21 grudnia 2023

Grudzień 1933 roku

Koniec roku 1933 dla rybniczan i tych, którzy mieszkali w okolicznych wioskach był jak zwykle czasem przygotowań do świąt, które wypadały dokładnie tak jak w obecnym, już kończącym się 2023 roku. Wigilia też przypadała w niedzielę, więc Katolicka Agencja Prasowa wyjaśniała czy powinno się urządzić wieczerzę 23 czy 24 grudnia. Chodziło o kwestie postu, którego nie trzeba było przestrzegać siódmego dnia tygodnia. Tak jak i współcześnie katolicki kupiec Czesław Beyga otworzył się dla klienteli w dwie kolejne niedziele, zachęcając do zakupu podarków gwiazdkowych po najtańszych cenach. Potem zapewne podrałował do spowiedzi, by dostać rozgrzeszenie za pracę w dniach, które powinien był święcić.

Jego żydowscy konkurenci – bracia Brauerowie, handlujący vis a vis przy ul. Sobieskiego, tego problemu nie mieli i też oferowali podarunki na święta „w wielkim wyborze”.

Po pierniki rybniczanki szły do Sobczyka, a po wyśmienitą kawę, kakao i herbatę do Aronadego. Oczywiście te, których było stać na takowe frykasy i specjały.

Ten grudzień 1933 r. to miesiąc, który zaważył na moim istnieniu i to w bardzo bezpośredni sposób. Dokładnie w dniu, w którym uroczyście obchodzono 11-tą rocznicę tragicznej śmierci pierwszego prezydenta Rzeczpospolitej Gabriela Narutowicza, czyli 16 grudnia, krótko po północy, przyszedł na świat mój Tata. Rodzinny przekaz mówi, że urodził się w szpitalu Spółki Brackiej, gdyż dziadek jako pracownik kopalni Donnersmarck był w spółce ubezpieczony. Jestem przekonana, że dziadek, narodzin kolejnego syna nie świętował przy bonkawie od Aronadego. Wolał konkretniejsze napoje, a okazji do ich smakowania miał dość sporo.

Najpierw, w sierpniu 1932 r. być może zapijał śmierć swej pierwszej żony, potem świętował szybkie zaręczyny i od razu zimowy ślub na początku 1933 r. z moją babcią, która chyba nie do końca sobie zdawała sprawę na co wyraziła zgodę, robiąc na złość swej rodzinie. Tak, tak, babcia poślubiła wdowca z dwojgiem dzieci, bo na przekór swej mamie postanowiła sobie odmrozić uszy. Gdy jej mama, a moja prababcia Florentyna, nie wyraziła zgody na ślub z biednym czeladnikiem rzeźniczym, babcia ponoć powiedziała w złości, że poślubi pierwszego lepszego jaki się napatoczy – nawet wdowca. Jak śląski wdowiec poznał zawziętą, dość już żdżałą frelę ze wsi Szklarka pod Ostrowem Wielkopolskim to zostanie tajemnicą. Florentyna była kobietą biznesu, która twardą ręką trzymała swoje dzieci, ucząc ich ciężkiej pracy, dobrze żeniąc i godziwie wyposażając w posagi. Będąc wdową prowadziła w tej małej wsi dom zajezdny z wyszynkiem i detaliczną sprzedażą napojów alkoholowych, równocześnie wraz z dziećmi obrabiając hektary pola. Tak teraz to piszę i dochodzi do mnie fakt, że jakaś część mojego ja ma pochodzenie chłopskie. Jakoś zawsze brałam pod uwagę jedynie robotnicze i mieszczańskie.

Kto wie, czy właśnie nie wtedy, mój śląski pradziadek Teofil postanowił, że jak już wróci z tego „gorolskiego” wesela na Śląsk to wybuduje jednemu ze swoich synów ➡ piekarnię. Może przez górnicze patrzenie na świat przebił się fakt, że lepsze deko handlu niż kilo ciężkiej roboty.

Ani z babci nie była Liz Taylor, ani z dziadka Richard Burton. Miłości między nimi też nie było. To moi drudzy dziadkowie się kochali. Ci nie. A babcia nie raz, nie dwa, nie trzy te uszy miała odmrożone. Po przyjeździe pod Rybnik szybko zapomniała o białej sukience, pięknym bukiecie i o tym jak podglądały z dziewczynami ze wsi wizyty księcia Radziwiłła w pobliskim Antoninie. Choć czeladnika rzeźnickiego nie zapomniała, bo nawet mi o nim po tylu latach opowiadała.

Moja konserwatywna śląska starka, czyli babci teściowa, „gorolki” nie akceptowała. Dzieci męża, którymi się musiała opiekować babcia Kazia zapewne sprawiały problemy, kwaterunkowe mieszkanie przy dymiącej kopalni nie miało takich wygód jak wielki dom zajezdny na wielkopolskiej wsi, a dziadek… No cóż, dziadek miał dwa zawody, jak to mówi mój tata. Był rachmistrzem na grubie i działaczem sportowym. A działaczowanie to spotkania, wyjazdy, imprezy, wygrane, przegrane, zgromadzenia, wybory i inne śmoje-boje przy okazji których się pijało, pije i pić będzie.

1933 rok musiał być dla babci trudny. Obca dla tutejszych, nieznająca miejscowego języka, obyczajów, ciągle sama z nieswoimi dziećmi i prawie od razu w ciąży. Babcia jednak była też hard kobitą, co bezsprzecznie odziedziczyła po Florentynie restauratorce. Pracowita jak wszyscy Wielkopolanie, oszczędna z musu, a może i przez geny, raczej oschła i mało wylewna. Nie dała się stłamsić tutejszym, choć naprawdę nie miała lekko. Jej największą miłością był, urodzony 16 grudnia 1933 r. Mietek. Poszła pod prąd dając mu bardzo polskie imię i chyba to był ten jej pierwszy bunt. W rodzinie imię Mieczysław uznano za potwarz. „Czamu nie Rudolf? Czamu nie Jorg?”
Nie wiem ile wtedy spędzało się czasu w szpitalu po porodzie. Zapewne niewiele. Ciekawe czy w domu w Chwałowicach czekał na nią mąż? Gazeta „Polska Zachodnia” z 18 grudnia 1933 r. informowała, że właśnie wtedy odbyło się walne zebranie podkręgu Rybnik przy udziale 84 delegatów reprezentujących 24 kluby piłkarskie. Ha! Takiej ważnej i wielkiej imprezy dziadek nie opuścił. Józef Ochwat ponownie został wybrany prezesem. Co tam kolejne dziecko! Po to się ożenił, by żona wszystko ogarniała. On znowu prezesuje! Uszy szczypały babcię od grudniowego mrozu, gdy naprany mąż wrócił do domu.

Mały Mietek miał kilka dni, gdy po Chwałowicach szukano bandyty Siwca – mordercy policjanta, o czym babcia zapewne nie wiedziała, bo raczej z domu nie wychodziła. Za to dziadek przy przedświątecznym spotkaniu z kolegami działaczami szeroko to komentował. Zresztą nie tylko to szokowało rybniczan i mieszkańców okolicznych wiosek i osiedli. Jeszcze przed świętami w tutejszym Sądzie Okręgowym odbył się proces nastoletniego T., który podczas bójki ciężkim kijem (bejsbole już wtedy były w modzie chyba) walnął kolegę. Następnie w złości „Wsadził mu palce obu rąk między zęby, rozdzierając mu obydwa policzki. Widząc, że ten broczy krwią, zaciągnął go do stawu i tam zanurzył w wodzie by go opłukać. Krwiożerczy chłopak widząc, że B. daje słabe oznaki życia postanowił go zabić. Zanurzył jego głowę w wodę i trzymał tak długo, aż się B. udusił” (cytuję za Polską Zachodnią z 21 grudnia 1933). Jak ja lubię przedwojenne rybnickie „kryminałki” 😉 

Potem Mietka ochrzczono, a babcia nauczyła się żyć z tymi przymarzającymi uszami, niekochanym i niezbyt dobrym mężem (dziadkiem był cudnym), pasierbem i pasierbicą i całą tą śląską otoczką. Była ambitna jak na tamte czasy i możliwości oraz niezwykle zorganizowana. Za sprzedaną ziemię ze swego posagu wybudowała dom, w którym urodził się jej drugi syn Tadek. Było to w lutym 1939 r. Biedę wojenną rodzina przeżyła dzięki jej zaradności i smykałce do handlu. Po wojnie też lekko nie było, bo najpierw aresztowanie dziadka przez Ruskich za Volkslistę i krótki Wehrmacht, a potem znowu powrót do działaczowania, brylowania w towarzystwie piłkarzy przy lichej pensji na grubie. Zaciskała zęby i dawała radę.

Ceniła sobie wykształcenie, choć sama go nie miała. Zawsze napierdzielała dziadka po niemiecku (gdy żył), że opowiada mi głupoty o utopcach. Była harda (tak to delikatnie ujmę), praktyczna do szpiku kości, bardzo oszczędna, dość wścibska, ale też ciekawa świata (poleciała samolotem z Katowic do Koszalina do ukochanej siostry w latach 70-tych). Uwielbiała podróże (gdziekolwiek), była mistrzynią krawiecką i zawsze miała dla mnie pod fartuchem pieniążki, bo ja i Mietek byliśmy jedynymi osobami, którym niczego nie skąpiła.

Obie babcie miałam trudne, każdą na swój sposób. Obie kochałam, każdą też na inny sposób. Babcia ze strony mamy na pewno by wydała ostatnie pieniądze na prawdziwą kawę od Aronadego, babcia ze strony taty, by wypiła zbożową.

Po obu mi coś zostało. Po tej z wielkopolskiej Szklarki, mam adamaszkowe serwetki z jej panieńskimi inicjałami, dębowe komody, które były częścią jej wiana, stare zdjęcia, jakieś guziki, talerze, przedwojenną maszynę do szycia i cały rocznik „Przekroju” z 1946 r. Niewiele mam z jej genów, choć obie urodziłyśmy się tego samego dnia. Zmarła, gdy byłam w liceum i od tego czasu czuwa z nieba nad swoim Mietkiem, którego powiła 90 lat temu i który do dziś ma się dobrze. Myślę, że czuwa i nade mną.

Koniec grudniowo-rodzinnych wspomnień 🙂 Czas stroić choinkę (choć ja nie za bardzo przy trójce kotów). Jak przedwojenny żydowski zegarmistrz i jubiler Aleksy Waldberg życzę wesołych Świąt Bożego Narodzenia i proszę mnie nadal łaskawie popierać 🙂 

Można to zrobić poprzez kawowy patronat ➡ „Bonkawa dla Małgosi” 

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Grudzień 1933 roku została wyłączona
31 grudnia 2022

„Piękni i młodzi” – książka o rybnickich Żydach

W tym roku podsumowanie będzie dotyczyć tylko jednej sprawy, która dla mnie była najważniejsza i mogę śmiało powiedzieć, że zajęła mi prawie cały 2022 r. To książka „Piękni i młodzi. Opowieści o rybnickich Żydach z szuflady Małgosi”.

 

Od jakiegoś czasu wiedziałam, że muszę ją napisać. Namawiała mnie moja przyjaciółka Olutka, a także różni ludzie czytający „Szufladę”. Zawsze odpowiadałam ze śmiechem, że gdy pójdę na emeryturę to może napiszę. Jak się jest 3-4 lata przed 60-tką to można takie deklaracje w ciemno składać, bo ten okres do emerytury wydaje się być dość odległy. Czas jednak jest nieubłagany i zaiwania bardzo szybko, więc te słowa, rzucane na odczepnego, w końcu musiałam przekuć w czyny.
Ponad rok temu, a dokładnie to 31 października 2021 r. zasiadłam przed laptopem i na szybko wymyśliłam, że napiszę coś a la leksykon rybnickich Żydów. Tak, by każdego, o którym coś wiem upamiętnić. Uznałam, że wszyscy muszą być wymienieni, bo to im się należy. Pełna entuzjazmu zabrałam się do pisania i do 11 listopada powstało dość sporo mini biogramów, które posłałam córce. No i zaraz mnie sprowadziła na ziemię słowami: A kto to przeczyta? Takie nudy?! No i jeszcze parę zdań ostrej krytyki padło, ale wolę ich tu nie przytaczać. Strzeliłam lekkiego focha na pół dnia. Taki miałam genialny pomysł i do dupy??? Nie zamierzałam pisać czegoś podobnego do Szuflady, bo nie chciałam się powtarzać. Przecież to pisanie tego samego! Jak się po tych kilku godzinach „odfoszyłam”, to jeszcze raz to przemyślałam. Może spojrzenie córki jest słuszne?

Magda podpowiedziała by skonsultować się z jej kuzynką Hanią, która raz, że studiowała filologię polską ze specjalizacją edytorstwo, to jeszcze obecnie robi doktorat z literaturoznawstwa. Okej. Tak zrobiłam. Odpowiedź Hani była bardzo dyplomatyczna: Co do pierwszego pomysłu, to zgadzam się z Magdą. W pierwszej kolejności Opowieści z Szuflady. Dzięki temu ewentualny słownik będzie mógł w jakiś sposób się do nich odnosić. To jest jednak mocno specjalistyczna forma, do której trudno zachęcić przeciętnego czytelnika, a fajnie, jakby sięgnęło po niego szersze grono odbiorców.

No i tak se siedziałam przed tymi początkami słownika i myślałam. Skoro dwie młode osoby, ze świeżym spojrzeniem mi mówią, że to ma być takie te moje blogowe bzdurzenie, to może one mają rację. Była mniej więcej połowa listopada 2021 r. Zaczęłam. Będzie o rodach, rodzinach, familiach czyli tylko o ludziach. Żaden naukowy elaborat, a opowieści o tych, którzy tu mieszkali.

