10 kwietnia 2020

Piękni i młodzi – Ilse Glücksmann

Dziś Wielki Piątek. Czas korony, kwarantanny, pełnej izolacji, mimo trwającego Pesach i nadchodzącej Wielkanocy. Wyznawcy dwóch wielkich religii muszą podejść do dotychczasowego obchodzenia swoich świąt w zupełnie inny sposób. Gdy wstałam, to pomyślałam, że napiszę o Jerozolimie moimi oczami. Ale to mogłoby zostać niewłaściwie odebrane, bo dla mnie Jerozolima to nie jest miasto chrześcijan, a Żydów i Arabów. Czyli nie wpisałabym się w główny nurt dzisiejszego dnia. Dlatego jednak popiszę neutralnie i opowiem o kolejnej osobie ze zdjęcia ➡ „Pięknych i młodych”. By jednak choć ciut nawiązać do miejsca, gdzie dziś nie odbędzie się kolejna droga krzyżowa, wybrałam dziewczynę, która w Jerozolimie mieszkała przez większość swego życia i tam zmarła.

Ilse Glücksmann, czyli dziewczyna o przepięknych włosach.

To jej zawdzięczamy, że tyle zdjęć z Rybnika przetrwało z opisami. To ona pielęgnowała pamięć o swoich rodzicach, wujkach, ciociach ze Śląska.

Ilse urodziła się w naszym mieście w 1906 r. Była młodszą siostrą Alfreda, od którego zaczęła się moja znajomość z Miriam (córką Alfreda i bratanicą Ilse). To dzięki Miriam mogę Wam pokazać tyle niezwykłych fotografii przedstawiających nasze miasto z lat 20-tych XX w. O Alfredzie pisałam jakiś czas temu ➡ Alfred Glücksmann – wybitny embriolog urodzony w Rybniku. Właśnie przez ten wpis odnalazła mnie Miriam i tak zaczęłam projekt polegający na opowiedzeniu o 12 nastolatkach sfotografowanych w 1921 w Rybniku. Ilse, jako jedna z postaci na zdjęciu, na odwrocie opisała te osoby, których imiona i nazwiska pamiętała. Sama stoi pomiędzy ➡ „Nieznajomą” a swoim bratem, który jak pamiętacie dzięki temu, że uzyskał stypendium w Cambridge z Niemca stał się Brytyjczykiem.

Ilse i Alfred byli dziećmi Selmy i Adolfa Glücksmannów. Patrząc na poniższe zdjęcie przedstawiające rodzeństwo, pierwsza myśl jaka mnie naszła to „Jakież ona miała przepiękne włosy!”. Rok starszy Alfred z grzywką ciachniętą na skos i wielkimi uszami i siostra elegantka. Mamusia do fotografa ubrała najpiękniej jak mogła. Ta kokarda! Te loki! Łatwo przy rozczesywaniu nie było 🙂

Ojciec prowadził sklep w Rybniku przy Breitestrasse. Rodzinie się dobrze powodziło. Wywczasy w Kudowie – modnej wtedy i teraz. I popatrzcie ponownie na włosy dzisiejszej bohaterki. Dziewczynka na tym zdjęciu, zrobionym 23 lipca 1911 roku, ma 5 lat. Znowu mała paniusia. Torebeczka, paradny fartuszek, koraliki, w ręku chyba kapeluszTante Jenny, przy której stoi. Ciotka Jenny była siostrą mamy. Obok cioci kuzyn Ernst. Brat Ilse – Alfred kucający z drugiej strony zdjęcia, ubrany na biało z marynarskim kołnierzem, coś pije. Mama Selma stoi gdzieś z tyłu równie odwalona. W końcu byli „u wód”, czy też im Spa.

W Rybniku młodzi Glücksmannowie chodzili do szkół. Alfred do tej przy ulicy Cmentarnej, potem do gimnazjum a gdzie Ilse? Budynek, przed którym ustawiły się dziewczynki wraz z nauczycielką panną Irmą Schwarzer to prawdopodobnie prywatna szkoła średnia dla dziewczyn przy Rudzkiej. Ilse dość skrupulatnie opisała koleżanki, no i Lehrerin Irmę. Ilse ma loki już albo ścięte, albo upięte z tyłu. Jakaś lekko naburmuszona. Nie dziwię się. Też szkoły nie znosiłam. Zresztą nie tylko Ilse na fotografii jest nie w sosie. Nauczycielka również nadąsana. Na tej fotografii są też ➡ Ilse Silbiger, ➡ Thea Priester, ➡ Lore Priester, o których już pisałam. Przyjaciółki. Niestety z opisu nie wynika dokładnie, która jest która, ale co do nadzwyczajnej urody Dorki (Thea) Priester mam pewne podejrzenia, gdyż tylko jedna z dziewcząt ma „to coś”, co miała Thea.

