26 grudnia 2017

Jüdisches Berlin, czyli żydowski Berlin (cz.2)

Koniec roku tuż, tuż, więc należałoby dokończyć opowieść o żydowskim Berlinie, który mogłam w końcu zobaczyć na własne oczy. Jak już wspominałam jakiś czas temu, a dokładniej tu:  ➡ Żydowski Berlin cz.1, dwa dni to za mało, by zobaczyć wszystko, ale i tak wystarczająco dużo, by być w najważniejszych miejscach. A tym najważniejszym miejscem miał być dla mnie „Der Jüdische Friedhof Berlin-Weißensee”, czyli cmentarz żydowski Weißensee.

Ten, otwarty w 1880 roku, cmentarz, nie dość że jest największą śródmiejską nekropolią w samym Berlinie, to jeszcze jest to największy pod względem powierzchni cmentarz żydowski w Europie. Od momentu upadku muru berlińskiego został ponownie głównym miejscem pochówku Żydów z lokalnej społeczności. A dla mnie był marzeniem. No i celem. Odkąd wiedziałam, że tam spoczął ➡ Rudi Haase, z tyłu głowy miałam taki mus, by kiedyś na jego grobie położyć kamyk. Każdy ma jakieś fiksum dyrdum  😉 

Pogoda tego dnia zapowiadała się wyśmienita. Uznałyśmy, że jazda środkami komunikacji publicznej dla trzech lasek, to taki sam koszt, jak zamówienie taksówki. Poza tym, cmentarz był dość oddalony od naszej Palaciny, więc przesiadki, kombinowanie gdzie i jak skasować bilet, dreptanie od U-Bahny do S-Bahny, zabrałoby nam zbyt dużo czasu. Taksiarz zrozumiał mój niemiecki na poziomie zerowym i wnet mknęłyśmy przez dawny Wschodni Berlin w stronę dzielnicy Pankow. Moje kolegówny były nastawione na to, że musimy na cmentarzu odnaleźć grób Rudiego, jego dziadka Juliusza Haase, żony Juliusza Berty oraz siostry – Laury Perls. Telefonicznie byłam też umówiona ze znajomym internetowym – Romanem, który na stałe mieszka w Berlinie i od czasu do czasu podsyła mi różne ciekawostki historyczne. Wiedziałam, że odnalezienie Juliusza nie będzie łatwym zadaniem. 42 ha, to naprawdę spory kawał ziemi. Prawie pół kilometra kwadratowego. W dodatku niemalże na każdym metrze kwadratowym jeden, albo i dwa nagrobki. Wrocławski cmentarz żydowski ma 4,4 ha, czyli ok. 10 razy mniej, a i tak jeden dzień to za mało czasu dla niego. A tu 42 hektary arcydzieł!

Wiedziałam, że czas mnie ogranicza i moje zwiedzanie to będzie latanie z jęzorem na wierzchu, potem spływającym po plecach i zdjęciach strzelanych na chybił trafił. Jeszcze przy wejściu przywitała nas kartka, iż w tym dniu cmentarz czynny jedynie do 14-tej, czyli o 2 godziny szybciej zostanie zamknięty. Trudno. Cykam foty przy pomniku na wejściu i od razu walę do pseudo biura, by dowiedzieć się jak dojść do Grabenfeldu E5 (bardzo prosty plan cmentarza wzięłam ze sobą z Polski).

A tam od razu spotykam się z nieuprzejmością. I już mnie trafiło na wstępie. Chciałam kupić książkę o cmentarzu, a facio udaje, że angielskiego nie kuma, wydać reszty nie chce i jeszcze mi po niemiecku pitoli, że on nie jest informacją, by mi mówić, gdzie jest jaki Grabenfeld. Osobiście z niemieckiego niewiele rozumiem, ale na Klossa i inne tego typu produkcje od dziecka patrzałam, więc co trzeba to skumam. To ja mu złośliwie swoim British „Inglisz” z rejonu Suffolk, iż czekam na resztę z kasy, którą mu dałam i stoję twardo, a w duchu walę przekleństwami. W końcu znalazł klucz do kasetki i wyskrobał te 4 Euro. Drogi mi nie wskazał. Trudno. Srał go pies. Same znajdziemy. Ruszyłyśmy wzdłuż muru zewnętrznego. Ja cykałam zdjęcia jak wariat, kątem oka szukając zmieniających się oznaczeń na polach grobowych i jeszcze dodatkowo kwartałów w ramach tych pól. W pewnym momencie wsio mi się popierdzieliło i nie wiedziałam gdzie jestem. Znaczy się, między którymi polami jestem. Kolegówny szły odrębnie, ale do pewnego momentu w zasięgu głosu. Potem nie było już nikogo tylko groby. Cudownie! Gdyby nie presja, że muszę znaleźć tych, dla których tu przyjechałam, to bym się zanurzyła między te macewy, grobowce i stała i patrzała i dumała.

