lipca 1944 do 11 września 1944 r. Kilka fotografii z tamtego roku też mam w albumie. Raczej więc wtedy jeszcze nie byłeś na froncie.

Wczoraj wpadły mi w ręce odręczne pisma Babci, gdy na początku lat 80-tych namówiliśmy ją, by się starała o rentę po Tobie z Niemiec. Przyznano ją już po jej śmierci. W tych notatkach Babcia coś po niemiecku wspomina o Wehrmachcie od 1942 r. Zgłupiałam więc teraz: 1942 czy 1944?
Z wojny wróciłeś pod koniec 1945 r. Dokładnie 1 listopada zameldowałeś się w punkcie repatriacyjnym w Dziedzicach i podałeś toruński adres, do którego zmierzałeś, by w końcu uściskać swoje dziewczyny. W moim domu mówiono, że byłeś „w niewoli we Francji”. Jak widzisz, w ogóle nie analizuję dlaczego Cię wcielono do niemieckiego wojska. Ślązaczka nie musi się nad tym zastanawiać. Urodzony w Berlinie mieszkaniec Pomorza, bez względu na swe polskie nazwisko, udział w kampanii wrześniowej i polskie przedwojenne obywatelstwo, był dla Niemców Niemcem. Tyle w temacie. Na poniższym zdjęciu prawdopodobnie jesteś w trakcie powrotu z wojny. Chudy, niedożywiony i już zarażony, o czym być może jeszcze nie wiedziałeś.

Z tej „niewoli” wróciłeś niestety z gruźlicą. No i z taką niemiecką porcelanową mydelniczką, w której trzymam swoje kolczyki i inne dupereleki. Jako dziecko myślałam, że to francuski gadżet.

Dość szybko skierowano Cię na Ziemie Zachodnie do Wałbrzycha. Tam też byłam. Zrobiłam wszystko, by odnaleźć informacje o Waszej drugiej córeczce Elżuni. Udało się. ➡ Opisałam to wszystko Babci dwa lata temu. Tragedia, jaką była śmierć małej Elżuni na pewno odbiła się na Twoim zdrowiu. Pracowałaś w wałbrzyskiej Hucie Karol, która w kwietniu 1949 r. skierowała się na Górny Śląsk. Musiano Cię cenić skoro od 1949 r. pracowałaś jako kierownik robót najpierw na kopalni „Ziemowit II” w Lędzinach, potem „Centrum” w Bytomiu, w końcu ostatecznie jako kierownik budowy płuczki przy kopalni „Jankowice” pod Rybnikiem. Wtedy właśnie ciocia Trudka pisała do Ciebie listy z prośbą o pomoc w znalezieniu pracy dla jej męża. Jego niewłaściwe, dla ówczesnych czasów, kapitalistyczne pochodzenie spowodowało, że znalazł się bez środków do życia.

Śrem, 29.12.1948.
(…) Pawełku, bardzo Cię proszę, abyś się tam rozejrzał za posadą dla Kazka. On nie czeka na kierownicze stanowisko, może być magazynierem, kalkulatorem, sprzedawcą maszyn rolniczych, względnie w ogóle tylko w ośrodku maszynowym i to najchętniej w Samopomocy Chłopskiej. (…) Tylko musisz wiedzieć, że on do żadnej partii nie należy, ale jak go tam gdzieś przyjmą, może się zapisać. Tutaj to z góry wykluczone, uważali go za burżuja! Mówię Ci to dopiero idioci, taka „małomiasteczkowa” zawiść, czy coś takiego, na pewno sami nie wiedzą co od niego chcą. Tak robią jakby ta fabryka do niego należała, a tymczasem nas tam zupełnie nic a nic nie łączy.

W 1950 r. wylądowałeś w szpitalu w Toruniu, gdzie nadal mieszkała moja Mamusia, której chyba nie chcieliście brać do siebie na te dzikie (w przekonaniu Babci) ziemie. Byłeś około 40-tki, gdy już bardzo poważnie chorowałeś. Kwas paraaminosalicylowy, czyli tzw. PAS nie był łatwy do zdobycia w tamtym czasie. Potem leczenie w Wodzisławiu, powroty do pracy i ponoć zapijanie strachu i choroby. Z jakichś historii, których słuchał mój tato, wiem, że Cię bardzo lubiono. Byłeś duszą towarzystwa i Ślązacy Cię zaakceptowali, a i Ty tu czułeś się dobrze. W październiku 1951 r. dostałeś wraz z babcia pozwolenie na stałe zamieszkanie w Boguszowicach pod Rybnikiem. Mam to zaświadczenie, tak jak mam list przewozowy, w którym wymieniony jest Wasz skromny dobytek, który sprowadziliście koleją z Wałbrzycha. To przypieczętowało późniejszą „śląskość” Alusi. Na krótko przed Twoją śmiercią Ona dołączyła do Was. Dwa poniższe zdjęcia dzieli jedynie kilka lat, a wyglądasz na nich kompletnie inaczej. Znikł łagodny uśmiech, wyostrzyły się rysy, podkrążone oczy przygasły…

