17 stycznia 2021

Sprawiedliwy Niemiec z Auschwitz

Śniegi w podrybnickich lasach i zbliżająca się rocznica wyzwolenia Auschwitz, jak co roku każą mi coś napisać o Marszu Śmierci. Tym razem, przeglądając nazwiska tych, którzy szli przez moje miasto stwierdziłam, że nie będzie o Żydzie. Nie będzie też o śląskich Sprawiedliwych z pobliskich wiosek.

Dotychczas, gdy patrzałam na wykaz nazwisk w książce o naszej nitce Marszu, autorstwa pana Janka Delowicza, koncentrowałam się na żydowskich więźniach, którzy szli przez Rybnik. Długość biogramu Ludwiga Wörla u Delowicza zwróciła moją uwagę dwa dni temu. Oraz ta lakoniczna informacja: „Aresztowany został 5 V 1934 roku w Monachium za działalność komunistyczną…”.

Będzie więc o Niemcu, najszlachetniejszym ze szlachetnych. To patetyczne słowa – wiem. Należą mu się. Bo Ludwig, który przeżył kilka obozów, przeżył Marsz, nie zapomniał, że ludzi powinna cechować przyzwoitość. A o nią w Auschwitz nie było łatwo.
Ludwig Wörl będzie tym bohaterem 76. rocznicy Marszu Śmierci, który przechodził przez moje miasto i okoliczne wsie pamiętnego stycznia 1945.
Ludwig urodził się w 1906 roku w Monachium. Czytam akurat „Pokorę” Twardocha, która/który note bene jakoś mnie nie zachwyca, więc jestem w miarę na bieżąco z rewolucją listopadową w 1918 r. w Niemczech. Konserwatywna Bawaria, z której pochodził Ludwig, na krótki okres stała się w 1919 r. Bawarską Republiką Rad, czyli jakimś pseudo komunistycznym tworem, w którego zawiłości nie chce mi się wnikać. Wojska rządowe oraz Freikorpsy odbiły rodzinne miasto Ludwiga. Sporo ludzi zginęło. Przyszły Sprawiedliwy był wtedy nastolatkiem. Zapewne był świadkiem rodzenia się potężnej fali antysemityzmu. Za parę lat widział co dzieje się w jego mieście w trakcie puczu monachijskiego. Sądzę, że wtedy właśnie kształtowały się jego poglądy polityczne. Aresztowany Hitler i reszta puczystów wydawali się być wywaleni poza główny nurt historii. Ludwig został stolarzem. Nie angażował się politycznie do czasu, gdy ten, który w Monachium siłowo chciał dojść do władzy, doszedł do niej w sposób w miarę demokratyczny. Wörlowi socjalizm był bliski, ale ten narodowy już nie.
W maju 1934 roku został zadenuncjowany i bez sądu wysłany do Dachau za rozpowszechnianie antynazistowskich ulotek, w których opisywano właśnie ten obóz. Miał 28 lat. Był lojalny i nie wydał swoich towarzyszy w obozie, mimo że przez 7 miesięcy siedział w kacerze. Przez 3 miesiące nie dostawał ciepłego posiłku, a w trakcie przesłuchań był bity i katowany. Po 9 miesiącach w końcu został przeniesiony do obozowej stolarni.

Dzięki pomocy jednego esesmana oraz swego brata został kimś w rodzaju kapo. Po jakimś czasie oskarżono go o sabotaż, ale dzięki tym dwóm osobom udało mu się uniknąć najgorszego i został przydzielony do pracy jako pielęgniarz w szpitalu obozowym. Miał niewielkie doświadczenie, gdyż onegdaj należał do medycznej kolumny Czerwonego Krzyża. Przez jakiś czas pracował w kamieniołomie podlegającym pod Konzentrationslager Flossenbürg. Do Dachau wrócił w marcu 1940 r. To był szósty rok od momentu uwięzienia. Kolejny rok na pomaganiu innym – więźniom politycznym, homoseksualistom, czy Świadkom Jehowy, bowiem to oni wtedy stanowili większość więźniów. Wörl uczył ich pielęgniarstwa przy pomocy przemycanych książek, starał się stworzyć atmosferę zaufania i solidarności. Pomógł przeżyć Dachau wielu więźniom – między innymi choremu na serce Kurtowi Schumacherowi, późniejszemu politykowi i przywódcy SPD. Leczył go kradzionymi lekami.

W sierpniu 1942 r., za słuchanie radia, Ludwig Wörl został przewieziony do Auschwitz. Niektórzy piszą, że wysłano go tam wraz z innymi więźniami-pielęgniarzami do stłumienia epidemii tyfusu. Może te przyczyny się na siebie nałożyły. Został numerem 60363.

Znowu przydzielono go do szpitala, w którym warunki były tragiczne. Po krótkim okresie pracy w prymitywnej stacji rentgenowskiej Ludwig został przydzielony do bloku 19. z 800 pacjentami. Do pomocy wybierał wtedy głównie lekarzy żydowskich, według niego polscy lekarze byli zbyt antysemiccy. Po jakimś czasie został starszym szpitala (Lagerältester des HKB). Starał się mocno, by pomagać na miarę obozowych możliwości.
Działał w podziemiu obozowym w grupie antyfaszystów niemieckich. Wraz z grupą austriacką starali się zwalczać obozowych prowokatorów i szpicli. Pomagali więźniom materialnie, na tyle na ile się dało. Posznupałam na jego temat i poza peanami na stronie Yad Vashem, na stronie obozu Dachau, czy w innych tego typu miejscach, znalazłam sporu o Ludwigu w książkach pisanych przez byłych więźniów. Choć nie był kryształowy (bo kto mógł być w Auschwitz!) z większości wspomnień wyłania się silny, energiczny człowiek, który pomagał sporo, jak na warunki, w których wszyscy byli. Miał swoją pozycję, gdyż był, starym stażem, niemieckim więźniem politycznym z rozległymi koneksjami i wiedzą o obozach. Był inaczej traktowany przez esesmanów i władze szpitala. Mimo jednak tych znajomości i umiejętności, w Auschwitz też trafił do bloku karnego, przez 3 miesiące żył w oczekiwaniu na wyrok śmierci.

Ostatecznie został zwolniony z karceru, ale nie mógł wrócić do funkcji Lagerältestera szpitala. Dostał się do podobozu zwanego Günthergrube w Lędzinach. Ta filia Auschwitz powstała na początku 1944 r. przy budowanej kopalni węgla kamiennego Günther. Znowu pełnił funkcję starszego. Według Yad Vashem ratował tam Żydów przed morderczą pracą, czyli „Nawet więźniom chorym na gruźlicę udało się przeżyć, ponieważ Wörl zwalniał ich z ciężkiej pracy i chronił różnymi wybiegami przed inspekcją lekarzy SS.”. Jego sekretarzem w obozie był David Pastel – polski Żyd przywieziony do Auschwitz z Francji.