Wszystko pięknie posprzątane, wygrabione. Magiczny fragment Ziemi.

Nagle słyszę jakieś rżnięcie. Pracownicy! Lecę w tym kierunku. Dwaj panowie z piłą  😉 Mechaniczną 😀 Uśmiech nr 10 na twarz i pytanie, na które znałam odpowiedź z góry: „Do you speak English„. „Nein„. O niech to szlag! Małgosia! Teraz kombinuj ze swoim niemieckim na poziomie minus 10 i pytaj jak dojść do Grabenfeldu E5. W ruch poszły łapy, plan, uśmiech i jedynie znane mi „Wo ist es…” i palec na E5. Ha! Zwykli robotnicy cmentarni z piłą mechaniczną milsi niż panoczek, który ma gości na wstępie witać. „Geradeaus, links, geradeaus…”. Do masakry nie doszło 😉 Nawet zrozumiałam, że mam przejść pod taśmami, które wydzielały pewne części cmentarza i zakazywały wstępu. Koleżanki były gdzieś daleko, więc telefonicznie przekazałam wieść, że mniej więcej wiem gdzie mamy iść. I dalej pędem zgodnie ze wskazówkami drwali. Po drodze mijałam cuda architektury i sztuki cmentarnej, przy których powinnam się zatrzymywać, ale wskazówki na blacie tak zaiwaniały… Miałam szukać Juliusza – honorowego obywatela miasta Rybnika i jego rodziny.

W międzyczasie odnalazły się kolegówny oraz Roman, który też dotarł na cmentarz i po iluś tam wskazówkach telefonicznych trafił w miejsce, w którym w tym momencie byłyśmy. Wreszcie jest właściwy Grabenfeld. Wszyscy zaczęliśmy szukać grobu Juliusza i jego żony. Niestety, to całe pole grobowe było zawalone połamanymi drzewami. Huragan Ksawery, który parę tygodni przed naszą wizytą pustoszył tą część Europy musiał, no musiał akurat w tym miejscu zrobić taki rozpierdziel, że w zasadzie nie można było się przemieszczać. Wszędzie powalone drzewa i konary. Drwale, których spotkałam na pewno od jakiegoś czasu usuwali skutki tego wietrzyska, ale do E5 jeszcze nie dotarli. Patyki i liście waliły mi po buzi, ale przedzierałam się na tyle, na ile można było. Poza tym, akurat ta kwatera była wyjątkowo zarośnięta.

Po jakimś czasie musiałam zrezygnować. Nie lubię takich momentów, gdy nie udaje mi się znaleźć tego, po co przyjechałam, ale musiałam zbastować. Wiem, że gdybym tam była z Młodą, to byśmy się tak zaparły, że mogłabym Wam teraz Juliusza pokazać. No… chyba że nagrobek byłby powalony napisami do ziemi. Moi towarzysze pomagali jak mogli, ale Ksawery i te chaszcze oraz czas, który gonił spowodowały, że powiedziałam pas.

Ruszyliśmy dalej, by odszukać grób Laury Perls – też rybniczanki. Siostry Juliusza Haaase, matki słynnego marszanda Hugo Perlsa. Wiedziałam, że jej grób został niedawno odrestaurowany. Poza tym był zaznaczony numerkiem na planie, który wzięłam w pseudo biurze. Skromny grób Laury odnalezłam od strzału. Leży przy jednej z głównych alejek, więc nie było przedzierania się.

Kamyczki zebrane przed jej rodzinnym domem w Rybniku położyłam na nagrobku i ruszyliśmy w stronę wydzielonej części z żołnierzami „pierwszowojennymi”. Po drodze co parę metrów wpadałam w zachwyty.