 

Twoja śmierć Dziadku w marcu 1952 r. była ciosem i dla Babci i mojej prawie 12-letniej Mamy. Chyba od tego czasu, a może i przedtem, nie potrafiły się już zbytnio dogadać. Obie kochały Cię nad życie i Twoje odejście na zawsze pogmatwało relacje rodzinne. Babcia z nieznanych mi powodów krótko potem zerwała kontakty z Twoją siostrą Trudką i siostrzenicą Lulą, które też na pewno cierpiały, że odszedłeś. Mama do nich napisała dopiero, gdy miała 19 lat.

Śrem, 28.12.1959
Kochana Alusiu, oczom nie wierzyłam, zastając dziś kartkę z życzeniami od Ciebie. Kochanie, tyle lat czekaliśmy na znak życia, niestety daremnie. (…) Dzisiejsza Twoja kartka dopiero wszystko wyjaśniła. Nie umiem powiedzieć Alusiu jak bardzo się z tej wiadomości cieszę. Pamiętaj o tym Kochanie, że jesteś jedynym dzieckiem mojego wujka, którego tak bardzo kochałam, że nie wiem, czy sobie to nawet wyobrazić umiesz. Pamięć Twojego Tatusia wiąże się z najmilszymi wspomnieniami mojego dzieciństwa i dziś, mimo że sporo lat minęło odkąd Go nie ma między nami – nie zapomniałam o nim nigdy. Dlatego też Alusiu, pisz do nas jak najczęściej o wszystkim co Ciebie dotyczy, o tym co robisz, co Twoja Mama porabia i jak Wam się życie układa.

Mentorskim tonem Lula moją Mamę pouczała, że musi się kształcić, bo to najważniejsze w życiu. Ale wiesz Dziadku jak wtedy było. Mama z biedy skończyła tylko podstawówkę i musiała iść do pracy. 

Zostałeś pochowany z dala od rodzinnych stron, na cmentarzu w Boguszowicach. Babcia nigdy nie wyszła za mąż i niewiele o Tobie mówiła. Nie chciała. Żyła cały czas z ogromną zadrą w sercu. W krótkim czasie straciła ojca, potem w Wałbrzychu małą córeczkę, 4 lata później swoją mamę i zaraz po niej Ciebie. Z zachowanego listu Luli z 1959 r. wynika, że planowała powrót do Torunia, ale zapewne coś stanęło na przeszkodzie.
Jak już to kiedyś napisałam nie pokochała zbytnio Śląska i zawsze czuła się tu obco. Nad Twoim pierwszym grobem zawsze stała jakby nieobecna i bardzo wyniosła. Nad pierwszym… no tak. Po śmierci Babci moi rodzice zadecydowali, że Twoje szczątki przeniosą do jej grobu – na cmentarzu, który mamy 300 metrów od naszego domu. Jak postanowili tak zrobiono. Leżycie razem z Babcią pod moim okiem w Chwałowicach.
I teraz w końcu dochodzę do momentu, w którym muszę Ci się wytłumaczyć z decyzji, którą podjęłam z racji tego, że jestem coraz starsza, a sam wiesz, że po mnie zostanie tylko Magda. Ponownie naruszę Twój spokój. No i spokój Babci. Będziecie wszyscy razem z Alusią. Mam nadzieję, że oboje z Babcią to zrozumiecie. Zmienię Wam zdjęcia i dam to jedyne wspólne, gdy byliście młodzi i szczęśliwi. 

Tymczasem Dziadku Pawełku. I zamieszaj tam jakoś w niebie, by udało mi się odnaleźć jakichś potomków brata bliźniaka pradziadka Izydora Mani. Bo oprócz dalekiej cioci-kuzynki po pradziadkach Klewenhagenach (chyba w siódmej linii wstecz), to nie mam nikogusieńko po kądzieli. Twoja jedyna siostrzenica, a moja ciocia Lula nie miała dzieci.

Szkoda, że nie dane mi Cię było poznać… Pielęgnowalibyśmy razem pomidory i pojechali do Twego ulubionego Ciechocinka. 

A tak w ogóle, to ciężko mi się zwracać do Ciebie Dziadku. Bo taki młody jesteś na tych fotografiach. Kiedyś przejdziemy na Ty 😉 Zapalimy se papierosa i wypijemy kawę. Może ktoś nam postawi ➡ Kawa dla Małgosi i jej Dziadka Pawła

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Na Zaduszki list do Dziadka Pawła została wyłączona