I to z Günthergrube, wraz z innymi, w styczniu 1945 r. Ludwig ruszył w morderczym marszu w stronę Gliwic. Z Gliwic pociągiem w stronę Rybnika, gdzie transport został zatrzymany, a więźniów, w tym i Ludwiga i Davida Pastela, popędzono przez lasy w stronę mojego miasta. Nie raz opisywałam co się stało za przysiółkiem Młyny. Tym razem oddam głos jednemu z ocalałych z tego marszu. Kopel Bojman, który też szedł tego mroźnego dnia przez las w stronę Wielopola po wojnie opowiedział: „Skierowali nas w stronę pobliskiego lasu… Z niewielkiej odległości widziałem, że ubrany na czarno Ludwig Wörl oddala się od nas w kierunku torów kolejowych. Gdy dotarliśmy do lasu, otworzyli do nas ogień z karabinów maszynowych. Ludzie padali, zamieszanie było wielkie, krzyki rannych i strzelanina… to było piekło. Kiedy usłyszałem pierwsze strzały, udało mi się spaść na twarz i zanurzyć głowę głęboko w śniegu. Leżałem tam dopóki strzelanina nie ustała i nie usłyszeliśmy „Wstań! Wstań! Chodźmy!” … W lesie zostało kilku morderców, wśród nich Erwin. Widziałem, jak on sam zastrzelił Pastela, sekretarza Ludwiga Wörla, był francuskim Żydem, bardzo miły; Erwin go zabił.”

Do dziś w lesie w Kamieniu, przy ścieżce w stronę Wielopola na starym drzewie widnieje tabliczka, wbita tam 20 lat po wydarzeniach, w wyniku których aż tylu zginęło, choć równie wielu zdołało uciec.

Kopel po wojnie mówił tak o Ludwigu i pobycie w Günthergrube : „Ludwig wydał rozkaz przywiezienia mi żywności i lekarstw… Na bloku szpitalnym przebywałem do stycznia 1945 r. – do zwolnienia. Byłem tam przez całe trzy miesiące. Wyobraź sobie, że co dziesięć dni przeprowadzano audyt z Auschwitz, a każdy, kto miał więcej niż dziesięć dni, był zabierany. Ale Ludwig ratował ludzi…”

Być może Ludwig Wörl też wtedy w lesie planował ucieczkę. Nie udało mu się. Tak jak nie udało mu się po wojnie doprowadzić do skazania owego Erwina, który zamordował jego żydowskiego sekretarza. Pastel spoczął w pobliskich Książenicach na cmentarzu, opisywanym już przeze mnie wielokrotnie.

Gdyby ktoś chciał wrócić do moich wpisów o Marszu Śmierci i o tych, którzy w naszym lesie zginęli, bądź przeżyli, to wklejam stosowne linki. ➡ http://szufladamalgosi.pl/planeta-auschwitz/ ➡ http://szufladamalgosi.pl/samuel-kops-holenderski-korczak/ ➡ http://szufladamalgosi.pl/dawid-wajnapel-uciekinier-z-marszu-smierci/ ➡ http://szufladamalgosi.pl/upamietnienie-marszu-smierci/

Niemiecki antyfaszysta Ludwig szedł dalej. Zapewne nocował na naszym stadionie wraz z pozostałymi. Był świadkiem kolejnej masakry i śmierci więźniów. W którym momencie uciekł to nie mam pojęcia. Według Jana Delowicza doszedł do Gross Rosen, skąd ewakuowano go do Mauthausen. Jednak karta z tego ostatniego obozu wskazuje na to, że dowieziono go tam z Pressburga, czyli Bratysławy. Parę stron w sieci informuje o jego ucieczce (nie wiadomo gdzie) i złapaniu oraz właśnie o Bratysławie, w której miał być skazany na śmierć. Ostatecznie przybył do KL Mathausen pod koniec lutego 1945, a dokładniej w swoje 39. urodziny 🙁 

5 maja 1945 na teren obozu wkroczyła armia amerykańska. Po 11 latach bycia więźniem Ludwig Wörl był wolny. Przeżył Dachau, Flossenbürg, Auschwitz, marsz śmierci i Mauthausen. Widział tysiące zamordowanych, umierających, katowanych. 76 lat temu szedł w głębokim śniegu przez lasy w mojej okolicy. 76 lat temu walczył z potwornym mrozem na rybnickim stadionie. Przy nim zamarzali na śmierć ci, których starał się ratować w Auschwitz.

Od dwóch dni o nim czytam w obcych językach i nie znalazłam żadnej relacji, w której by go źle opisano. Świadkowie pisali o tym, że fałszował listy więźniów, by ich ratować przed komorą czy wyczerpującą pracą, zatrudniał Żydów, pomagał materialnie i mentalnie, starał się dawać nadzieję. Owszem, jest kilka kontrowersyjnych dla „polskich patriotów” zdań wskazujących na to, że bardziej wolał pracować z żydowskimi lekarzami niż polskimi. Kontrowersyjny był też dla Niemców po wojnie, bowiem mimo uznania go za honorowego obywatela Monachium, to był obserwowany przez służby specjalne. Ludwig po wojnie pozostał komunistą. Jego podróże do sowieckiej strefy budziły podejrzenia. Nie mogli go jednak tknąć. Po wojnie Wörl, który został przewodniczącym Organizacji Byłych Więźniów Auschwitz w Niemczech, poświęcił się utrwalaniu pamięci o zbrodniach nazistowskich i postawieniu ich sprawców przed wymiarem sprawiedliwości. Ten niemiecki komunista i antyfaszysta brał udział w kilku procesach jako świadek oskarżenia, m.in. w 1963 r. wystąpił jako jeden z głównych świadków procesu Auschwitz we Frankfurcie nad Menem.

Bodajże jako pierwszy Niemiec otrzymał tytuł Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata w 1963 r. Niemiecka prasa szeroko donosiła, że w 1966 r. otrzymał nagrodę im. Leo Baecka Centralnej Rady Żydów w Niemczech. Burmistrz Monachium Hans Jochen Vogel wychwalał Wörla jako „odważnego, sprawiedliwego, miłosiernego i ludzkiego”. Mogli go tylko obserwować, ale nie mogli mu nic zrobić, choć nie krył się ze swoimi poglądami. Niemcy dopiero powoli przetrawiali to, co zrobili w czasie wojny. Taki bohater był im potrzebny. Jego nazwiskiem nazwano wiele ulic. Ma swoją uliczkę w Monachium.