Dla równowagi dam też zdjęcia brata przed jego szkołą, którą na pewno rybniczanie rozpoznają. Alfred stoi jako pierwszy z lewej – mały synek w brelach 🙂

Gdy cała rodzina była w Rybniku miały miejsce dwie ważne uroczystości. Bar micwa Alfreda i bat micwa Ilse, czyli uroczystość religijna związana z wejściem dziewczynki w dorosłość. Otrzymała wówczas przepiękny złoty naszyjnik, który do dziś jest w rękach jej bratanicy. Coś z dawnego żydowskiego Rybnika jest nadal w Anglii i to bardzo mnie cieszy. Tym bardziej, że lazuryt jest bardzo wrażliwym kamieniem.

W drugiej połowie 1922 roku państwo Glucksmannowie wyprowadzili się z polskiego już wtedy miasta do Görlitz. Z tego czasu zachowała się fotografia Ilse ze swoim pupilem przed sklepem ojca. Dziś w tym budynku jest hotel.

Po krótkim pobycie w Görlitz rodzina osiadła w Gliwicach. Z gliwickiej fiszki adresowej wyraźnie widać, że Ilse się szybko usamodzielniła i wyprowadziła z mieszkania rodziców, a po jakimś czasie przeniosła się do Berlina.

Rozpoczęła pracę dla Judische Verlag – wydawnictwa, wówczas kierowanego przez Siegmunda Kaznelsona, prawnika, redaktora i działacza syjonistycznego. Kaznelson, jako przewidujący syjonista już w 1931 założył filię w Palestynie. Sam wyjechał z Niemiec w 1937 r. A co mamy o wyemancypowanej Ilse z tamtych czasów. Ano mamy Ilse tradycyjnie i bardzo skromnie…

Mamy Ilse elegantkę i prawie kokietkę, jak w czasach dzieciństwa.

I mamy Ilse wyemancypowaną biuralistkę 🙂 Te modne buty, strój! Ręka nonszalancko w kieszeni 😉 Kapitalnie zapozowane zdjęcie z pracy, jakie i my teraz sobie często robimy.

W 1933 r. brat Alfred opuszczał Niemcy, nie przypuszczając, że na zawsze. Ilse była jeszcze w Berlinie, a ich rodzice w Gliwicach. Prawdopodobnie już wtedy zaczęła starania o wyjazd ze swojego kraju, który powoli przestawał być jej ojczyzną. Potrzebne do złożenia podania o wyjazd pieniądze, otrzymała od innego uchodźcy, który otrzymał pozwolenie na opuszczenie Rzeszy. Sama, gdy swoimi kanałami zdobyła wizę do Palestyny, też przekazała te 500 funtów kolejnej osobie. W 1937 roku znalazła się w Palestynie. Dość szybko wyszła za mąż, zostając Ilse Walter i równie szybko się rozwiodła. Niestety niewiele wiadomo o jej mężu. Jak pamiętacie z poprzednich moich postów rodzice rodzeństwa zostali wywiezieni z Gleiwitz do obozu zagłady. Im nie udało się wyjechać. Starych i bezużytecznych Żydów żadne państwo nie wpuszczało.
Po raz pierwszy Ilse spotkała się z bratem po 16 latach, czyli w 1949 r. w Anglii. Wtedy też poznała swoją bratową oraz maleńką bratanicę.

Rybniczanka Ilse została strażniczką pamięci o rodzinie. Dwukrotnie (w 1956 i 1985) złożyła „Page of testimony” dla swoich rodziców w Instytucie Yad Vashem. Wtedy, gdy je składała zakładała, iż zginęli w Theresienstadt.  Co zapewne było dla niej maleńkim pocieszeniem i nadzieją, że może zmarli śmiercią naturalną w obozie koncentracyjnym. W owych czasach duża część ocalałych Żydów niemieckich uważała, że ich bliscy ginęli w Theresienstadt, a nie np. w Auschwitz czy Bełżcu.



Właśnie Ilse, nosiła przy sobie w torebce zdjęcia rodziców. Na samo wspomnienie o nich zawsze płakała. U Alfreda było jakby wyparcie i brak rozmowy, a u niej wspominanie. Do końca życia uznawała się za Górnoślązaczkę, choć przez większą część życia mieszkała na terenie dzisiejszego Izraela. Uzupełniała rodzinne drzewo genealogiczne, podpisywała zdjęcia, które wywiozła, składała świadectwa w YV dla dalekich członków rodziny, o których niewiele wiedziała. Po wojnie pracowała dla tej samej instytucji co przed wojną w Palestynie i jeszcze przedtem w Berlinie. Od czasu do czasu bywała w Europie. Krótko przed śmiercią przekazała do Centralnego Archiwum Syjonistycznego wiele dokumentów oraz listów. Zapewne pod powiekami nosiła obraz miasta swojego dzieciństwa i młodości. Zastanawiam się czy wiedziała, że prawie wszyscy jej przyjaciele ze zdjęcia „Piękni i młodzi” zdołali przeżyć wojnę w różnych częściach świata. Zginęli jedynie ci, którzy do 1939 roku zostali w Rybniku, czyli ➡ Fritz Aronade i jego żona ➡ Herta Tulla.