Wiedziałam jedynie, że trzeba pisać w Wordzie. Resztę robiłam na czuja. Z poprawnym językiem polskim to raczej nigdy nie byłam zaprzyjaźniona, bo jakoś tak wyszło od czasów licealnych 😉  Uznałam, że dopiero jak wsio napiszę, to zacznę się zastanawiać co dalej. Do Świąt Bożego Narodzenia szło mi w miarę lekko, bo zaczęłam o rodziny Haasów, Katzów z ochronki i Mannabergów. O tych dwóch pierwszych rodach miałam prawie gotowce na Szufladzie. Elegancko sobie liczyłam strony, znaki i radowałam się jaka to jestem szybka. Max, jako jedyny z kociego stada, zawsze wiernie mi towarzyszył. Czasem oblewał wszystko kawą, wielokrotnie pogryzł notatki, wciskał mi się na kolana i uniemożliwiał pisanie, a generalnie to spał, fucząc sobie cichutko.

W międzyczasie ustalałam jakich informacji mi brakuje i po nocach siedziałam w Internetach. I tak, właśnie przy Kohlbergach, jakoś w połowie grudnia, gdy już miałam prawie cały rozdział gotowy, to kompletnie z głupia frant wklikałam w ipeenowską stronę „Straty.pl” nazwisko ostatniego rabina. Od lat bazowałam na informacji z Jad Waszem, że zginął na terenie Ukrainy – w okolicach Kałusza, z którego pochodziła cała rodzina. Nie pamiętam kompletnie po jakiego grzyba wpisałam wtedy jego nazwisko w tej wyszukiwarce. Gdy go zobaczyłam, to jęknęłam. Jebuuuut. Cały rozdział do zmiany. Ostatni rabin rybnicki zginął w Płaszowie. Zresztą jak i ostatni rabin Chorzowa – brat naszego. Całe moje rozumowanie i analizy wzięły w łeb. Na drugi dzień szukanie dojścia do Muzeum KL Plaszow i do jakiegoś historyka, który mnie nie oleje jak zadzwonię. Jak to dobrze mieć kolegów w różnych miejscach. Jasiu, Ty wiesz, że teraz o Tobie piszę. Jasiu zadzwonił do dawnej koleżanki, która zadzwoniła do kolegi i tak dalej. Udało się. Dostałam potwierdzenie z Płaszowa, że nasz rabin tam został zastrzelony no i w 2022 rok weszłam z rozgrzebanymi braćmi Kohlbergami.
Na Nowy Rok posłałam wszystkim potomkom, do których mam kontakt maila z informacją, że zaczęłam pisać oraz z prośbą o możliwość wykorzystania fotografii. Na wszystko mi wyrazili zgodę, bo o słowach poparcia nie muszę wspominać.
W styczniu doszłam do perfekcji w korzystaniu z aplikacji, które tłumaczą np. hebrajskie rękopisy, bądź pliki, których nie da się w żaden sposób ściągnąć, bo tak są idealnie zabezpieczone. Gadałam do siebie pod nosem po niemiecku czytając gazetę Katholische Volkszeitung Trukhardta, oczywiście nie znając tego języka. Błogosławiłam tego niemieckiego redaktora za wszystkie rybnickie plotki, którymi się zajmował w okresie międzywojennym.
Gdy jednego dnia, przez totalnie przypadkowe googlowanie natrafiłam na skany niemieckich gazet żydowskich w jakimś izraelskim archiwum, to pół stycznia 2022 wertowałam Jüdisches Wochenblatt ciesząc się, że mam przedemerytalny urlop, bo bym do pracy chodziła ze ślepiami jak króliki angorskie.
W międzyczasie wysmarowałam wielki elaborat do naszego USC, z którego musiałam zdobyć kilka informacji, a jak wiecie RODO to hasło, którym w takich przypadkach zasłaniają się urzędnicy – w większości bezprawnie. 24 lutego miałam zaplanowaną wizytę w Archiwum w Raciborzu, bo i stamtąd musiałam jeszcze coś wyciągnąć. I pojechałam, i siedziałam tam nad różnymi teczkami, ale w uszach miałam słuchawki, z których nie płynęły dobre wiadomości. Wojna. Robiłam zdjęcia totalnie nie ogarniając na co patrzę i czy to co zamówiłam będzie mi do czegoś potrzebne. „Opowieści z szuflady” odłożyłam na prawie półtora miesiąca. Miałam rozpoczętych Kaiserów. Gdy do nich wróciłam na początku kwietnia, to przeżywałam męki. Siedziałam jak ciul przed laptopem i nie mogłam się zmusić do niczego. Grałam godzinami w mahjonga na „Kurniku” i zastanawiałam się, czy tym kompletnie nie ciepnąć.
Na szczęście nadeszły nieznane mi dotychczas zdjęcia, które wyszukały w angielskich starych albumach dla mnie potomkinie rodziny Aronadów i zaczęłam od detektywistycznej analizy kto na tych fotach. Porównywałam łysiny, twarze, rysy czy kształt rąk. Ustalałam sobie ewentualny czas zrobienia tych fotografii, patrzałam na stroje z epoki, by stwierdzić czy to sprzed I wojny, czy już po. Powoli kończyłam rozdział o Kaiserach, choć tłumaczenie z hebrajskiego ponad 25 stron relacji złożonej przez wiekową Ernę Kaiser zajęło mi sporu czasu i skrzywiło kręgosłup szyjny o parę stopni. Żeby było jasne – nie znam hebrajskiego.

Czułam, że najtrudniejsze przede mną. Wszystkie dotychczasowe rozdziały były w miarę proste pod względem genealogicznym. Nie wiedziałam jak ugryźć sprawę 12 nastolatków, bo miałam pisać rodzinami, ale ci Młodzi mieli być tu najważniejsi. Wiedząc, że choć Aronade to skomplikowana familia, to na pewno prostsza od pogmatwanych Priesterów, zaczęłam więc od tych na „A”. Było ich w pierony. I każdego i każdą musiałam opisać. Przy każdym i każdej jeszcze raz sprawdzałam swoje informacje i pliki, by mi się potem nie okazało, że któreś z nich jest w „Stratach” a ja mam stare dane. Ile ja się naczytałam o Żydach na dalekim sowieckim Wschodzie (tam zaginął Alfred z drugą żoną i jego młodszy syn). Szukałam jakiegokolwiek śladu. Przepadli. Za to wysznupałam na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej ślady rysu charakteru młodego Wernera Aronade, który uwielbiał zagadki logiczne i wysyłał do jednego miesięcznika ich rozwiązania. Ludzie, gdy mój laptop miał otwartych ze 60 stron ze Śląskiej Biblio to rzęził jak umarlak a ja przy nim w oparach dymu papierosowego. Gdy wchodziłam do łóżka, to mi się w głowie plątały daty, imiona, miasta. Śniły mi się same stare dokumenty. Nad ranem budziły mnie osoby, które powinnam jeszcze wspomnieć. 

Już miałam w zasadzie pominąć córkę Alfreda, tylko o niej lekko wspominając, ale se myślę: Nie Małgosiu! Sprawdź. Może, kto wie… Zaś wujek google poszedł w ruch, bo dla mnie wtedy był on bliższy niż mąż. Spędzałam z nim więcej czasu. Jest! Jest Bertha Aronade! Na Twitterze jakiś ktoś z Monachium o niej wspomina. Założyłam Twittera. Prześledziłam gościa i dawaj maila do Monachium. Of course, natürlich, mogę wykorzystać tę fotografię. Very wielkie Danke panie upamiętniający Żydów z Monachium. Patrzę na jej buzię z lat 30-tych i widzę, że to dziewczyna, której tożsamości nie mogłam ustalić na jednym ze zdjęć przesłanych przez potomkinie Aronadów. Jasny peron! To ona! Gdybym miała takie programy, jak mają moi policjanci z amerykańskich seriali kryminalnych jakże by mi było łatwiej.

Kończył się kwiecień, a ja nadal pisałam sobie a muzom. Płoszaj wspinał się na wyżyny cierpliwości przy mnie. Młoda już nie udawała, że mnie słucha, ogród leżał odłogiem, a tata kiwał głową, że niby kuma o czym do niego gadam. Jedynie Miriam Glucksmann w Anglii i Doron z Priesterów w Izraelu cierpliwie odpowiadali na moje maile i cały czas kibicowali. No i koty jeszcze przy mnie trwały, przy okazji robiąc burdel na biurku. W sumie emerytura była taka bardziej teoretyczna, bo nadal jeździłam do pracy, w której szykowaliśmy się do wielkiego otwarcia Kopalni Ignacy.

Już wiedziałam, że wszystkich nie upchnę, bo nie może z tego wyjść jakaś cegła, która będzie za ciężka do trzymania i niestrawna do czytania. Z wielu rodzin muszę zrezygnować. Robiłam na bieżąco selekcję. I wiedziałam, że muszę to pokazać komuś, kto się zna na książkach. Choć niekoniecznie na Żydach. Wśród swoich znajomych miałam tylko jedną taką osobę: Olę Klich. Dziennikarka, redaktorka naczelna Wysokich Obcasów, pisarka – lepszej osoby nie znałam. No dobra se myślę. Weź się w kupę Małgosia i grzecznymi (poprawnie ułożonymi) zdaniami napisz, że piszesz i czy byłaby łaskawa na to spojrzeć. W takich momentach lepiej za długo nie kombinować, tylko napisać i zrobić „send”. Wysmarowałam i „sendnęłam”. Odczytała na Fb. U mnie w środku brzucha drżączka. Oczywiście, że przeczytam. Poślij kilka rozdziałów Dziękuję za zaufanie. No to 1 maja 2022 r. posłałam Oli 6 przykładowych rozdziałów. A w międzyczasie innej Oli-Olutce, przyjaciółce, też posłałam. A przyjaciółka: Pisz, pisz, ja ci to wydam. Oczywiście wtedy traktowałam to jako żart.

Ola dziennikarka stwierdziła: Pisz. Musimy się spotkać i pogadać. Mój mąż może Ci zrobić redakcję. Dobra, se myślę. Nie wiem co to ta redakcja, ale ja mogę się nie znać i muszę się zdać na kogoś kto wie, czym się to je. Ja się znam tylko na rybnickich Żydach. Nie trzeba umieć wszystkiego.
Na imprezie emerytalnej, którą zrobiłam pod swoją hałdą przeżyłam pierwszy wielki WZRUSZ. I to taki z tych, co łzy wyciskają. Moja załoga, mojej ukochanej Kopalni Ignacy cała przyjechała i została pierwszym sponsorem tekstu w Wordzie. Powiedzieli mi przy życzeniach: Tu mosz na jedną kartkę twojej książki. Nie było już odwrotu. 

Na początku maja miałam zabierać się za Priesterów, choć nie wiedziałam jak ich rozpisać, by byli zrozumiali dla czytających i by wszyscy zostali upamiętnieni, gdy okazało się, że mam się spotkać ze swoim przyszłym redaktorem Robertem i Olą (dziennikarką, czyli jego żoną). No to git. Zabrałam ze sobą laptop, notatki, cuda na kiju i pojechałam do Rud. Zostało ustalone, że Robert zrobi „redakcję” jednego rozdziału i ja zadecyduję, czy to mi pasuje.
Jasne. W miarę (podkreślam: w miarę) skumałam na czym polega ta redakcja i z domu posłałam pierwszy rozdział. O moich Haasych. O tych co na spaniu mogę wymienić wszystkie daty czy szczegóły z ich życia. Co ich od kilkunastu lat „obrabiałam”. Cała byłam hepi jak dziecko z dużymi lodami. 6 maja Robert odesłał rozdział. Ja plik otworzyłam… i ujrzałam czerwień poprawek, więc plik zamknęłam i dostałam histerii – tak od razu. No takich ceregieli w moim wykonaniu to Płoszaj jeszcze nie widział. I choć nie należy on do nadmiernie dyplomatycznych, to nagle był mistrzem pocieszania, delikatności i zrozumienia. A że pliki w Wordzie to dla niego taka tajemnica jak dla mnie elektryczność, to nie mógł sprawdzić, co tam jest na czerwono, a ja mu tego nie pokazałam, powtarzając w kółko, że zostałam wykastrowana. Do uspokajania rozdygotanej starszej pani została wezwana Młoda. Nooo, ta to mnie dopiero do szału doprowadziła tym swoim mentorskim tonem edukatorki, która wszystkie rozumy pozjadała. Im bardziej mnie uspokajali, tym bardziej ryczałam. Dowiedziałam się, że musze iść na terapię, że nie mam poczucia swojej wartości, że jak się poddam, to sramto i owamto. Skuliłam się w łóżku w embriona i zalewałam poduchy łzami. Z tyłu głowy miałam, że następnego dnia muszę się przygotować do spaceru dla rybniczan i chyba nie dam rady. Polegnę.
Ale, ale. Ja nie z tych. Gówno tam! Nie polegnę. Spacer przygotowałam. Rybniczan nie mogłam zawieść. Na maila z poprawkami odpisała Młoda, bo ja byłam obrażona na cały świat i okolicę. Na nią i Płoszaja też. Zresztą Młoda starała mi się wytłumaczyć na czym polegają poprawki w Wordzie, gdyż ja dotychczas z czymś takim nie miałam do czynienia. Że to, że widać czerwień, to nie znaczy, że wszystko jest do dupy. Przyznam, że jej argumenty za bardzo do mnie nie trafiały. Na tamten moment czułam, że pierdolę całe pisanie i nie będzie książki. Żadnych afirmacji, bo na mnie takie rzeczy nie działają. Działa jedynie działanie.