Ludwig zmarł w 1967 r. Gdy kiedyś będziecie spacerować między Rybnikiem a Kamieniem, to zmówcie tam za jego duszę jakąś jedną „Zdrowaśkę”, choć nie był wierzący.

Źródła:

https://encyclopedia.ushmm.org/content/en/article/dachau

Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu

https://wiener.soutron.net/Portal/Default/en-GB/RecordView/Index/106005

https://en.wikipedia.org/wiki/Ludwig_W%C3%B6rl

https://www.yadvashem.org/yv/en/exhibitions/death_march/43405.asp

https://www.yadvashem.org/yv/en/exhibitions/righteous-auschwitz/woerl.asp

„People in Auschwitz” Hermann Langbein

Wojskowy przegląd historyczny, Tom 10,Wydania 3-4, 1965,

https://arolsen-archives.org/en/

https://stadtgeschichte-muenchen.de/strassen/d_strasse.php?id=3279

https://www.kz-gedenkstaette-dachau.de/nachrichten/zum-gedenken-an-den-50-todestag-von-ludwig-woerl/

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Sprawiedliwy Niemiec z Auschwitz została wyłączona
15 października 2020

Każdy walczy na swój sposób

Sytuacja dookoła nie napawa optymizmem. Z wszystkich stron jak nie pandemia, zarażenia, brak respiratorów, modele statystyczne przyrostów, to polityka, aresztowania, swary, kłótnie i awantury nie warte jednego kliknięcia na klawiaturze. Jakoś się trzeba przed tym bronić, czy wręcz z tym walczyć. Bo albo się człowiek zapije, albo wyląduje na rybnickiej Gliwickiej, a ta ponoć zakoronowana, więc trza się okopać i wleźć do bunkra, by nie trafić do odległych Tworek.
Pierwszy lockdown jakoś udało się przetrwać, więc może i ten kolejny damy radę. Nie wiem jakie Wy macie sposoby na auto izolację, bo moja to z kilkadziesiąt otwartych szuflad, a przed snem durne kabarety i po raz n-ty „Ranczo”. Pamiętam jak lata temu, po śmierci Mamy, namiętnie oglądałam Kiepskich przed snem, przedtem ich nie trawiąc. I pomogli. Teraz zasypiam na idiotycznych dowcipach serwowanych przez współczesne, prymitywne kabarety, w głowie układając to co sobie po południu powkładałam do szuflad „Szuflady”.
Jakie to zrządzenie losu, że w trakcie krótkich wakacji, odezwało się kilka osób, z dalekimi korzeniami w Rybniku. Takie słowa: „My name is … Priester from Israel. I am the son of Frederik (Fritz) Priester from Katowice, son of Wilhelm (and Nanny nee Rosenberger), the youngest son of Isidor (and Johanna nee Kornblum)” zawsze u mnie powodują emocje. Już nie mogłam się doczekać powrotu do domu.
Kolejny potomek z niezwykle rozgałęzionego rodu Priesterów, o których już tu nie raz, nie dwa, czy nie trzy, pisałam. I wyobraźcie sobie, że trafił do Szuflandii, bo odnalazł zdjęcie ➡ „Piękni i młodzi”, na którym jest kilkoro jego dalekich krewnych, których od 2 lat opisuję. No i? No i siedzę teraz w rodzie wywodzącym się od Salomona Priestera i jego żony Rosalie z domu Zeigler, którzy w Rybniku wzięli ślub w 1837 roku.

Jako że para ta miała siedmioro dzieci, z których każde miało kolejnych ileś tam, to możecie sobie wyobrazić moje notatki. Jestem totalnie potracona, bo jak to w tamtych czasach imiona się powtarzają (już mam chyba czwartego Solo Priestera), kobity mi się gubią, bo zmieniały nazwiska, męczę się z niemieckim nie znając go, a pracuję tylko na takich aktach i niejednokrotnie nie wiem, czy dziołcha się urodziła czy synek. Kosmos! Do tego mam pootwieranych z 50 okienek przeglądarki, laptop ledwie zipie, bo równocześnie jestem na „Ancestry.com” (jak to dobrze, że wydałam te dolary na kolejne pół roku dostępu), w archiwach Arolsen, na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej, w swoich własnych folderach i jeszcze nie wiadomo gdzie. Przy okazji dziękuję znajomym za zdalną pomoc w różnych sprawach 🙂

O wirusie gdzieś tam w oddali wspomina Radio Nowy Świat, a ja jestem zanurzona w genealogicznej otchłani. Jak sobie wczoraj ustaliłam, że jeden z wielu prawnuków Salomona Priestera, zarazem wnuk jego syna Markusa (ur. w Rybniku w 1839 r.), któremu przy narodzeniu w 1904 r. dano imię Siegfried, przeżył wojnę w Berlinie, to taka mnie radość ogarnęła, że nie macie pojęcia. Co tam korona! Już był w transporcie do Auschwitz i pitnął! Prawdopodobnie uciekł w trakcie wsiadania do wagonów! Potem pomagali mu dobrzy Niemcy i przyszła żona. Był Berlińczykiem, jak i jego tata Hugo Priester, bo to do stolicy Niemiec wyjechał rybnicki Markus. Siegfried jest upamiętniony stosownym „Stolpersteinem” przed domem, w którym mieszkał (źródło: Wikipedia).

Jak zaczęłam krążyć dookoła tego fragmentu rodziny Priesterów, to udało mi się ustalić, że i siostra uciekiniera Siegfrieda, nomen omen Margarethe, też uniknęła śmierci. Po Nocy Kryształowej zdołała wyjechać do Anglii. Trzecią z rodzeństwa – Edith zabiła grypa hiszpanka jeszcze w 1918 r. Kurde flak, a niby miałam nie pisać o wirusach 😉 Oczywiście potomkowie Siegfrieda i jego siostry gdzieś tam w świecie mieszkają i mam nadzieję, że mają się dobrze.

