23 marca 2021

Tragedia zapisana na nagrobku

Miałam w Gliwicach zrobić tylko zdjęcie grobu teściów mojego rybnickiego, przedwojennego skandalisty Majera Krakauera. Oczywiście zrobiłam. Ale jak to zazwyczaj bywa, przy okazji czegoś mało istotnego, wyskoczyła z kapelusza, a raczej z nagrobka, jakaś tajemnica.

Grób państwa Hechtów na żydowskim cmentarzu w Gliwicach zachował się w dobrym stanie. Zresztą tak jak i postawiony na nim obelisk. Wynika z niego, iż w tym miejscu, w 1918 roku, został pochowany Josef Hecht, a po 12 latach jego małżonka Valeska. Standard, nic szczególnego, czy pobudzającego wyobraźnię. Co prawda dla mnie każdy nagrobek ma w sobie tajemnicę, bo to czyjeś życie ujęte w nawiasy dwóch dat i nawet takie podstawowe informacje mogą wywołać emocje. No, ale nie każdy tak podchodzi do cmentarzy, czy kamieni nagrobnych i jest to zrozumiałe.

Na macewie małżonków widnieje dopisek, informujący o tragicznej śmierci dzieci Maxa i Rosy Hecht w dniu 30 czerwca 1911 roku, czyli 7 lat zanim umarł pierwszy z tu pochowanych – Josef. Każda śmierć dziecka jest tragiczna dla rodziców. Nie ma znaczenia, czy to dziecko było małe, czy dorosłe i akurat świeżo po ślubie, jak to miało miejsce w przypadku Maxa Hechta, syna spoczywających tu Josefa i Valeski. Napis dodatkowo podaje, iż Max i jego małżonka Rose z domu Riessner utonęli w trakcie rejsu łodzią w miejscowości Arnswalde, dzień po swoim ślubie. Dziś to Choszczono w województwie zachodniopomorskim.

Wróciłam z Gliwic do domu. Lampka została zapalona, więc zaczęłam szukać informacji na temat gliwickich Hechtów, ich syna, „chwilowej” synowej oraz owego wypadku, o którym wzmiankę umieszczono na nagrobku na Górnym Śląsku, choć dramat miał miejsce daleko na Pomorzu.

Pochodzący prawdopodobnie z Imielina, Josef Hecht imał się różnych spraw mieszkając w Gleiwitz. Był dorożkarzem, ale i miał coś wspólnego z piekarnią wytwarzającą macę. Być może i w Zabrzu prowadził sklep. W Gliwicach mieszkał przy dzisiejszej Plebańskiej oraz Jagiellońskiej.

 

Doszukałam się co najmniej szóstki dzieci. Oprócz wspomnianego Maxa, urodzonego w 1884 roku w Gliwicach, na pewno Valeska i Josef Hecht mieli syna Kurta, potem Moritza oraz trzy córki. Co ciekawe, wszystkie córki za mężów wybierały polskich Żydów, choć rodzina była niemiecka. Najstarsza Róża, w Rybniku, w 1920 r. poślubiła Judkę Kupermanna ze Zwolenia. Elfriede, po tym jak szybko została wdową, wyszła za mąż za pochodzącego z Żarek Majera Krakauera i wyprowadziła się z Gliwic do Rybnika. Powinnam dodać, że jej pierwszy mąż też nie był Niemcem i nosił bardzo polskie nazwisko Chrzanowski. Najmłodsza Irma, w moim rodzinnym mieście, zapewne wyswatana przez obie siostry, wówczas już rybniczanki, wzięła sobie za męża rozwodnika – ➡ zegarmistrza z krakowskiego Podgórza, nota bene kolegę Krakauera. Ich losy na ten moment pominę, bo o zegarmistrzu już kiedyś pisałam, a Krakauer jest zbyt skomplikowaną postacią, by go opisać w kilku zdaniach. Ciekawe, jak na tych tzw. „Ostjuden” zięciów reagowała rodzina Hechtów.

Dziś interesuje mnie to, co się stało na wodach jeziora obok Choszczna. Max Hecht znalazł sobie wybrankę daleko od Śląska. I wybrał niemiecką Żydówkę. Tak zresztą, jak i jego bracia. Jego przyszła, zaledwie dwudniowa żona, urodziła się w małym miasteczku Seelow, leżącym ok.70 km na wschód od Berlina. Rosalie pochodziła z rodziny Reissnerów, którzy należeli do nielicznej społeczności żydowskiej w tej miejscowości. Ponoć pod koniec XIX w., czyli za jej dzieciństwa, w Seelow mieszkało, tak pi razy oko, 50 Żydów, z których większość stanowili członkowie jej rodziny. Nie ma się więc co dziwić, że w swoim mieście nie znalazła przyszłego męża. Jak doszło do skoligacenia Maxa Hechta z Oberschlesien z Rosalie Reissner z Brandenburg to tajemnica. Wszystko poszło zgodnie z obowiązującymi wtedy prawidłami i zaręczyny ogłoszono w gliwickiej prasie w grudniu 1910 roku.

Zgodnie z kolejną tradycją ślub został zawarty w rodzinnej miejscowości panny młodej. Akt małżeństwa wskazuje na kolejną profesję taty Maxa. Josef Hecht w czerwcu 1911 roku był handlarzem końmi. I to tłumaczy „Ostjüdisch” zamążpójścia dwóch jego córek. Judka Kupermann oraz Majer Krakauer też handlowali końmi. Świadkami zawarcia tego górnośląsko-brandendurskiego małżeństwa byli lokalsi, czyli brat panny młodej oraz rzeźnik z Seelow.
28 czerwca 1911 roku Rosa i Max odpowiedzieli twierdząco na pytanie czy chcą się pobrać. Urzędnik stanu cywilnego z Seelow to oświadczenie przyjął, a państwo młodzi myślami byli już w podróży poślubnej.

Arnswalde, czyli dzisiejsze Choszczono było przepiękną miejscowością położoną nad jeziorem Klückensee. Dlaczego akurat tam pojechali? Może ktoś im polecił ten urokliwy zakątek, a może ktoś z rodziny miał tam jakieś powiązania biznesowe. Na starych fotografiach i pocztówkach z Arnswalde widać łodzie na jeziorze, przystań, plażę, molo, łabędzie, piękną zabudowę, elegancką promenadę i lasy. Jak podają internety, późniejsze Choszczono było jednym z bardziej zniszczonych miast na Pomorzu. W 1945 r. 80% tej miejscowości legło w zgliszczach. Gdy Max Hecht i jego młoda żona rozpoczynali swoją Hochzeitsreise wyglądało tak.

Może zatrzymali się w Hotelu Ladisch przy Rynku naprzeciw przepięknej fontanny z postacią żniwiarki. Przyjechali z Seelow zmęczeni, w końcu to było ponad 120 km. Arnswalde na pewno ich zauroczyło. Zobaczcie sami, jakie było piękne, co pokazuje kilka filmów stworzonych ze starych zdjęć. 

Rejs łodzią kusił. Zginęli dwa dni po swoim ślubie. Utonęli. Nie wiem, czy wyłowiono zwłoki. Jeśli je wyłowiono, to gdzie zostali pochowani? W Choszcznie? A może w Seelow?

Po samej tragedii, w śląskiej prasie, ukazała się klepsydra podpisana przez rodziców oraz rodzeństwo.

Jedyną wzmiankę prasową na temat wypadku znalazłam w Nowinach Raciborskich. Co prawda Nowiny na początku lipca 1911 r. napisały o Szprewie pod Berlinem, ale wszyscy dobrze wiemy, że prasa przeinacza fakty.

Po latach, na nagrobku państwa Hecht w Gliwicach, kamieniarz złoconymi literami dopisał wzmiankę upamiętniającą ich syna oraz synową.
Josef Hecht zmarł w 1918, a Valeska w 1930 roku.

