18 stycznia 2023

Głos „dzwonu” uratowany pod Rybnikiem

Co roku o tej porze mam jednakowe myśli: dobrze, że urodziłam się po wojnie. I srał pies złamany kręgosłup oraz konglomerat guzów na tarczycy, czy inne bzdety.
Za kilka dni 78. rocznica „marszu śmierci”, który przeszedł w naszej okolicy. Zbliża się też 80. rocznica powstania w getcie warszawskim. Już w ubiegłym roku myślałam, by napisać o przedwojennym kantorze z warszawskiej synagogi Nożyków, który zbiegł z marszu w okolicach Kamienia pod Rybnikiem i dzięki nieznanym z nazwiska osobom przeżył. Odłożyłam jego osobę na inny czas i napisałam o niemieckim antyfaszyście ➡ Sprawiedliwym z Auschwitz Ludwigu Wörlu. Zainteresowanych odsyłam do tego tekstu sprzed roku. Teraz wracam do kantora, gdyż wiąże się on nie tylko z marszem ale i powstaniem w getcie.

W wielokrotnie cytowanej przeze mnie publikacji Jana Delowicza pt. „Śladem krwi” jest krótki biogram Jakoba Lichtermana. Już z tych kilku suchych zdań widać ile przeszedł przedwojenny kantor z Warszawy.

Lichterman urodził się w 1909 r. Już jako ośmiolatek zaczął śpiewać w chórze. Jego rodzice, początkowo byli temu przeciwni takim fanaberiom syna, w końcu ulegli, gdyż miał niezwykle piękny głos (wtedy sopran) i był samorodnym talentem, jaki zdarza się raz „na ruski rok”, jakbyśmy to powiedzieli. Po roku młody Lichterman został przyjęty do chóru przy Wielkiej Synagodze na Tłomackiem. Mimo sporej konkurencji, Leo Low, żydowski dyrygent, kompozytor i nauczyciel, a równocześnie prowadzący chór, od razu dostrzegł uzdolnionego chłopca i młody Jakob dołączył do, liczącego 120 osób, zespołu śpiewaków w największej warszawskiej synagodze. Nadkantorem był wówczas legendarny Gerszon Sirota, zwany „żydowskim Carusem”. Dla Jakoba to był honor śpiewać w chórze, który towarzyszył występom takiej sławy. Wnet chłopiec zaczął występować jako solista, ale też równocześnie jego głos, z uwagi na mutację, powoli zmieniał się z sopranu w alt. Gdy miał 17 lat śpiewał już jako tenor liryczny.
Jego kariera toczyła się szybko. Został pomocnikiem kantora w synagodze Nożyków, a po dość krótkim okresie czasu awansował na jej głównego kantora. 

Studiował w warszawskim konserwatorium, które skończył z wyróżnieniem, śpiewał też jako solista w warszawskiej filharmonii oraz żydowskim chórze HaZamir. Nadano mu przydomek „Glocken”, czyli dzwon. Gdy dyrygentem chóru został Abraham Cwi Dawidowicz, pedagog i kompozytor wielu pieśni, Jakob Lichterman bardzo zbliżył się do jego rodziny, co zaowocowało ślubem z córką Dawidowicza – Sonią – cenioną pianistką i uznaną akompaniatorką. Oboje byli artystami z górnej półki, zapewne bywali na salonach, uczestniczyli w życiu kulturalnym, nie tylko żydowskiej Warszawy i przebierali się z radością przed balami karnawałowymi.

W styczniu 1939 r. Soni i Jakobowi urodziła się córeczka – Szoszana. Jakob jeszcze cały czas dawał koncerty, nagrywał w radio, służył jako kantor nie tylko w synagodze Nożyków, ale i jako kantor wojskowy w Polskim Wojsku.

Po wybuchu wojny, synagoga, w której Lichterman służył została zamknięta, jak i inne domy modlitwy. Od września 1941 do lipca 1942 była ponownie otwarta. Gdy zlikwidowano tzw. „małe getto” znalazła się po stronie aryjskiej. Została zamknięta i zdewastowana. Służyła między innymi jako magazyn paszy i stajnia dla koni.

Lichtermanowie znaleźli się z córeczką w getcie, doświadczając najgorszego. Udało im się uniknąć wywózki w trakcie wielkiej akcji deportacyjnej (od 22 lipca 1942 do września 1942). Gdy wybuchło powstanie w getcie, Jakob był jednym z tych, którzy zbrojnie wystąpili przeciwko Niemcom. Został ranny w nogę i pojmany. W kwietniu 1943 r. w bydlęcym wagonie wywieziono go do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Tak jak żonę i czteroletnią Szoszanę. Obie wkrótce zamordowano.
11 lipca 1943 r. Jakoba przewieziono z Majdanku do KL Auschwitz II – Birkenau. Był odtąd numerem 129442. W sierpniu skierowano go do KL Auschwitz III-Monowitz. Nad Auschwitz ptaki nie śpiewały ani motyle nie fruwały. Głos „Glockena” (dzwonu) dławiły łzy.

Gdy w styczniu 1945 r. wyruszył z Auschwitz w nieludzkim marszu miał niecałe 36 lat. 22 stycznia dotarł z innymi współwięźniami pod Rybnik. Wygłodzony, przemarznięty do szpiku gości, był chodzącym trupem, a jednak zdołał uciec wraz z innymi w trakcie strzelaniny na Młynach, gdzieś między Kamieniem a Wielopolem.
Dwa dni ukrywał się w lesie. Może mijał stary krzyż wystawiony przez dawnego właściciela majątku ziemskiego Spendla z Młynów?

Po latach tak napisał:
Padał śnieg cały czas. Jedliśmy go 2 dni, nie pozwalając sobie na sen. W końcu, wyszedłem z lasu i ujrzałem nikłe światło w jakiejś chacie. Zdecydowałem się zapukać. Dwaj towarzysze, z którymi uciekłem bali się: „To niebezpieczne. To może być niemiecki dom”. Ale ja pomyślałem: Dlaczego mam teraz tu umierać? Może mi coś dadzą? Zapukałem do drzwi chałupy. Otworzył mi etniczny Niemiec (zapewne miał na myśli Ślązaka – przyp. M. Płoszaj). Dał mi gorącą kawę w butelce i chleb. Wyszedłem. Doszli do mnie moi towarzysze. Wtedy butelka z kawą wypadła mi ze zdrętwiałych rąk. Gorący napój wylał się do śniegu. Wróciłem do tej chałupy. Ale ten człowiek nie miał już niczego do jedzenia. Dał mi pudełko zapałek i powiedział: „Wszędzie pełno Niemców dookoła. Jak cię złapią to cię zabiją od razu”. Ci którzy ze mną uciekli wrócili gdzieś do lasu. Ja ruszyłem i dotarłem do następnej małej chałupy. Zapukałem. Przyjmiecie mnie – spytałam, gdy ktoś otworzył. Padło pytanie: „Ilu was jest?” Jestem sam – odparłem. Chłop mnie wpuścił i dał schronienie w stodole. Byłem u niego tydzień, do momentu wejścia Rosjan.

Jakob Lichterman od razu wyruszył w drogę do Warszawy. Jak wspominał, panował w niej potworny chaos. Szukał swoich bliskich. Nie odnalazł.
Po wojnie ożenił się z Miriam, warszawianką, więźniarką obozów na Majdanku, Auchwitz-Birkenau, Ravensbruck i Malhof. Wraz z drugą żoną, wyjechali do Johannesburga w Republice Południowej Afryki. Od 1947 do 1950 Lichterman ponownie służył jako kantor w tamtejszej synagodze. W 1950 r. małżonkowie przeprowadzili się do Kapsztadu. I tam, w południowoafrykańskiej synagodze rozbrzmiewał jego głos. Głos dzwonu uratowany przez Ślązaka, który nie bał się udzielić mu schronienia. Możecie go posłuchać 🙂 

 

Jakob Lichterman zmarł w sierpniu 1986 r. Zdążył przedtem odwiedzić synagogę Nożyków. Obaj jego synowie, Joel i Ivor, są kantorami. 