Po 4 dniach emocje opadły. Otwarłam „czerwony tekst” z poprawkami. Jeszcze mi się ciśnienie podnosiło, ale już bez płaczu. Przeczytałam uwagi. Tu: ok. Tu mniej ok. Tu się zgadzam. Tu może przedyskutujemy. To: tak, może być. Luft ze mnie schodził. Wróciłam do czynu.
Zaczęłam kończyć Priesterów, bo obiecałam (sobie), że do końca maja napiszę wszystko. Docisnęłam kolanem do nich Leschczinerów i Brauerów, jako spokrewnionych. Choć Leschczinerów nie planowałam, to musiałam dać tam Maxa. Był zbyt intrygujący, bym go miała pominąć. Uzupełniałam to co już napisałam o różne sprawy, które mi się jeszcze wyjaśniały (jak choćby tłumaczenia włoskich listów). Nieznani i znani znajomi mi pomagali w zdobyciu różnych fotografii (np. pomnika zamordowanych Żydów w Amsterdamie, czy grobu pani Katz w Terezinie). Facebook mi się gotował przez cały ten rok.

17 maja posłałam kolejne rozdziały do redakcji. 30 maja wysłałam wszystko. Zaczął się czas poprawiania. Zrozumiałam na czym polega redakcja. Dotarło do mnie, że książka to nie blog. Że fanzolić (jak np. teraz) to se mogę na swojej Szufladzie, a nie na papierze. Okres redagowania i poprawek do poprawek trochę trwał. Kursywy, nazwy niemieckie (kiedy Gleiwitz, kiedy Gliwice), cytaty, przypisy, czcionki, jak opisać zdjęcia, jak pisać cyfry, czy imiona po niemiecku, czy po polsku (skoro żyli i w czasach niemieckich i polskich), jak nazywać ulice (Breitestrasse, czy Szeroka, czy Sobieskiego) itd., itp. Dobrze, że choć ten nasz Rybnik się zawsze tak samo nazywał. Odsyłanie poprawionego do kolejnej korekty, a cały czas kombinowanie, a co jak już to będzie całe poprawione…
Na początku sierpnia napisałam wstęp. Mniej więcej wtedy, dzięki sugestii Janka z księgarni „Orbita”, objawił się wydawca. No bo kogo miałam się spytać co dalej, jak nie najlepszego księgarza na świecie?
Janek od razu spytał: A dlaczego tego nie chcesz wydać u Roberta i Oli? Czyli u tego, który doprowadził mnie do takich łez, hahaha. Robert i Ola wydali swą własną pierwszą książkę o Rudach i zdecydowali, że „why not”. Próbujemy z Żydami rybnickimi. Oni początkujący wydawcy, ja autorka dziewica.
Tekst posłałam do konsultacji merytorycznej, czyli judaistycznej. Od początku wiedziałam, że tylko Sławek Pastuszka mi to sprawdzi tak jak trzeba. Tylko z nim się dogadam, tylko jemu będę mogła powiedzieć: pierdolisz stary i on się nie obrazi. I tylko od niego usłyszę to samo i się nie obrażę.

Ola w międzyczasie znalazła korektorkę i graficzkę (obie niesamowite!) i wszystko nagle przyspieszyło. Młoda została poproszona o napisanie ni to wstępu ni to zajawki. Dała czadu, nie powiem! Ja zaś, tuman bity, sprawdzałam co to znaczy „blurb”, o którym Ola wspomniała. Dr Bogdan Kloch z naszego muzeum sprawdził tekst pod kątem „rybnickim”. Janek księgarz z „Orbity” powiedział, że jak się to ma sprzedać to musi wyjść przed świętami. Łoooo matko! Był 30 września, gdy rozpisałyśmy „dedlajny”. Graficzka na urlopie żegluje na morzach, a ja w planach wyjazd do Łotwy. Są sponsorzy! Olutka przyjaciółka: Ja ci obiecałam! Magda bizneswoman: Dam! I swego chłopa namówię. Tato: A na co mi kasa? Na Twoją książkę. I inni, którym jestem fest wdzięczna. Wszystko się konkretyzowało, choć było w rozsypce, a raczej rozpisce 😉 

Pojechałam z Płoszajem na październikowe wakacje z laptopem i komórką przy uchu. W Wilnie omawiałam z korektorką Beatą odmiany nazwisk i inne sprawy dotyczące poprawności językowej. W Rydze załatwiałam lepszą rozdzielczość niektórych fotografii z Kanady i Szwajcarii. Na plaży w Jurmali, pijąc łotewski kultowy bimber, ustalałam z Olą (dziennikarką) kolor okładki i negocjowałam tytuł książki. To musi wyjść w grudniu!

 

Przystawałam na prawie wszystko. Miałam tylko jeden warunek, z tych nie do podważenia. Pierwsze spotkanie autorskie musi być na Ignacym. Nigdzie indziej. Bo wiedziałam, że jak mi Kasia Buchalik zrobi spotkanie, to ustawi tak poprzeczkę, że ciężko będzie innym doskoczyć do tej wysokości.
Akceptacja szafy graficznej (nie dałam sobie wywalić zdjęć o złej jakości – musiały się znaleźć w książce), ponowne korekty pani Beaty. Udawałam, że zrozumiem dlaczego w jednym zdaniu ma być tyle przecinków, a w innym niekoniecznie. Czytanie po raz n-ty tego wszystkiego. Aga walnęła „Pięknych” w pdfie w 3 dni nanosząc swoje uwagi. Gdyby nie Łysy od Agi, to z Kazimierza Moczarskiego zostałaby Kazimiera 😉  Gdy wszystko poszło do druku, objawiła się pani Dorota z Leszna ze zdjęciami Krakauera. Za późno.
Marudziłam Martynie, graficzce z kopalni przy zaproszeniach i plakatach. Dała dziołcha radę i zniosła moje wymyślanie.

Data spotkania została ustalona na 18 grudnia, choć nie było jeszcze ani jednego egzemplarza książki. Potem był odbiór pierwszych 200 egzemplarzy z Cieszyna moim „deklem od maślanki”, czyli Fiestą. Wcisnęłam, bo nie takie cuda maślanka już przewoziła.

Ustalanie szczegółów spotkania, wysyłanie zaproszeń, załatwianie tłumacza symultanicznego, nadejście mrozów, zasypanie południowej Polski śniegiem, konkretyzowanie słodkości dla gości z Kawiarnią SilesiJa, problemy z przywozem pozostałych 800 książek (co bym zrobiła bez Płoszaja i Młodej oraz busa firmy Pyszny), kolorowanie 150 fotografii, by ludziom pokazać „ożywionych”, opóźniony przylot Dorona Priestera i jego rodziny (przez zimę) z Izraela, zasypany po kokardy parking, potencjalna zimnica na nadszybiu, konkurencja w postaci finału Mundialu (do Bugusia ten fakt dość późno dotarł) i w ciul przeszkód, które ogarnęła Kasia oraz reszta załogi Ignacego i przyjaciele. Salo Brauer popychał moją Kasię do działania.

Gdy na pain killerach (przez bóle krzyża), z pół permanentnym makijażem (total permanentnego jednak moje oczy nie zaakceptowały) zobaczyłam, że zaczyna brakować krzeseł na naszej kopalni, to se duchu powiedziałam: No tak! Oni wszyscy na to zasłużyli. Moi Żydzi na to zasłużyli! Tak to miało być! Przyjechało i przyszło około 140 osób. W tę mroźną zimę! W te śniegi! W trakcie finałowego meczu w Katarze! 140 ludzi na jakimś tam spotkaniu autorskim, w jakimś tam Rybniku! I jeszcze iluś oglądających to online na moim YT, dzięki niezawodnym Materzokom z Natalą. 

„Piękni i młodzi” wydani przez Wydawnictwo Rudy (co ja bym bez nich zrobiła?!?) i dzięki wsparciu wielu sponsorów, mimo że nie wyszli jako leksykon, czy też słownik rybnickich Żydów, to jednak są zbiorem mini biografii ludzi, którzy mieszkali w moim mieście. Zostali opisani na podstawie setek dokumentów, wspomnień, zdjęć, pamiętników, ale i plotek, czy moich domysłów. To było dla nich, dla ich potomków ale i dla rybniczan.

Kończę, bo Płoszaj od dwóch godzin w kuchni przygotowuje bigos i wypada mi mu pomóc. Albo choćby poudawać pomoc. Choć mam na blacie sprawę Silbigerów i przygotowuję się do wizyty kolejnych Uppersilesianerów zaraz na początku stycznia i to mnie akurat w tym momencie rajcuje 😉 a nie jakiś tam Sylwester.

Obyście mieli dobry przyszły rok. Jeszcze raz Wam wszystkim dziękuję. Kończę ten rok z takim wzruszem, że nie da się go opisać, choćby za takie słowa od trzeciej Oli, z którą pracowałam onegdaj, czy od rodziny Priesterów. Rybniczanie (i nie tylko) jesteście fantastyczni! 

A w Izraelu już sobie radzą z czytaniem. No bo od czego są nowoczesne technologie. Mogę być i „Morgone Plosza” – tyż piknie. 

Film ze spotkania nadal jest na YT ➡ 

Książkę można nabyć w księgarni Orbita na rybnickim Rynku lub poprzez jej serwis ➡ Allegro, ale także w halo! Rybnik i Zabytkowej Kopalni Ignacy. 

Zaś moje Szuflady można wspomóc kawą ➡ „Kawa dla Małgosi” 🙂 

See you!

9 listopada 2022

Rybniczanka, która była świadkiem Nocy Kryształowej

Urodziła się w Rybniku przy Schloßstrasse 23 maja 1900 r. Rodzice rok przed jej narodzeniem stracili maleńką córeczkę Getrude, więc przyjście na świat kolejnego dziecka było oczekiwane przez całą rodzinę. Jej kwilenie, pierwsze gaworzenie, potem nieporadne kroczki pozwalały mamie Betty choć trochę zapomnieć o utracie niespełna trzyletniej pierwszej córki.

Dzieciństwo miała szczęśliwe. Dorastała w miłości, choć gdy urodził się braciszek Fritz, to tak po dziecięcemu była lekko o niego zazdrosna. Tatuś hołubił syna, ale miłość mamusi jej wszystko rekompensowała. W ogromnym mieszkaniu z ciężkimi i bogatymi meblami goniła raczkującego Fritza, bo mamusia zawsze prosiła, by miała na niego oko. Gdy była już dziesięcioletnią dziewczynką, trafiało jej się pilnować maleńkiej ➡ kuzynki Doris, która urodziła się wujkowi Adolfowi i cioci Klarze. Ciocia Klara była siostrą mamy a wujek bratem taty. Wszyscy razem obchodzili ważne święta, cieszyli się z nowej kamienicy, którą wujek wybudował na Ringu, a gdy dumnie paradowali zieloną Promenadestrasse, to Ona czuła się taka ważna, że to właśnie jej powierzano pod opiekę rozdokazywanego brata i małą Doris w wielkim wózku.

W maju 1912 r. skończyła 12 lat. Pewnego dnia tatuś zawołał do swego gabinetu. Powiedział jej, że jest już dużą dziewczynką i powinna wiedzieć, że mamusia od jakiegoś czasu jest chora, ale nie wolno z nią na ten temat rozmawiać, by jej nie martwić. Może się też zdarzyć, że Mutti wyjedzie do szpitala i wtedy ona będzie musiała pełnić rolę gospodyni w domu. Wybiegła szybko na zaplecze rodzinnej palarni kawy, gdzie zawsze się chowała, gdy miała jakieś zmartwienie. Łkała tam przez kilka godzin niezauważona przez nikogo. Znalazła ja dopiero służąca, zabrała do domu i przez następną godzinę tuliła i pocieszała. Nie będzie tak źle, moja śliczna. Pani wyzdrowieje.

Spełniły się słowa taty. Mutti co jakiś czas trafiała do szpitala, z którego wracała coraz bardziej smutna i słaba. Ona ukradkiem podsłuchiwała rozmowy dorosłych i wiedziała, że tata załatwił dobrego lekarza w Breslau. O tym Breslau to mamusia i Tante Klara nie raz z zachwytem opowiadały. Teraz ta nazwa jej się źle kojarzyła. Jesienią 1912 r. tato zawiózł tam mamę. Starała się jak mogła, by dom był posprzątany, ośmioletni braciszek się uczył i by wszystko było tak, jakby mamusia sobie życzyła.
12 listopada wieczorem przyszedł telegram ze złą nowiną. Ciocia Klara dostała histerii, a tato zamknął się sam w swoim ciemnym pokoju. Ona poszła do kuchni, gdzie Fritz akurat podkradał smakołyki kucharce i powiedziała bratu: Mutti umarła. Na dworze padał mocny listopadowy deszcz, że przez okno nie było nawet widać latarni przy synagodze. Dusiły ją łzy i zapach kawy z palarni na dole. Nienawidzę listopada, pomyślała.

Niecałe dwa lata później tatuś się ponownie ożenił. Była wkurzona i miała za złe bratu, że po powrocie ze szkoły opowiada macosze o swoich kolegach, o nauczycielach, czy kolejce pod ich sklepem. Przez dwa lata od śmierci mamy poczuła się gospodynią, a tu nagle wszystko wywróciło się do góry nogami. Tata się zmienił, brat był coraz bardziej złośliwy, jedynie z Tante Klarą znajdowała wspólny język. W gestach, ruchach, a nawet z głosu przypominała jej mamę.
Miała 14 lat i postanowiła sobie, że gdy tylko będzie mogła to się z tego domu wyprowadzi. Nie zniesie panoszenia się obcej kobiety w miejscach, gdzie jeszcze był zapach mamy. Jeszcze ta wojna w Europie!