Valeska na pewno strasznie przeżyła śmierć swego syna. Potem pochowała męża, a pod koniec 1921 r. zięcia. Jej owdowiała córka Frieda, stojąc nad trumną męża, nosiła pod sercem syna. Pogrobowiec Adolf, syn Adolfa i Friedy, zarazem wnuk Valeski i Josefa Hechtów, urodził się w Gliwicach na początku czerwca 1922. Niewiele wiem o innych wnukach Hechtów, ale ten na pewno wojnę przeżył. Wiele lat temu pisałam o jednej ➡ Mariannie Hecht, i teraz, przy okazji tej historii, doszło do mnie, iż owa ocalała Marianna też była wnuczką gliwickich Hechtów. No, ale to już są historie związane z moim Rybnikiem, ojczymem Adolfa – Majerem Krakauerem, II wojną i powojennymi tajemnicami, a nie z nagrobkiem w Gliwicach, czy śmiercią Maxa i Rosy Hecht w wodach jeziora Kluki. Jedno jest pewne. Gliwiccy Hechtowie mieli wiele powiązań z Rybnikiem i będę w tym jeszcze drążyć. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Tragedia zapisana na nagrobku została wyłączona
19 lipca 2020

Sprawa Brauerów – ciąg dalszy

Pół roku minęło od momentu, gdy rozpoczęłam opisywanie zmagań z Salo Brauerem – górnośląskim wagabundą. Zanim przejdziecie poniżej, przeczytajcie o początku całej akcji z karczmarzem z podrybnickiego Niewiadomia. ➡ http://szufladamalgosi.pl/salo-brauer-gornoslaski-tulacz-cz-1/

Przez całą pandemię nawet nie spojrzałam w teczkę opisaną „Salo Brauer”, choć to był idealny czas, by dalej szukać i tym samym nie analizować ilości zachorowań. Jakoś mi nie zeszło. Powrót do pracy po lockdownie, a dokładniej cień, który gdzieś tam ujrzała Kasia (opisana w linku wyżej) chyba kazał mi ponownie zabrać się za rodzinę Brauerów. Wiedząc, że w przypadku Salo od jakiegoś czasu stoję przed wysokim murem i walę w niego bez efektów, przerzuciłam się na rodzinę teściów. Czy też inaczej mówiąc swatów Salo Brauera, tj. teściów jego pierworodnego syna Samuela. Nom omen też Brauerów. W sumie niejednemu Żydowi Brauer na nazwisko 🙂
Dzisiejsza opowieść będzie bardzo górnośląska, bo powędrujemy od Niewiadomia pod Rybnikiem, przez Żory, do Bytomia, Chorzowa, Rudy, Gliwic czy Zabrza. A że Rybnik mi najbliższy, to w nim się zatrzymamy dłużej na końcu.

Krótko przypomnę, iż sprawa tajemniczego Salo z Niewiadomia zaczęła się ciut wyjaśniać, gdy znalazłam o nim wzmiankę w książce Jana Delowicza o żydowskiej społeczności pobliskich Żor (dawnej Sohrau). U pana Delowicza ujrzałam informację, że córka żorskiego karczmarza Dawida Brauera – Regina, wyszła za mąż za pierworodnego niewiadomskiego karczmarza Salo Brauera. Samuel Leo, urodzony w 1880 r. w Kuchelnej (dziś to wieś Chuchelná w Czechach w powiecie opawskim) w wieku 23 lat wziął sobie żorzankę o tym samym nazwisku. Był dzieckiem karczmarza z Niewiadomia i ożenił się z karczmarką z Żor. Nazwisko to samo i fach ojców ten sam. Dzięki koledze genealogowi z Anglii doszłam do tego, jak te nitki Brauerów ze sobą powiązane w przeszłości. Otóż teściowie byli braćmi! Salo był bratem Dawida, więc Samuel ożenił się ze swoją kuzynką! O ile o podrybnickim Gasthauzie Salo niewiele wiem, to o teściowym geszefcie już więcej.
Teść Samuela i zarazem wujek – Dawid Brauer prowadził w Żorach gospodę w dużym budynku, który do dziś stoi u zbiegu ulic Dworcowej i Dolne Przedmieście. Obecnie mieści się w nim Miejski Ośrodek Kultury.

Ponoć na parterze znajdował się zajazd. Na jego zapleczu były stajnie dla koni, w piwnicach mieścił się skład lodu, a na piętrze wielka sala przyjęć oraz mieszkania. Za czasów Dawida co roku odbywał się tam bal hutniczy pracowników „Huty Paweł” należącej do żydowskiej rodziny Panofskich. W sieci można znaleźć pocztówkę przedstawiającą posiadłość żorskiego Brauera. Prawa, że dostojnie? Pamiętajcie, że Żory to nie były Gliwice, czy Bytom, więc wielkość i rozmach budynku wyraźnie świadczy o zamożności Dawida.

Niestety, Gasthaus mojego niewiadomskiego Brauera nie załapał się nigdy na żadnej karcie pocztowej. Wiem jak ten budynek wygląda obecnie i dlatego sądzę, że Brauer z Sohrau miał paradniejszy i bogatszy geszeft. Nie oznacza to jednak, że nasz Salo był biedniejszy. Biorąc pod uwagę ilość ziemi, którą posiadał i co za nią kupił, gdy opuszczał ziemię rybnicką, to chyba ich majątki były mniej więcej takie same.

Przez to, że Salo zatarł wiele śladów (i chyba nadal zaciera), to może poprzez teścia syna coś się uda ustalić. Może ktoś… coś… Poczekam jak zwykle.
A na razie historia żorskiego Dawida i jego rodziny.

Urodził się ok. 1852 r. Z żoną Rosalie Guttmann dorobił się szóstki dzieci. Jedną z córek była Regina, żona wspomnianego Samuela Leo. Po ślubie w Żorach w 1903 r., para ta przeprowadziła się do Bytomia, a za jakiś czas do Chorzowa, czyli wówczas Königshütte. Przy Kronprinzenstrasse nr 47 Samuel z żoną mieszkał i prowadził „Gastwirtschaft”, czyli też karczmę. Na pewno żył jeszcze w 1915 roku i na pewno nie żył już w 1927 r. Gdzie zmarł nie wiem. Wiem za to, że z Reginą miał 8 dzieci, z których większość zakończyła swe życie tragicznie. Zresztą tak jak i żona, którą naziści wywieźli z Breslau do Rygi i tam zamordowali. Miała 63 lata. W ubiegłym roku jesienią, szukając chorzowskich śladów po Brauerach, przydreptałyśmy z Kasią pod opustoszałą kamienicę, w której mieszkali i pracowali Samuel i Regina Brauerowie.

Zaplecze, czy też tyły budynku przy obecnej ulicy 3 Maja 47 były mało przyjazne i nie zachęcały do odwiedzin. Z jakiegoś komina walił duszący dym, który w połączeniu z listopadową mgłą sprawił, że uciekałyśmy stamtąd w te pędy. Historia dzieci tej pary czeka jeszcze na pełne odkrycie, choć już teraz wiem, że jest równie ciemna i przytłaczająca jak ten dym, który wydobywał się z komina kamienicy, która kiedyś należała do Samuela i Reginy.

Siostrą Reginy, najstarszą z córek Dawida Brauera była Hulda, której mąż Benno Kiksmann pochodził z Rudy Śląskiej. Benno handlował w swoim rodzinnym mieście, trochę w Zabrzu i Gliwicach. Zapewne mieli dzieci. Może chodziły w tych oryginalnych gumowych mantlach, którymi handlował Benno 😉 Jaki był los państwa Kiksmannów? Tu akurat nie mam kompletnego pojęcia.

Następną z żorzanek, które dzieciństwo spędziły nad Gasthausem taty Dawida była Paula. Jej wybranek Isidor (Iwan) Loebinger był destylatorem, ale i oberżystą, tym razem w Zabrzu. Przez jakiś czas para mieszkała w Gliwicach. Oboje deportowano z Hamburga do getta w Mińsku w listopadzie 1941 r. To była podróż w jedną stronę. W mińskim getcie zginęło ponad 100 tysięcy Żydów.

Rok młodsza od Pauli była Laura urodzona w 1882 r. w Żorach. Wyswatano ją z Hugo Schüftanem z odległego Dobrzynia. Choć sądzę, że gdy się pobierali Hugo już handlował „trzićwierciowymi” chustami, koronkami do łóżek, czy pluszowymi paltotami w Bytomiu. Po przeprowadzce Schüftanów do Gliwic Laura zmarła. Jej męża, czyli zięcia żorskiego restauratora wywieziono z Gleiwitz w jednym z ostatnich transportów do obozu zagłady. Był w moim wieku. Miał 58 lat. Na szczęście ich córka Miriam zdołała wyjechać z Niemiec przed ostateczną likwidacją śląskich Żydów. Zmarła w Izraelu w 2001 r.

W Gasthausie na żorskim Dolnym Przedmieściu dorastało jeszcze dwóch synów Dawida i Rosalie. Starszego z nich Louisa opiszę na końcu, bo on „mój” – rybnicki. Najmłodsze z dzieci Brauerów na pewno ucieszyło rodziców, gdyż był to chłopak. Friedrich, zwany Fritz, był 12 lat młodszy od swej najstarszej siostry Huldy. I on, jak reszta rodzeństwa, wyjechał z maleńkich Żor w wielki świat. Ślub wziął w Lublińcu, skąd pochodziła jego wybranka Anne Apt. Na chwilę zakotwiczyli w Bytomiu – tam urodziła im się córeczka Käthe. Zapewne szybko młodzi małżonkowie uznali, że Gliwice to bardziej nowoczesne miasto, lepsze do biznesu i życia i w nim zamieszkali na początku lat 20. Przy ul. Tarnogórskiej Fritz handlował i mieszkał.