Sir Martin Gilbert, brytyjski historyk, oficjalny biograf Churchilla, w swej książce pt. „Sprawiedliwi. Nieznani bohaterowie Holokaustu”, opisał historie ponad 20 000 „zwykłych” mężczyzn i kobiet, którzy zachowali się w sposób przyzwoity, humanitarny i ratujący życie. Przytaczając wspomnienia Jakoba Lichtermana, wymienił m.in. tych bezimiennych bohaterów z okolic Rybnika. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Głos „dzwonu” uratowany pod Rybnikiem została wyłączona
18 stycznia 2022

Nazwał mnie pan ocalałym. Ja ocalałem dzięki nim.

77 rocznica wyzwolenia KL Auschwitz i tym samym 77 rocznica przemarszu więźniów tego obozu przez Rybnik.

Od jakiegoś czasu staram się wyławiać z listy mężczyzn, którzy w tym strasznym marszu szli przez nasze miasto jedną osobę, by ją przybliżyć. W ubiegłym roku był to Niemiec, więzień wielu obozów, po jakimś czasie odznaczony tytułem Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata. O innych poczytajcie w odrębnych szufladkach.

Dziś będzie o tym, który został, jako jeden z trzech, uratowany przez rodzinę państwa Zimoniów z Wielopola, będącego w 1945 roku osobną wsią, a obecnie jedną z północnych dzielnic Rybnika. A potem był jednym z kilku wsypujących prochy hitlerowca do morza.

Michael Goldman, później Michael Gilad, urodził się w 1925 r. w Katowicach. Pochodził z religijnej rodziny, która w okresie międzywojennym zamieszkała na Śląsku. Miał starszego brata i młodszą siostrzyczkę, z którą był wyjątkowo związany. Gdy wybuchła wojna, rodzina Goldmanów rozpoczęła tułaczkę, jak wielu innych, na wschód Polski. Ich celem była Bircza, wówczas małe miasteczko na Podkarpaciu, w którym mieszkała rodzina taty. Bircza we wrześniu została zajęta przez Armię Czerwoną i znalazła się w strefie okupowanej przez Sowietów. Wiosną 1940 roku starszy brat Michaela został zaciągnięty do czerwonoarmistów i na wiele lat słuch o nim zaginął. Krótko potem rodzina zdecydowała o przeprowadzce do małych Niżankowic (obecnie to wieś zaraz za polską granicą w Ukrainie). Jak to powiedział Michael w wywiadzie dla Yad Vashem, starali się wieść jako tako normalne życie w tej nienormalnej sytuacji. Z Katowic wyruszyli z dwoma walizkami i kluczami do swego małego interesu. W Niżankowicach klucze nawet do najbogatszego biznesu w KATO nie stanowiły żadnej wartości, za to zawartość walizek już tak.

22 czerwca 1941 roku Niemcy rozpoczęli Operację Barbarossa. Następnego dnia weszli do Niżankowic. Goldmanowie zdecydowali, że jednak wrócą do Birczy, w której krótko potem powstało getto. Nastoletniego Michaela wywieziono do obozu pracy w Przemyślu. W Przemyślu również były dwa getta, w których na dość małym obszarze stłoczono około 20.000 ludzi. Po jakimś czasie do Przemyśla przywieziono rodziców i siostrę. Michael spotkał ich 26 lipca 1942 roku – dokładnie w swoje urodziny.

Nie muszę swoim czytelnikom tłumaczyć, czy opisywać jak mogło wyglądać życie w getcie. Muszę jednak przytoczyć historię, gdyż ona pokazuje ile człowiek może wytrzymać i znieść i jaką ma niesamowitą wolę życia. Otóż pewnego dnia nastolatek został wezwany przed oblicze komendanta obozu Josefa Schwammbergera, zbrodniarza wojennego, sadysty odpowiedzialnego za śmierć tysięcy ludzi. Wszyscy wiedzieli, że jeśli Schwammberger kogoś wzywa, to życie wezwanego zostanie zakończone. Michael, za ukrycie polskich książek o pociągach, został skazany na chłostę. Komendant kazał przynieść ławkę, na której zawsze katował Żydów. Zazwyczaj było to 25 batów. Gdy decydował o 50 batach, to zawsze po nich strzelał z pistoletu do skatowanego. O tym wszyscy wiedzieli. Wiedział i Michael. Zdał sobie sprawę, że to koniec. Położono go na ławce i Schwammberger zaczął go okładać smyczą, na której jeszcze przed chwilą trzymał owczarka niemieckiego i liczył. Po kilkunastu batach chłopak stracił przytomność. Odzyskiwał ją i znowu mdlał. On nie liczył, ale liczyli inni. 80 batów! W pewnym momencie chłopak usłyszał „Aufstehen!” (Wstać!). Wstał, czując jak krew cieknie po całym jego ciele. „Do trzech minut chcę widzieć te książki!” rozkazał kat. Gdy zostały przyniesione, owinął smycz dookoła szyi nastolatka i kazał mu się wynosić. Michael do dziś nie potrafi odpowiedzieć na pytania ludzi, jakim cudem przeżył to batożenie, miał siły wstać i jeszcze przynieść ukryte książki. Niewiarygodne są pokłady siły w człowieku.

Do września 1943 obydwa getta w Przemyślu zostały zlikwidowane. Michael został wywieziony do obozu koncentracyjnego w Szebniach. Jego rodzina, wraz z tysiącami innych, do obozu zagłady w Bełżcu, o czym dowiedział się dopiero po wojnie. Szebnie, jak to powiedział w wywiadzie, to był taki przedsionek Auschwitz. Pracował jako elektryk, choć nim nie był. Tam komendantem był Josef Grzimek, a o nim może ktoś z was już słyszał. Kolejny zbrodniarz, który związany jest z Rybnikiem, gdyż brał udział w prowokacji w Hochlinden, tj. dzisiejszych rybnickich Stodołach krótko przed wybuchem wojny.

Następnym przystankiem już było Auschwitz. Wiedział czym jest to miejsce. Przy selekcji skłamał i podał esesmanowi w białych rękawiczkach (!), że jest o rok starszy oraz że jest ślusarzem. Jego kolega, który nie potrafił kłamać i podał prawdę, natychmiast został skierowany na lewo. Michael już nigdy kolegi nie widział. O tego momentu stał się numerem. 

Po miesiącu przeniesiono go do Auschwitz III-Monowitz, gdzie pracował ponad siły dla IG Farben, a 77 lat temu był jednym z tych, których pędzono przez śląską ziemię. Niejednokrotnie opisywałam co stało się w okolicach Rybnika. Pokrótce przypomnę tym, którzy nigdy o tym nie czytali czy słyszeli. W Gliwicach więźniów Marszu Śmierci załadowano do wagonów towarowych i pociąg ruszył w stronę Rybnika. Z niewiadomych przyczyn zatrzymał się na stacji w Rzędówce (dziś Leszczyny) gdzie doszło do pierwszej masakry i zamordowania ponad 300 osób. Gdy sformowano ponownie kolumny więźniowie ruszyli w stronę Rybnika. Część popędzono przez las w stronę Wielopola. W tej grupie był Goldman. Niedługo potem doszło do strzelaniny w lesie w Kamieniu, w trakcie której wielu zbiegło, ale i wielu zginęło.