Ojciec w końcu uznał, że lepiej będzie dla córki oraz nowej żony, gdy tą pierwszą wyśle gdzieś dalej w głąb Niemiec na dalszą naukę, lub poszuka jej dobrej pracy. Tym bardziej, że żona była w ciąży, a atmosfery w domu nie można było określić jako dobrą. Miała niecałe 22 lata, gdy opuszczała Rybnik. Zresztą nie była jedyną, która stąd wyjeżdżała. Wnet władzę mieli objąć Polacy. Dała się namówić na ostatnie zdjęcie rodzinne z tatą, bratem Fritzem, macochą i kolegami Fritza. Donosiła kawę, więc wolała być z boku stołu. Już siedziała na walizkach i marzyła o wielkim świecie.

Wkrótce dotarła do Monachium. Była dobrą modystką, więc szybko znalazła pracę. Chciała wszystkim udowodnić, że da sobie radę w tym wielkim München. Gdy wpadła w oko, starszemu o 24 lata, Jakobowi, nie zastanawiała się długo. Bez wahania przyjęła oświadczyny tego kupca z podpoznańskiego Miłosławia i 23 sierpnia 1923 r. została panią Kaphan. Nie chciała ślubu w Rybniku. O nie!
Gdy nadszedł listopad wszyscy dookoła gadali o jakimś Hitlerze, o wiecach w piwiarniach i strzelaninach. Mąż, który był dwa razy ranny na wojnie i swoje już widział uspokajał ją, że to nic poważnego. Na szczęście uczestników puczu z 9 na 10 listopada 1923 r. aresztowano i jako tako wszystko wróciło do normy.
Cały listopad, dwa lata później, przeleżała w łóżku, bo to zalecił lekarz, obawiając się przedwczesnego porodu. Znowu ten pechowy listopad! 27 grudnia 1925 r. w mieszkaniu przy Reitmorstraße 53 urodziła syna Kurta Tobiasa. Do Rybnika wysłała tylko lakoniczny telegram. Tam i tak bardziej interesowano się jej przyrodnim bratem Wernerem, który miał już 3 latka.
Na początku lat 30-tych pojawił się znowu ten Hitler. Nastrój dookoła był bardzo ponury. Dla ponad 9000 Żydów mieszkających w stolicy Bawarii nadchodził straszny czas. Przerażały ją nagłówki gazet i wolała nie słuchać politycznych dywagacji męża. Niestety, stało się to co stało. Jakob ją czasem namawiał, że może wyprowadzą się do Polski, do Rybnika, ale zaraz ucinała takie dyskusje. Jakoś to będzie i dadzą sobie radę, powtarzała uparcie.
Kazano im wyrobić nowe dokumenty, gdzie wbito obowiązujące pieczątki. Kurt Tobias miał takie same pucułowate policzki jak ona…

Było coraz gorzej, wręcz strasznie. Ponoć Hitler nie mógł znieść widoku wielkiej synagogi, więc została zniszczona już w czerwcu 1938 r. Nadszedł listopad i zbliżała się 26. rocznica śmierci Mutti. 9 listopada odbywało się doroczne spotkanie nazistowskich „starych bojowników” z Hitlerem, upamiętniające nieudany pucz z 1923 roku. To co stało się tej nocy z 9 na 10 listopada zostało nazwane Kristallnacht, czy Reichspogromnacht.
Listopadową nocą patrzała ukradkiem zza zasłon i widziała rozwalane sklepy, domy modlitwy, bibliotekę żydowską, palone książki i żydowski dobytek. Jak bardzo tęskniła za latarniami w Rybniku. Od tej nocy czuła, że stanie się najgorsze. Rano miasto wyglądało jak po wojnie. Gdy przechodziła obok zniszczonej synagogi czuła przerażający strach.

W 1940 r. cała trójka musiała się wyprowadzić ze swego mieszkania. Zakwaterowano ich przy Robert-Koch-Straße 1 wraz z wieloma innymi monachijskimi Żydami. 4 kwietnia 1942 r. szesnastoletniego Kurta Tobiasa wywieziono do okupowanej Polski. Znalazł się na liście transportowej do getta w Piaskach pod Lublinem. Zamordowano go prawdopodobnie w Bełżcu.

Kilka dni później ona z mężem, na krótko, znalazła się w obozie internowania przy Clemens-August-Straße 9. Po trzech miesiącach, tym samym transportem wywieziono ich do Theresienstadt. Jakoba zamordowano 9 lipca 1944 r. Miał 68 lat.

Ją wsadzono do pociągu, który ruszył do Auschwitz. Było to 9 października 1944 r. W tym transporcie było 1600 Żydów. 1557 zamordowano. Ją też.

Nazywała się Bertha Charlotte Aronade, po mężu Kaphan.

Kilka lat temu grupa osób zaangażowanych w upamiętnianie monachijskich Żydów przed kamienicą, w której Bertha mieszkała z synem i mężem wmurowała w chodnik tzw. Storpensteiny, czyli „kamienie pamięci”. A w 2020 r. na tej samej kamienicy, w rocznicę Nocy Kryształowej, pojawił się portret Berthy. Zdjęcie rybniczanki, która była świadkiem najgorszego i najgorszego doświadczyła.

Wojny nie przeżył ani jej ukochany brat ➡ Fritz, ani jej przyrodni brat Werner, ani jej tata Alfred Aronade, ani jej macocha. Zamordowano również bratową Hertę oraz śliczną bratanicę Werę.

Zdjęcia pochodzą ze strony:
gedenkbuch.muenchen.de, Wikipedii oraz dzięki uprzejmości Terry’ego Swartzberga z Monachium.

 

Czytelniku, jeśli uznałeś, że ten tekst był w jakiś tam sposób ważny, to ➡ możesz mi postawić kawę, z której słynęła palarnia taty Berthy. 

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rybniczanka, która była świadkiem Nocy Kryształowej została wyłączona
27 grudnia 2021

Stary Rok z Nowym pucharem się trąca

Na koniec Starego Roku będzie dużo staroci. Zresztą tak jak zwykle 😉 Z jaką nadzieją wchodzono w rok 1939? Wierszyk z gazety „7 groszy” jest odpowiedzią:
Stary Rok z Nowym pucharem się trąca,
A ten ma oręż, i tamten jest zbrojny,
Starego chyba nie ma co żałować,
Bo w nim o nie mało nie doszło do wojny.
Czy Nowy będzie pod tym względem lepszy?
Co nam uwarzą dyplomatów kuchnie?…
Myślimy, mówiąc: „Witaj Nowy Roku!” –
„Niechże i w tobie wojna nie wybuchnie!”

A czego życzyli swoim klientom rybniccy Żydzi?
Firma Wohle-Worth prowadzona przez rodzinę Brauer, wchodziła w 1939 r. z dobrym towarem i dostępnymi cenami, radując się prywatnie z powiększenia rodziny, które miało wkrótce nastąpić. Mieszkali i handlowali przy Sobieskiego 11. Max Brauer ze swoją żoną oraz urodzoną w kwietniu 1939 r. maleńką córeczką Ruth, wraz z bratem Lotarem i rodzicami Louisem i Else uciekali wnet przed hitlerowcami na wschód. Wojny nie przeżyli Lotar oraz stary dziadek Louis Brauer.

Eryk Priester prowadzący, wraz ze swoją mamą Olgą, interes po dziadku po kądzieli – Noah Leschczinerze, dał takie ogłoszenie życząc wszystkim swoim przyjaciołom, znajomym i klientom szczęścia w Nowym Roku. Miał sklep przy Sobieskiego 2. Dziś to restauracja „Tu i Teraz” przy Rynku.

Sam, te chwile szczęścia zdołał jeszcze złapać na letnich wakacjach w Krynicy właśnie z matką. Wiosną 1940 r. wywieziono go do getta w Trzebini. Zdołał przetrwać ukrywany przez Polaków, wspomaganych przez nieżydowską pierwszą żonę Eryka. Jego mama Olga niestety została zamordowana. Zresztą tak jak i jedna z sióstr Herta. Dziadek Noah zdążył (jak to brzmi!) umrzeć śmiercią naturalną na początku 1940 r. w Rybniku.

Prosit Neujahr! Od Josefa Kaisera i familii. Mieli sklep tam gdzie dziś możecie kupić gryfne geszynki – też przy Sobieskiego.

Z siedmioosobowej rodziny cudem przeżyły pobyty w gettach i obozach dwie Kaiserówny Erna i Else. Josef, jego żona Flora, trzecia córka Greta, oraz dwaj synowie Hans i Kurt zostali zamordowani w różnych obozach koncentracyjnych.

Firma Aronadych również nie zapomniała o swojej klienteli na przełomie 1938/1939. Tradycja zobowiązywała do opublikowania ogłoszenia z życzeniami. Przed Nowym Rokiem na pewno w ich sklepie – na roku Rynku i Zamkowej (obecnie kawiarnia Lilly) rybniczanie kupowali na potęgę frykasy na zabawy sylwestrowe. 

Współwłaściciel firmy, jak widać ze zdjęcia – miłośnik zwierząt, ➡ Fritz Aronade, został zamordowany 4 września 1939 w Woszczycach. Jego żonę ➡ Hertę z rodu Priesterów oraz córeczkę Werę zadenuncjowali jacyś rybniczanie. Zamordowano je w okolicach 1941 lub 1942 roku. Drugi z współwłaścicieli, ojciec Fritza – Alfred Aronade, zginął prawdopodobnie w Kazachstanie. Losy młodszego brata nie są znane.

By nie kończyć tak bardzo smutno, przedstawię jeszcze ogłoszenie naszego przedwojennego potentata na rynku produktów żelaznych i budowalnych.

Józef Manneberg, bo o nim mowa, życząc szanownym odbiorcom i znajomym wesołego Nowego Roku już miał wszystko w głowie poukładane. Do roli uchodźcy z Polski, jako polski obywatel, choć z niemieckim pochodzeniem, szykował się od prawie dwóch lat, przewidując w swoim analitycznym umyśle co się może wydarzyć. Stary Rok z Nowym pucharem się trąca, A ten ma oręż, i tamten jest zbrojny. Nie wierzył ani armii, ani politykom, ani polskiej propagandzie, a jedynie swojemu rozsądkowi i intuicji. Rodziny starszego syna i córki już wyprawił do Palestyny. Gdy o północy trącał się z żoną i najmłodszym Hansem kieliszkiem szampana, to wiedział, że trzeba będzie przeboleć i to ukochane miasto, i znajomych, i straty finansowe, i ten dorobek, bo życie jest najważniejsze. Życzyli sobie, by się im udało to, co Józef tak skrupulatnie zaplanował. Swoje 65 urodziny, 1 maja 1939 jeszcze obchodził nad, prawie już nie swoimi sklepami, przy Sobieskiego 15. Pełen obaw żegnał wtedy też syna Hansa, który ostatni raz szedł przez Rynek w stronę stacji kolejowej, która była początkiem jego tułaczki/ucieczki. Gdy 22 maja do Rybnika dotarł telegram, że Hanik, bo tak go zwano, dotarł do Tel Awiwu, Józef częściowo odetchnął z ulgą. Wszystkie dzieci były bezpieczne. Od tego momentu działał jak dobrze nasmarowana maszyna i gdzie trzeba było „smarował” kasą, by żaden trybik nie wyskoczył. 6 czerwca odbiór paszportów w Warszawie, 9 czerwca odbiór wiz w Warszawie, powrót do Rybnika przez Kraków, 14 czerwca przekroczenie granicy polsko-rumuńskiej, następnego dnia port w Konstancy i wypływanie do Istambułu, dalej do Aleksandrii, a stamtąd do Hajfy. 20 czerwca brytyjski urzędnik imigracyjny w Tel Awiwie, do paszportów obojga Mannebergów seniorów, wbił pieczątki uprawniające do pobytu w Palestynie przez 3 miesiące. Spełniło się życzenie sylwestrowe składane jeszcze w Rybniku. Na obcej ziemi, która przygarnęła całą rodzinę z Rybnika doczekał wnuków i złotego wesela.

Bądźmy w tym 2022 roku jak Josef mądrzy, rozsądni, przewidujący i kochający swoją rodzinę. Oby nam się udało doczekać złotych, a nawet diamentowych godów. 

(Wszystkie ogłoszenia noworoczne pochodzą z Katholische Volks-Zeitung Arthura Trukhardta z końca 1938 i początku 1939, zdjęcia zaś z archiwów domowych wspomnianych rodzin).

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Stary Rok z Nowym pucharem się trąca została wyłączona
3 grudnia 2021

Grudniowy czas

Przedświąteczny grudniowy czas to chyba najlepszy okres dla handlowców. Tak było i ponad 80 lat temu.

W przedwojennym Rybniku do tego gorącego, choć zimowego, czasu szykowali się głównie ci, których produkty mogły posłużyć za prezenty oraz sprzedawcy delikatesowych specjałów.

Od lat dwudziestych do zakupu słodkości zachęcał Dom Czekolady prowadzony przez rodzinę Königsfeldów, choć głównie przez Marię.