Minęliśmy pole urnowe. Jeszcze takowego nie widziałam na żydowskim cmentarzu. Pierwszy pochówek skremowanych zwłok na tej nekropolii miał miejsce w roku 1909. Przepisy mówiły, że prochy muszą być w trumnie.

Zbliżając się do Pola Honoru dla żołnierzy poległych w czasie Wielkiej Wojny, minęliśmy groby rosyjskich żołnierzy, którzy zmarli, czy też polegli jako jeńcy wojenni w latach 1914-1918 i 1945.

Michaił Bodjana zmarł w szpitalu żydowskim krótko po upadku Berlina.

W końcu weszliśmy w część nekropolii, w której pochowano łącznie 394 żołnierzy pierwszej wojny – w tym naszego Rudolfa Haaase, który co prawda nie zginął w trakcie samych działań wojennych, ale w czasie III powstania śląskiego, nie mniej został uznany żołnierzem. Czytelnikom Szuflady polecam ponowne przeczytanie jego historii. Pomnik upamiętniający żołnierzy jest prosty.

Pierwsze szukanie grobu Rudiego nie przyniosło efektów, bo współtowarzysze nie mają we krwi tego czegoś, co jest w każdym cmentarniku  😉 Patrzy i widzi i tyle. Niewielkie macewy są w kilku rajach, jak się to u nos godo  😆 Podzieliliśmy się na rajami. W mojej go nie było. Kolegówny i Roman stwierdzili, że w ich rajach też go nie ma. No way! Wiem, że jest. Te niecałe 400 grobów, w porównaniu z Grabenfeldem E5 to pikuś mały. Po 3 minutach go ujrzałam. Jest! Tyle lat czekałam, by go zobaczyć. Od lat bardzo uczuciowo do niego podchodziłam. Mało którego rybnickiego Żyda tak traktowałam. Z modlitwami u mnie ciężko, ale pogadałam z nim, pogłaskałam macewę, położyłam kamyczek sprzed rybnickiego domu, w którym się urodził i przeprosiłam za to, co mu my – rybniczanie zrobiliśmy.

Porobiłam jeszcze parę zdjęć innym żołnierzom i ruszyliśmy dalej. Pogoda się powoli psuła i zaczynał padać deszcz.

Alejki były ogromne, a niektóre bycze mauzolea wybudowane były jakby przy rondach – takich paradnych miejscach.

Deszcze padał coraz bardziej, zasłaniałam panczem aparat, bo nie chciałam tracić czasu na zakładanie kurtki przeciwdeszczowej. Wiedziałam, że dziewczyny mokną pod parasolami i na pewno się już nudzą. Zdjęcia robiłam totalnie na oślep. Choć… nawet przy takim „oślepie” wyłowiłam znaczące dla Rybnika imię i nazwisko, by sprawdzić sobie później w domu, czy to aby nie nasz słynny Emil Prager, który miał dom towarowy na Rynku.

Nie było możliwości „zaliczenia” całych 42 hektarów. Mijałam współczesną część cmentarza, a potem powoli, choć pędem wracałam główną dróżką w stronę domu przedpogrzebowego i wejścia robiąc zdjęcia tym najważniejszym – pochowanym w swoistej Alei zasłużonych.

Rabini, przewodniczący gmin, kantorzy, lekarze, profesorowie, itd.

Córka rabina Leo Baecka i upamiętnienie jego postaci na jej nagrobku. Sam Leo Baeck zmarł w Londynie i tam został pochowany. Baeck to jeden z wybitniejszych rabinów niemieckich, przez jakiś czas związany ze Śląskiem, a ściślej z Opolem. Odmawiał udzielenia mu pomocy i odrzucił propozycję ucieczki z obozu koncentracyjnego w Theresienstadt – został ze swoimi do końca.

Ostatnie zdjęcia robiłam nie patrząc w ogóle w aparat, tylko naciskałam migawkę. Cyk, cyk, cyk.