Michael w tym czasie szedł obok dwóch kolegów na północ od Rybnika przez małe Wielopole. Napuchnięte nogi nie miały już sił. Pomyślał: „Albo teraz spróbuję uciec, albo usiądę i będę czekał na kulę”. Zobaczył, że jeden z esesmanów jest z przodu, pociągnął kolegę Hansa Ausbachera, wyszli z szeregu i wskoczyli do rowu. Po obu stronach drogi były rowy całkowicie zasypane śniegiem. Bez ruchu leżeli twarzą w śniegu jakby byli nieżywi. Gdy kolumna się oddaliła wskoczyli na podwórze stojącego obok domu. Nie wiedzieli kto tu mieszka. Czy Niemcy, czy Polacy, czy Volksdojcze. Po minucie dołączył do nich Eli Heyman, który zauważył ich ucieczkę. Na podwórku była studnia i końcu mogli się choć napić wody, po kilku dniach potwornego marszu. Nie wiedzieli, czy właściciele są w domu i zaczęli szukać miejsca do ukrycia. Michael zobaczył drabinę przystawioną do stodoły pełnej siana czy słomy. Wspięli się po drabinie na pięterko i schowali najgłębiej jak mogli. Tak przeczekali noc. Nagle zobaczyli kogoś, kto wspiął się do nich i położył bochenek chleba oraz dzbanek i szybko zszedł. Michael podczołgał się w kierunku chleba. Dzbanek był pełen ciepłego mleka. Zaczęli jeść. Popatrzcie na oczy starego Michaela gdy opowiada jak połykali ten chleb (47 minuta filmu, który wklejam poniżej). Po jakiejś godzinie, czy dwóch znów usłyszeli, że ktoś się wspina po drabinie. Ujrzeli głowę dziewczynki o blond włosach. Usiadła naprzeciw uciekinierów i powiedziała: „Możecie zostać. Moi rodzice postanowili, że was ukryją”. Codziennie się do nich wspinała i przynosiła, chleb, zupę. Zostali tam do 26 stycznia. 6 dni.

Rodziną, która ocaliła tych trzech Żydów byli Regina i Konrad Zimoniowie z córką Stefanią z Wielopola. Ocalili trzy światy. Nie wydali, nie zadenuncjowali, nie wywalili, a dali ciepłe mleko i chleb, ryzykując swoje życie – na pewno cholernie się bojąc. Ktoś może pomyśleć, co to za wielki heroizm dać mleko. A ja odpowiem: tak, ogromny heroizm. Bohaterstwo to nie tylko rzucanie granatów na wroga, czy wysadzanie pociągów. W latach 90-tych, z inicjatywy Michaela Goldmana, już wówczas Gilada wszyscy troje zostali uhonorowani tytułem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Ich nazwiska są w Yad Vashem, są w Parku Ocalałych w Łodzi, na stronie Muzeum Polin, opisano ich w wielu książkach, itp., itd.

Michael po raz pierwszy odwiedził, tych którzy go ocalili w 1990 r., choć był z nimi w kontakcie listowym. Do dziś potomkowie rodziny utrzymują z nim kontakt. W wywiadzie powiedział pytającemu: „Nazwał mnie pan ocalałym. Ja ocalałam dzięki nim”.

Drewniana drabina z podrybnickiego Wielopola – ten symbol ocalenia, od 2018 roku jest eksponatem w United States Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie. ➡ https://collections.ushmm.org/search/catalog/irn594405

 

A jakie były dalsze losy tego młodego człowieka, który pod Rybnikiem zdecydował się na ucieczkę? Nadejście Rosjan o mało co nie skończyło się dla uciekinierów tragicznie. Ruscy nie za bardzo kumali „who was who”. Na szczęście ich nie rozstrzelano jako Niemców. Michael dotarł do Katowic, zaciągnął się do Armii Czerwonej i jako czołgista poszedł bić z Niemcami. W trakcie walk o czeską Pragę został ranny i koniec wojny zastał go w szpitalu. Po wojnie wrócił do Katowic, ale nie odnalazł ani bliskich ani przyjaciół. Mieszkanie było zajęte. Dostał się do obozu dla przesiedleńców na Zachodzie i starał się dotrzeć do Palestyny na statku Hatikva w 1947 r. Przeszedł obóz internowania na Cyprze i ostatecznie znalazł się w Izraelu, dopiero gdy powstało to państwo. Rozpoczął pracę w policji, z której zwolnił się w 1958 roku, głównie z powodu zarobków. Rok przedtem dowiedział się, że jego starszy brat przeżył wojnę i mieszka w ZSRR. Bracia spotkali się w 1961 r.
I teraz dochodzimy do ważnego momentu tej opowieści, choć nie najważniejszego. Bo w końcu uratowania czyjegoś życia nie można porównywać w żaden sposób z procesem zbrodniarza. Myślę jednak, że to o czym zaraz napiszę może być dla niektórych niezwykle ciekawe.
O Adolfie Eichmannie na pewno wszyscy słyszeliście (jak nie, to tu link ➡ https://polin.pl/pl/proces-eichmanna

Może niektórzy widzieli nawet jakiś film fabularny opisujący jego porwanie z Argentyny i proces. Otóż, gdy Eichmanna przywieziono do Izraela, państwo to musiało się bardzo dobrze przygotować do jego procesu. Michael wiedział kim był i kilka dni po oficjalnym ogłoszeniu przez premiera Ben Guriona o schwytaniu Eichamnna, zgłosił się do pomocy przy procesie. Przywrócono go do pracy w policji i włączono do zespołu tzw. „Biura 06”. Śledztwo trwało wiele miesięcy. Michael też przesłuchiwał sądzonego. Zacytuję jego słowa: „Gdy siadł przede mną i otwarł usta, poczułem jakby otworzyło się krematorium. Brama krematorium”. Celem procesu było udowodnienie zbrodni kryminalnych, ale członkom Biura 06 chodziło o proces o Holokaust. Nie chodziło tylko o tego jednego zbrodniarza. Jednym z zeznających był izraelski pisarz, który też uciekł pod Rybnikiem. ➡ https://szufladamalgosi.pl/planeta-auschwitz/

Głównym oskarżycielem został Gideon Hausner.
Przesłuchiwano wielu ocalałych, którzy opowiadali o swoich przeżyciach. Świadkiem był m.in. dr Józef Burzmiński, który tak jak Michael był w getcie w Przemyślu. W pewnym momencie zaczął mówić o komendancie Josefie Schwammbergerze i o wymierzeniu 80 batów młodemu chłopakowi. Przesłuchujący prokurator zadał pytanie: „Czy widzi pan w tym pomieszczeniu chłopaka, którego tak schłostano?”. Padła odpowiedź: „Tak, to oficer Goldman, który siedzi naprzeciw mnie. Obok pana Hausnera”. Ocalony w Wielopolu Michael był osobistym asystentem głównego oskarżyciela Gideona Hausnera w procesie Eichamanna. W trakcie przerwy Hausner odwrócił się do Michaela i spytał: „Siedzimy obok siebie codziennie, czytamy zeznania, które ty zbierasz i nigdy nie powiedziałeś ani słowa o sobie”.

 

Eichmann został skazany na śmierć przez powieszenie. Krótko przed północą 31 maja 1962 roku wykonano wyrok. Michael Goldman-Gilad był jednym z dwóch oficerów, którzy był świadkami zawiśnięcia nazisty na stryczku. „Powiesiliśmy jednego. Nie mogliśmy go powiesić 6 milionów razy”. Ciało spalono. Gilad zobaczył urnę z prochami.
Stojąc tam, przypomniałem sobie, że mniej więcej tydzień po przyjeździe do Birkenau, w listopadzie 1943 r., zostałem wyprowadzony z bloku z grupą około dziesięciu więźniów i zaprowadzono nas do krematoriów. Wiedzieliśmy już, co się tam dzieje i myśleliśmy, że prowadzi nas na śmierć. Ziemia była lodowata i szliśmy w drewnianych sabotach. Stał tam polski kapo z kilkoma esesmanami. Zostaliśmy doprowadzeni do góry popiołu. Kazano nam wziąć taczki, zasypać je popiołem i rozsypać po trasach patroli esesmanów, żeby się nie poślizgnęli. To była praca na cały dzień. Później wróciliśmy do obozu. Następnego dnia zabrali inną grupę i podobno nigdy nie wrócili. Natychmiast po tym, jak usunęli ciało Eichmanna i zobaczyłem, co z niego zostało, zrozumiałem, ile setek tysięcy musiało znajdować się w tym stosie popiołu; to takie powiązanie, którego nie zapomnę do końca życia.”