Rybnicki Markus, syn naszego Salomona i naszej Rozalki miał 3 synów, więc dziś biorę na tapetę kolejnego. A biorąc pod uwagę, że Salomon z żoną nie próżnował i poza Markusem miał jeszcze sześcioro dzieci, z których sam jeden Adolf (Aron) w naszym mieście chyba z 9 razy radował się z przyjścia na świat kolejnego potomka, to mogę być na auto lockdownie. Przemieszczam się przy tym od Rybnika, przez Królewską Hutę, Gliwice, Pyskowice, z dłuższym postojem w Gogolinie, gdzie nadal stoi m.in. macewa Rosalie Priester (!), do Berlina i nawet Australii. Czyli ruch jest 😉

Ten Gogolin był ważny dla Priesterów, a oni dla tego miasta. Ale to nitka wychodząca od Isidora, który przez ileś tam lat mieszkał u nas, a potem się wykludził jak Karolinka – do Gogolina, dzięki czemu jego brat mógł u nas handlować tamtejszym wapnem.

Tak więc, brońcie się przed koroną, co i ja czynię i już w te pędy wracam do moich Priesterów. Potem sklecę słusznych rozmiarów mail do Izraela z nowymi odkryciami, a na koniec dnia Wilkowyje. Pamiętajcie DDM! Bo jak się sami nie uchronimy, to te ciuhle*, co siedzą na stołkach nam nie pomogą.

*Pamiętam z wczesnych lat 80-tych taki… powiedzmy mural w Szopienicach: „Limahl to ciuhl”. Taki śmieszny był 😉

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Każdy walczy na swój sposób została wyłączona
6 stycznia 2020

Dawid Wajnapel – uciekinier z Marszu Śmierci

Świat szykuje się do 75. rocznicy wyzwolenia Auschwitz. Ktoś tam nie pojedzie do Izraela, bo nie będzie stał w jednym szeregu z innym i strzela niezrozumiałego focha, jak typowy polaczek. Ten inny z kolei pierdoli farmazony na lewo i prawo, bo niby taki z niego „ruskij gieroj” i filosemita. Jeszcze inny zaczyna wojenkę, bo tak se chce przejść do historii jako „American hero”. A ci, którzy doświadczyli tego co niesie ze sobą wojna, która zaczyna się na ogół od złych słów i czynów, wypowiadanych i popieranych przez tych, którzy mają władzę, już nie mogą niczego skomentować.
Ode mnie: Historia Dawida Wajnapela, uratowanego pod Rybnikiem w Książenicach przez małżeństwo Jurytków, oraz jego niesamowitej żony Saby

Nie musiałam się długo zastanawiać, że jest mus, by ponownie na Szufladzie napisać o ➡ Planecie Auschwitz. Przez godzinę przeglądałam nazwiska tych, którzy szli w Marszu Śmierci przez Rybnik. Już zaczynałam się zabierać za kantora z warszawskiej synagogi Nożyków – Jakuba Lichtermana, ale coś mi nie pasiło. Nie poczułam tego „coś”. Wróciłam do wykazu w książce pana Jana Delowicza. Doszłam do litery „W”: Dawid Wajnapel. Numer obozowy B-1926. Lekarz. Poczułam to „coś”. 8 godzin pracy w sieci przedstawiam Wam poniżej.

Dawid urodził się w styczniu 1907 roku, w Radomiu, w rodzinie Fiszela i Miriam. Miał jednego brata Salomona. Obaj poszli na studia do Warszawy. Dawid na medycynę, a Salo na biologię. Taki i wtedy był lajf, że medycyna dawała dobry zawód, a biologia nie. Salomon nie potrafił znaleźć pracy, borykał się z wieloma problemami, co nie przeszkodziło mu w ożenku. Jego wybranką została pianistka, absolwentka warszawskiego konserwatorium, która szykowała się do najbliższego konkursu szopenowskiego. Te plany przerwała wojna. Rinę, bo tak miała na imię, zagazowano w Treblince. Mąż został sam z maleńką córeczką, którą starał się uratować, oddając Polakom. Niestety, kilkumiesięczne dziecko zostało po jakimś czasie z powrotem oddane do radomskiego getta. Ani Salomon, ani maleńka Ola, nie przeżyli. Zostali zamordowani w Radomiu 21 marca 1943 r. Ten sam los tego dnia spotkał rodziców obu wykształconych braci. Jak podaje Yizkor of Radom, tata Fiszel zanim dostał śmiercionośną kulkę, to podjął walkę z kilkoma oprawcami ukraińskimi.

Mój bohater Dawid pracował jako lekarz w Radomiu. Gdy wybuchła wojna, radomscy Żydzi, znaleźli się w takiej samej tragicznej sytuacji, jak reszta Żydów w Polsce. Stanowili prawie jedną trzecią mieszkańców tego miasta. W ciągu kilku pierwszych miesięcy okupacji, liczba Żydów drastycznie wzrosła, bowiem do Radomia zesłano tych z Poznania i okolic Łodzi. Pierwszego grudnia 1939 ustanowiono Judenrat. Krótko przed powstaniem dwóch radomskich gett, czyli wiosną 1941 roku, w mieście zgromadzono ponad 32 000 Żydów.

Doktor Dawid Wajnapel przez cały czas pracował w szpitalu zakaźnym, który znalazł się na terenie getta. Ten szpital został w nocy z 16 na 17 sierpnia 1942 r. w czasie likwidacji getta (po wymordowaniu przez Niemców wszystkich chorych) zlikwidowany. Radom ohne Juden! Tak przedstawił, wolny od Żydów Radom, niemiecki żołnierz w swoim albumie (z książki „A Glimpse of Evil. Part I of Trilogy” – Spojrzenie diabła. Pierwsza część trylogii, autorstwa Daniela de Varennes, Norberta Podlesny).

Dawid pozostał w Radomiu prawie aż końca marca 1943 r. Wtedy to został wywieziony do obozu pracy przymusowej w Bliżynie w okolicach Skarżyska-Kamiennej. Od stycznia 1944 była tam filia Majdanka. Na terenie obozu w Bliżynie działało swego rodzaju ambulatorium medyczne. Pracował tam, o ile to co robił można nazwać pracą, doktor Wajnapel. Z powodu braku jakichkolwiek lekarstw, lekarze byli bezsilni wobec tyfusu i duru brzusznego, które dziesiątkowały więźniów w Bliżynie.

Tu muszę wprowadzić do historii kobietę. Cofnę się w czasie do 1918 roku, a w przestrzeni do małego miasteczka zwanego Oświęcim. Tam, w ostatnim roku I wojny, w ortodoksyjnej rodzinie chasydzkiej, przyszła na świat Saba Wulkan. Chyba od urodzenia ta dziewczyna szła pod prąd. Wbrew woli rodziny czuła, że nauka to jest to. Wbrew woli rodziny zaczęła pracować w bibliotece. Wbrew woli rodziców została syjonistką. Gdy czytałam o niej, to czułam, że ta niepokorna dusza, przeciwstawiająca się religii, tradycji i najbliższym, byłaby mi bliska. Gdy jej posłuchałam, już jako bardzo wiekowej pani, to uznałam, że na pewno byśmy się polubiły. Silna baba.