Deszcz padał coraz bardziej rzęsiście i należało się już ostatecznie z cmentarza ewakuować. Koleżanki szybciej dotarły do pseudo biura. I tu okazało się, że zostały z niego wyproszone, gdy chciały się schronić przed deszczem  😯 No, takie gnojstwo! Przypomniały mi się wtedy fejsbukowe złe opinie o obsłudze cmentarza. A chciałam przy wyjściu wrzucić parę euro do skarbony, ale wobec takiego zachowania ni chu chu im dałam. Po powrocie do Palaciny walnęłam też swoją własną negatywną ocenę dla „staffu”. Cmentarz zachwycający, ale personel (za wyjątkiem drwali) dno.

Przez ten incydent ewakuowałyśmy się z tego niezwykłego miejsca dość szybko. Po drodze ujrzałam jedynego berlińskiego kota  😉 Sądzę, że woli nie stróżować na cmentarzu, bo gdyby go tak, nie daj Boże, mieli przepędzać…

Cmentarz był niesamowity. Jeden z piękniejszych jakie dotychczas widziałam. Nadal nr 1 dla mnie to wrocławski przy Ślężnej, potem ten w Sarajewie. Berliński chyba stanie na podium jako trzeci.

Pożegnałyśmy się z Romanem i stamtąd taksówką pomknęłyśmy w stronę Rykerstrasse, przy której stoi synagoga zaprojektowana przez Johanna Hoenigera, wnuka rybnickiego karczmarza, zarazem syna lekarza z Zülz  ➡ Davida Hoenigera. 

Johann Hoeniger też został pochowany na cmentarzu Weißensee, ale o nim kompletnie zapomniałam, gdy tam byłyśmy. Zresztą i tak czasu nie było. Synagoga, którą Johann zaprojektował nie została zburzona w czasie Nocy Kryształowej z uwagi na zwartą zabudowę w jej pobliżu. Jest to czynna synagoga i druga co do wielkości w Europie. Od strony Rykerstrasse jej nie widać, bowiem by się do niej dostać trzeba wejść do „ajnfartu” (tłumaczenie dla nie Ślązaków: do bramy).

I tu napotkałam ponownie przeszkodę, czyli policję niemiecką. Na nic się zdały moje tłumaczenia, że przyjechałam z tak daleka, że budował synagogę wnuk, a zarazem syn rybniczanina. Że jechałam tu specjalnie. Gadałam jak dziad do obrazu do tego policjanta. Nie, bo nie. Nie da się. Nie można wejść. Względy bezpieczeństwa. Bez wątpienia wyglądałam na terrorystę. Przez ajnfart nie przeszłam.

Zasieki, wystawiane z jezdni jakieś blokady, pistolety w kaburach i jedynie co se mogłam, to strzelić fotkę i focha. W dupę się ugryźcie pomyślałam. Nie, to nie.

Jak więc wygląda synagoga, zaprojektowana przez architekta z rybnickimi korzeniami, mogę pokazać jedynie przedstawiając zdjęcia z Wikipedii.

Zaliczenie okolicy tej synagogi zakończyło zwiedzanie żydowskiego Berlina, choć od czasu do czasu deptałam jeszcze w tym dniu po Stolpersteinach. Berlińscy Żydzi, wywiezieni do getta w Łodzi, mieli zerowe szanse na przeżycie.

Rodzina Levy z tej kamienicy, 7 miesięcy spędziła w getcie łódzkim, z którego wywieziono została do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem.

Dokładnie naprzeciw przyjazny mural mówi o przyjaźni. W 1941 r., gdy Else, Karla i Rolfa wywożono z tej ulicy nikt ich jako przyjaciół nie traktował.

Zwiedzanie Berlina zakończyłyśmy przy resztkach dawnego muru. Chaos, misz-masz, kicz i ceny z kosmosu za wszystko. Lepiej zwiedzać żydowski Berlin, nawet gdy się napotyka w niektórych momentach na przeszkody  😉

Na koniec powinnam dodać, że u Lagerfelda nie znalazłam swojego rozmiaru, a pizza o nazwie Gina Lolobrigida z włoskiej restauracji na naszej ulicy, była przepyszna. Bo to, że była obfita jak biust Giny, to widać 😉

Berlin będę wspominać jako przepiękne miasto, wyjazd jako fantastyczny, a wspomnienie widoku odnalezionej ner tamid w Nowej Synagodze oraz kamieni pamięci w chodnikach nadal ściska mi gardło.

Następnego dnia powitały nas Karkonosze.