Potem w kilku oficerów pojechali do portu w Jaffie, policyjną łodzią wypłynęli w morze, 6 mil poza wody terytorialne Izraela. Wspólnie trzymając urnę wysypali prochy do Morza Śródziemnego. Gdy w ciszy wracali do portu, Michael myślał o rodzicach. Nad Jaffą wschodziło słońce.

PS. Michael Goldman-Gilad w 1992 roku był świadkiem na procesie Josef Schwammbergera, który tak jak Eichmann ukrywał w Argentynie, ale aż do późnych lat 80-tych. Schwammberger pamiętał chłopaka, któremu wymierzył 80 razów. Skazano go na dożywocie.
Michael Goldman-Gilad nadal żyje dzięki rodzinie Zimoniów.

Bardziej zaciekawionym, znającym angielski lub hebrajski polecam wywiad z Giladem.

 

Zdjęcia pochodzą ze strony Yad Vashem oraz są screenami z wywiadu. Jaffa moja własna. 

6 stycznia 2020

Dawid Wajnapel – uciekinier z Marszu Śmierci

Świat szykuje się do 75. rocznicy wyzwolenia Auschwitz. Ktoś tam nie pojedzie do Izraela, bo nie będzie stał w jednym szeregu z innym i strzela niezrozumiałego focha, jak typowy polaczek. Ten inny z kolei pierdoli farmazony na lewo i prawo, bo niby taki z niego „ruskij gieroj” i filosemita. Jeszcze inny zaczyna wojenkę, bo tak se chce przejść do historii jako „American hero”. A ci, którzy doświadczyli tego co niesie ze sobą wojna, która zaczyna się na ogół od złych słów i czynów, wypowiadanych i popieranych przez tych, którzy mają władzę, już nie mogą niczego skomentować.
Ode mnie: Historia Dawida Wajnapela, uratowanego pod Rybnikiem w Książenicach przez małżeństwo Jurytków, oraz jego niesamowitej żony Saby

Nie musiałam się długo zastanawiać, że jest mus, by ponownie na Szufladzie napisać o ➡ Planecie Auschwitz. Przez godzinę przeglądałam nazwiska tych, którzy szli w Marszu Śmierci przez Rybnik. Już zaczynałam się zabierać za kantora z warszawskiej synagogi Nożyków – Jakuba Lichtermana, ale coś mi nie pasiło. Nie poczułam tego „coś”. Wróciłam do wykazu w książce pana Jana Delowicza. Doszłam do litery „W”: Dawid Wajnapel. Numer obozowy B-1926. Lekarz. Poczułam to „coś”. 8 godzin pracy w sieci przedstawiam Wam poniżej.

Dawid urodził się w styczniu 1907 roku, w Radomiu, w rodzinie Fiszela i Miriam. Miał jednego brata Salomona. Obaj poszli na studia do Warszawy. Dawid na medycynę, a Salo na biologię. Taki i wtedy był lajf, że medycyna dawała dobry zawód, a biologia nie. Salomon nie potrafił znaleźć pracy, borykał się z wieloma problemami, co nie przeszkodziło mu w ożenku. Jego wybranką została pianistka, absolwentka warszawskiego konserwatorium, która szykowała się do najbliższego konkursu szopenowskiego. Te plany przerwała wojna. Rinę, bo tak miała na imię, zagazowano w Treblince. Mąż został sam z maleńką córeczką, którą starał się uratować, oddając Polakom. Niestety, kilkumiesięczne dziecko zostało po jakimś czasie z powrotem oddane do radomskiego getta. Ani Salomon, ani maleńka Ola, nie przeżyli. Zostali zamordowani w Radomiu 21 marca 1943 r. Ten sam los tego dnia spotkał rodziców obu wykształconych braci. Jak podaje Yizkor of Radom, tata Fiszel zanim dostał śmiercionośną kulkę, to podjął walkę z kilkoma oprawcami ukraińskimi.

Mój bohater Dawid pracował jako lekarz w Radomiu. Gdy wybuchła wojna, radomscy Żydzi, znaleźli się w takiej samej tragicznej sytuacji, jak reszta Żydów w Polsce. Stanowili prawie jedną trzecią mieszkańców tego miasta. W ciągu kilku pierwszych miesięcy okupacji, liczba Żydów drastycznie wzrosła, bowiem do Radomia zesłano tych z Poznania i okolic Łodzi. Pierwszego grudnia 1939 ustanowiono Judenrat. Krótko przed powstaniem dwóch radomskich gett, czyli wiosną 1941 roku, w mieście zgromadzono ponad 32 000 Żydów.

Doktor Dawid Wajnapel przez cały czas pracował w szpitalu zakaźnym, który znalazł się na terenie getta. Ten szpital został w nocy z 16 na 17 sierpnia 1942 r. w czasie likwidacji getta (po wymordowaniu przez Niemców wszystkich chorych) zlikwidowany. Radom ohne Juden! Tak przedstawił, wolny od Żydów Radom, niemiecki żołnierz w swoim albumie (z książki „A Glimpse of Evil. Part I of Trilogy” – Spojrzenie diabła. Pierwsza część trylogii, autorstwa Daniela de Varennes, Norberta Podlesny).

Dawid pozostał w Radomiu prawie aż końca marca 1943 r. Wtedy to został wywieziony do obozu pracy przymusowej w Bliżynie w okolicach Skarżyska-Kamiennej. Od stycznia 1944 była tam filia Majdanka. Na terenie obozu w Bliżynie działało swego rodzaju ambulatorium medyczne. Pracował tam, o ile to co robił można nazwać pracą, doktor Wajnapel. Z powodu braku jakichkolwiek lekarstw, lekarze byli bezsilni wobec tyfusu i duru brzusznego, które dziesiątkowały więźniów w Bliżynie.

Tu muszę wprowadzić do historii kobietę. Cofnę się w czasie do 1918 roku, a w przestrzeni do małego miasteczka zwanego Oświęcim. Tam, w ostatnim roku I wojny, w ortodoksyjnej rodzinie chasydzkiej, przyszła na świat Saba Wulkan. Chyba od urodzenia ta dziewczyna szła pod prąd. Wbrew woli rodziny czuła, że nauka to jest to. Wbrew woli rodziny zaczęła pracować w bibliotece. Wbrew woli rodziców została syjonistką. Gdy czytałam o niej, to czułam, że ta niepokorna dusza, przeciwstawiająca się religii, tradycji i najbliższym, byłaby mi bliska. Gdy jej posłuchałam, już jako bardzo wiekowej pani, to uznałam, że na pewno byśmy się polubiły. Silna baba.

Żydowska buntowniczka, która olała tradycję i postanowiła zostać pielęgniarką. Wyprowadziła się z Oświęcimia najpierw bodajże do Bochni, a następnie do Krakowa. Jak to napisał jej późniejszy mąż, czyli Dawid, nie była „grzeczną dziewczynką”. To jej uratowało życie, bo gdyby szła utartą drogą, wytyczoną przez tradycję i rodzinę, to by wojny nie przeżyła, jak jej bliscy z rodu Wulkanów. Miała możliwość wyjechania do Palestyny przed wojną, ale uznała, że jest potrzebna tu – w Polsce. W czasie wojny znalazła się w getcie w Krakowie. Szukając jakiejś drogi ucieczki znalazła się w Radomiu. Została pielęgniarką w szpitalu, w którym pracował Dawid. Stał się jej szefem, choć jak to po latach napisał: „W sumie to ona została moją szefową”. Była waleczna. Walczyła nawet z Judenratem o leki, jedzenie, węgiel dla pacjentów. Ponoć żydowska starszyzna za nią nie przepadała. Niejednokrotnie przewodniczący rady ostrzegał ją, że zostanie deportowana, jeśli nie przestanie atakować go prośbami. Sprowadziła do Radomia swą siostrę z mężem i dzieckiem. Ryzykowała wiele by ich uratować.