Żydowska buntowniczka, która olała tradycję i postanowiła zostać pielęgniarką. Wyprowadziła się z Oświęcimia najpierw bodajże do Bochni, a następnie do Krakowa. Jak to napisał jej późniejszy mąż, czyli Dawid, nie była „grzeczną dziewczynką”. To jej uratowało życie, bo gdyby szła utartą drogą, wytyczoną przez tradycję i rodzinę, to by wojny nie przeżyła, jak jej bliscy z rodu Wulkanów. Miała możliwość wyjechania do Palestyny przed wojną, ale uznała, że jest potrzebna tu – w Polsce. W czasie wojny znalazła się w getcie w Krakowie. Szukając jakiejś drogi ucieczki znalazła się w Radomiu. Została pielęgniarką w szpitalu, w którym pracował Dawid. Stał się jej szefem, choć jak to po latach napisał: „W sumie to ona została moją szefową”. Była waleczna. Walczyła nawet z Judenratem o leki, jedzenie, węgiel dla pacjentów. Ponoć żydowska starszyzna za nią nie przepadała. Niejednokrotnie przewodniczący rady ostrzegał ją, że zostanie deportowana, jeśli nie przestanie atakować go prośbami. Sprowadziła do Radomia swą siostrę z mężem i dzieckiem. Ryzykowała wiele by ich uratować.

Dawid lekarz i Saba pielęgniarka zakochali się w sobie. A miłość powoduje cuda, daje siłę, niewiarygodną moc, sprawczość i może przezwyciężyć wszystko. Jakimś cudem Saba nie została wysłana do obozu zagłady. Uznała, że Dawid, po śmierci wszystkich swoich najbliższych jest na dnie studni rozpaczy. Wystąpiła o zgodę na ślub i ją dostała. Tym samym została więźniem obozu w Bliżynie. Jakaż to musiała być miłość! Dwoje młodych Żydów, bez szans na przeżycie, w strasznym obozie, dookoła panującego tyfusu i katujących wszystkich SS-manów. Nie mamy takiej wyobraźni, bo móc sobie to zobrazować. I lepiej byśmy jej nigdy nie mieli.
Dawida przewieziono do KL Auschwitz-Birkenau II 31 lipca 1944 roku. Nie wiem kiedy znalazła się tam Saba. Dawid został pielęgniarzem w bloku szpitalnym nr 15 sektor BIIa (obóz kwarantanny). To co widział na pewno śniło mu się do końca życia.

W połowie stycznia 1945 roku ruszył wraz w tysiącami innych w Marszu, który dla niego na szczęście nie zakończył się śmiercią. W nieznanym mu lesie pod Rybnikiem, we wsi zwanej wówczas Stein (dziś Kamień) doszło do strzelaniny, w czasie której udało mu się zbiec. W mrozie, śniegu, o głodzie i chłodzie błąkał się po śląskich lasach. Wraz z trzynastoma innymi zbiegami w końcu dotarł do chałupy jednych Hanysów. Prostych ludzi, żyjących na skraju wsi o nazwie Książenice. Tymi ludźmi byli Bronisława i Bruno Jurytko.

Oddam pani Broni głos:
Jużeśmy przygotowywali się do snu. Mąż wrócił z obory(..) gdy rozległo się pukanie w szybę. Niemcy-albo Ruskie-powiedział mąż, ale pomyślałam, iż żołnierze nie stukaliby w okno, tylko w drzwi, albo weszliby od razu do izby. (..) więc pomyślałam, że to nie wojsko. Bruno wyszedł do sieni, otworzył, a za chwilę weszła do izby chmara ludzi. Aż się przeraziłam, gdy ich ujrzałam, a serce rwało się z bólu. Wymarznięci, sini z zimna, wychudzeni, niektórzy boso, nogi czerwone jak krew, oczy błyszczące z gorączki, głowy ogolone. Przeżegnałam się odruchowo, a niektórzy z nich na ten widok łamiącym się głosem wyszeptali: „Niech będzie pochwalony…”, ale tak to mówili, że zaraz poznałam, że to nie nasi. Każdy z nich jak najbliżej chciał pieca stanąć, a chmara ich była- już mówiłam chyba ze dwudziestu(…) byli w obozowych pasiakach, niektórzy na sobie jakieś dodatkowe marynarki, płaszcze chusty. Jeden stał tylko w samych spodniach, wiec mu przyniosłam coś na wierzch. Wyjęłam chleb, dwa ciepłe bochenki, bo u nas się piekło. Jeszcze były trochę ciepłe, wiec pokrajałam je na grube kawałki. Dziękowali, nie wszystko rozumiałam, rozgadali się.(…)
Któryś zaczął opowiadać: uciekli z transportu. Od kilku dni byli w drodze z obozu, jechali pociągiem. Potem ich wypędzono i maszerowali w kolumnie. Kto zostawał, tego zabijano. Po południu zaczęto do nich strzelać. Uciekli. Ukryli się w lesie. Jak się ściemniło, ruszyli w drogę. Już dalej iść nie mogą-„Przyjmiecie nas uratujecie?- zapytali. Zaczęli prosić, któryś płakał. I ja się też rozpłakałam. Mąż mój siedział na krześle, głowę spuścił tylko, a potem wstał i pokuśtykał – kulawy był – do drugiej izby, przyniósł trochę machorki, zrobił skręty i dał im, a mnie powiedział, że mam wziąć syna i pójść do drugiej izby i jakby co to ja o niczym nie wiem. Wreszcie usłyszałam jakieś szuranie, zaczęli wychodzić z kuchni.
Rano, mąż powiedział, abym nagotowała zupy.(..) Przygotowaliśmy wielki garnek (pięćdziesiąt litrów), potem wyjęłam spory kawał mięsa, kaszy, ziemniaków i ugotowałam zupę. Jak się ściemniło, zanieśliśmy ją z mężem do stodoły, w której przechowywaliśmy siano. Tam się bowiem ukryli więźniowie. Gdy poczuli zapach mięsa i kaszy, to nagle z wszystkich stron wysunęły się głowy. Nawet tylu talerzy nie miałam, więc z misek i wprost z garnka jedli. Każdego dnia piekłam cztery bochenki chleba i gotowałam pełny garnek zupy. Ukrywali się u nas przez osiem dni. Ja tych dni nie liczyłam. Sami o tym później napisali. Któregoś dnia przed południem usłyszałam warkot silników, zajechał niemiecki patrol. Mąż wyszedł przed dom. Usłyszałam „Haftlinger! Jude. Nogi mi się zatrzęsły, że kroku nie mogłam zrobić. Nie wiem, może się modliłam, a może stałam jak zamurowana. Bałam się podejść do okna, zobaczyć. Nie wiem ile czasu upłynęło, nim usłyszałam ponowny warkot silników. A potem przyszedł, któryś z sąsiadów i powiedział, że w Leszczynach i Książenicach nie ma już Niemców. Wtedy Mąż wyjął brzytwę i po kolei każdego z ukrywających się ogolił. Wymyli się trochę, a oni podziękowali w różnych językach, aż wreszcie któryś po polsku poprosił o kawałek kartki i pióro. Potem zaczął coś pisać i spisywać.”