W bezpośrednim sąsiedztwie Domu Czekolady można było zaopatrzyć się w inne niezbędne przed świętami produkty. Znana i niezwykle szanowna firma „Jonas Aronade”, prowadzona przez syna i, od lat trzydziestych, również wnuka Jonasa, tj. przez Alfreda i Fritza polecała na święta orzechy włoskie i laskowe, świeży mak i wszelakie wypieki. Już wtedy panie domu mogły sobie kupić gotowca i nie musiały się obawiać, że ciasto nie urośnie.

Z racji tego, że rodzina Aronadych miała własną palarnię kawy, to rybniczan nie trzeba chyba było przekonywać do odwiedzenia ich sklepu na rogu Rynku i Zamkowej. Przy okazji mogli kupić herbatę, kakao – wszystko tanio, z rabatem.

Też przy Rynku, do zakupu swoich towarów przed Bożym Narodzeniem namawiała firma „A. Böhm”, której głową był Szymon, a pomocnikami jego synowie Gerhard i Kurt.

A po prezenty, w szczególności zabawki, trzeba było udać się na Sobieskiego do braci Brauerów. „Nasza dewiza zadowolony klient” 🙂

A gdy już wsio zostało zakupione, to można było pójść do kina, by zobaczyć największą gwiazdę przedwojennego kina. Aleksander Leuchter, żydowski właściciel Lichtbildtheater, w grudniu 1930 r. zapraszał na „Tajemnicę starego rodu” z Jadwigą Smosarską i Jerzym Marrem.

Post Scriptum.
Nieznane mi są losy Marii Königsfeld. Prawdopodobnie została zamordowana w Holokauście.
Alfred Aronade i jego syn Fritz nie przeżyli wojny. Fritz zginął 4 września 1939 w Woszczycach. Alfred w 1943 roku w Kazachstanie.
Z rodziny Böhm chyba wojnę przeżył jedynie Gerhard.
Lothar Brauer w trakcie ucieczki w 1939 r. z całą rodziną na Wschód, już na terenie Związku Radzieckiego, wysiadł na moment z pociągu, który miał stać przez cały dzień na jakiejś stacji kolejowej w polach. Był cukrzykiem, więc poszedł kupić/poszukać czegoś do jedzenia dla siebie i rodziny. Niestety, pociąg ruszył. Reszty nie muszę dopowiadać. Max, jego mama, żona i maleńka córeczka przeżyli wojnę na Dalekim Wschodzie.
Aleksander Leuchter prawie na 100% został wywieziony do getta w Trzebini. Dalsze losy nieznane.

Słucham radia. Lao Che. „Wojenka”. Niezmiennie: Gdyby do nas przyszła, Skłamałbym, że wyszłaś, że na świat nie przyszłaś, kłamałbym jak popadnie, choć kłamać, córeńko nieładnie. A teraz nowa płyta Spiętego! Jak mogło mi to umknąć w tym roku?! Łał!!! 

Idee są jak złote jaja póty
Póki się nie zrobią zbuki
W założeniu prześliczne
W praktyce diaboliczne

Udanych zakupów. I nie zapomnijcie o boosterze! 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Grudniowy czas została wyłączona
4 września 2019

Piękni i młodzi – Fritz Aronade

Dziś następny z „Pięknych i młodych”, choć nie kolejny z tego zdjęcia. Omijam na razie centralną i najbardziej rzucającą się w oczy postać na fotografii, czyli Theę (Dorotheę) Priester. Co prawda będę o niej pisać, ale nie jej poświęcam ten wpis. Dzisiejszym bohaterem jest Fritz Aronade, przystojny i uśmiechnięty młodzieniec, obejmujący właśnie dziewczynę o imieniu Thea. Jego historia jest długa, smutna i pełna niewyjaśnionych zagadek i dziś według mnie mija 80 lat od jego śmierci. Po raz pierwszy cały wpis podzielę na podrozdziały.

Dzieciństwo i młodzieńcze lata

Fritz, a raczej przy narodzeniu Friedrich Jonas Aronade, przyszedł na świat 5 lipca 1904 roku w Rybniku przy ulicy Schloßstraße. Poniższy akt urodzenia sucho opisuje jego życie od samiuśkiego początku, do ostatecznego końca, co wam później wyjaśnię.

Jego tatą był Aron (Alfred) Aronade, a mamą Betty z domu Cohn. Friedrich urodził się 3 lata po śmierci dziadka Jonasa (zresztą na jego cześć dostał drugie imię) założyciela firmy Aronadych – firmy, która od drugiej połowy XIX w. aż do wybuchu II wojny istniała w Rybniku. Do tej rodziny m.in. należały kamienice przy Rynku i wzdłuż ulicy Zamkowej (od numeru 2 do 6), na tyłach tej ostatniej do dziś jest coś na kształt kuczki. Z okien swoich mieszkań widzieli synagogę i dymiące kominy browaru Müllera.

Fritz, bo tak go zwano, miał jedną starszą o 4 lata siostrę o imieniu Bertha. Pierworodna córeczka Alfreda i Betty – Gertrud, zmarła gdy miała 3 latka. Jak więc widzicie nie była to jakaś wyjątkowo liczna rodzina, choć sam Alfred miał wiele sióstr i braci, ale wszyscy oni wyprowadzili się z Rybnika. Alfred, jako jedyny z dzieci Jonasa, został w naszym mieście po plebiscycie i podziale Śląska i prowadził „Jonas Aronade Kolonialwarengrosshandlung”, czyli „Jonas Aronade Skład kolonialny”. Należał do elity żydowskiej naszego miasta. Był w zarządzie gminy, miał poważną firmę, kamienice, lokale, z wynajmu których czerpał dochód, liczono się z nim w mieście. Młody Fritz dorastał na pewno w luksusowych warunkach. Gdy patrzę na jego twarz wyobrażam sobie żartownisia, duszę towarzystwa, chłopaka, w którym na mur kochały się młode dziewczyny i który był lubiany. W swoich artykule o rybnickich rabinach (był opublikowany w książce „Życie religijne w Rybniku i powiecie rybnickim w XIX i XX w. wydanej przez Muzeum w Rybniku) przytoczyłam słowa Alfreda Aronade, napisane do rabina Artura Rosenthala. Rabin ten urzędował w Rybniku do marca 1920 r. Pozwolę sobie je tu przytoczyć: Z powodu Pańskiego odejścia z Rybnika odczuwam potrzebę, Panu jeszcze raz w ten sposób z całego serca podziękować, że Pan, synowi mojemu Fritzowi, podczas jego nauki w tutejszym gimnazjum udzielał korepetycji z greki, łaciny, francuskiego i niemieckiego, dzięki czemu mógł on z Pańską pomocą i dzięki Pańskim umiejętnościom dydaktycznym regularnie swoje wyniki polepszać. Pan nie tylko przyswoił mu wymaganą wiedzę, a nawet więcej, udało się Panu dać mu radość z nauki i tym samym dać mu skarb na całe życie, czym dla niego jak i dla nas pozostanie Pan niezapomnianym. Ze szczerym uznaniem Pański – Alfred Aronade.

List, z datą 1 maja 1920 r., znajduje się w zasobach Instytutu Leo Baeck’a w Nowym Jorku, a tłumaczenie dla mnie zrobiła pani Beata Bistram. Fritz nie tylko był przystojny, ale i w miarę dobrze wykształcony. Rodzice dbali o przyszłego następcę i spadkobiercę. Tata Alfred wiedział, że wiedza to ważna sprawa.

Pierwsza miłość

Przeglądając swój stary artykuł o rabinach przypomniało mi się, iż kolejny z rybnickich rabinów Dawid Dagobert Nellhaus, w swoim małym notatniczku (też go można znaleźć na stronie wspomnianego wyżej Instytutu) pod datą 22 maja 1921 r. zanotował, że w tym dniu odbyła się uroczystość 50. urodzin Adolfa Aronade. Być może właśnie wtedy zrobiono zdjęcie moim „pięknym i młodym”? Stroje nastolatków oraz bujne liście na drzewach mogą wskazywać na maj. A zapewne na taki „Geburstag” było zaproszonych wielu ważnych obywateli miasta z rodzinami.
Na zdjęciu, które pokazywałam już wielokrotnie widać, iż Fritz i Thea Priester byli sobie wtedy przeznaczeni. Mowa ciała mówi wiele 🙂 Ta niedbale przerzucona ręka na ramieniu dziewczyny. To muśnięcie jej szyi. Thea jest tu gwiazdą. To z niej bije blask. Kokietka. No popatrzcie i pomyślcie sami…

Moją tezę można by obalić, gdyby nie drugie zdjęcie Fritza i panny Priester. Na nim na 100% widać, że przytulający się pod parasolem młodzi ludzie byli parą. Oboje piękni i młodzi. Oboje szczęśliwi. Oboje zakochani. Te pierwsze zauroczenia młodzieńcze są zawsze silne 😉

Jak już jednak wiecie Thea, czyli Dorothea nie została panią Aronade. Opisując życie pierwszej z lewej dziewczynki – tej w białych rajtach, zdradziłam wam już dlaczego. ➡ http://szufladamalgosi.pl/piekni-i-mlodzi-herta-tulla-priester/ Oczywiście to moja teoria i szufladowe fantazje. Tym, którzy nie chcą czytać starego wpisu przypomnę w skrócie, iż za 4 lata od zrobienia zdjęcia, 21-letnia Thea poślubiła, starszego od siebie o 15 lat, goleszowskiego Żyda Maxa Grauera. Czy to Fritz się nie zadeklarował, bo wolał życie kawalera, czy też Thea zakochała się w przybyłym do Rybnika dojrzałym przedsiębiorcy, dziś już nie stwierdzimy. Czy Fritz cierpiał? Kto wie… Może na pocieszenie wtedy ojciec kupił mu motocykl marki Ariel?

Lata trzydzieste

W międzyczasie wydoroślała i wypiękniała siostra Thei – ta od białych rajtów, no i Fryc uznał, że czas na ustatkowanie się. W marcu 1931 roku pod chupą przyrzekł Hercie Priester miłość.

Miał wtedy 27 lat, a jego wybranka 22. Jednym ze świadków na ślubie był wiekowy już dziadek panny młodej – Noah Leschcziner. Fryderyk od jakiegoś czasu już pracował z ojcem, który w 1934 roku prawnie zrobił go współwłaścicielem firmy „Jonas Aronade”.

Młodzi mieszkali w pięknym mieszkaniu przy ulicy Zamkowej 2. Po jakimś czasie urodziła im się córeczka Wera. Co prawda pojawiały się różnorakie problemy biznesowe, typu włamania do składu (choćby przez członków bandy Siwca, czy niejakiego Piechoczka), samobójstwo inkasenta firmowego, grzywny za sprzedaż cyganionej sody, problemy z płatnościami przez odbiorców towarów i najemców, ale życie Fritzowi i Hercie płynęło chyba raczej spokojnie.

Oprócz bycia wspólnikiem swego ojca, Fryderyk był też samodzielnym biznesmenem. Wszystko szło tak jak powinno, za wyjątkiem pogłosek o strasznych rzeczach, jakie dotykały członków rodziny Aronadych, którzy lata temu wybrali za swą ojczyznę Niemcy. Berliński kuzyn już w 1933 r. został zwolniony z posady dyrektora banku. Ciocia Regina, wraz z całą rodziną musiała wyemigrować ze stolicy Niemiec do Holandii. Tak przy okazji powiem, że nie uratowało jej to przed śmiercią w komorze gazowej Birkenau. Brat taty Adolf Aronade, onegdaj w Rybniku prowadzący na Rynku sklep z porcelaną, musiał się wyprowadzić ze swego berlińskiego mieszkania i stracił pracę. On i jego żona życie zakończyli w obozie koncentracyjnym Theresienstadt ➡ http://szufladamalgosi.pl/doris-aronade-her-story/ Listy od cioci Emmy też były pełne lęku o przyszłość, choć zapewne nie przeczuwała jeszcze, że człowiek ze zbrodniczej organizacji i w czarnym mundurze strzeli do niej nad wielkim rowem gdzieś pod Rygą ➡ http://szufladamalgosi.pl/z-rybnika-do-lasu-bikernieki-czyli-o-emmie-z-rodu-aronadych/ Te wieści na pewno docierały do sielankowego Rybnika, w którym co prawda zdarzały się jakieś wybryki antysemickie, ale były one niczym w porównaniu z tym czego doświadczali krewni w Berlinie.
Młody Aronade był lubiany. Handlował, bo to lubił i był w tym dobry. Córeczka chowała się zdrowo i bawiła z synem polskiego adwokata, który wynajmował w kamienicy Aronadych i mieszkanie i gabinet, przy okazji występując jako ich prawnik w wielu procesach. Na Szufladzie niedawno opisałam słowa jednej wiekowej rybniczanki, która pamiętała Fritza.
Pani, jo chodziła przed wojnom, z mamom do Aronadych po maszkety. Pani, łon – tyn młody Aronade stoł przed sklepem i nawoływoł: Komm her, komm zu uns. Neue Ware! Pani, a jaki łon był gryfny! Jaki szykowny!”. Oczy tej ponad 90-letniej kobiety błyszczały, gdy opowiadała o młodym Fritzu. Patrząc na niego jako młodego chłopaka, można sobie wyobrazić, jakie z niego było ciacho przed czterdziestką. Byli z Hertą piękną parą.