Dawid lekarz i Saba pielęgniarka zakochali się w sobie. A miłość powoduje cuda, daje siłę, niewiarygodną moc, sprawczość i może przezwyciężyć wszystko. Jakimś cudem Saba nie została wysłana do obozu zagłady. Uznała, że Dawid, po śmierci wszystkich swoich najbliższych jest na dnie studni rozpaczy. Wystąpiła o zgodę na ślub i ją dostała. Tym samym została więźniem obozu w Bliżynie. Jakaż to musiała być miłość! Dwoje młodych Żydów, bez szans na przeżycie, w strasznym obozie, dookoła panującego tyfusu i katujących wszystkich SS-manów. Nie mamy takiej wyobraźni, bo móc sobie to zobrazować. I lepiej byśmy jej nigdy nie mieli.
Dawida przewieziono do KL Auschwitz-Birkenau II 31 lipca 1944 roku. Nie wiem kiedy znalazła się tam Saba. Dawid został pielęgniarzem w bloku szpitalnym nr 15 sektor BIIa (obóz kwarantanny). To co widział na pewno śniło mu się do końca życia.

W połowie stycznia 1945 roku ruszył wraz w tysiącami innych w Marszu, który dla niego na szczęście nie zakończył się śmiercią. W nieznanym mu lesie pod Rybnikiem, we wsi zwanej wówczas Stein (dziś Kamień) doszło do strzelaniny, w czasie której udało mu się zbiec. W mrozie, śniegu, o głodzie i chłodzie błąkał się po śląskich lasach. Wraz z trzynastoma innymi zbiegami w końcu dotarł do chałupy jednych Hanysów. Prostych ludzi, żyjących na skraju wsi o nazwie Książenice. Tymi ludźmi byli Bronisława i Bruno Jurytko.

Oddam pani Broni głos:
Jużeśmy przygotowywali się do snu. Mąż wrócił z obory(..) gdy rozległo się pukanie w szybę. Niemcy-albo Ruskie-powiedział mąż, ale pomyślałam, iż żołnierze nie stukaliby w okno, tylko w drzwi, albo weszliby od razu do izby. (..) więc pomyślałam, że to nie wojsko. Bruno wyszedł do sieni, otworzył, a za chwilę weszła do izby chmara ludzi. Aż się przeraziłam, gdy ich ujrzałam, a serce rwało się z bólu. Wymarznięci, sini z zimna, wychudzeni, niektórzy boso, nogi czerwone jak krew, oczy błyszczące z gorączki, głowy ogolone. Przeżegnałam się odruchowo, a niektórzy z nich na ten widok łamiącym się głosem wyszeptali: „Niech będzie pochwalony…”, ale tak to mówili, że zaraz poznałam, że to nie nasi. Każdy z nich jak najbliżej chciał pieca stanąć, a chmara ich była- już mówiłam chyba ze dwudziestu(…) byli w obozowych pasiakach, niektórzy na sobie jakieś dodatkowe marynarki, płaszcze chusty. Jeden stał tylko w samych spodniach, wiec mu przyniosłam coś na wierzch. Wyjęłam chleb, dwa ciepłe bochenki, bo u nas się piekło. Jeszcze były trochę ciepłe, wiec pokrajałam je na grube kawałki. Dziękowali, nie wszystko rozumiałam, rozgadali się.(…)
Któryś zaczął opowiadać: uciekli z transportu. Od kilku dni byli w drodze z obozu, jechali pociągiem. Potem ich wypędzono i maszerowali w kolumnie. Kto zostawał, tego zabijano. Po południu zaczęto do nich strzelać. Uciekli. Ukryli się w lesie. Jak się ściemniło, ruszyli w drogę. Już dalej iść nie mogą-„Przyjmiecie nas uratujecie?- zapytali. Zaczęli prosić, któryś płakał. I ja się też rozpłakałam. Mąż mój siedział na krześle, głowę spuścił tylko, a potem wstał i pokuśtykał – kulawy był – do drugiej izby, przyniósł trochę machorki, zrobił skręty i dał im, a mnie powiedział, że mam wziąć syna i pójść do drugiej izby i jakby co to ja o niczym nie wiem. Wreszcie usłyszałam jakieś szuranie, zaczęli wychodzić z kuchni.
Rano, mąż powiedział, abym nagotowała zupy.(..) Przygotowaliśmy wielki garnek (pięćdziesiąt litrów), potem wyjęłam spory kawał mięsa, kaszy, ziemniaków i ugotowałam zupę. Jak się ściemniło, zanieśliśmy ją z mężem do stodoły, w której przechowywaliśmy siano. Tam się bowiem ukryli więźniowie. Gdy poczuli zapach mięsa i kaszy, to nagle z wszystkich stron wysunęły się głowy. Nawet tylu talerzy nie miałam, więc z misek i wprost z garnka jedli. Każdego dnia piekłam cztery bochenki chleba i gotowałam pełny garnek zupy. Ukrywali się u nas przez osiem dni. Ja tych dni nie liczyłam. Sami o tym później napisali. Któregoś dnia przed południem usłyszałam warkot silników, zajechał niemiecki patrol. Mąż wyszedł przed dom. Usłyszałam „Haftlinger! Jude. Nogi mi się zatrzęsły, że kroku nie mogłam zrobić. Nie wiem, może się modliłam, a może stałam jak zamurowana. Bałam się podejść do okna, zobaczyć. Nie wiem ile czasu upłynęło, nim usłyszałam ponowny warkot silników. A potem przyszedł, któryś z sąsiadów i powiedział, że w Leszczynach i Książenicach nie ma już Niemców. Wtedy Mąż wyjął brzytwę i po kolei każdego z ukrywających się ogolił. Wymyli się trochę, a oni podziękowali w różnych językach, aż wreszcie któryś po polsku poprosił o kawałek kartki i pióro. Potem zaczął coś pisać i spisywać.”

Tyle bohaterska Bronia. Wśród uratowanych przez państwa Jurytków był nasz lekarz Dawid z Radomia. Śląska rodzina otrzymała po latach tytuł Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Zresztą nie oni jedni, którzy ratowali uciekinierów spod Rybnika. Nasze śląskie wsie pokazały wtedy swą wielkość. Wstydu nie ma 🙂

Dawid po wojnie był w różnych obozach przesiedleńczych na terenie Niemiec. Zeznawał jako świadek w trakcie procesu norymberskiego. Dawał świadectwo temu co miało miejsce w getcie w Radomiu, w Bliżynie i Auschwitz.

Odnaleźli się z Sabą i wyjechali do USA. Tam pracowali, urodzili synów i tam zmarli w sędziwym wieku. Oboje byli bardzo szanowani i cenieni. Dawid napisał wspomnienia pt. „From death row to freedom”, w której opisał swoje przeżycia, w tym pobyt pod Rybnikiem. Nie był jedynym uratowanym przez małżonków Jurytków.

Niestety nie potrafię jego książki znikąd ściągnąć, więc nie znam jej treści. Wydał ją w USA. Wiem, że zilustrował w niej swoje przeżycia. To niesamowite zobrazowanie tego, co miało miejsce w czasie wojny.