Tyle bohaterska Bronia. Wśród uratowanych przez państwa Jurytków był nasz lekarz Dawid z Radomia. Śląska rodzina otrzymała po latach tytuł Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Zresztą nie oni jedni, którzy ratowali uciekinierów spod Rybnika. Nasze śląskie wsie pokazały wtedy swą wielkość. Wstydu nie ma 🙂

Dawid po wojnie był w różnych obozach przesiedleńczych na terenie Niemiec. Zeznawał jako świadek w trakcie procesu norymberskiego. Dawał świadectwo temu co miało miejsce w getcie w Radomiu, w Bliżynie i Auschwitz.

Odnaleźli się z Sabą i wyjechali do USA. Tam pracowali, urodzili synów i tam zmarli w sędziwym wieku. Oboje byli bardzo szanowani i cenieni. Dawid napisał wspomnienia pt. „From death row to freedom”, w której opisał swoje przeżycia, w tym pobyt pod Rybnikiem. Nie był jedynym uratowanym przez małżonków Jurytków.

Niestety nie potrafię jego książki znikąd ściągnąć, więc nie znam jej treści. Wydał ją w USA. Wiem, że zilustrował w niej swoje przeżycia. To niesamowite zobrazowanie tego, co miało miejsce w czasie wojny.

Mam nieśmiałe przeczucie, że mój amerykański znajomy, z którym za tydzień ponownie będę przedeptywać Sosnowiec, wspomnienia Dawida mi przywiezie z dalekiej Ameryki. Z uwagi na to, że oboje jego rodziców przeżyło Auschwitz a maluteńka siostra tam została zamordowana, to ma spore parcie na ten temat. Dziś mu tylko wspomniałam w trakcie rozmowy telefonicznej co piszę, a on już się wgryza w temat lekarza Dawida Wajnapela ocalonego przez zwykłych Ślązaków.

Korzystałam z: geni.com, Ghetto Fighters’ Museum, USC Shoah Foundation, JewishGen, Katarzyna Jedynak „Polscy więźniowie w obozie w Bliżynie w latach 1942–1944”, www.jewishgen.org/Yizkor/radom, http://romabaran.blogspot.com/2009/02/david-wajnapel-and-my-father.html, Jan Delowicz „Śladem krwi”. Rysunki autorstwa Dawida Wajnapela (czy też Wainapel).

PS. Być może uda mi się jeszcze przed 75. rocznicą opisać sosnowieckiego „Króla”, czyli boksera z Zagłębia, który przed wojną walczył z najlepszymi, a po wojnie nie potrafił się zmierzyć z demonami Planety Auschwitz.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Dawid Wajnapel – uciekinier z Marszu Śmierci została wyłączona
8 września 2019

„Zostałem tam cztery lata”

Przed chwilą skończyłam czytanie nowej książki mojego serdecznego kolegi – Sławka Pastuszki. Jeszcze łzy i ciompy wycieram 😉 Sławek opisał losy naszego wspólnego, tak można by rzec, Żyda. Wspólnego, bo urodził się w „Sławkowej” Pszczynie, a wojnę przeżył w „Małgosinym” Rybniku. Dawid Danieli, czy też przy urodzeniu Dimitr Danielski, to postać, o której już pisałam ponad pięć lat temu ➡ http://szufladamalgosi.pl/opowiesc-z-szuflady-o-jakubie-i-dawidzie/

Urodził się w 1932 r. w Pszczynie z matki Żydówki, pochodzącej z Charkowa, oraz ojca – Ślązaka z Mikołowa. Rodzice na początku 1939 roku przyprowadzili się do Rybnika i stąd wywieziono ich do obozu pracy, a następnie do Auschwitz, gdzie zostali zamordowani. Dawida uratowała rodzina państwa Kapiców, która w czasie wojny też mieszkała w Rybniku.

Jestem pod ogromnym wrażeniem pracy, którą wykonał Sławek, by dokładnie ustalić losy Dawida. Na szczęście nie napisał pracy naukowej, więc każdy, nawet o nikłej wiedzy historycznej, zrozumie i na pewno wzruszy się, gdy będzie czytał o żydowskim chłopcu, który nagle musiał stać się dorosły. Dla mnie osobiście to bardzo ważna książka.

Znam Dawida, miałam wiele razy okazję z nim rozmawiać, choć nigdy nie spotkaliśmy się osobiście. Miałam przyjemność spotkać wnuczki pani Kapicowej. Byłam w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich w Gliwicach, gdy otwierano wystawę o ratujących i ratowanych na Śląsku i łykałam łzy, gdy szef IPN-u wymieniał Dawida.

A teraz jeszcze pozycja książkowa! Przy cytowanych przez Sławka słowach Dawida o wizycie w Polsce wiele lat po wojnie: „Odwiedziłem wtedy cmentarz w Zabrzu, gdzie oddałem hołd przybranej mamie, która dała słowo Żydówce z Charkowa, że zaopiekuje się jej synem. I słowa dotrzymała! Bo w końcu kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”, musiałam sobie zrobić przerwę na kawę i poszukanie chusteczki do nosa. Dziś, nie zdajemy sobie sprawy, jakim bohaterstwem ze strony pani Marty Kapicy i jej rodziny, było dotrzymanie tego słowa w niemieckim Rybniku.