„Dlaczego pani w tym grzebie”

Doszłam do momentu, który będzie jednym wielkim domysłem i pozostanie ogromną zagadką, której raczej nie rozwiążę, choć w ostatnich dniach poruszyłam wszystkich i wszystko co się dało, by dojść do prawdy. Zwoje mózgowe mi się przegrzewały od analizowania skrawków informacji. Przy okazji wydaje mi się, że zrzuciłam Fritza z piedestału bohatera. Choć…myślę, że jak przeczytacie poniższe słowa uważnie, to sami ocenicie, czy bohaterem jest się gdy ginie się jako żołnierz, czy można nim być nawet, gdy się ginie jako cywil.
Po kolei jednak. Od lat wiem, że Fryderyk Aronade widnieje jako żołnierz, który zginął w obronie Rybnika. Na cmentarzu komunalnym, przy pomniku upamiętniającym tych, którzy polegli we wrześniu 1939 roku, jest tabliczka poświęcona Fritzowi. Jest na niej data urodzenia i śmierci. Co dziwne, on jeden zginął/zmarł w listopadzie 1939 r. Napis informuje, iż było to w Rybniku. Okej, mógł odnieść rany i umrzeć w szpitalu. Mógł. Pozostali polegli mają podane stopnie wojskowe i datę z początków września. Fryderyk nie ma stopnia wojskowego, ani jednostki.

Co ciekawe, na pomniku żołnierzy radzieckich, który jest przy mogile zbiorowej czerwonoarmistów poległych pod koniec wojny w okolicach Rybnika, Fryderyk też jest wymieniony (oczywiście cyrlicą), jako poległy w 1939 roku. Tu należy dodać, iż Rosjan pochowano w tym miejscu po 1947 r., a przedtem tutaj, od początku lat 30-tych, istniał nowy cmentarz żydowski. Zlikwidowano go, gdy grzebano tu ekshumowane szczątki Ruskich. Taki zonk! Fritz jest i u Ruskich i u naszych. Na poniższym zdjęciu przy nazwisku Fritza widać położony przeze mnie kamyk.

Kolejna zagadka, to dopisek zrobiony ołówkiem na akcie urodzenia Fritza. Dokument ten znajduje się w archiwum w Raciborzu. Ktoś dopisał krzyżyk (symbol śmierci) i datę 4.9.1939 oraz słowa: Woschczytz Kreis Pless, czyli Woszczyce powiat Pszczyna. Woszczyce to dziś część Orzesza. Wspominałam na początku, że ten akt opisuje całe jego życie. Początek i koniec.

Ta adnotacja świadczy o tym, że Fritz zginął/zmarł 4 września w Woszczycach, a nie 10 listopada w Rybniku. W okolicy Woszczyc do niewoli dostali się niektórzy żołnierze 75 pułku piechoty, który bronił Rybnika. Wśród nich był, zamordowany 5 września w Nieborowicach, dowódca Jan Kotucz. To przez jakiś czas utwierdzało mnie w fakcie, że mój Fritz był też żołnierzem (w końcu ma tablicę) i zginął w Woszczycach, gdzie byli i nasi obrońcy Rybnika. Nie pasowało mi to, że nie miał stopnia wojskowego, oraz to, że nie wymienił go w swej książce o obronie naszej ziemi historyk pan Jan Delowicz. Przyjmowałam wersję, iż mógł zginąć jako cywil. Jego zwłoki jakoś sprowadzono do Rybnika i pochowano go na cmentarzu żydowskim (tym nowym), a potem gdy robiono w tym miejscu cmentarz dla Ruskich „wciepnięto” go do przysłowiowego jednego wora jako żołnierza września. No bo poległ w tym miesiącu. Od razu zakładałam, że niemiecka adnotacja jest bardziej pewna od daty listopadowej. Niemcy byli skrupulatni, a Ruscy i Poloki to burdeloki. Dla mojego serca bardziej pasowała mi wersja Żyda-żołnierza i bohatera. Rozum jednak coraz częściej mówił, że to mało prawdopodobne.

W ostatnią niedzielę, czyli dokładnie w 80-tą rocznicę wybuchu wojny, udało mi się porozmawiać z panem, który urodził się w kamienicy Aronadych w 1939 r. Pojechałam do młodszego z synów adwokata Emila Motyki, który przy Zamkowej prowadził kancelarię i mieszkał w kamienicy wraz z Fritzem, jego żoną Hertą i małą Werką.

I mi się wsio obaliło i chyba wyjaśniło. Na samym początku rozmowy, pan Bolek na mnie spojrzał z politowaniem i spytał: „Dlaczego pani w tym grzebie?”. Ja na to: „Bo muszę.” A pan Bolek: „Dziewczyno, na co ci to?”. „No mus mam”. „A w cholerę z takim musem”. A potem opowiedział to, co wiedział od swego ojca. Otóż 1 września adwokat i Fritz Aronade, zaraz z rana, umówili się, że będą uciekać na rowerach w stronę Żor. Rodzina adwokata już wcześniej wyjechała. Fritz się wahał. Ponoć płakał. Adwokat go popędzał, ale Fritz nie ruszał. Może już wtedy Wehrmacht paradował pod ich kamienicą. W końcu adwokat pojechał na tym rowerze w stronę Żor. Potem dowiedział się, że Fritz został zabity gdzieś w okolicy Żor. To by się zgadzało, bo Woszczyce to rzut beretem od Żor. Od pana Bolka się dowiedziałam, że na pewno żołnierzem nie był. Na moje pytanie o żonę Hertę i maleńką Werę usłyszałam tylko: „Ha! Wiem tylko co moja mama mówiła: „Ja żałowałam, że przynajmniej Wery nie wzięłam, bo może by…” 🙁 I więcej mama nie dodawała. Sama wiem z innych plotek, że Herta i Wera zostały zadenuncjowane i wojny nie przeżyły. Rozmawialiśmy se z panem Bolkiem ze 2 godziny. Opowiadał jak to jego starszy brat ponoć wymykał się do Werki, bo byli dziećmi i bardzo się lubili. No i że Aronade bardzo bogaci byli. Na odchodnym jeszcze raz mnie zapytał: „Po co dziołcho w tym grzebiesz?” No grzebię, by oddać hołd żydowskim ofiarom z Rybnika. Tylko tyle i aż tyle.

Nurtowała mnie jeszcze data śmierci Fritza. Dzięki uprzejmości pani z USC (bez protekcji się nie obeszło, bo RODO SRODO ;-)) wiem, że Fritz nie zmarł/zginął w Rybniku, gdyż jego aktu zgonu u nas nie ma. Najpewniej było to w tych Woszczycach.
Tak więc reasumując. Tablica upamiętniająca Fryderyka Aronade na pomniku żołnierzy września nie jest właściwa, gdyż nie zginął jako wojak. On nie bronił Rybnika, a uciekał przez hitlerowskim najeźdźcą. Być może znalazł się w miejscu, gdzie byli nasi żołnierze i ich wzięto do niewoli a jego kropnięto, bo był Żydem. A może dostał przypadkową kulką. Może chciał wrócić stamtąd do domu i się nie udało. Na pewno był w tragicznej sytuacji i potwornym stanie ducha drżąc o zostawioną rodzinę oraz o siebie. Niewłaściwa jest data jego śmierci na pomniku. Czy jego tablica powinna tam być wśród innych, nie mnie oceniać. Kiedyś popełniono błąd i zrobiono z niego żołnierza i teraz chyba nie ma sensu tego zmieniać. Prawda jest jednak inna. Fritz był cywilną ofiarą. Takich w mieście było więcej i nie są wymienieni jako obrońcy, jak bohaterski Jan Kotucz.

Niejasne są jeszcze okoliczności zaginięcia jego ojca Alfreda Aronade. Po wojnie, jeden z ocalałych członków dalszej rodziny poszukiwał o nim informacji w prasie polskiej. Podawał wówczas, iż ostatnie wieści od Alfreda były z 1943 roku z dalekiej Rosji. Tak jakby Alfredowi udało się uciec na Wschód, ale nie udało się dotrwać końca wojny. To akurat nie jest dziwne, bo swój wiek miał, a ruski Daleki Wschód to sami wiecie…

Firmę Aronadych w czasie wojny miał w zarządzie komisarycznym volksdojcz. A kamienice przeszły na skarb państwa w 1957 roku.
Dziś mija 80. Rocznica zamordowania Fryderyka Aronade, którego zwłoki prawdopodobnie spoczęły na cmentarzu żydowskim, na którym po wojnie pochowano żołnierzy Armii Czerwonej. Choć nie należy mu się tabliczka żołnierska, to należało mu się upamiętnienie z mojej strony. Córka Wera i żona Herta zostały na pewno spalone w obozie zagłady i im też należy się upamiętnienie. Po Aronadych zostały nam przepiękne kamienice w centrum miasta, kilka dokumentów w archiwum, jakieś anonse w starej prasie i kilka kupionych przeze mnie starych druków.

NIECH DUSZE ICH BĘDĄ ZWIĄZANE W WĘZEŁ ŻYCIA

P.S. A kokietka Thea Priester dobrze wyszła na tym, że nie wyszła za Fritza. Jej udało się wojnę przeżyć. O tym jednak już nie dziś.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Piękni i młodzi – Fritz Aronade została wyłączona
15 sierpnia 2019

Spacer szlakiem reklam

Mądrzy ludzie napisali, iż reklama to informacja połączona z komunikatem perswazyjnym. W sierpniową niedzielę w końcu udało mi się poprowadzić rybniczan szlakiem dawnych reklam. Niestety, starych napisów, czy szyldów reklamowych w Rybniku już prawie nie mamy. Całą, ponad dwuipółgodzinną, przechadzkę oparłam o dawne ogłoszenia prasowe, pocztówki i zdjęcia.

Dla tych, którzy nie mogli w niedzielę być na spacerze zrobię na Szufladzie mały skrót tego, o czym opowiadałam. Nie opiszę wszystkich, o których mówiłam, a jedynie trzy firmy, które według mnie zasługują na podium. Za największego mistrza dawnego marketingu uznałam przedwojennego kupca – Czesława Beygę. Od lat dwudziestych prowadził przy ul.Sobieskiego 20 ogromny dom towarowy, który kupił od Noah Leschczinera. Spójrzcie na różnorodność jego reklam.

Beyga stosował wszystko co należało, by utrwalić swoją markę i przyciągnąć klientelę. Reklamy prasowe w każdej z możliwych górnośląskich gazet i czasopism (nawet w prasie niemieckiej, choć był zagorzałym Polakiem), sponsorowane artykuły, pokazy mody w kawiarenkach, pokazy prania Persilem (!), sponsoring, czyli fundowanie różnorakich nagród, nowoczesne witryny sklepowe, reklamy neonowe, własne logo. Jego markę i nazwę firmy zachował nawet komisaryczny zarządca niemiecki Hermann Reisewitz w czasie okupacji. Tego wyśmienitego kupca hitlerowcy wsadzili do więzienia, po zwolnieniu musiał się ukrywać. Po wojnie wrócił do zawodu. Ode mnie ma złoty medal.

Na drugim miejscu postawiłabym rodzinę Leschczinerów, od której Czesław Beyga, na początku lat dwudziestych, kupił dom handlowy przy Sobieskiego 20. To właśnie Noah Leschcziner był prekursorem sprzedaży nie tylko na parterze, ale i na piętrze. To on otworzył pierwszy wielkopowierzchniowy sklep i to on pokazał, że okna wystawowe są wizytówką firmy. No i to on wymalował na ścianie swej kamienicy byczą reklamę „outdoorową”. Znał wartość karty pocztowej jako nośnika reklamy. Mało która kamienica rybnicka ma tyle pocztówek, które zapewne zamawiał Noah.

Jeszcze handlując na Sobieskiego, w 1914 r. nabył dom towarowy na Rynku od Emila Pragera. Początkowo miał go syn Alfred. Po jego śmierci w czasie I wojny, interesy wraz z Noah prowadził najmłodszy Max. Leschczinerowie, mimo że ich nazwisko samo w sobie było marką i reklamą, to zachowali nazwę firmy, którą kupili: „Emil Prager”. Dopisali jedynie słowo: „Następcy”. Wiedzieli, że rybniczanie byli przyzwyczajeni do miejsca i nazwy, więc mimo iż Emil Prager handlował już w odległym Berlinie, to jego imię i nazwisko nadal widniało na dużym, dwupiętrowym „Kaufhausie”, przed który podjeżdżały dorożki z modnisiami.

Elegantki podjeżdżały zresztą też pod sklep przy Sobieskiego – jak widać na pocztówce były to zmotoryzowane rybniczanki 🙂 Kobiety, co wiem z przedwojennej prasy, uwielbiały kupować u Leschczinerów, gdyż sprowadzali do Rybnika wszystko co było wówczas na topie.

Żydowska rodzina Leschczinerów i katolik Beyga na pewno ze sobą konkurowali i prześcigali się w reklamowaniu swoich towarów.

Jak widać z powyższych anonsów, Leschcziner prowadził swój geszeft od 1881 r. Gdy kupił firmę Pragera wykorzystywał fakt, iż Pragerowie mieli w Rybniku interesy od 1822 r. Lepiej brzmiało i gwarantowało tradycję, solidność i trwałość, zarówno dla klientów jak i kontrahentów. Leschcziner wiedział też, że mężczyźni zazwyczaj nie lubią zakupów i raczej na piętro nie pójdą szukać odpowiedniego krawata czy guzików „ku manszetom” . Stąd też konfekcję męską sprzedawał na parterze. Znał kobiety i wiedział, że to one przelecą jak wicher przez parter, wejdą na piętro, kupią co tylko im się spodoba a na dole obejdą wsio jeszcze raz wszystko i sprawią prezent małżonkowi. Tak jak Beyga, organizował pokazy mody, loterie, dawał upusty, promocje. Sponsoring też mu nie był obcy. Przy zakupach powyżej 25 zł nagradzał klientów bezpłatną fotografią wielkości „kabinetowej w artystycznym wykonaniu”. Artystą, któremu za to płacił był Otto Liebeck.