(a raja to po śląsku rząd)

P.S. Juliusza jeszcze kiedyś znajdę.

28 października 2017

Jüdisches Berlin, czyli żydowski Berlin (cz.1)

Marzenie się spełniło. Zobaczyłam żydowski Berlin w pigułce, bo nie da się wszystkiego obejrzeć w trakcie jednej wizyty w mieście, którego historia jest tak skomplikowana i niezwykła. Oczywiście mam na myśli historię żydowską, bo na niej się skupię. Przed wyjazdem zrobiłam sobie listę tych rzeczy, na których mi najbardziej zależało oraz tych, które przy okazji, ewentualnie, na wszelki wypadek, w razie wolnego czasu może uda się zaliczyć.

No to zaczynam  😀 Już pierwsze kroki na zmoczonej deszczem niemieckiej ziemi, czyli zaraz po wyjściu z samochodu, skierowałam w stronę byczej kamienicy, sąsiadującej z naszym apartamentowcem Palacina.

Tu były pierwsze dwa kamienie pamięci, tzw. Stolpersteiny, czyli płytki w chodniku upamiętniające Żydów tu mieszkających. Małżonkowie Weinstock zamieszkali przed 1934 na terenie Czechosłowacji, później w Berlinie przy Winterfeldtstraße 5 stracili życie w getcie we Włocławku. A może w obozie zagłady w Chełmie nad Nerem?  😥

Pierwszy dzień naszego pobytu w stolicy Niemiec był bardziej towarzyski, więc nie będę go opisywać 😉

Wtorek z rana zaczęłam od samotnej przebieżki po okolicy Palaciny – właśnie w poszukiwaniu tych smutnych pamiątek po danych mieszkańcach pobliskich kamienic. Po śniadaniu, zaopatrzone w mapę, przewodniki, instrukcje od Frau z naszych apartamentów, już wszystkie trzy udałyśmy się na zwiedzanie Berlina. Najpierw busem pod jakiś dupny Bahnhof, z którego szłapcugiem łaziłyśmy czasem w deszczu, czasem tylko przy mżawce, oglądając po drodze co się dało, no i zaliczając żydowskie i „holokaustowe” punkty z mojej listy. Kolegówny dreptały bez słowa marudzenia, choć domyślam się, że dla nich wiele z oglądanych przez nas rzeczy nie miało takiego znaczenia jak dla mnie.

Reichstag od środka olałyśmy i podążając w stronę Bramy Brandenburskiej, po lewej stronie w parku Tiergarten, nagle ujrzałam opisany płot, a za nim miejsce pamięci, a raczej Pomnik Pamięci Pomordowanych Sinti i Romów Europy. Jest w formie basenu, na którym jest wysepka w kształcie trójkąta (był to symbol, którzy Romowie musieli nosić w obozach).

Na trójkącie leżały białe, świeże kwiaty. Róże.

Dookoła basenu, w trawnik, czy też chodnik, wkomponowano płyty z napisami miejsc, w których mordowano Romów i Sinti. Proste, poruszające, wywołujące łzy. Pomnik, który na długo mi zapadnie w pamięci.

Po dotarciu do Bramy i paru fotach upamiętniających jej „zdobycie” (no i po udzieleniu informacji kilku Hindusom, którzy nie kumali co to za ważna budowla, przy której takie tłumy), zaczęłyśmy szukać drogi do Pomnika Pomordowanych Żydów Europy. On był na mej liście jako „must see bez względu na wszystko”. No i? No i mnie tak rozczarował, że nie wiem co. Przerost formy nad treścią. Te 2711 stel, te korytarze, nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. Pascal podaje, iż monument został tak zaprojektowany, by odwiedzający czuł się nieswojo. A wg twórcy pomnik ma ukazywać uporządkowany system, nad którym przestał panować ludzki rozum. To cytat z przewodnika. Niech sobie pomnik w Bełżcu zobaczą, to się będą czuć nieswojo. To betonowe cudactwo nie wzbudziło we mnie niczego. Zero. Null. Może inaczej – wzbudziło rozczarowanie.