W tamtym czasie ojciec całej brauerowej rodziny, karczmarz Dawid też powoli zbierał się do opuszczenia Żor. Na jakiś czas zamieszkał w Katowicach przy Plebiscytowej (wówczas Heinzelstrasse), ale sądzę, że najmłodszy z rodzeństwa Fritz postanowił wiekowego tatę, wówczas już wdowca, zabrać do siebie. Syn w 1923 r. zamieścił ogłoszenie o zmianie mieszkania z Kattowitz na Gleiwitz. Innym, o ile nie ważniejszym od wieku karczmarza powodem, był podział Śląska. Katowice przypadły Polsce a Brauerowie czuli się Niemcami.

Gasthausbesitzer aus Sohrau, czyli właściciel zajazdu z Żor, ostatnie lata życia spędził w Gliwicach, gdzie zmarł w wieku 75 lat.  Został pochowany w Gliwicach na nowym cmentarzu żydowskim. Miało to miejsce latem 1927 r. Jego nagrobek niestety się nie zachował do naszych czasów. Jednak jeśli ktoś ciekaw to może podjechać do Gliwic, do Domu Pamięci Żydów Górnośląskich, by zobaczyć jak wygląda miejsce, gdzie zmarłego Dawida poddano rytualnemu oczyszczeniu i gdzie wygłoszono mowę pogrzebową nad jego trumną.

O śmierci ojca oraz teścia informowali ci, którzy jeszcze wtedy żyli: czyli owdowiała córka Regina Brauer, zięć Benno Kiksmann z żoną, zięć Iwan Loebinger z żoną, zięć-wdowiec Hugo Schüftan, oraz synowie Louis i Fritz z żonami. Ta klepsydra to niesamowite źródło informacji. Z niej mogłam wiele wywnioskować.

Po śmierci taty, Fritz nadal pracował w Gleiwitz. Prowadził interesy ze szwagrem Schüftanem, szukał pracowników, opłakiwał, a może nie, zmarłą teściową, patrzał z troską na dorastającą córkę.

Nadeszły lata trzydzieste. Zło czaiło się już z wszystkich stron i wyłaziło z każdego kąta. Fritz i Anne coraz częściej zastanawiali się, czy są bezpieczni w swoim kraju. Może żałowali, że nie zostali w polskiej części Górnego Śląska. Mieli kontakt z bratem i bratankami Fritza, którzy w pobliskim Rybniku, co prawda musieli walczyć z różnymi aferami, ale choć nie patrzeli pomnik Führera. Latem 1937 r. wygasła, obowiązująca na tym terenie, tzw. konwencja genewska o ochronie mniejszości narodowych. Gliwicki rabin Ochs protestował przeciwko zakazowi organizowania imprez masowych przez ludność żydowską, co oczywiście nic nie dało. Z 9 na 10 listopada 1938 r. był świadkiem spalenia synagogi. Został dotkliwie pobity i aresztowany. Wraz z innymi Żydami wywieziono go do hitlerowskiego obozu koncentracyjnego Buchenwald. Czy aresztowano wtedy też Fritza Brauera? Sądzę, że tak. Jego sklep w grudniu 1938 r. przejął jeden Heinrich.

Żona Anne i osiemnastoletnia Käthe już wiedziały, że jak tylko Fritz wróci, to muszą szukać możliwości wyjazdu. Fritz wrócił, jak wielu gliwiczan i rabin Ochs. Ten ostatni zdołał wraz z żoną i synem wyjechać do Anglii. Jego miejsce pod koniec kwietnia 1939 r. zajął rabin Egon Löwenstein. Czy już wtedy zwrócił uwagę na urodę młodej Käthe Brauer? Wnuczka żorskiego karczmarza musiała być piękną dziewczyną. Patrzę na jej fotografię z lat 60-tych. Ogromne oczy miała i bardzo wyrazistą urodę.

Być może to zbieg okoliczności, a może nie, że Fritz i Anne Brauerowie, ich córka oraz rabin Löwenstein za przyszłą ojczyznę wybrali Chile. Tym potomkom żorskiego restauratora się udało. W czerwcu 1939 roku wyjechali z Gleiwitz. Rabin Egon Löwenstein, przyszły mąż Käthe Brauer, wraz z nimi. Rzesza pozbawiła ich obywatelstwa niemieckiego. Wszystkich, za wyjątkiem Katarzyny, pochowano na południowoamerykańskich cmentarzach. Pani Kathe Brauer de Lowenstein, żona rabina, dożywszy 96 lat, zmarła 4 lata temu w Izraelu. Ta historia zakończyła się szczęśliwie. Kamienica przy ul.Tarnogórskiej w Gliwicach, którą opuścili z przysłowiową jedną walizką, nadal stoi.

Kolejna opowieść będzie dla mnie bardziej osobista, bo dotyczy rybnickiej nitki Dawida Brauera.

Opisałam, na tyle na ile potrafiłam losy 5 z dzieci Dawida. Zostało mi szóste dziecko, czyli drugi syn – Louis Brauer. Gdy się za niego zabierałam, to wiedziałam jedynie kiedy i gdzie się urodził. Sohrau, 1880 r. Dzięki odnalezionej klepsydrze informującej o pogrzebie jego taty pojawiła się żona – Else Priester. Połączenie tych obu nazwisk wywołało taki „klik” w moim rozumie. Ten pierwszy klik był delikatny i za mocno mnie nie kopnął. Coś mi zaświtało, ale odłożyłam to nazwiskowe powiązanie z Rybnikiem do bocznej szufladki. Na szczęście po paru dniach przyszedł kolejny, zewnętrzny impuls. Impuls, który powoduje, że trzeba szukać oparcia w hobby, by odizolować się od złych bodźców ze strony otoczenia i to mnie olśniło. Małgosia! Sprawdź w swoich folderach, czy jakiś Louis Brauer nie ożenił się przypadkiem z jakąś Priesterówną. Bo to, że Louisa Brauera mieliśmy to wiedziałam. Bingo! Znalazłam akt urodzenia chłopca z taty Louisa i mamy Else z domu Priester! Jak spojrzałam na imię chłopca to już więcej mi nie trzeba było. Lothar! Czyli młodszy brat Maxa! A o nim wiem dużo, gdyż wiele razy już o nim opowiadałam przy różnych okolicznościach.

Tym, którzy wolą słowo pisane od mówionego, historię rybnickich potomków Dawida Brauera zwyczajnie opiszę. Voilà! Urodzonemu w 1880 roku Louisowi na pewno rodzice szukali bogatej żony. Żory były i są blisko Rybnika, Dawid zapewne często tu bywał, więc znał kupca Adolfa Priestera. A u Adolfa dorastała szykowna dziołszka. Raz, dwa, trzy i ich wyswatano. Na ślubie, który odbył się w rybnickiej synagodze w 1907 roku świadkami byli obydwaj ojcowie pary młodej, czyli żorski restaurator Dawid Brauer oraz rybnicki kupiec Adolf Priester.

Tym samym kamienica przy ul. Sobieskiego 11 (wtedy Breitestrasse) przeszła po kądzieli z Priesterów na Brauerów. W tym miejscu można wspomnieć, że około 3 lata temu została sprzedana przez prawnuczkę Dawida i Adolfa. Była ostatnią kamienicą, która była w rękach żydowskich w Rybniku.

W tym domu przyszli na świat dwaj bracia, z których jeden szczególnie rozpalał emocje rybniczan. Ich tata, jako syn karczmarza, kontynuował tradycje i prowadził szynk. Kilka lat temu, w piwnicach kamienicy jeszcze były żelazne płozy do kulania beczek z piwem. Synowie, urodzeni odpowiednio w 1908 roku – Max, oraz w 1909 – Lothar, chyba fachu po tacie oraz dziadku nie przejęli. Zresztą trochę się w swojej młodości naoglądali i błąkali po okolicznych miastach śląskich i dopiero na początku lat 30. powrócili na stałe do Rybnika, który od 1922 r. był polskim miastem. Lothar przedtem mieszkał w Opolu i Gliwicach, z kolei Max w Strzelcach Opolskich i również w Gliwicach. Zapewne tam doszli do wniosku, że może trzeba przeciwstawić się ojcu i przebranżowić. Handel skórami to był ich wybór. Max, oprócz wspólnego interesu z bratem przy Sobieskiego miał swój własny przy Kościelnej.

W kamienicy, która onegdaj należała do rodziny ich matki po jakimś czasie otwarli przedstawicielstwo znanej firmy Wohlwort, czyli Woolworth. Tata Louis zajmował się już tylko sprawami gminy żydowskiej, której był reprezentantem, a bracia rozwijali biznes. I rozbijali się po Rybniku.