Mam nieśmiałe przeczucie, że mój amerykański znajomy, z którym za tydzień ponownie będę przedeptywać Sosnowiec, wspomnienia Dawida mi przywiezie z dalekiej Ameryki. Z uwagi na to, że oboje jego rodziców przeżyło Auschwitz a maluteńka siostra tam została zamordowana, to ma spore parcie na ten temat. Dziś mu tylko wspomniałam w trakcie rozmowy telefonicznej co piszę, a on już się wgryza w temat lekarza Dawida Wajnapela ocalonego przez zwykłych Ślązaków.

Korzystałam z: geni.com, Ghetto Fighters’ Museum, USC Shoah Foundation, JewishGen, Katarzyna Jedynak „Polscy więźniowie w obozie w Bliżynie w latach 1942–1944”, www.jewishgen.org/Yizkor/radom, http://romabaran.blogspot.com/2009/02/david-wajnapel-and-my-father.html, Jan Delowicz „Śladem krwi”. Rysunki autorstwa Dawida Wajnapela (czy też Wainapel).

PS. Być może uda mi się jeszcze przed 75. rocznicą opisać sosnowieckiego „Króla”, czyli boksera z Zagłębia, który przed wojną walczył z najlepszymi, a po wojnie nie potrafił się zmierzyć z demonami Planety Auschwitz.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Dawid Wajnapel – uciekinier z Marszu Śmierci została wyłączona
26 maja 2019

Mateńka kochana

Najpiękniejsze słowo świata: mama, mateńka, mamusia. Dziś Dzień Matki, więc nie mogę nie napisać o żydowskich mateńkach z Rybnika. Wiele z nich już pokazywałam na Szufladzie, ale o Mamach nigdy dość.

Regina, z domu Aronade. Silna, mądra, przedsiębiorcza rybniczanka. Na zdjęciu z córkami i synami. Reginie, wiekowej pani,  odejście zaplanowali hitlerowcy w Auschwitz. Córkom i jednemu synowi udało się przeżyć wojnę.

Ester Kupermann, mama, krawcowa.  Wraz z dwójką młodszych dzieci poszła do komory gazowej. Fotografia zrobiona przed wojną w rybnickim parku.

Piękna Geila Majerowicz. Jaki ją spotkał los?  Czy tuliła Bobiego i maleńką Ester przechodząc bramę Birkenau?

Flora Kaiser, właścicielka sklepu przy ulicy Sobieskiego, mama sporej czeladki dorosłych dzieci też zakończyła swe życie, jak Geila, Ester i Regina.

Sonia Haase. Żona bogacza, mama dwóch chłopaków i jednej córki. Straciła syna Rudolfa w III powstaniu śląskim. Pochowała go w Rybniku, potem ekshumowała i wywiozła na cmentarz w Berlinie. Pisałam o tej historii już kilka razy.

Betty Katz. Przybrana mamusia dla sierot z żydowskiej ochronki w Rybniku. Mama dwóch własnych synów. Jednego zabrała jej I wojna. Drugiego przed nazistami zdołała uratować dzięki swym koneksjom. Siebie już nie uratowała. Zginęła w Theresienstadt.

Miriam Ryba. Mateńka dla dwóch córeczek. W chwili śmierci w komorze wiedziała, że ginie z młodszą Stefcią. Na pewno łudziła się, że starszej uda się uratować. Udało.

Itla Radoszycka. Mamusia Marysi i Jasia. Getto. Obóz zagłady. Ona i jej dzieciątka.

Nic więcej nie napiszę, bo mi się chce beczeć. Jestem szczęściarą, bo moją Mateńkę odprowadziłam głaszcząc po włosach. Śpieszcie się kochać swoje Mamy, bo tak szybko odchodzą.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Mateńka kochana została wyłączona
14 kwietnia 2019

Hugo Nothmann – nauczyciel

Wyłączyłam się ze słuchania o polityce i z oglądania tego całego syfu, który jest dookoła jakiś rok temu. Dla własnego zdrowia psychicznego lepiej się izolować od złego. Ale obok pewnych spraw nie da się przejść obojętnie i udawać, że ich nie ma. Czyli jednak co jakiś czas wkurw mnie bierze, bo pomimo poustawianych blokad dookoła głowy ileś gówien, które nam serwują rządzący dociera.

Strajk nauczycieli… Zastanawiałam się, czy jestem za czy przeciw. Nigdy nie lubiłam szkoły. Ani jako dziecko, ani jako rodzic. Nie o tym jednak chciałam dziś pisać. To było dawno i można uznać za niebyłe. Chcę Wam opowiedzieć o jednym nauczycielu, który swego czasu uczył w Rybniku. Jak zwykle niewiele o nim wiem, ale to co udało mi się na jego temat znaleźć postaram się przedstawić.

Miał ładne imię – Hugo. Hugo Nothmann przyszedł na świat w styczniu 1889 r., w mieście Kattowitz, w rodzinie kupca żydowskiego. W wieku 18 lat rozpoczął naukę w żydowskim seminarium teologicznym w Breslau, a uprawnienia nauczycielskie uzyskał w 1914 r. w Marburgu. Jakiś czas później ożenił się z Hedwig z rodu Bielschowsky. Pierwszy syn Alfred urodził się w 1920 r. w Wolfenbüttel w Dolnej Saksonii. Sądzę, że Hugo pracował tam jako nauczyciel. Czego mógł wówczas uczyć, tego niestety nie wiem. Dwa lata później, już bliżej nas – bowiem w Opolu, urodziła się córka Gabrielle. Żona Hugo – Hedwig pochodziła z Carlsruhe (dziś to wieś Pokój w powiecie namysłowskim, z przepięknie położonym cmentarzem żydowskim), więc zapewne powrót państwa Nothmannów z Saksonii był spowodowany tęsknotą za Górnym Śląskiem. No i w 1923 roku znalazł się w moim Rybniku. Był niemieckim Żydem, ale chyba z polskim obywatelstwem. Powtórzę: chyba. Gdy w naszym mieście wybudowano nową siedzibę prywatnej wyższej szkoły niemieckiej Hugo został w niej zaangażowany jako „nauczyciel akademicki”. Ta szkoła to dziś SP Nr 1 im. Janusza Korczaka przy ul.Chrobrego. Moja własna podstawówka, której nienawidziłam. Zanim jednak ją wybudowano, szkoła niemiecka przez krótki okres czasu miała swoje sale w dzisiejszych „Powstańcach”, czyli wówczas już polskim gimnazjum. To nie odpowiadało polskim władzom, dlatego też wybudowano przy ówczesnej ulicy Gimnazjalnej (dziś Chrobrego) nową, okazałą szkołę dla uczniów mniejszości niemieckiej. 

Hugo zamieszkał przy ulicy Kozie Góry nr 7, co wyraźnie widać na wykazie podatkowym, prowadzonym przez Gminę Izraelicką w Rybniku.

Na mój rozum i nos, wynajmował mieszkanie w domu, który do dziś stoi przy Parkowej, w pobliżu Hazynhajdy. Pan profesor do szkoły nie miał zbyt dalekiej drogi. Wielu moich kolegów z podstawówki śmigało z Meksyku (nie-rybniczanom wyjaśniam, iż tak nazywa się dzielnica, w której mieszkał) do budy, której całą dziecięcą mocą nie znosiłam.  

Nasz profesor Hugo uczył matematyki, fizyki i chemii w latach 1923-1929. Być może to on jest na poniższym zdjęciu, które obrazuje pracownię chemiczną w dawnej szkole mniejszościowej.

Teraz dochodzę do sedna sprawy, związanej z czasami współczesnymi. Spójrzcie na poniższy wykaz podatkowy. Podatki płacone na rzecz gminy żydowskiej były uzależnione od dochodów. Jak widzicie, najwięcej w Rybniku płacił posiedziciel browaru Zygfryd Müller. No, ale on był naprawdę bogaczem. Potem było kilka osób, których na tym zdjęciu nie ma (inne litery alfabetu) i byli to zamożni kupcy. Zamożną osobą była Olga Priester, bogaty był Maks Richer – budowniczy. No i bogatym był pan profesor. Płacił więcej na rzecz gminy niż spedytor Młynarski, który do bidoków nie należał, bo obsługiwał prawie cały transport w naszym mieście.