Za to pokolorowany Trabant, stojący w pobliżu przypomniał mi wiele i on akurat wywołał uśmiech na buzi  :mrgreen:

Przemieszczałyśmy się dalej pieszo całą Aleją Unter den Linden w kierunku Wyspy Muzeów, zarazem katedry berlińskiej i Schlossplatzu. Głównym celem był Pergamon, choć po drodze były cele z tych pomniejszych, ale bardzo ważnych  :mrgreen:

Pergamon z jego zabytkami pokazującymi początek cywilizowanego świata jest niesamowity. Wiele, wiele lat temu widziałam Bramę Isztar i wtedy był to dla mnie szok. Tym razem ciut mniejszy, co nie oznacza, że nie było zachwytu.

I choć moim „targetem” w Berlinie były w zasadzie zabytki judaistyczne, to nie mogłam pozostać obojętna na bizantyjskie czy islamskie cuda w Muzeum Pergamońskim. Sztuka i kultura Wschodu jednak jest niesamowita. Zachodnia cywilizacja to „ma na noc” i szlus.

Powoli zmrok zaczynał zapadać, a przed nami jeszcze była do zaliczenia w tym dniu Nowa Synagoga. Przed Pergamonem spytałam ochroniarzy (Hindusa i chyba Koreankę – tak, żeby było śmieszniej i tak multi-kulti, co jest cudowne w tym berlińskim świecie) jak najszybciej dojść do Neue Synagoge. Jak mi zaczęli kręcić o jakichś tramwajach, to uznałyśmy, że walimy piechty. Idziemy, idziemy, a ja wiem, że gdzieś tu w pobliżu musi być stary cmentarz żydowski. W końcu studiowałam mapę Berlina na długo przed wyjazdem 😉 Ogromniastą kopułę synagogi było już widać w oddali, a mnie rzucił się w ślepia drogowskaz: Alte Jüdische Friedhof – 100 m. Ciepnąć beretem. No to ja plissss dziewczyny. To tylko 100 m. A kolegówny: Ależ proszę cię bardzo. Idziemy Megulku tam gdzie ty. I podreptały za mną w stronę tego starego cmentarza, na którym jest pochowany Moses Mendelssohn –  filozof żydowski i niemiecki, pisarz, pierwszy zwolennik zrównania praw Żydów z ludnością nieżydowską w krajach niemieckich. Cmentarz był już zamknięty, więc zrobiłam tylko zdjęcia z zewnątrz.

Przed nekropolią stoi pomnik upamiętniający Żydów wywożonych do obozów. Prosta w wyrazie rzeźba. Kamyczki oczywiście położyłam – te zabrane z Rybnika. W końcu rybniczan z Berlina też wywożono.

Tu moje przyjaciółki uznały, że skoro ja cykam tyle zdjęć zamkniętemu cmentarzowi, to mogą na szybko strzelić sobie kawę w małej tureckiej kafejce przy tej uliczce, która kiedyś należała do dawnej dzielnicy Spandauer Vorstadt, stanowiącej centrum żydowskiego Berlina.

Poszłam i ja na tą kawkę z przepysznym sernikiem. W takich momentach nie wolno tracić czasu, bo ciemność przychodzi szybko i trza sprawdzać co jest w okolicy. Pascal przyszedł z pomocą. Jest! Na tej piciulinkowatej Straße, choć z nazwy Große, bowiem jej nazwa to Große Hamburger Straße ma być wg przewodnika specyficzny monument, czyli tzw. Brakujący Dom. Francuski artysta – Christian Boltanski zebrał dane osób zamieszkujących onegdaj wyburzoną kamienicę i na budynkach sąsiadujących umieścił tabliczki z ich nazwiskami i zawodami. Hmmm. Koleżanki jeszcze piły kawę, więc ja pędem musiałam poszukać takiego niesamowitego upamiętnienia. Wyszłam przed kafejkę i pytam przechodzącą młodą Niemkę (pytam po angielsku of course). Ni chu chu. Ona pierwszy raz o tym słyszy, ale stara się mi pomóc i pyta straszą Niemkę. Ta też nie wie. Wracam do Turka w knajpce i jego pytam. Ten na mnie patrzy jak na idiotę i odpowiada, że też nie wie. No to ja: A jak długa jest ta Straße? Krótka. Lecę. Patrzę po bokach i niczego nie widzę. Żadnej wyrwy po bloku, czy kamienicy. No nic. Patrzę też pod nogi i choć wyłapuję jeden za drugim Stolpersteiny. Masakra ile ich tu jest.