Chyba o żadnej z rodzin żydowskich w Rybniku, w okresie międzywojennym, nie pisano tyle ile o Brauerach. Ilość poważnych afer, skandali, drobnych szwindli czy nawet burd jest, że tak powiem, imponująca jak na to maleńkie miasto. Najważniejszą z sensacji było oskarżenie Maxa Brauera o molestowanie nieznanej z personaliów chrześcijanki przy starym kościele (lub też w jego wnętrzu, bo różnie prasa pisała). Tą sprawą w 1936 roku zajmowała się prawie cała Polska, bo że Rybnik huczał to wiadomo. Nagłówki w gazetach można porównać do tych ze współczesnego nam „Faktu”. „Afera żydowskiego kupca i wzburzenie w Rybniku”. „Wielkie oburzenie społeczeństwa katolickiego z powodu profanacji starego kościoła w Rybniku”, „Potworna profanacja starego kościoła w Rybniku”, „Zdemolowanie żydowskich straganów po znieważeniu kościoła w Rybniku”, itp., itd.

Młodzież endecka atakowała, zbierano się na wiecach, rozrzucano antysemickie ulotki i wytrzaskano szyby w oknach kamienicy Brauerów. Max się bronił rozprowadzając kontrulotki, zakładając sprawy o pomówienie i odgrażając się. Wszystko ciągnęło się jak smród po gaciach i ostatecznie „niepoczytalny bluźnierca”, jak pisano o Maksymilianie, został skazany jedynie za obrazę policjanta i wygrażanie bronią. Wyrok brzmiał dwa miesiące więzienia z warunkowym zawieszeniem. Mniej więcej w tym samym czasie brata Lothara oskarżono o zniewagę godła państwowego, gdyż sprzedawał płyn w butelkach, na których znajdowało się godło wraz z inicjałami „LB”, co mogło oznaczać Lothar Brauer. Ponadto Brauerowie zostali oskarżeni o to, że zakłócali spokój niedzielny. Bowiem w trakcie nabożeństw któryś z nich jeździł hałaśliwie na motocyklu. Wiarygodnych świadków jednak nie znaleziono. Te „gównoburze”, jak to się dziś nazywa, nie przeszkadzały klientom, a jedynie pismakom z „Narodowca”.

Gdy po jakimś czasie miasto się w miarę uspokoiło, to w 1937 roku trzasnęła kolejna sensacja. Do firm braci weszła specjalna komisja skarbowa, która miała przeprowadzić rewizję ksiąg podejrzewając Brauerów o wielkie szwindle. Prasa braci skazała bez wyroku, choć niczego niepokojącego komisja nie ustaliła. Jakby tego wszystkiego było mało, to pod koniec kwietnia 1939 roku Max znowu został oskarżony przez ówczesne media o gwałt na ekspedientce pannie S, którego miał dokonać 10 kwietnia. Panna S. ponoć miała próbować popełnić samobójstwo przedtem napisawszy dramatyczny list do swoich rodziców. Przy okazji tej kolejnej afery prasa przypomniała, o profanacji kościoła przed paru laty i tu wyszło na jaw, iż niby molestowana wówczas chrześcijanka to była prostytutka. Oczywiście przez te wszystkie lata nieustalona z imienia i nazwiska.

Jeśli Max tych czynów dokonał, to nie mam dla niego żadnego słowa na usprawiedliwienie. Jednak wydaje mi się to wszystko szyte bardzo grubymi nićmi i było kompletną bzdurą. W gwałt na pannie S. nie wierzę. Nie wierzę chorowitej epileptyczce, a tym bardziej antysemickiemu „Narodowcowi”, który to opisał.

Dokładnie wtedy rodziło mu się pierwsze dziecko. 13 kwietnia 1939 roku Helena – żona Maxa urodziła córeczkę, której dano na imię Ruth, czyli Rutka. Pamiętajcie – 1939 rok! Za niecałe 5 miesięcy do Rybnika wkroczył Wehrmacht. Wszystkie seksualne czy gospodarcze afery przestały się liczyć. To co stało się z moimi Brauerami to dywagacje na podstawie kilku dokumentów, których skany mam w laptopie. Max, jego żona Helena, jego wiekowa mama Else z domu Priester, oraz maleńka córeczka Ruth, wojnę przeżyli. Prawdopodobnie jeszcze pod sam koniec sierpnia, przeczuwając co się może stać, wszyscy (w tym stary Louis Brauer – senior rodu i Lothar jego syn i zarazem brat Maxa) rozpoczęli ucieczkę na Wschód. Z powojennych kart rejestracyjnych Centralnego Komitetu Żydów Polskich widać, że rodzina dotarła do Lwowa i tam była w 1939. W rubryce „Przyczyna zmiany adresu” wpisano słowo „ewakuacja”. Ten sam powód podano dla roku 1941. Tym razem ewakuacja zawiodła Brauerów aż do Saratowa nad Wołgą w głębi ZSRR. To tak w połowie drogi między Woroneżem a Samarą. W pierony daleko od Śląska 🙁

Podróży nie przeżył stary Louis oraz Lothar cukrzyk. Ten ostatni ponoć (to wiem z plotek) w trakcie strasznej podróży pociągiem wyszedł gdzieś na ruskiej stacji, w środku tzw. nowhere, po coś do jedzenia. Pociąg ruszył i Lothara już nikt nigdy nie zobaczył.
Jak tych czworo przeżyło te lata nie mam pojęcia. Tym bardziej, że Else Brauer z domu Priester była około sześćdziesiątki i w podróży straciła męża oraz syna, a jej wnuczka Rutka była urodzona w 1939 roku, czyli była dzidziusiem. Jak silni musieli być Max skandalista i jego żona Hela pochodząca z Czechowic! Internety mi podpowiadają, że w Saratowie była dość spora grupa polskich Żydów, ale pamiętajmy, że Brauerowie, choć uciekali z Polski i zapewne mieli polskie obywatelstwo, to jednak wywodzili się z Żydów niemieckich. W Rybniku mieli potężną kamienicę, dobrze prosperujące interesy, służące i raczej nie byli przystosowani do biedy, jak wielu z polskich Żydów. Jeszcze te niemieckie pochodzenie w sowieckiej Rosji! Podejrzewam, że pracowali w kołchozach, bo to musieli robić wszyscy uciekinierzy w Saratowie. Dali radę i doczekali końca wojny. Wierzę w inteligencję swoich czytelników dlatego nie będę się silić by opisywać tego co było ich ówczesną rzeczywistością i czego musieli dokonać, by wrócić.
Powojenne transporty z Saratowa były chyba trzy. Łącznie wróciło wtedy z tego miasta do Polski około 2500 Żydów. Było to w 1946 roku. Cała trójka dorosłych Brauerów zarejestrowała się, nawet kilkakrotnie, w CKŻP. Początkowo podawali adresy pobytu w Katowicach, Gliwicach i Bielsku, a później w Rybniku w swojej, choć czy wtedy jeszcze ich (?), kamienicy przy ul. Sobieskiego 11. Ponoć Max nawet próbował odbudować swój przedwojenny biznes. W sądach wnosił o uznanych za zmarłych wielu członków swej bliższej i dalszej rodziny. Zapewne chodziło o odzyskanie majątku po zamordowanych Brauerach i Priesterach, czy rodzinie żony. Znowu z plotek wiem, że rodzina miała dalekiego wujka w Stanach (potwierdza to też karta rejestracyjna).

Jednak to nie tam Max, jego żona i nastoletnia już Rutka wyjechali w 1950 r. Rzeczpospolita Polska wydała im dowody rejestracyjne, wpisując narodowość żydowską. Dowody uprawniały do przekroczenia granicy polskiej po otrzymaniu wizy państwa Izrael. Mogli tylko wyjechać. Wrócić już nie. Mieli na to 3 miesiące od momentu wydania tych dokumentów. Rutkę, jako Różę, wpisano do dowodu mamy.

12 lipca 1950 roku, czyli 70 lat temu przekroczyli granicę polską. 19 lipca byli już w miejscu, w którym mogli się czuć bezpiecznie – w Izraelu. Dziś też 19. lipca – taka wyszła rocznica 😉 I znowu z plotek wiem, że pobyt w tym państwie im nie służył. Po jakimś czasie osiedlili się w Ameryce Północnej. Nie wiem co się stało ze starszą panią Brauerową geboren Priester. Być może ona wyjechała bezpośrednio do USA?

Max i jego czechowicka żona nie żyją od lat. Za to ich córka Ruth, urodzona w Rybniku krótko przed wybuchem wojny, odzyskała nieruchomość przy Sobieskiego 11 w latach 90-tych ubiegłego wieku. I ją wynajmowała nigdy nie godząc się na sprzedaż, choć wiele podchodów było 😉 Dopiero 3 lata temu, być może z racji wieku, sprzedała ten budynek. Nota bene, miała jeszcze jakieś nieruchomości w Bielsku po przodkach ze strony mamy.