Firma miała swoje własne fikuśne wieszaki oraz eleganckie logo nad wejściem do domu towarowego. Reklamy bombardowały klientów ogromną ilością informacji. Rynek to miejsce prestiżowe, więc trzeba było 😉

Nazwę – żydowskie nazwisko – zachowano i w czasie okupacji. Tak jak w przypadku Czesława Beygi, komisaryczny zarządca reklamował się jako „Kaufhaus Emil Prager Nachfl.”, choć prawowitych następców już wówczas w Rybniku nie było. Poniższe ogłoszenia są z drugiej połowy 1940 r. Noah wówczas nie żył, a Max starał się na lewych papierach wyjechać z Krakowa za granicę.

Leschczinerom przyznaję srebrny medal. W genach mieli handel. Nie tylko synowie, ale i córka Noah, jego siostrzeniec wiedzieli jak wydobyć kasę z rybnickich portfeli.

Ostatnie miejsce na podium to rodzina Aronade. Przygotowując się do spaceru przejrzałam setki starych gazet. Nie jestem marketingowcem, więc oceniałam naszych ówczesnych biznesmenów jako potencjalny ich klient. Może gdyby ktoś inny wziął stare reklamy na tapetę, to przyznałby pierwsze miejsca powiedzmy browarowi Mullera, czy Hermannowi Sladky. Ja brąz daję Aronadym, którzy prowadzili swoje różne interesy na rogu Rynku i Zamkowej. Ilość posiadanych kamienic dawała im potencjał. Mnogość reklam jest porównywalna z tymi, które publikowały dwie powyższe firmy. Trafiały do tych, którzy mówili po polsku i do niemieckojęzycznych. Taki zresztą był personel sklepowy (firma zatrudniała też ekspedientów Polaków nawet, gdy byliśmy jeszcze w państwie niemieckim).

Szyld nad sklepem był prosty: „J.Aronade”. Założycielem geszeftu był bowiem Jonas, który mimo, że zmarł w 1901 r., to nadal widniał w nazwie firmy. Interesami zajęli się jego synowie Alfred oraz Adolf. Adolf w latach dwudziestych sprzedał swoją kamienicę i wyjechał do Berlina. Na rybnickich włościach został Alfred oraz jego syn Fryderyk.

Na spacerze przytoczyłam pewną anegdotę, czy też raczej słowa jednej wiekowej, już nie żyjącej, rybniczanki. Otóż lata temu rozmawiałam z pewną panią (wtedy miała ponad 90 lat) i pytałam ją czy pamięta rybnickich Żydów. Zaczęła opowiadać i w pewnym momencie powiedziała tak: „Pani, jo chodziła przed wojnom, z mamom do Aronadych bo maszkety. Pani, łon – tyn młody Aronade stoł przed sklepem i nawoływoł: Komm her, komm zu uns. Neue Ware! Pani, a jaki łon był gryfny! Jaki szykowny!” Oczy starszej kobiety tak pięknie się zaświeciły, gdy przypomniała sobie młodego Fritza, czyli Fryderyka. Od ubiegłego roku, odkąd mam skan zdjęcia 12 młodych przyjaciół, wiem, że starsza pani „miała recht” 😉 Fryderyk był fest gryfny. On czeka na otwarcie swojej szuflady.

Firma J.Aronade była świadkiem parady wojsk Wehrmachtu 1 września, potem też zastała przejęta przez komisarza niemieckiego i zachowała swą nazwę aż do 1943 r.

Mam jeszcze 2 wyróżnienia. Pierwsze dla Teofila Rospenka z rogu Sobieskiego i Łony. Głównie za „Mydło na parchy, które nie przeszkadza w zatrudnieniu” 😉 No i za wędzone heringi 🙂

Drugie zaś dla, działającej od 1790r., firmy Sobtzik (później Sobczyk), produkującej słodycze i świece. Została upaństwowiona w 1947 r.

Na koniec ogłoszenie, które każdego z nas – niestety – dotyczy. Sygnaturę na nagrobku, czyli bardzo trwałą formę reklamy, znalazłam na cmentarzu żydowskim w Pyskowicach. Franciszek Botór był wielce skuteczny, skoro w dość odległym jak na tamte czasy mieście, ktoś zamówił u niego kamieniarskie dzieło.

Wszystkie reklamy pochodzą ze Śląskiej Biblioteki Cyfrowej, zdjęcia to „Zapomniany Rybnik”, Allegro, od znajomych z daleka, z albumu Chóru Seraf. Jak zwykle coś tam popisałam po śląsku, ale to se wygooglujcie 😉

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Spacer szlakiem reklam została wyłączona
10 lipca 2019

Ernestyna Aronade z Rybnika, opiekunka katowickich Rappaportów

Jak myślicie ile można „wyciągnąć” z jednego aktu zgonu? Imię, nazwisko, rodziców, daty, adres, przyczynę zgonu. Niby tyle. A jednak, jak się człowiek zaweźmie, to może sobie całą historię, jak zwykle częściowo zmyśloną, ułożyć.
Tak będzie i w przypadku Ester, czy też Ernestine Aronade. Kilka dni temu, mój kolega z Muzeum w Zabrzu posłał mi akt zgonu pewnej rybniczanki. Akt sporządzony w Katowicach, bowiem tam Ernestyna zmarła w styczniu 1919 r.

Zaraz mi się przypomniało, że widziałam jej grób na katowickim cmentarzu żydowskim, gdyż na ogół zwracam uwagę na rybnickie nazwiska na obcych cmentarzach. Na jej nagrobku widnieje, oprócz zwyczajowych informacji, dopisek: „Z podziękowaniami za 31 lat pracy w domu Rappapartów”.

Zapewne kojarzycie taki stary, ale nadal niezwykle jary szmonces w wykonaniu dwóch niesamowitych aktorów: „Kuba? Kto mówi? Ale czy Kuba? Ale KTO mówi? Jeżeli nie Kuba, moje nazwisko panu nic nie powie… Kuba? Jaki Kuba? Goldberg… A jeżeli Kuba, to kto mówi? Rappaport! BENIEK??? TAK!!!”.
No i chociażby z uwagi na to nazwisko, tak znane z dialogu Dziewońskiego i Michnikowskiego, musiałam się przyjrzeć Ernestynie, o hebrajskim imieniu Ester.
Urodziła się w październiku 1853 r. w Rybniku z ojca Izaaka (Israela) Aronade i matki Amelie z domu Schreyer. Miała co najmniej 4 siostry i jednego brata. Wydaje mi się, że była najmłodsza z całego rodzeństwa. Biorąc pod uwagę, że zmarła w wieku 66 lat, a 31 lat pracowała u Rappaportów, to pracę u nich zaczęła jako dojrzała już kobieta. Nie wiem z jakich powodów nie wyszła za mąż. Może jakaś szpetna była, a może nieśmiała, może nie trafił się żaden kawaler właściwy dla niej, może za mocno grymasiła, a może po prostu tak jej się życie ułożyło, że z małego Rybnika trafiła do domu handlarza win w dynamicznie rozwijającym się mieście Kattowitz.

Szukając wszelakich wiadomości o rodzinie Rappaportów z KATO udało mi się znaleźć wiele ciekawostek. Na tyle, na ile wsio skumałam i poskładałam w głowie, to Dawid Rappaport wraz z żoną Bronisławą mieli 3 synów. Nie mam co prawa aktów urodzeń tych chłopaków, ale wnioskuję po wpisie w książce telefonicznej, iż najstarszy był Paul, potem Siegmund, a na końcu Richard. Ta reklama jest z 1914 r., gdy Dawid i jego żona Bronisława już nie żyli. Synowie kontynuowali handel winem założony przez ich ojca w 1873 r. zostawiając, jak to wtedy było w zwyczaju, dawną nazwę firmy.

Zanim jednak odeszli z tego świata, Dawid handlował winami i mieszkał z rodziną przy ulicy Pocztowej. Na starych pocztówkach widać reklamę Rappaporta. Wówczas był to adres Poststrasse 11. Dziś tej kamienicy już nie ma.

Francuska Biblioteka Narodowa posiada swoich zasobach zdjęcie owego budynku, obok którego był francuski posterunek w czasie plebiscytu w 1921 r. Jak widać na fotografii geszeft Rappaportów wówczas jeszcze istniał. No, ale w 1921 roku moja bohaterka już leżała na cmentarzu przy ul.Kozielskiej.

Wracam do niej i do powodów, dla których chyba znalazła się w Katowicach. Otóż, najmłodszy syn Dawida Rappaporta – Richard, urodził się 24 kwietnia 1887 r. Niedługo po jego narodzinach, 29 maja zmarła mama Bronisława, o hebrajskim imieniu Szprynca. Nagrobek Bronisławy przetrwał do naszych czasów.

Zakładając, że Dawid został sam z co najmniej trójką chłopaków, to nagle musiał zatrudnić nianię do dzieci. Przyjmując za pewnik owe 31 lat pracy w domu Rappaportów, co podaje inskrypcja na grobie Ernestyny Aronade, to została ona zatrudniona przez handlarza win w 1887 r. – chyba zaraz po śmierci mamy trzech Rappaportków. Oczywiście to moje dywagacje, ale myślę, że nie są one bezpodstawne. Została gosposią, a potem na pewno już gospodynią domu, czyli po niemiecku Wirtschafterin. Służyła Rappaportom przez wiele lat. W międzyczasie wdowiec Dawid ożenił się po raz drugi. Jego wybranką została Paula. Niestety Dawid zmarł dość szybko, w wieku 45 lat (w 1898 r.), druga żona zaś dożyła osiemdziesiątki i odeszła z tego świata w 1939 r. w Katowicach. Oboje leżą na miejscowym cmentarzu żydowskim we wspólnym grobie. Z dat nie wynika, czy Paula widziała wchodzące do Katowic wojska Wehrmachtu.

Nasz rybniczanka zamieszkała przy ulicy Pocztowej 11, w kamienicy stojącej obok głównego budynku poczty (jeszcze wówczas o zupełnie innym wyglądzie niż obecnie). W 1910 r. widnieje jako mieszkanka Katowic w adresowniku dla tego miasta. Przy Pocztowej 11 mieszkają również spadkobiercy Rappaportów, czyli syn Paul (Weinhandlung) i Siegmund (Weinhändler) i sporo innych osób. Co intrygujące, macocha dla synów Dawida, czyli Paula mieszkała przy dzisiejszej Stawowej. Właściwą panią domu u Rappaportów była Ernestine Aronade.

Wtedy już na pewno nie musiała się zajmować chłopakami, bo byli dojrzałymi mężczyznami. Prowadziła po prostu dom Rappaportów. W wykazie nie jest podany najmłodszy Richard, po urodzeniu którego w 1887 r., Ernestyna pojawiła się w Katowicach. I tak sobie imaginuję, że to jego kochała najbardziej. Wychowywała go od niemowlaka. Jako panna, chyba swoich dzieci nie miała i być może dla niego była nie tylko gosposią a mamą. Richard też został kupcem, co wynika z aktu zgonu Ernestyny. To bowiem on zgłosił jej śmierć we właściwym urzędzie. Mieszkał już wówczas we Wrocławiu. Znamienne jest dla mnie właśnie to, że to on informował o jej śmierci. W końcu brat był tu na miejscu, a jednak on przyjechał z odległego Breslau. Chyba ją kochał. Co tam chyba! Na pewno ją kochał! To ona go wychowała. Była tą pierwszą, którą trzymał za rączkę, gdy stawiał pierwsze nieporadne kroczki. Jej opowiadał o swoich pierwszych sukcesach w szkole i to ona była dumna, gdy założył interes we Wrocławiu. Hmm, czy podobała jej się wybranka Richarda? Może przeczuwała, że nic dobrego ze ślubu z Dorotą nie będzie. Fantazja mnie ponosi, czujecie to? No cóż. Już piszę dlaczego. Jeden z braci Rappaportów – Paul, oprócz handlowania winem zajmował się sprawami wyższymi, czyli muzyką. Coś mi się przesmrodziło przed oczami, iż był też skrzypkiem. A także krytykiem muzycznym. Znalazłam na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej jego artykuły dla Oberschlesische Wanderer.

Jeden z nich, napisany w 1919 r., opisuje koncert żydowskiego pianisty, pochodzącego z Rumunii – M.Wittelsa. Artykuł niestety napisany jest gotykiem, więc psińco z niego rozumiem. Szukając informacji o Richardzie, wychowywanym przez naszą rybniczankę, na stronach genealogicznych znalazłam informację, iż Rysiek ożenił się z Dorotheą w 1918 r., czyli rok przed śmiercią Ernestyny – swojej niańki i opiekunki. A w 1923 r. już się z Dorotą rozwiódł. Wwierciłam się w Dorotę i wyobraźcie sobie, iż ona, zaraz następnego roku, w Berlinie wyszła za mąż za pianistę M.Wittelsa, o którym artykuł 5 lat wcześniej pisał jej szwagier Paul Rappaport. No i co? Mogła niania Ernestyna wyczuwać pismo nosem? Mogła. Richard był jej ukochanym Rappaportkiem, więc jak każda matka (co prawda niby tylko opiekunka, ale na pewno prawie jak mama) miała przeczucia. Zaś trochę bajdurzę, ale jakoś muszę ubarwić opowieść o gospodyni z Rybnika. Richard też ją kochał, jak i starsi bracia. Jeśli byłoby inaczej, to na jej nagrobku by nie wyryto wspomnianych powyżej podziękowań. Ernestyna zmarła na zawał w kamienicy przy Pocztowej 11 i źli ludzie nie znieważyli jej grobu ani w czasie wojny, ani w czasach nam współczesnych.