Ci mieszkali tu:

Kolejni mieszkali przy Große Hamburger Straße 31, czyli zaraz obok. Johanna zginęła tak młodo  🙁 Małgosia, nie analizuj nazwisk, czy dat, bo masz szukać wyrwy kamienicznej!

Brakującego Domu jak nie ma, tak nie ma. Mijam jakąś szkołę i pytam wychodzącego z niej młodego mężczyznę. Tak, zna angielski. Tłumaczę. Hmmm. Myśli. Po zastanowieniu odpowiada, że to chyba musi być coś tam, coś tam, ale trzeba iść prosto, potem w lewo, prawo i to w ogóle jest na innej ulicy. Jak daleko stąd? Jakieś 15 minut. Rezygnuję, bo nie mogę narażać moich koleżanek na tak długie czekanie. Wracam te w sumie 200 metrów w stronę kafejki. Idę tym razem drugą stroną ulicy, która faktycznie jest krótka. Nagle patrzę ponad zagospodarowany ogródek piwny, a raczej maleńką restaurację i MAM! No ciul ze mnie bity! Mijałam to, ale patrząc na eleganckie Bistro i jego ogródek nie spojrzałam w niebo.

Poza tym, Brakujący Dom był chyba w drugiej linii zabudowy i to mnie zmyliło.

Nazwiska, zawody. Nie tylko Żydzi. Po prostu berlińczycy. Podobało mi się to. Jak niewiele trzeba, by o kimś przypomnieć.

Stamtąd już nie pozostaje nic innego jak zaiwaniać do Nowej Synagogi. W duchu się modliłam, by jeszcze była otwarta. Gdy doszłyśmy, to początkowo wydawało mi się, że amen – przepadło, bo już zamknięta. Na szczęście, można było wejść do niej po czerwonym dywanie i po przejściu przez bardzo ścisłą kontrolę. Myślę, że tak się sprawdza pasażerów na lotnisku w Izraelu  😉

Już z zewnątrz jest niesamowita, choć ciężko jej zrobić dobre zdjęcie, gdyż jest tak wielka i w dodatku wbudowana między inne kamienice. Motyle mi latały w brzuchu.

Zdjęcia robiłam totalnie na oślep, więc są tragiczne. Gdy już nas, torebki i wsio co miałyśmy przeskanowano aparaturą kontrolną weszłyśmy do cuda, które kiedyś wyglądało tak jak na dwóch zdjęciach poniżej i było największą synagogą w Niemczech. Dziś tylko część jest odbudowana i stanowi Centrum Judaicum.

Stojąc przy parochecie i patrząc na, w miarę niedawno odnalezioną, oryginalną ner tamid miałam ciary na plerach.

Potem reszta wystawy, czyli to co się uratowało (np. sklecone resztki bimy), plansze pokazujące jak piękną ta synagoga była, jak wyglądała po zniszczeniach, itp.itd.

 

I ta pusta przestrzeń, czyli jej najważniejsza dawna część, gdzie była Tora i główna sala modlitewna.

Intrygująca też była wystawa multimedialna o migracjach żydowskich i tożsamości. Niestety na nią już nie było zbyt dużo czasu.

Bezsprzecznie Neue Synagoge oraz Pomnik Pomordowanych Sinti i Romów to były dwa najważniejsze momenty tego dnia.

Stamtąd został nam już tylko powrót (non-stop pieszo!) na Wyspę Muzeów pod katedrę, a od niej ponownie całą Unter den Linden do Bramy, by obejrzeć festiwal świateł, który nam poleciła Frau. Był genialny!

Gdy dotarłyśmy do Palaciny taksówką, miałam nogi w dupie. Ale co tam nogi, gdy się tyle widziało i tyle emocji przeżyło. Z listy koniecznych do zobaczenie miałam zrealizowany plan w 150%  :mrgreen: Było i żydowsko, i nieżydowsko, i berlińsko, i piwnie, i muzealnie, i obficie jedzeniowo i przede wszystkim wesoło :mrgreen:

Następnego dnia czekał cmentarz Weissensee, ale o tym innym razem.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Jüdisches Berlin, czyli żydowski Berlin (cz.1) została wyłączona