Gdy łaziłam po pustych piwnicach pod kamienicą na Sobieskiego te kilka lat temu, to oprócz wspomnianych płóz do kulania beczek, kilku zardzewiałych kołowrotków z jakichś dźwigów zauważyłam miejsce po skrytce w murze. Wyobraźnia zaraz mi podpowiedziała, że być może przed ucieczką Max coś tam zamurował. Mam nadzieję, że jak wrócił z Rosji to udało mu się to odzyskać.

Ruth Brauer, o ile jeszcze żyje, jest w prostej linii rybnicką prawnuczką Dawida Brauera – żorskiego karczmarza. I to jest bardzo dobra wiadomość w tych porąbanych czasach.

A gdybyście byli ciekawi jak wyglądał ten domniemany rybnicki Casanova, to powiem, że miał 165 cm wzrostu, twarz okrągłą i oczy czarne, jak podaje rysopis w dowodzie osobistym. Gdy ja na niego patrzę, to widzę oczy smutne, w których widać to wszystko co przeszedł, by ratować kiedyś honor, a później życie – swoje i najbliższych. Zawsze go lubiłam, a teraz w końcu zobaczyłam jak wygląda i lubię go jeszcze bardziej.

Niech ich dusze będą związane w węzeł życia.

Źródła z których korzystałam:
Archiwum Państwowe w Raciborzu, Centralna Biblioteka Judaistyczna ŻIH’u, Śląska Biblioteka Cyfrowa, Żydowski Instytut Historyczny, Israel State Archives, Słownik Żydów w Zabrzu, serwis ancestry.com, Jan Delowicz „Gmina Wyznania Mojżeszowego w Żorach 1511-1940. Z badań nad historią miasta.” Zdjęcia współczesne – M.Płoszaj

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Sprawa Brauerów – ciąg dalszy została wyłączona
1 maja 2019

Margarete Biberstein z Rybnika, a święta Edyta Stein

Jak zwykle miało być o kimś innym, a będzie o jednej Małgorzacie – dalekiej powinowatej Edyty Stein. Wielką miałam kołomyję myślową w łepetynie, ale udało mi się pozbierać myśli i fakty do kupy, by móc Wam przedstawić powiązanie Rybnika z niemiecką filozofką, Żydówką, następnie karmelitanką bosą, męczennicą, świętą katolicką i patronką Europy.

Zanim jednak dojdę do Edyty, kilka słów o rodzinie, która w Rybniku mieszkała przez wiele lat. Schäfferowie na pewno byli u nas już w pierwszej połowie XIX w. Głównie parali się sprzedażą i produkcją alkoholu. Karczmarze i destylatorzy. Jednym z nich był Jakub, w internetach często widniejący jako Jacques. Wraz z żoną Hedwig dorobił się czwórki dzieci. Jedną z nich była Margareta urodzona w Rybniku w 1891 r.

Jacques z żoną, gdy Margarete była jeszcze mała, wyprowadził się z Rybnika i osiadł w Gliwicach. Na pewno to miasto dawało mu lepsze warunki do handlu.

Margarete miała 13 lat, a jej przyszły mąż ogłaszał się już jako gliwicki lekarz specjalista od zaburzeń przewodu moczowego, przyjmujący swoich pacjentów przy Wilhelmstrasse. Dziś to ulica Zwycięstwa – nadal jedna z ważniejszych ulic miasta.

Dr Friedrich Biberstein, bo o nim mowa, urodził się w Siemianowicach, czyli ówczesnej Laurahütte w 1879 r., jako syn Ludwiga i Cecylii. Miał o rok starszą siostrę. Niestety, ich mama zmarła młodo, osierocając Friedricha i Rudolfinę. Jego tata Ludwig (nauczyciel) ożenił się po raz drugi i z tego związku narodził się jeszcze jeden Biberstein – Hans. Macocha przyszłego doktora, a zarazem męża naszej rybniczanki Małgorzaty, nazywała się Dorothea i pochodziła z Rawicza. Wiem, że trochę to skomplikowane, ale właśnie przez Hansa dojdziemy do Edyty Stein, dlatego musicie się skoncentrować. Genealogia to nie jest taka prosta sprawa jakby mogło się wydawać. Po jakimś czasie zmarło się i ojcu Friedricha, Rudolfiny oraz Hansa, a druga pani Biberstein została sama z dwójką przybranych dzieci oraz swoim własnym, czyli Hansem. Jak to opisała Edyta Stein w swojej autobiografii, ojciec tej trójki Bibersteinów był bardzo lubianym i cenionym człowiekiem. Jako nauczyciel, nie zapominajmy, że Żyd, uczył również katolików i jednego z nich przygotowywał do bycia księdzem. Gdy po wielu latach wdowa po nauczycielu z Huty Laura, spotkała właśnie tegoż księdza we Wrocławiu, usłyszała wiele ciepłych słów o swoim mężu, zarazem nieznanym teściu naszej rybnickiej Małgorzaty. Wiem, wiem, już jesteście pogubieni w tych rodzinnych zawiłościach. No to mały skrót: był jeden cudowny i światły żydowski nauczyciel w Świętochłowicach, który miał z pierwszego małżeństwa syna Friedricha i córkę Rudolfinę. Zmarło się jego pierwszej żonie, więc ożenił się drugi raz i spłodził syna Hansa. Potem zmarło się i nauczycielowi. A w międzyczasie, gdzieś tam na skraju państwa niemieckiego, w małej pipidówie o nazwie Rybnik, w bogatej rodzinie Schäfferów przyszła na świat Margareta. Jej rodzice uznali, że pipidówa to nie jest miejsce dla nich, więc przeprowadzili się do Gliwic. A w tym mieście pracował już, jako uznany lekarz, syn nauczyciela z pierwszego małżeństwa. Skumali? Jak nie, to trza wrócić do liceum i powtórzyć lekcje z logiki. Jak tak, to lecę dalej. W Gliwicach, gdzie zamieszkali bogaci rybniczanie Schäfferowie ze swoją Małgosią, pracował już jako lekarz, Friedrich Biberstein. W 1910 r. doszło do zaręczyn 19-letniej dziewczyny ze starszym o 12 lat doktorem, którego młodszy, przyrodni brat za równo 10 lat ożeni się z siostrą Edyty Stein – Erną. Zaręczyny Margerete i pana doktora oficjalnie ogłoszono w prasie lokalnej. Następnie urząd stanu cywilnego podał informację o ślubie młodej dzierlatki z dojrzałym już mężczyzną, przy okazji informując kto się urodził, czy też kto przeszedł na drugą stronę mocy. 

I tu, przy tym ślubie, wreszcie doszłam do styku: katolicka patronka Europy i Rybnik. Otóż siostra świętej Edyty Stein była szwagierką rybniczanki – Małgorzaty Biberstein z domu Schäffer. No dobra, czaję, że wam się też w głowach już wsio plącze, ale jak się wczytacie uważnie, to skumacie. Edyta pochodziła z wielodzietnej rodziny, ale Erna z racji zbliżonego wieku była jej sercu najdroższa. Dlatego też rodzinie Bibersteinów, ta filozofka poświęciła sporo miejsca w swojej autobiografii, z której czerpię większość informacji.  Edytka ciepło pisała o nauczycielu (sądzę, że z racji tego, iż poświęcał swój czas katolikom), delikatnie obsmarowała szwagra Hansa i jego niesamowite przywiązanie do matki, nazywając matczyną miłość, wręcz tyranią. Już będąc zakonnicą pisała o nim niby delikatnie, a jednak z pewną ironią. Hans, na mój rozum to takim rozpieszczonym mamincyckiem i bawidamkiem był. Poniższa fota, u stóp wielu lasek, to obrazuje. Choć… był i niezwykle mądrym, inteligentnym i i zapewne normalnym facetem. Dociekliwym polecam wspomnienia Edyty.

 Noooo i nasza europejska święta wyraźnie napisała, iż starszy, przyrodni brat Hansa, czyli nasz gliwicki lekarz od moczowodów, bardzo bogato się ożenił (przypominam, iż z urodzoną w Rybniku Małgosią), dzięki czemu zaborcza macocha oraz młodszy brat Hans mieli się przez lata lepiej finansowo.

Całej historii świętej Edyty Stein nie będę przytaczać, bo łatwo ją znaleźć w Internecie. Wszyscy wiemy, że odeszła od wiary żydowskiej, co dla większości jej rodziny było straszne. Szczególnie dla mamy  wszystkich Steinów. To właśnie Erna, żona rozpuszczonego przez matkę Hansa Bibersteina, powiedziała rodzinie o zamiarze wstąpienia do klasztoru karmelitek przez Edytę. Jak widać ze zdjęcia Erna na stare lata bardzo elegancką damą była.