Co się z stało z braćmi? Siegmund, handlarz winem, nie zdążył się ożenić. Służył jako kanonier w 4. baterii 1 Brandenburskiego Pułku Artylerii Polowej nr 3 w czasie I wojny. W wieku 31 lat poległ 24 maja 1916 r. w walkach w lesie Hassoule, czyli w trakcie najdłuższej bitwy Wielkiej Wojny, jaką była dla niemieckiego Żyda Schlacht um Verdun. Ernestyna na pewno bardzo cierpiała po jego śmierci. Była częścią rodziny Rappaportów.

Losy skrzypka Paula nie są mi znane. Nigdzie nie znalazłam żadnych jego śladów po 1921 r.
Za to najmłodszy Richard uratował się. Przed wojną mieszkał nadal we Wrocławiu przy Tauentzienstrasse nr 27 (współcześnie ul. Kościuszki). Według dokumentu z Centralnej Biblioteki Judaistycznej z 1933 r., nie mieszała z nim żadna pani Rappaport. Potem jakoś opuścił Niemcy (jak?) i zmarł w wieku 83 lat (w 1970 r.) w Nowym Jorku. Raczej wątpię, by po wojnie odwiedził Katowice i groby rodziców oraz piastunki Ernestyny Aronade, córki rybnickiego kupca, która rodzinie Rappaportów oddała całe swoje serce. Czy miał potomków? Oto jest pytanie 😉

Źródła: Wirtualny Sztetl, Śląska Biblioteka Cyfrowa, Foto Polska, CBJ, zdjęcia z cmentarza żydowskiego w Katowicach: Fundacja Dokumentacji Cmentarzy Żydowskich, Archiwum Państwowe w Katowicach (akt zgonu E.Aronade – dzięki uprzejmości Piotra Hnatyszyna).

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Ernestyna Aronade z Rybnika, opiekunka katowickich Rappaportów została wyłączona
10 marca 2019

Piękni i młodzi – Herta Tulla Priester

Zapewne pamiętacie, że obiecałam opisać losy pięknych i młodych uchwyconych przez fotografa na zdjęciu przesłanym mi przez panią Miriam Glucksmann. Tym, którzy nie pamiętają podaję link, by mogli sobie przypomnieć  ➡ http://szufladamalgosi.pl/piekni-i-mlodzi-cz-1/

Na wszelki wypadek pokazuję jeszcze raz tą fotografię, gdyby komuś nie chciało się klikać. Widać na nim dwunastu nastolatków w jakimś rybnickim ogrodzie. Zakładam, że to rok 1921, bowiem wszystkie inne przesłane zdjęcia są mniej więcej z tego roku – jakże ważnego dla naszego miasta.

Ciocia pani Miriam podpisała osoby, które widać w ogrodzie. Z dwunastu osób znam losy dziesięciu. Czyli dwie będą bez dalszej historii. Dwie dziewczyny są opisane enigmatycznie, jako „niania od Priesterów” oraz jako „?”. 

Oto więc przed wami od lewej do prawej: Tulla (oficjalnie Herta) Priester, Ilse Silbiger, Lore Priester, Otto Apt, Thea (Dorothea) Priester, Fritz Aronade, następnie „?”, i z boku Ilse Glücksmann oraz jej brat Alfred Glücksmann. Na kocyku kucnęli: niania od Priesterów, Ernst Gallus oraz Lotte (Charlotte) Priester.

By nie gmatwać swoim czytelnikom, postanowiłam zacząć od dziewczynki stojącej najbardziej z lewej strony, czyli Herty Priester zwanej Tullą. Niestety, będzie smutno. Gdy się patrzy na dziewczęcą jeszcze buzię tej dwunastolatki, nieśmiało złożone ręce, ogromną kokardę, wyhaftowane kwiaty na sukience, to widać, że wiekiem jeszcze nie za bardzo pasuje do reszty, która już zapewne myśli gdzie i kiedy by się całować. 

Tulla urodziła się w lipcu 1909 r. przy Breitestrasse. Jej tatą był Salo Priester, jeden z bogatszych i ważniejszych Żydów w ówczesnym Rybniku, zaś mamą Olga, córka Noah Leschczinera. Była więc Tulla, przy urodzeniu nazwana Hertą Minną, dziewczynką, która miała w sobie krew dwóch ważnych rodów kupieckich. Jej dziadek po kądzieli to była naprawdę ważna persona w Rybniku. Szef gminy żydowskiej, rajca miejski, właściciel wielu posesji, paru kamienic i sklepów. Jej tata, również ważny ktoś – członek zarządu gminy, szanowany kupiec. Mama – Olga, po swym ojcu Noah, odziedziczyła smykałkę to handlu. Dziewczynka, wraz ze swoim starszym rodzeństwem, na pewno dorastała w dobrobycie. Miała o 4 lata starszą siostrę Dorotheę (też na zdjęciu) i o rok starszego brata Ericha. Jego na fotce nie ma, ale ja sobie tak myślę, że może to jemu wsadzono w łapki aparat, by cyknął przyjaciół… Kto wie… W końcu był już po bar micwie, więc był dorosły 😉 

Rodzice Tulli, Doroty i Eryka, pobrali się w 1904 r. Byli niemieckimi Żydami, na pewno w plebiscycie głosowali za tym krajem. I choć Rybnik przypadł Polsce, to zdecydowali się zostać w Rybniku. Może nie udało im się sprzedać majątku, a może uznali, że Rybnik ważniejszy niż jakiekolwiek państwo. Zostali. Mieli kamienicę przy Szerokiej, czyli dzisiejszej Sobieskiego, gdzie prawdopodobnie rodziły się ich dzieci oraz przy Placu Wolności. Taki off topic w tym momencie zrobię. Kamienice te w latach 90-tych XX wieku odzyskała córka Eryka Priestera, czyli bratanica naszej bohaterki. Po iluś tam latach obie sprzedała.

Wracajmy jednak tu Tulli i zdjęcia. Gdy przyjrzycie się dokładnie i puścicie wodze fantazji, jak ja to w tej chwili robię, to zauważycie, że to siostra tej dziewczynki w białych rajtuzach jest najbardziej znaczącą postacią w całej grupie. Thea, bo tak ją zwali, stoi obok Fritza Aronade. I to ta para ma się ku sobie. On przystojniak, wówczas siedemnastolatek,  Thea rok młodsza, najbardziej zalotna, z przepiękną ciemną kokardą we włosach, eleganckim naszyjnikiem, w sukience dla dojrzałych panien. Już nie dziecko, a kobieta, która pozwala na to, by Fritz niedbale ją obejmował. Na razie nie pokażę wam zdjęcia tej pary, które jednoznacznie świadczy o tym, że wówczas mieli się ku sobie. Dla Fritza, potomka z równie wyśmienitej rodziny Aronadych, Tulla była siuśką. Gdzie tam taki młodzieniec myślał o niej jako o partnerce na życie. Kochał się w jej siostrze. To pewne. Los jednak sprawił, że stało się inaczej. Zanim jednak do tego doszło, rodzeństwo Priesterów straciło w 1926 r. tatę. Salo zmarł w Rybniku w wieku 48 lat, zostawiając cały swój majątek Oldze z Leschczinerów oraz dzieciom. Interesami zajęła się żona. Domyślam się, że nad wszystkimi geszeftami czuwał też dziadek Noah, bo skoro i Olga i Tulla (Herta) już wcześniej gubiły zwykłe karty cyrkulacyjne, to może i w interesach musiał je ktoś kontrolować.

No i teraz lecę po bandzie i zaczynam se wymyślać :mrgreen: , choć wiele w tym co napiszę jest prawdy. W Rybniku pojawia się nieznany nikomu Max Grauer z Goleszowa. Zaczyna prowadzić firmę transportową. Starsza siostra naszej Tulli zakochuje się od pierwszego wejrzenia 😉 Co tam przystojniak Fritz Aronade, który nie potrafił się jednoznacznie określić. Thea przyjmuje oświadczyny Maxa i wychodzi za niego za mąż olewając spadkobiercę firmy „Jonas Aronade”. Fryderyk przystojniak zostaje na lodzie! Dotknięty w swej męskości, chcąc zrobić na złość swej byłej miłości, zwraca po jakimś czasie swe oczy w stronę jej młodszej siostry, która w międzyczasie wyrosła na piękną kobietę. Oświadcza się i żeni z Tullą (Hertą). Ona ma wtedy 22 lata, on 27. Świadkami na ślubie są dziadek panny młodej, wiekowy już Noah Leschcziner oraz kupiec Martin Kornblum.

Teoretycznie mogłabym założyć, że to Fritz zakochał się w Tulli, zostawiając swą młodzieńczą miłość, czyli Dorotheę. Fakty w postaci dokumentów, wskazują jednoznacznie, że to Dorka pierwsza wyszła za mąż w 1926 r., biorąc sobie o kilka lat starszego Maxa Grauera. Uważam, że Fritz cierpiał. Jak odcierpiał 5 lat, to  wziął sobie za żonę młodszą Priesterównę. Tą od białych rajstop. Po roku, urodziła im się, w przepięknym mieszkaniu przy ulicy Zamkowej, jedyna córeczka Wera.

Herta Minna, zwana Tullą, na pewno żyła w dostatku. Oczywiście jeśli mamy na myśli dostatek na poziomie pipidówy, jaką był Rybnik. Choć, jako małolata pracowała jako pomoc kuchenna w Breslau. Jej mąż, po jakimś czasie został współwłaścicielem całego majątku Aronadych, a to było dość sporo. O Fryderyku (Fritzu) nie będę teraz pisać, bo on będzie mieć swoją odrębną opowieść. Wracam do Tulli. Myślę, że nie pracowała, tylko zajmowała się córeczką. Piotr Rakowski, rybnicki poeta oraz badacz historii naszych Żydów w 1997 r. napisał w Gazecie Rybnickiej artykuł pt. „Widziałam płonącą synagogę”. W artykule jest sporo błędów, które zapewne wynikały z ówczesnego stanu wiedzy pana Piotra. Dziś wiemy o wiele więcej. Jednak, to P. Rakowski dotarł do rodziny Motyków, która mieszkała w kamienicy Aronadych i znała zarówno Fritza, jego żonę oraz córeczkę Werę. Według Rakowskiego malutka Wera była po wybuchu wojny ukrywana w Rybniku przez jakiś czas. Gdy miała ok. 8 lat, ktoś doniósł na Gestapo i po dziewczynce oraz jej mamusi wszelki ślad zaginął. Z kolei według różnych stron genealogicznych moja bohaterka – Tulla (Herta) Aronade, z domu Priester, dwunastolatka ze zdjęcia powyżej, zarazem mamusia Wery, zginęła w Treblince. Czy to była Treblinka, czy Bełżec, czy Birkenau, nie ma znaczenia. Tulla nie przeżyła wojny. Została zamordowana mając ciut ponad 30 lat. Być może zanim dotarła do któregoś z miejsc zagłady wykończyły ją nerki, gdyż od dziecka na nie chorowała. O jej mężu na razie nie piszę niczego więcej. Bądźcie cierpliwi. On tu musi mieć swoją osobną szufladę, bo to ważna dla Rybnika postać. 

Tyle na temat Herty, czy też Tulli Priester, która wyszła za mąż za Fryderyka Aronade. Te miłosne perypetie pozmyślałam, ale z drugiej strony, czyż tak nie mogło być? Mogło. Nie wiem, czy skumaliście genealogiczne zawiłości, bo dla mnie są one proste, ale dla innych niekoniecznie. Podsumowując więc: Tulla na zdjęciu ma 12 lat, jej starsza siora ma się w 1921 r. ku Fritzowi, ale ostatecznie to małolata Tulla w 1931 r. wychodzi za niego za mąż, bo starsza Thea 5 lat wcześniej bierze za męża „zewnętrznego” Maxa (15 lat od niej starszego). Czy Thea i jej mąż przeżyją wojnę poczytacie w następnych odcinkach. 

Addendum. Po wojnie, Eryk Priester poszukiwał swej siostry Herty (Tulli) i matki Olgi. Bezskutecznie 😥 

6 lutego 2019

Piękni i młodzi cz.1

Wczoraj dostałam takie zdjęcie od pani Miriam Glucksmann z Anglii. Nazwałam je „Piękni i Młodzi”. Grupa młodzieży żydowskiej z Rybnika. Radośni, filuterni, zalotni, pogodni, eleganccy. Fritz przystojniak i zapewne kobieciarz, Thea prześliczna i kokieteryjna, Alfred od razu widać, że kujon  :mrgreen: , Otto nad wyraz poważny, obie Ilse takie poczciwe, Ernst chyba rozrabiaka. Dwunastu nastolatków uchwyconych przez fotografa na czyimś placu. Domyślam się, że zdjęcie im zrobił kolega. Moja wyobraźnia nawet podpowiada mi kto  😉  

Dziesięć osób jest na odwrocie podpisanych, dwie są niewiadome. Niektórych z nich losy znam. Postaram się użyć całej swojej wiedzy i możliwości internetów, by Wam opowiedzieć kim byli i co stało się z tymi pięknymi i młodymi ludźmi sfotografowanymi mniej więcej w 1920 r. w Rybniku. Czyli… szykuje się długa epopeja  :mrgreen: , którą najpewniej zacznę dopiero w marcu. 

A klopsztanga z prawej niezła, co?