Książka Sławka Pastuszki, której oficjalna promocja będzie pod koniec września 2019 r., powinna się znaleźć w każdej bibliotece rybnickiej oraz w rybnickim muzeum, a o losach Dawida i Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, czyli rodzinie Kapiców, powinni mieć lekcje młodzi ludzie w szkołach średnich. Sławku, bardzo, bardzo Ci dziękuję.
Gdyby ktoś był ciekawy, jeszcze przed kupieniem „”Zostałem tam cztery lata” w opracowaniu Sławka, to może przeczytać, na stronie „Zapomnianego Rybnika” fragmenty wywiadu z Dawidem Danielskim (obecnie Dawidem Danieli) przeprowadzonego wiele lat temu w Izraelu. Wywiad na język polski przetłumaczył i przesłał mi onegdaj Nahum Manor, jeden z ocalałych z „Listy Schindlera” – wieloletni przyjaciel Dawida ➡ http://zapomniany.rybnik.pl/historia-zydowskiego-chlopca-dawida-danielskiego-2/
Osobiście liczę na egzemplarz z autografem autora, a w kalendarzu już sobie wpisuję, że pod koniec września odwiedzę Pszczynę 🙂 Chapeau bas Sławku!

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania „Zostałem tam cztery lata” została wyłączona
26 maja 2019

Mateńka kochana

Najpiękniejsze słowo świata: mama, mateńka, mamusia. Dziś Dzień Matki, więc nie mogę nie napisać o żydowskich mateńkach z Rybnika. Wiele z nich już pokazywałam na Szufladzie, ale o Mamach nigdy dość.

Regina, z domu Aronade. Silna, mądra, przedsiębiorcza rybniczanka. Na zdjęciu z córkami i synami. Reginie, wiekowej pani,  odejście zaplanowali hitlerowcy w Auschwitz. Córkom i jednemu synowi udało się przeżyć wojnę.

Ester Kupermann, mama, krawcowa.  Wraz z dwójką młodszych dzieci poszła do komory gazowej. Fotografia zrobiona przed wojną w rybnickim parku.

Piękna Geila Majerowicz. Jaki ją spotkał los?  Czy tuliła Bobiego i maleńką Ester przechodząc bramę Birkenau?

Flora Kaiser, właścicielka sklepu przy ulicy Sobieskiego, mama sporej czeladki dorosłych dzieci też zakończyła swe życie, jak Geila, Ester i Regina.

Sonia Haase. Żona bogacza, mama dwóch chłopaków i jednej córki. Straciła syna Rudolfa w III powstaniu śląskim. Pochowała go w Rybniku, potem ekshumowała i wywiozła na cmentarz w Berlinie. Pisałam o tej historii już kilka razy.

Betty Katz. Przybrana mamusia dla sierot z żydowskiej ochronki w Rybniku. Mama dwóch własnych synów. Jednego zabrała jej I wojna. Drugiego przed nazistami zdołała uratować dzięki swym koneksjom. Siebie już nie uratowała. Zginęła w Theresienstadt.

Miriam Ryba. Mateńka dla dwóch córeczek. W chwili śmierci w komorze wiedziała, że ginie z młodszą Stefcią. Na pewno łudziła się, że starszej uda się uratować. Udało.

Itla Radoszycka. Mamusia Marysi i Jasia. Getto. Obóz zagłady. Ona i jej dzieciątka.

Nic więcej nie napiszę, bo mi się chce beczeć. Jestem szczęściarą, bo moją Mateńkę odprowadziłam głaszcząc po włosach. Śpieszcie się kochać swoje Mamy, bo tak szybko odchodzą.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Mateńka kochana została wyłączona
14 grudnia 2016

O historii pisanej listami w Gliwicach

Gdy Karolina Jakoweńko z Domu Pamięci Żydów Górnośląskich zaproponowała mi wymyślenie cyklu pogadanek o Żydach z naszego Śląska, to wiedziałam, iż na pierwszy rzut musi polecieć moja ukochana rybnicka rodzina Haasych. Jak to mówią: nie było opcji 😉 Mówiłam o nich tyle już razy, że spotkanie w Gliwicach, za wyjątkiem potwornej tremy (nie mówiłam do rybniczan), nie wywołało we mnie jakichś innych emocji.

Nad wyborem drugiej rodziny, o której miałam opowiadać, też się nie musiałam zastanawiać. Po prawie dwóch latach rozkminiań, poszukiwań i detektywistycznych analiz godnych Sherloka, które wraz z Clare (potomkinią rodu Weissenbergów) prowadziłam przez Internet, w archiwach i kilku miastach Górnego Śląska ➡ (opisywałam to już tu i tu), czuję się prawie jak jej przybrana kuzynka. To był mus, by opowiedzieć o tragicznych losach Blochów i Weissenbergów, których losy były splecione z Pyskowicami, Toszkiem, Pszczyną, Zabrzem i ostatecznie z  Gliwicami. Od razu wiedziałam, że to łatwe  nie będzie. I to nie z powodu, iż Żydzi spoza Rybnika, to za bardzo nie jest moja brocha. Tym problemem dla mnie były listy. Listy babci Clare, pisane do swojego syna, a zarazem ojca mojej angielskiej znajomej. Takie pośmiertne przesłania. Pisane pod koniec lat 30-tych z Gleiwitz. Proste, bez wyszukanego słownictwa, pełne ukrytej, bo nie wypowiadanej wprost, rozpaczy, a równocześnie przepełnione zwykłą troską o to, czy syn pije soki, pamięta o wysłaniu życzeń urodzinowych do ciotek, czy też czy kupił sobie kulki naftalinowe. Pamiętam, gdy po raz pierwszy przeczytałam je wszystkie w jedną noc na blogu Clare. Masakra. Dokumenty źródłowe, jak mi to wytłumaczyła Młoda. Tak, po naukowemu to niby dokumenty źródłowe, które dają świadectwo temu, co naziści zrobili Żydom niemieckim. A po mojemu to listy mamy do swego ukochanego synka. „Meine lieber Werner” – tak je zaczynała. Chyba nie muszę więcej pisać.

Gdy została ustalona data spotkania napisałam maila do Clare, czy nie zechciałaby przylecieć do Gliwic na moją pogadankę. Między Bogiem a prawdą, to napisałam z głupia frant, nie zakładając, że będzie jej się chciało rzucać wszystko i przylatywać do Polski w zimnym grudniu, w dodatku po raz drugi w tym roku. A tu szok 😯  Dla mnie, że przylatuje i dla niej, że ktoś, gdzieś będzie opowiadać o jej rodzinie i o tym, co się stało z jej prababcią, babcią, dziadkiem, czy tym jak tata wyszedł z Dachau.