Jaki los spotkał przyszłą patronkę katolickiej Europy? Auschwitz. Tam zginęła też inna z jej sióstr – Rosa. Wykształcona Erna i jej, równie kształcony mąż Hans, zdołali wyjechać z dziećmi do USA i tam zmarli, jako i ich dzieci urodzone we Wrocławiu. A nasza rybnicka Małgosia – daleka powinowata Edyty?

Powiem wam tak: Uffff. I ona, i jej  mąż urolog, i ich jedyna córka Eva, też uratowali swoje życie i spoczęli w normalnych grobach na amerykańskiej ziemi. Urodzona w Rybniku Margaret Biberstein, z domu Schäffer, zmarła w wieku 85 lat w Nowym Jorku. Jej mąż, Friedrich Wilhelm Ludwig Paul Biberstein, zmarł mając 87 lat w tym samym mieście. Oczywiście, z racji różnicy wieku, Friedrich zmarł sporo lat przed swoją Margarete. Ich jedyna córka Eva (po mężu Ramos) też już nie żyje od 2001 r. Dzięki Centralnej Bibliotece Judaistycznej Żydowskiego Instytutu Historycznego wiemy, kiedy wyjechali do Ameryki. Margarete wraz z córką w kwietniu 1937 r. Mężowi udało się opuścić Gliwice rok później. 

Tyle. Zawsze będąc w naszej rybnickiej bazylice p.w. św.Antoniego patrzę na ogromny witraż z Edytą Stein.

I tak se myślę: Żydówka, choć katoliczka. Niemka, przez rodzinę Górnoślązaczka, demokratka, przez pewien czas ateistka, potem siostra Teresa Benedykta od Krzyża, na pewno Europejka. Ponoć, gdy ją aresztowano w klasztorze w Holandii powiedziała do swej siostry: Chodź, idziemy cierpieć za swój lud. Wiem na sto procent, że cierpiałaby widząc, co w dzisiejszych czasach robią wyznawcy wiary, którą wybrała, z kukłą w Pruchniku. Wiem na sto procent, że cieszyłaby się ze zjednoczonej Europy. I wiem na sto procent, że z nią, choć organicznie nie znoszę zakonnic, mogłabym se pogadać. Choćby o dalekiej powinowatej – Margarete Biberstein, dla której zrobiłam tą nową, maluśką szufladeczkę.

Korzystałam z autobiografii Edyty Stein w wersji angielskiej pt. „Life in Jewish family. 1891-1916”, portalu www.geni.com, Wikipedii, Centralnej Biblioteki Judaistycznej, zasobów Śląskiej Biblioteki Cyfrowej, Archiwum Państwowego w Raciborzu, strony https://www.wikitree.com/wiki/Biberstein-2, no i swojego umysłu. Mam nadzieję, że Wam się mózgi nie zagotowały od genealogicznych zawiłości 🙂 

19 listopada 2017

Aleksander Waldberg – rybnicki zegarmistrz i jubiler

Zdarza się, że dzięki Szufladzie odnajdują się cudem uratowani potomkowie rybniczan. To za każdym razem sprawia mi wielką radość i w takich momentach stwierdzam, że ten skromny blog ma sens. Są nikłe szanse, że będzie tak i tym razem, ale nawet jeśli nikt w twojej sprawie Aleksandrze nie napisze, to należy ci się przypomnienie.

Jak zwykle wiem wielkie nic, o ile „nic” może być wielkie :mrgreen: W twoim przypadku to skrawki z reklam czy jakichś wstrętnych antysemickich artykułów. Nazywałeś się Aleksander Waldberg. Czasem reklamowałeś się jako Aleksy. Swój zakład zegarmistrzowski zacząłeś promować w Rybniku mniej więcej pod koniec lat 20-tych, choć jak to wynika z reklam fachowcem byłeś od 1900 r. Początkowo na rogu Placu Wolności – naprzeciw nieistniejącego już kina, potem na ul.Łony, a ostatecznie na Rynkowej. Lubiłeś się przemieszczać z tym swoim geszefcikiem.

Twój warsztat, między składem skór (też prowadzonym przez Żyda) a salonem fryzjerskim, widać na zdjęciu przedstawiającym kamienicę Bezegów.

Polecałeś się łaskawej pamięci „Szanownej Klienteli” nie tylko jako „znany fachowiec w zawodzie zegarmistrzowskim”, ale i jako jubiler oraz optyk.

Nie byłeś rybniczaninem od urodzenia. Nie znalazłam żadnych informacji, wskazujących na to, skąd mógłbyś do nas przybyć. Zakładam, że twoje hebrajskie imię było inne, a tego Aleksego to sobie wymyśliłeś, bo tak na pewno lepiej brzmiało. Marketingowo lepszy był dumnie brzmiący Aleksander od jakiegoś Abramka, czy Mojżesza. I przez to skutecznie skryłeś swoje korzenie, bo namierzałam cię długo, ale bezskutecznie.

W reparacjach zegarów wieżowych miałeś praktykę od 1900 r. Byłeś elastyczny, nowocześnie prowadziłeś swoje małe przedsiębiorstwo – zlecenia można było załatwić u ciebie poprzez pocztę (WOW!), dawałeś towar i usługi za gotówkę i na dogodne raty. Wystarczyła legitymacja z fotografiją  😉 Wykonywałeś usługi tanio i rzetelnie. Regulowałeś podług chronometru. Tylko cenników nie wysyłałeś, no ale zapewne ceny negocjowałeś na bieżąco, więc cenników stałych nie było.

Miałeś i trudne momenty w swojej karierze. Najpierw dopadły cię antysemickie zmory. I to w dodatku na początku twojej kariery w Rybniku.

Potem z Ameryki przylazł krach. No cóż. Wielki kryzys dotknął wtedy prawie każdego. Nie uciekałeś od problemów, nie nakradłeś jak to zrobił twój ziomal Strauss, doprowadzając fabrykę skór do celowego bankructwa. Postąpiłeś zgodnie z prawem i zawnioskowałeś do Sądu o odroczenie wypłat. Myślę, że udało ci się wykaraskać z tarapatów, choć jakby tego wszystkiego było mało, to w 1934 r. jeden emeryt kolejowy z pięcioma nastolatkami obrabowali twój zakład i skradli ci towarów na niemałą kwotę 1600 złotych.

Nadal przykładnie płaciłeś podatki na rzecz gminy żydowskiej stosownie do swoich dochodów.

Zanim jednak doszło do tego rabunku ogłosiłeś swoje zaręczyny i w październiku 1933 r. wziąłeś ślub w rybnickiej synagodze.  Hmmm, Aleksandrze, toż ty już dojrzały facet, w tym 1933 r., byłeś. Od 33 lat byłeś zegarmistrzem, czyli w momencie ożenku mogłeś mieć koło pięćdziesiątki. A twój wybór padł na młodziutką, bowiem urodzoną w 1909 r. Irmę Hecht z Gleiwitz. Ty już 9 lat dłubałeś w trybikach, a ona dopiero w sikała w pieluchy. Miłość to była? Czy wyrachowanie? Niemiecka Żydówka zamieszkała w polskim Rybniku. Łatwo jej nie było.

Razem wam w tym moim mieście nie było łatwo – to raczej pewne. Ale nawet jak miałeś pod górkę, to „ciepnąłeś” od czasu do czasu jakimś groszem dobroczynnym. Te twoje 2 złote to w porównaniu z 50, które dał browar Müllera, niewiele, ale dawałeś tyle ile umiałeś. Gdzie bowiem tobie było się porównywać z Leschczinerami, czy zięciem Müllera – adwokatem Bonczkowiczem.

Ale co tam były kryzysy, włamania, szemrania, że żona Niemką jest. To bzdety były. Dawałaś sobie radę. Miałeś żonę, może i dzieci – kto wie. Nawet te antysemickie paszkwile i donosy, które pisano na ciebie w 1938 r. można było przeżyć. Nie miałeś powodów do obaw, bo posiadałeś i odpowiednie patenty i świadectwa handlowe i płaciłeś podatki. Wykonywałeś swój zawód najlepiej jak potrafiłeś, przez długi czas nie myśląc o tym co się dzieje w rodzinnym mieście Irmy, twej żony.

Najgorsze powoli się zbliżało. W końcu do ciebie dotarło co widział i przeżywał szwagier Artur. Opowiedział ci o tej  ➡  makabrycznej nocy za miedzą, gdy miasto pokryło szkło i spalono synagogę. Cudownym trafem i zapewne za sporą kasę Arturowi udało się zdobyć w kwietniu 1939 r. wizę gwatemalską i wyjechać z Gleiwitz. Czy i ty byłeś tak przewidujący i też pojechałeś w nieznane z Irmą, sprzedając przedtem wszystkie swoje narzędzia, zegary, zegarki, budziki, pierścionki?