Urodzona w rybnickiej kamienicy, przy dzisiejszej ulicy Sobieskiego 1, w marcu 1906 roku Ilse Walter, z domu Glücksmann,  zmarła w 1992 r. w Jerozolimie. Obecnie, jej bratanica Miriam kontynuuje to dzieło i spisuje historię rodziny ze strony taty Alfreda Glücksmanna z Rybnika i mamy Ilse Lasnitzky-Glucksmann z Berlina.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Piękni i młodzi – Ilse Glücksmann została wyłączona
2 lutego 2019

Izrael – countdown

Zaczynam odliczanie. Za dwa tygodnie już tam będę. Wyszłam sobie na balkon i spojrzałam na ciemną hałdę, której jeszcze nie zasłania bezlistna, na razie, brzoza na wujkowym ogrodzie. Kocham ten widok o każdej porze roku, dniem i nocą. Za hałdą migocze radlińska koksownia i jej kominy. Po szosie na hałdzie, od czasu do czasu, przejeżdża auto. Cichy, ciągle zimowy, choć dziś prawie wiosenny, wieczór. Nad domem sąsiadów migocze jakaś planeta (chyba). Moja znajomość astronomii ogranicza się do rozpoznawania słońca, księżyca, czasem Marsa  😉 I przy tym patrzeniu na wieczorną okolicę usłyszałam to złowrogie buczenie na górze. Samolot! Zawsze latają nad moim niebem, a ja truchleję, by nie spadły. Ujrzałam światełko między chmurami. Od lewej do prawej leciał, czyli wylatywał z terenu Polski. Już się scykałam na myśl o tym, co będzie za dwa tygodnie. Muszę ze sobą do tej maszyny zabrać najstraszniejszą ze strasznych książkę o Holokauście, by się skupić na czymś, co było o miliony razy straszniejsze od latania stalowymi potworami. 

Pierwszy meeting przedwyjazdowy odbył się w KATO. Zespół wyjazdowy jest nieliczny, ale jak to mówią, śliczny  😆 co widać na poniższym zdjęciu. Na focie tylko mała część kilkunastoosobowej grupy, z której znam w sumie jedynie trzy osoby. RODO kazało mi zaserduszkować buźki  :mrgreen: Niestety nie znam się na innych sposobach zamazywania facjat, więc został prosty Paint. Swojego pychola nie zamazuję, bo i tak jest publiczny.

Chyba będę jedynym agnostykiem na tym tripie. W dodatku ostro przeklinającym i posiadającym różne inksze złe nawyki  :mrgreen: No trudno. Bez diabełków świat byłby nudny. Father Tomasz, który będzie mieć nad grupą pieczę duchową, na pierwszy look wydaje się być normalnym gościem. O drugim człowieku w czarnym stroju, który był na spotkaniu powiem: „zakluk, zakluk”. Czyli zakluczyłam sobie buzię i no comment. Ten nie leci. Ufff.

Dostosuję się, nie ma problema, choć ponownie ochrzcić się nie dam, ani żadnych ślubów nie będę odnawiać. Parafrazując jednego Burbona, męża inteligentnej Margot (ehh, te historyczne Małgosie to były niezłe szelmy i gałganki) powiem, że Israël vaut bien une masse. Dla takiego widoku, jaki miała Młoda można być i na paru mszach. 

Na razie, to ciepię na walizę co mi się tam przypomni. A że szajspapiór u mnie najważniejszy to już wiecie od dawna. Tym razem szarpnęłam się na izraelskie barwy narodowe i będzie white and blue. I antysraczkowe leki, bo zespół jelita drażliwego atakuje.

Waliza też dorobiła się dodatkowej patriotycznej naklejki. Też jest white and blue. Rybnik rulez  :mrgreen: A jak! W żydowskim kraju hanyskiego „Jeżech z Rybnika” nikt nie odczyta, więc trza się otagować tak bardziej geograficznie poprawnie. No i barwy właściwe. Polskiej przylepki lepiej nie dawać, bo nie ma się czym chwalić w ostatnich czasach. 

Spotkanie z moimi potomkami, czyli Ruth i Elim Mannebergami ustalone i już na samą myśl mi się chce płakać z radości. Obraz dla nich, zamówiony u wybitnego lokalnego akwarelisty, się maluje. Jeszcze mnie bombarduje mailami o spotkanie w Jerusalem, jeden inny znajomy z Hameryki, który akurat wtedy będzie ostatni dzień w świętym mieście. Ale mu nie napiszę: Sid, przyjdź do kościoła  :mrgreen: Pożyjemy, zobaczymy. Może uda się pod Ścianą, albo przy symbolicznym grobie Dawida, ewentualnie autentycznym grobie Schindlera. Innym znajomym Żydom nawet nie piszę, że lecę, bo bym musiała tam spędzić miesiąc.

Tymczasem pyrsk ludkowie. Zabieram się za analizę świeżutkich jak bułki z chwałowickiej piekarni, choć w sumie czerstwych, aktów, sfotografowanych 3 dni temu przez Młodą w raciborskim archiwum. Dobrze mieć następcę. Żydowskie zgony, śluby… miód i maliny. Do zaś  😉 

Fot. nr 1 by Damian, fot. nr 2 by Krzysztof, reszta by Małgosia co zaraz rzuca się w oczy.