I tak powinno być. Nauczyciel winien być godziwie wynagradzany. Jego zawód powinien być szanowany i nie może być szmacony. Żaden zresztą zawód nie może być źle traktowany i każdy, właściwie i dobrze pracujący człowiek, musi być odpowiednio wysoko wynagradzany. Pasje to se można prywatnie realizować przy koszeniu trawy, albo tak jak ja teraz, pisząc sobie a muzom ten tekst, a nie w pracy. Idei się dziecku do kanapki nie włoży, ani się nią za wywóz śmieci nie zapłaci. I dlatego, mimo, iż moje prywatne doświadczenia z nauczycielami (jako ucznia, rodzica i nie tylko) są, delikatnie mówiąc, byle jakie, to rozumiem ich zmagania i się z nimi solidaryzuję.

Tyle moich wynaturzeń na tematy polityczno-społeczne. Wracam do Hugo. W Rybniku urodził mu się najmłodszy syn – Walter. Było to w roku 1929, czyli w tym, w którym z Rybnika wyprowadził się do Mikołowa. Zapewne i tam uczył. Potem los go rzucił do Hindenburga, czyli Zabrza, gdzie w latach 1935-1937 pracował jako „nauczyciel mianowany”. Nie mam pojęcia dlaczego wyjechał z Polski do Niemiec. Chyba nie za bardzo zdawał sobie sprawę z tego co się może stać. W pewnym jednak momencie musiało to do niego dotrzeć, gdyż znalazł się w Austrii, która oczywiście była dla niego i rodziny bezpieczna tylko przez jakiś czas. Uczył w szkole, w malutkiej mieścinie o nazwie Randegg. Gdy gestapo kazało im opuścić miasto, Hugo ze starszym synem Fredem wyjechał do krewnych do Berlina. Żonie udało się wyjechać do Francji, gdzie pracowała jako pielęgniarka w obozie w Gurs. Nie chce mi się opisywać historii tego miejsca, więc odsyłam do Wikipedii

Niestety, w Berlinie profesor również nie był bezpieczny, jak dziesiątki tysięcy pozostałych Żydów niemieckich. Choć i tak miał więcej szczęścia od swej żony i syna Freda. Hugo został wywieziony do obozu w Theresienstadt. Tam też „Praca czyniła wolnym” jak w Auschwitz (to sarkazm, jakby co).

W obozie Hugo był zaangażowany w nauczanie dzieci żydowskich. Nawet w tak strasznych warunkach wiedział, że mądrość narodu zależy o mądrości przekazywanych dzieciom. Jemu udało się przeżyć Therezienstadt. Jego żonie oraz synowi Fredowi, nie udało się wyjść cało z Auschwitz, do którego się dostali. No, ale porównywanie tych dwóch obozów, to tak jak porównywanie gruźlicy z rakiem mózgu. Po wyzwoleniu w 1945 r. Hugo Nothmann dostał się do obozu dipisowskiego w Deggendorf. Stamtąd pisał listy do Palestyny, w której w nieznanych mi okolicznościach, znalazła się córka Gabrielle. Po wojnie osiadł w mieście Fürth na Bawarii. Na pewno się nie zdziwicie, gdy napiszę, iż pracował jako nauczyciel. Był też aktywnym członkiem Towarzystwa Chrześcijańsko-Żydowskiego. Za swoje osiągnięcia i wiele prac naukowych otrzymał Federalny Krzyż Zasługi. Zmarł w 1975 r. Pochowano go na nowym cmentarzu żydowskim w Fürth. Zapewne w tym domu przedpogrzebowym, nad jego trumną ktoś wygłosił sporo ciepłych słów o Hugonie, który był nauczycielem wielu różnych dzieci i który przez kilka lat uczył także rybnickie latorośle w prywatnej szkole mniejszościowej. Hugo też walczył o godność, choć bezsprzecznie jego walka w obozie koncentracyjnym w żaden sposób nie może być porównywana do zmagań, jakie obecnie toczą nauczyciele. 

Jeszcze jedno wyjaśnienie. Najmłodszy syn Hugo i Hedwig, urodzony w Rybniku Walter, też przeżył wojnę. Jak? Nie mam bladego pojęcia.

Zdjęcia z Wikipedii, Śląskiej Biblioteki Cyfrowej, AP w KATO oraz googla. Korzystałam m.in. z artykułu z Marcina Wieczorka pt. „Prywatna Wyższa Szkoła w Rybniku z niemieckim językiem wykładowym” (Zeszyty Rybnickie 2008) oraz jak zwykle z internetów 🙂 No i przepraszam za brak właściwego wyśrodkowania tekstu, ale co aktualizacja, to WordPress gorszy.

27 stycznia 2019

Henriette Gadiel z domu Levi i jej córki – ofiary Holokaustu

Henrietta, a w zasadzie przy narodzinach Jettel. Dziś by ją nazywano Henią, Heńką albo panią Henryką. Przyszła na świat 100 lat przede mną, też w lutym, z ojca Isidora Levi i matki Dorothei z domu Böhm . 

Jej rówieśniczką była Laura, córka Ferdynanda Haase – przyszła pani Perls, matka i babcia wybitnych marszandów. Czy dziewczynki się razem w dzieciństwie bawiły? No… nie wiem. Zwykły, drobny sklepikarz Isidor Levi raczej nie mógł się mierzyć z wielkim (jak na Rybnik) przemysłowcem Ferdynandem Haase. Choć wynajmował lokal naprzeciw Świerklańca, to od Breitestrasse do willi przy Raudenstrasse dzieliła go spora odległość. Może nie taka, którą się mierzy w metrach, a raczej ta, którą się liczyło w markach, czy ilości posiadanych dóbr.

Isidor miał se ten mały sklepik, reklam za wiele nie dawał, dzieci robił, do synagogi chodził i po jakimś czasie zaczął się rozglądać za mężem dla Jettel. Młodsza od niej o kilka lat siostra Laura miała jeszcze czas. Nie wiem jak, nie wiem skąd – to znaczy w zasadzie się wiem skąd, znalazł się narzeczony. Może Isidor bywał w Zabrzu, może z przyszłym zięciem prowadził interesy.  A może miał w tym udział jakiś swat… Tak czy inaczej w prasie śląskiej ogłoszono zaręczyny kupca Heinricha Gadiela, urodzonego w Miasteczku Śląskim, a mieszkającego w Małym Zabrzu, z Henriettą Levi z Rybnika. Henryka i Henryk. Ładnie tak  😉 Oboje byli zodiakalnymi Wodnikami i ich ojcowie mieli takie same imię. 

Para wzięła ślub w rybnickiej synagodze. Świadkowali znany kupiec Albert Böhm – wujek panny młodej oraz jej tata Isidor Levi. 

Zabrzański Henryk przeniósł się na stałe do Rybnika i chyba tu robił interesy. Jakie one były to nie wiem, wiem za to ilu dzieci się dorobiło państwo Henrykostwo. Najpierw Johanna, potem Ruth, następnie Rosa, kolejna była Erna, wreszcie Egon, jako jedyny chłopak i na końcu, w 1900 r. urodziła się Elsa Käthe. Co się stało z Heinrichem jeszcze nie wiem. Chyba zmarł śmiercią naturalną poza Rybnikiem Gdy dzieci podorastały to wyjeżdżały w świat. Myślę też, że cała rodzina jeszcze w początkach lat 20-tych opuściła Rybnik. Ale, ale. Uprzedzam, że w mieście mieszkała familia, która nosiła to samo nazwisko i która miała firmę transportową. Rodziny te najprawdopodobniej nie były spokrewnione. Historia tych drugich Gadielów to temat na odrębny post. 