Zbliżałeś się sześćdziesiątki. Twój wzrok był coraz gorszy po tylu latach patrzenia w sprężyny, zębniki, wodziki i wahniki, więc może uznałeś, że jesteś za stary i schorowany by ruszać w świat z Rybnika?

Nie odpowiesz na te pytania. Ciebie już nie ma. Wolę myśleć, że ty i Irma dotarliście do Gwatemali, czy innej Brazylii. Rzucam te pytania gdzieś tam w niebo i równocześnie wklepuję w klawiaturę. Bo gdyby tak odnalazł się wasz jakiś wnuk i okazałoby się, że jest zegarmistrzem, to u mnie leżą i czekają popsute zegarki „marki światowej”.

 

9 listopada 2017

Ta noc była za miedzą

W nocy z 9 na 10 listopada rybniczanie smacznie sobie spali. Za miedzą działy się dantejskie sceny: mordowano i aresztowano ludzi, płonęły synagogi, bezczeszczono cmentarze żydowskie, niszczono sklepy kupców i zwykłe mieszkania.

Rybnickie chaty były jeszcze bezpieczne, bo z kraja, czy raczej za granicą. Jeszcze wtedy za granicą. Taką o rzut beretem. Czy mieszkańcy mojego miasta przejęli się tym, że w pobliskim mieście Ratibor płonęła synagoga?

Do dziś po niej został pusty plac.

Czy burmistrz Weber, 10 listopada na porannej odprawie rybnickich rajców poruszył temat, iż w niedalekim Gleiwitz spalono miejsce modlitwy tamtejszych Żydów?

Miejsce po nim też świeci pustką, choć rok temu udało mi się wśród różnorakich kamoli wypatrzeć cegły z resztkami farby  🙁

Na sąsiedniej kamienicy symboliczna nadpalona miedziana Tora i tablice przypominają o tamtej listopadowej nocy.

Czy naszą lokalną społeczność żydowską poruszyła wiadomość, że architektoniczne cudo, jakim była synagoga w Beuthen też płonęła? Czy myśleli o swoich krewnych, którzy na pewno mieszkali w tym mieście?

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Czy Martin Kornblum, przy śniadaniu z rodziną, z ulgą debatował o tym, że jego brat Max zdołał przedtem wyjechać z Hindenburga do Holandii?

Bo to, że nikt nie wspomniał o zniszczeniu maleńkiego cmentarza żydowskiego, w odległym od Rybnika o 25 kilometrów Kieferstädtel (dziś Sośnicowice), jest raczej pewne.

Została po nim kępusia drzew i parę resztek kamiennych wśród krzewów.

Sąsiedzkie miasta, kiedyś wraz z Rybnikiem należące do tego samego państwa, w jedną noc pokryły się odłamkami szkła i zasnuły dymami z płonących synagog. Zaczynał się najgorszy czas dla niemieckich Żydów. Dla polskich, ten czas był na razie za miedzą. Oni o takich listopadowych nocach jeszcze zbytnio nie myśleli, łudząc się, że miedza jest solidna i nikt jej nie przekroczy. Kristallnacht była daleko i w innym czasie. Nie dawali wiary tym, których Hitler wywalił i kazał przekroczyć granicę polsko-niemiecką na śląskiej ziemi. Zawsze się nam wydaje, że jak coś złego jest daleko i nas bezpośrednio nie dotyka, to trzeba to olać dla świętego spokoju. Niestety, życie pokazuje, że taka Kristallnacht może dotrzeć znienacka wszędzie i o każdym czasie. I może też dotknąć nas.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Ta noc była za miedzą została wyłączona
14 grudnia 2016

O historii pisanej listami w Gliwicach

Gdy Karolina Jakoweńko z Domu Pamięci Żydów Górnośląskich zaproponowała mi wymyślenie cyklu pogadanek o Żydach z naszego Śląska, to wiedziałam, iż na pierwszy rzut musi polecieć moja ukochana rybnicka rodzina Haasych. Jak to mówią: nie było opcji 😉 Mówiłam o nich tyle już razy, że spotkanie w Gliwicach, za wyjątkiem potwornej tremy (nie mówiłam do rybniczan), nie wywołało we mnie jakichś innych emocji.

Nad wyborem drugiej rodziny, o której miałam opowiadać, też się nie musiałam zastanawiać. Po prawie dwóch latach rozkminiań, poszukiwań i detektywistycznych analiz godnych Sherloka, które wraz z Clare (potomkinią rodu Weissenbergów) prowadziłam przez Internet, w archiwach i kilku miastach Górnego Śląska ➡ (opisywałam to już tu i tu), czuję się prawie jak jej przybrana kuzynka. To był mus, by opowiedzieć o tragicznych losach Blochów i Weissenbergów, których losy były splecione z Pyskowicami, Toszkiem, Pszczyną, Zabrzem i ostatecznie z  Gliwicami. Od razu wiedziałam, że to łatwe  nie będzie. I to nie z powodu, iż Żydzi spoza Rybnika, to za bardzo nie jest moja brocha. Tym problemem dla mnie były listy. Listy babci Clare, pisane do swojego syna, a zarazem ojca mojej angielskiej znajomej. Takie pośmiertne przesłania. Pisane pod koniec lat 30-tych z Gleiwitz. Proste, bez wyszukanego słownictwa, pełne ukrytej, bo nie wypowiadanej wprost, rozpaczy, a równocześnie przepełnione zwykłą troską o to, czy syn pije soki, pamięta o wysłaniu życzeń urodzinowych do ciotek, czy też czy kupił sobie kulki naftalinowe. Pamiętam, gdy po raz pierwszy przeczytałam je wszystkie w jedną noc na blogu Clare. Masakra. Dokumenty źródłowe, jak mi to wytłumaczyła Młoda. Tak, po naukowemu to niby dokumenty źródłowe, które dają świadectwo temu, co naziści zrobili Żydom niemieckim. A po mojemu to listy mamy do swego ukochanego synka. „Meine lieber Werner” – tak je zaczynała. Chyba nie muszę więcej pisać.

Gdy została ustalona data spotkania napisałam maila do Clare, czy nie zechciałaby przylecieć do Gliwic na moją pogadankę. Między Bogiem a prawdą, to napisałam z głupia frant, nie zakładając, że będzie jej się chciało rzucać wszystko i przylatywać do Polski w zimnym grudniu, w dodatku po raz drugi w tym roku. A tu szok 😯  Dla mnie, że przylatuje i dla niej, że ktoś, gdzieś będzie opowiadać o jej rodzinie i o tym, co się stało z jej prababcią, babcią, dziadkiem, czy tym jak tata wyszedł z Dachau.

Boże kochany, jak ja się przygotowywałam do tego. Mówiąc o Haasych w Gliwicach mogłam się ciulnąć, bo kto by zauważył jakikolwiek błąd 😉 (a tak btw, to dwa razy miałam wpadkę, co wychwyciła Młoda). A tu? Gdy będzie mnie słuchać córka i zarazem wnuczka osób, o którym będę mówić. I nieważne, że nieznająca polskiego. Sercem będzie rozumiała moje słowa. Pięć dni gadałam do ściany, a dokładniej do reklamy Pragera, cały wykład. Początkowo wybrałam ileś fragmentów listów, co dało mi 25 stron. Przetłumaczyłam je sobie na polski i skracałam, skracałam, skracałam. Co je czytałam, to beczałam. Jak coś skróciłam, to zaś to dodawałam, uznając, że zbyt ważne, by można to było wywalić. I bek. Niesprzyjające okoliczności przyrody, czy też raczej biologii, doprowadziły mnie do sporego rozchwiania emocjonalnego we wtorek. A spotkanie miało być w czwartek. Bałam się, że jak zacznę te fragmenty listów czytać, to się rozkleję na maksa i słowa z siebie nie wyduszę. I po części tak się stało.

Do Domu Pamięci pojechałam z duszą na ramieniu. Zawiłości rodzinne miałam w małym palcu, listy znałam prawie na pamięć, wsio w głowie. Tylko te dwa zdania z listu, który napisała babcia Clare do przyjaciółki (krótko przed wywózką do Auschwitz) mnie dławiły. Dużo zdrowia wam życzę, niech Bóg będzie z wami. Wydaje się, że o nas On zapomniał. No i mnie zdławiły. Zresztą nie mnie jedną. Widziałam panie ocierające łzy. Z tych emocji okulary mi się ciągle z nosa zsuwały, kartki z listami belontały*,  chrypka uniemożliwiała mówienie. Nightmare prelegenta, w szczególności takiego, który ma braki warsztatowe 😉 (to taka mała dygresja à propos ukochanego W.Manna).