Boże kochany, jak ja się przygotowywałam do tego. Mówiąc o Haasych w Gliwicach mogłam się ciulnąć, bo kto by zauważył jakikolwiek błąd 😉 (a tak btw, to dwa razy miałam wpadkę, co wychwyciła Młoda). A tu? Gdy będzie mnie słuchać córka i zarazem wnuczka osób, o którym będę mówić. I nieważne, że nieznająca polskiego. Sercem będzie rozumiała moje słowa. Pięć dni gadałam do ściany, a dokładniej do reklamy Pragera, cały wykład. Początkowo wybrałam ileś fragmentów listów, co dało mi 25 stron. Przetłumaczyłam je sobie na polski i skracałam, skracałam, skracałam. Co je czytałam, to beczałam. Jak coś skróciłam, to zaś to dodawałam, uznając, że zbyt ważne, by można to było wywalić. I bek. Niesprzyjające okoliczności przyrody, czy też raczej biologii, doprowadziły mnie do sporego rozchwiania emocjonalnego we wtorek. A spotkanie miało być w czwartek. Bałam się, że jak zacznę te fragmenty listów czytać, to się rozkleję na maksa i słowa z siebie nie wyduszę. I po części tak się stało.

Do Domu Pamięci pojechałam z duszą na ramieniu. Zawiłości rodzinne miałam w małym palcu, listy znałam prawie na pamięć, wsio w głowie. Tylko te dwa zdania z listu, który napisała babcia Clare do przyjaciółki (krótko przed wywózką do Auschwitz) mnie dławiły. Dużo zdrowia wam życzę, niech Bóg będzie z wami. Wydaje się, że o nas On zapomniał. No i mnie zdławiły. Zresztą nie mnie jedną. Widziałam panie ocierające łzy. Z tych emocji okulary mi się ciągle z nosa zsuwały, kartki z listami belontały*,  chrypka uniemożliwiała mówienie. Nightmare prelegenta, w szczególności takiego, który ma braki warsztatowe 😉 (to taka mała dygresja à propos ukochanego W.Manna).

Clare, jako gość specjalny, była niesamowicie wzruszona, choć starała się trzymać. Dla niej to był też trudny wieczór. Wiem, że go bardzo przeżyła. Po raz kolejny wizyta w Polsce nią poruszyła. Nastrój spotkania, atmosfera Domu Pamięci, pytania zadawane po mojej opowieści, jej odpowiedzi, sympatia ze strony słuchaczy, to wszystko było tak magiczne, że aż do Rybnika mi w łepetynie prądy przeskakiwały we wszystkie strony.

Na drugi dzień spotkałyśmy się ponownie w Gliwicach – był jeszcze wywiad dla Nowin Gliwickich 😉 Był to dla nas obu zaszczyt, że lokalna prasa zainteresowała się tym tematem. Choć przyznam, że robienie zdjęć kojarzyło mi się jakoś z fotami na tzw. ściance 😉 Miejmy nadzieję, że zdjęcia nie zostaną opublikowane.

Z Gliwic pojechałyśmy jeszcze do Bytomia na cmentarz żydowski, by poszukać grobu pradziadków, czyli Alberta i Bettiny Weissenbergów. Dzięki niesamowitej pani Ewie, opiekunce tego miejsca, udało nam się wsio znaleźć. Gdy patrzałam na Clare, stojącą samą przy ich grobie, znowu się popłakałam. Odeszłam na bok, by mogła pobyć z nimi. Potem mi powiedziała, że to takie cudowne, że mają grób, leżą razem, że tego grobu nikt nie zniszczył.

Pani Ewa, w swej uprzejmości, pokazała nam groby wszystkich Weissenbergów pochowanych na tym cmentarzu. Widziałam, że Clare już zamarza, ale ja tam wolałam wsio obejść just in case, bo nigdy nie wiadomo, czy któryś z pochowanych się nie okaże się kiedyś krewnym. Lepiej foty mieć 😉

Wieczorem dostałam od Clare taki list z linkiem do jej bloga, z prośbą, bym umieściła to na swoim fejsie. W wolnym tłumaczeniu Clare w ten sposób podziękowała wszystkim w Gliwicach:

Właściwy post blogowy napiszę, gdy już wrócę do Anglii do swojego biurka, ale tera chciałabym szczerze podziękować wszystkim Wam – dobrym ludziom, którzy nas tak ciepło przyjęli poprzedniego wieczoru w Żydowskim Domu Pamięci. Nie wiem czego oczekiwałam – myślę, że pół tuzina przyjaciół Małgosi i cichego ale interesującego spotkania z nimi.

Zamiast tego, zobaczyliśmy salę pełną ludzi, których ciepłe przyjęcie nas otoczyło, jak tylko weszliśmy. Przyszliście zimnego grudniowego wieczoru krótko przed świętami Bożego Narodzenia, wtedy gdy raczej powinniście siedzieć w ciepłych domach ze swoimi rodzinami. Przyszliście, by posłuchać jak Małgosia opowiada o naszej rodzinie, posłuchać w ciszy i ze współczuciem. Zadawaliście inteligentne pytania, na które jako prawdopodobnie zbyt przytłoczona nie potrafiłam inteligentnie odpowiadać. Ale się starałam. Nie jestem przyzwyczajona do publicznych wystąpień, mam nadzieję, że następnym razem będzie lepiej (…)

Dziękuję wam wszystkim wspaniali ludzie, za to, że czuliśmy się tak dobrze. Byliśmy wzruszeni waszą reakcją na historię naszej rodziny. 

I przede wszystkim dziękuję Gliwicom za wysłuchanie słów, o kimś kto był waszą córką i również moją babcią – o Else Weissenberg. 

Tyle od Clare, która już odleciała z Polski do kraju, który stał się w 1939 r. ojczyzną dla jej taty – niemieckiego Żyda, urodzonego w Pless, absolwenta gimnazjum w Beuthen, absolwenta uniwersytetu w Breslau, więźnia Dachau, syna Else zamordowanej w Auschwitz, wnuka Herminy zamordowanej w Auschwitz.

Ja też Wam dziękuję gliwiczanie! Dziękuję również znajomym z Mikołowa, Mysłowic, Zabrza i Pyskowic! Za pomoc, za słuchanie i za bycie 🙂

Zdjęcia ze spotkania: Iza Grauman oraz Ireneusz Skwirowski, z Bytomia moje, zaś archiwalne fotografie z albumu rodzinnego Clare i ➡  jej blogu „From numbers to names.

P.S. Kolejne spotkanie w Gliwickim Domu, zaplanowane na 23 lutego 2017 r., już nie będzie takim wyciskaczem łez, bo będzie o zębach  😉 Na zachętę dodam, iż i o gybisie** Hitlera.

Dla nie Ślązaków:

* belontać: mieszać

** gybis: sztuczna szczęka