Clare, jako gość specjalny, była niesamowicie wzruszona, choć starała się trzymać. Dla niej to był też trudny wieczór. Wiem, że go bardzo przeżyła. Po raz kolejny wizyta w Polsce nią poruszyła. Nastrój spotkania, atmosfera Domu Pamięci, pytania zadawane po mojej opowieści, jej odpowiedzi, sympatia ze strony słuchaczy, to wszystko było tak magiczne, że aż do Rybnika mi w łepetynie prądy przeskakiwały we wszystkie strony.

Na drugi dzień spotkałyśmy się ponownie w Gliwicach – był jeszcze wywiad dla Nowin Gliwickich 😉 Był to dla nas obu zaszczyt, że lokalna prasa zainteresowała się tym tematem. Choć przyznam, że robienie zdjęć kojarzyło mi się jakoś z fotami na tzw. ściance 😉 Miejmy nadzieję, że zdjęcia nie zostaną opublikowane.

Z Gliwic pojechałyśmy jeszcze do Bytomia na cmentarz żydowski, by poszukać grobu pradziadków, czyli Alberta i Bettiny Weissenbergów. Dzięki niesamowitej pani Ewie, opiekunce tego miejsca, udało nam się wsio znaleźć. Gdy patrzałam na Clare, stojącą samą przy ich grobie, znowu się popłakałam. Odeszłam na bok, by mogła pobyć z nimi. Potem mi powiedziała, że to takie cudowne, że mają grób, leżą razem, że tego grobu nikt nie zniszczył.

Pani Ewa, w swej uprzejmości, pokazała nam groby wszystkich Weissenbergów pochowanych na tym cmentarzu. Widziałam, że Clare już zamarza, ale ja tam wolałam wsio obejść just in case, bo nigdy nie wiadomo, czy któryś z pochowanych się nie okaże się kiedyś krewnym. Lepiej foty mieć 😉

Wieczorem dostałam od Clare taki list z linkiem do jej bloga, z prośbą, bym umieściła to na swoim fejsie. W wolnym tłumaczeniu Clare w ten sposób podziękowała wszystkim w Gliwicach:

Właściwy post blogowy napiszę, gdy już wrócę do Anglii do swojego biurka, ale tera chciałabym szczerze podziękować wszystkim Wam – dobrym ludziom, którzy nas tak ciepło przyjęli poprzedniego wieczoru w Żydowskim Domu Pamięci. Nie wiem czego oczekiwałam – myślę, że pół tuzina przyjaciół Małgosi i cichego ale interesującego spotkania z nimi.

Zamiast tego, zobaczyliśmy salę pełną ludzi, których ciepłe przyjęcie nas otoczyło, jak tylko weszliśmy. Przyszliście zimnego grudniowego wieczoru krótko przed świętami Bożego Narodzenia, wtedy gdy raczej powinniście siedzieć w ciepłych domach ze swoimi rodzinami. Przyszliście, by posłuchać jak Małgosia opowiada o naszej rodzinie, posłuchać w ciszy i ze współczuciem. Zadawaliście inteligentne pytania, na które jako prawdopodobnie zbyt przytłoczona nie potrafiłam inteligentnie odpowiadać. Ale się starałam. Nie jestem przyzwyczajona do publicznych wystąpień, mam nadzieję, że następnym razem będzie lepiej (…)

Dziękuję wam wszystkim wspaniali ludzie, za to, że czuliśmy się tak dobrze. Byliśmy wzruszeni waszą reakcją na historię naszej rodziny. 

I przede wszystkim dziękuję Gliwicom za wysłuchanie słów, o kimś kto był waszą córką i również moją babcią – o Else Weissenberg. 

Tyle od Clare, która już odleciała z Polski do kraju, który stał się w 1939 r. ojczyzną dla jej taty – niemieckiego Żyda, urodzonego w Pless, absolwenta gimnazjum w Beuthen, absolwenta uniwersytetu w Breslau, więźnia Dachau, syna Else zamordowanej w Auschwitz, wnuka Herminy zamordowanej w Auschwitz.

Ja też Wam dziękuję gliwiczanie! Dziękuję również znajomym z Mikołowa, Mysłowic, Zabrza i Pyskowic! Za pomoc, za słuchanie i za bycie 🙂

Zdjęcia ze spotkania: Iza Grauman oraz Ireneusz Skwirowski, z Bytomia moje, zaś archiwalne fotografie z albumu rodzinnego Clare i ➡  jej blogu „From numbers to names.

P.S. Kolejne spotkanie w Gliwickim Domu, zaplanowane na 23 lutego 2017 r., już nie będzie takim wyciskaczem łez, bo będzie o zębach  😉 Na zachętę dodam, iż i o gybisie** Hitlera.

Dla nie Ślązaków:

* belontać: mieszać

** gybis: sztuczna szczęka

12 czerwca 2016

Jest taki Dom

Jest taki Dom… Dom Pamięci Żydów Górnośląskich. Dla mnie to też od początku dom. Dom, w którym panuje domowy duch, domowy ruch i nawet można napaść brzuch (serio 🙂 ). A rodzina w tym domu to Karolina, Kasia, Bartek, Ela, Ania i myślę, że i ja.

Dom Pamieci Zydow Gornoslaskich (1)

A tak na poważnie to jest to muzeum w Gliwicach, które upamiętnia Żydów górnośląskich, czyli też i moich – rybnickich. Czekałam na jego otwarcie od dawna. Było fantastyczne i przyszły wtedy tłumy.

Dom Pamieci Zydow Gornoslaskich (69)

Dom Pamieci Zydow

Gdy przeczytałam, że są poszukiwani wolontariusze do pomocy nie zastanawiałam się ani sekundy, by się zgłosić. Pracować w takim miejscu, to zaszczyt i radość. Nieważne jako kto, ważne że. Szatnia? Ok. Mogę być i babką klozetową 😉 Tym bardziej, że w klopie kafelki z 1903 roku.

Dom Pamięci Zydow Gornoslaskich wykład (28)

Na recepcji i szatni – szczyt marzeń.

Dom Pamieci Zydow Gornoslaskich (91)

Od lutego zaczęłam jeździć do Gliwic. Niestety tylko w czwartki, ale nawet ten jeden dzień w tygodniu to była dla mnie zawsze uczta duchowa. Patetycznie zabrzmiało, co? Ale jak inaczej nazwać możliwość uczestnictwa w wykładach dr. Surzyna, Darka Walerjańskiego, czy prof. Śpiewaka. Tylu rzeczy się nauczyłam, dowiedziałam, dotknęłam.

prof.Spiewak

Gdzie indziej bym miała okazję poznać niesamowitych „Maguryczowców”, którzy od lat zajmują się zapomnianymi cmentarzami na wschodzie Polski.

Gliwice 9.05.2016. (34)

Czy w jakimkolwiek innym miejscu miałabym okazję popijać, przygotowany przez Elę rewelacyjny barszcz, wraz z panem Janem Jagielskim – moim „cmentarnym guru”.

Entuzjazm wszystkich domowników tego Domu, radość z tworzenia czegoś nowego, naturalność, czasem improwizowanie, jakieś małe przekleństwo, zero korpoordnungu, dress codu, czyli służbowych strojów i do tego cmentarz za oknami. Czy może być lepsze miejsce do pracy?

Dom Pamieci Zydow Gornoslaskich (54)

Gdy w ostatni czwartek jechałam do Gliwic, po dość sporym okresie przerwy z powodu wyjazdu na Podkarpacie, już w Wilczej miałam motylki w brzuchu. W Nieborowicach dociskałam pedał gazu na maksa, gdy już ujrzałam tablicę „Gliwice”, pychol śmiał mi się do przejeżdżających obok kierowców. Podjeżdżając na parking przy ul.Poniatowskiego wiedziałam, że znowu dotarłam do domu. Tego drugiego – gliwickiego. Bo tylko w prawdziwym domu człowieka szczerze wyściskają, nakarmią domowej roboty frykasami, poskarżą się, że ukochany pies bardzo cierpi, opowiedzą o tym co się działo, co się będzie dziać. W takim domu ma się własny kubek, bo się nie jest już gościem a domownikiem.

noc muzeow

Jak to napisał humorystycznie pan Jan Jagielski w naszej księdze pamiątkowej: „Dom pogrzebowy, w którym się ożywa”  😉 Ja też tu ożywam.

wpis Jana Jagielskiego

Daj mi pani Boże możliwości, bym tam mogła jeździć jak najczęściej i bym mogła na te cuda patrzeć oraz z tymi dobrymi duchami przebywać. Zarówno żyjącymi i z tymi z zaświatów.

Noc Muzeum DPZG 14.05.2016. (4)

Na koniec nie mogę nie napisać, iż nasza szefowa, czyli Karolina Jakoweńko została doceniona przez twórców Festiwalu Kultury Żydowskiej w KRK i wnet otrzyma ważną nagrodę za wsio co dotychczas zrobiła! Chapeau bas!

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Jest taki Dom została wyłączona