Gadielowie, o którym teraz piszę w większości osiedlili się we Wrocławiu. I stamtąd wywożono ich w miejsca, z których do miasta Breslau już nie wrócili. 28 października 1944 r. w komorze w Auschwitz zginęła Ruth, po mężu Wolf. Muszę napisać tu o statystykach. W transporcie, którym ją najpierw wywieziono z Wrocławia do Terezina było 1065 osób. Przeżyło tylko 30. W następnym do którego trafiła, czyli z Terezina do Auschwitz było 2501 Żydów. Przeżyło 134. Ruth – nie.

Kolejna z córek Heinricha i Henrietty – Rosa, po mężu Vogel, również najpierw dostała się do Theresienstadt, a stamtąd do Auschwitz i tam ją zamordowano. Elsę (Juliusberger) zesłano w to samo miejsce co siostry. Dla dwukrotnie zamężnej Erny, małe miasteczko, o obecnej nazwie Oświęcim, też było ostatnim przystankiem. Choć słowo przystanek nie jest tu na miejscu  🙁

Mama Henrietta, zapewne i babcia już od jakiegoś czasu, w momencie  deportacji do obozu koncentracyjnego w Theresiensdadt miała ponad 80 lat. Skrupulatni mordercy wszystko zapisali na liście wywozowej z Wrocławia. Ulica, przy której mieszkała Henrietta, przed wojną była zbudowana pięknymi kamienicami, niestety zniszczonymi podczas oblężenia Festung Breslau w 1945 r.

Osiemdziesięcioletnia rybniczanka trafiła do obozu, z którego tacy wiekowi więźniowie nie wychodzili żywi. Na akcie zgonu napisano: Marasmus senilis. Internet podaje, iż w medycynie oznacza to stan wyniszczenia organizmu (np. z powodu niedożywienia, czy głodzenia), niekiedy ze zmianami w korze mózgowej, prowadzący do zmniejszenia sprawności myślenia i apatii; także oznacza apatię; depresję; przygnębienie. Ktoś się dziwi? Miała 81 lat. Nie ma zadbanego grobu, jak urodzona w tym samym roku co ona Laura Perls. Bowiem Laura miała to szczęście i zmarła w Berlinie zanim źli ludzie doszli do władzy. 

Pięć kobiet z rodziny Gadiel zginęło w zasadzie w ciągu jednego roku. Nie wiem co się stało z najstarszą z sióstr – Johanną. Jedynym, co do którego jestem pewna to męski rodzynek w tej rodzinie – Egon Abraham urodzony w 1898 roku. 

Egon jeszcze w 1931 r. był kupcem we Wrocławiu, handlował odzieżą roboczą przy Tauentzienstrasse 135-137 i mieszkał przy Andersenstrasse 6/4. 

Kamienica nie przetrwała końca wojny, za to syn Henrietty tak. Udało mu się w latach 30-tych (chyba 💡 ) wyjechać do Stanów. Jak? Z kim? Kiedy dokładnie? Nie mam odpowiedzi na te pytania. Znalazłam go jednak. Co prawda na cmentarzu, ale to właściwe miejsce po śmierci. Pochowano go w Mount Nebo Memorial Park, w mieście Aurora, w stanie Kolorado. Poniższe zdjęcie pochodzi ze strony: https://www.findagrave.com/memorial/135331182/egon-a-gadiel

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

A jak to w Stanach bywa, jest ubezpieczenie jest i człowiek, więc w sumie Egona najpierw znalazłam po Social Security 😉 Data urodzenia się zgadza, „A” jak Abraham na drugie się zgadza, więc to na pewno on – jedyny z rodziny Gadielów, o którym wiem, że nie zginął w Szoah. Zmarł naturalnie, dokładnie w dniu swoich 90-tych urodzin, które miały miejsce gdzieś w jakimś małym, prowincjonalnym śląskim miasteczku pod koniec XIX wieku. 

Napisałam, by ktoś pomyślał nad pięcioma rybniczankami, paniami z rodziny Gadiel, po dziadkach Levi, w tym dzisiejszym Międzynarodowym Dniu Pamięci o Ofiarach Holokaustu. Osoba, która w latach 80-tych na Yad Vashem złożyła dla nich „pages of testimony”, a była ich daleką krewną, zmarła kilka lat temu. Tak więc już nikt o nich nie pamięta, stąd ta moja szufladka. Niech idzie w świat smutna historia Henrietty i jej córek…

#WeRemember

27 stycznia 2017

Mamusiu! Ja przecież byłem grzeczny! Ciemno! Ciemno!

Jest taki napis w Obozie Zagłady w Bełżcu… on zastępuje wszystkie słowa, które można by dziś – z okazji Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu, powiedzieć.

Ciemność na stacji w Bełżcu

Obóz Zagłady Bełżec

Takich ukrytych dojść do miejsc, gdzie leżą bezimienni ludzie, jest tysiące – tu Brzozów.

Pamięci Tadzia z Bochni.

Grób masowy w Tarnogrodzie

Barwinek – mogiła zbiorowa Żydów z Dukli i Rymanowa

Katowice

Kolbuszowa – o tym miejscu prawie nikt nie pamięta

Działoszyce – mogiła zbiorowa

Rybnik – mogiła zbiorowa ofiar Marszu Śmierci

Cmentarz żydowski w Wałbrzychu – pomnik upamiętniający zamordowanych kolegów

Kulno – mogiła w głębokim lesie

Lesko  – cmentarz żydowski

Mogiła zbiorowa Żydów lubaczowskich

Mogiła w Parku Magurskim, czyli miejsce, które wstrząsa tak jak Bełżec. Gdy jest mi źle, myślę o matce Helenie, która zapewne najpierw musiała patrzeć na śmierć swoich dzieci wrzucanych do dołu w hałbowskim lesie, zanim sama zginęła.

                    Warszawa

                                    Pruchnik

Przemyśl

Las Dąbry – 364. 

Kańczuga

Nasza ukochana Mateczka i inni – Sławków-Krzykawka

Las Wolica w Dębicy

Radomyśl Wielki – sądzę, że w ciągu ostatnich paru lat nie było tam nikogo, kto by położył kamyk…

Kolce w Górach Sowich

Zbylitowska Góra – zamordowano tam m.in. setki dzieci

Zbylitowska Góra

Wszystkim tym bezimiennym i znanym z imienia, zapalmy dziś świeczkę.

To tylko mały ułamek zdjęć, które zrobiłam w miejscach uświęconych krwią niewinnych.

Kategoria: Edukacja, Judaika, Rybnik, Turystyka i krajoznawstwo | Możliwość komentowania Mamusiu! Ja przecież byłem grzeczny! Ciemno! Ciemno! została wyłączona
3 września 2016

Jodentransporteen naar Cosel

Odsłonięcie, na stacji kolejowej Kędzierzyn-Koźle Zachodni,pamiątkowych tablic ku czci około 9000 Żydów, chłopców i mężczyzn, wyciąganych z pociągów, który szły z obozów Westerbork w Holandii, Darcy i Pithiviers (Francja) oraz  Malines (Belgia) do Auschwitz.

K-K 2.09.2016. (1)

Takie uroczystości są zawsze smutne, ale dobrze, że są. Dobrze, że znajdują się w Polsce ludzie, którym zależy na przypominaniu bezimiennych żydowskich ofiar nazizmu.

K-K 2.09.2016. (51)

K-K 2.09.2016. (64)

Ciężko mi znaleźć właściwe słowa po uroczystości, w której wczoraj brałam udział. Dużo przemówień, odsłonień tablic w 6 językach, łamiące się głosy zagranicznych gości, klęczący przed tablicą lokals, kadisz, bogate bukiety i polna wiązanka kwiatów – nie wiem co było ważniejsze, czy bardziej wzruszające.

K-K 2.09.2016. (15)

K-K 2.09.2016. (137)

Gdy tak wieczorem, już we własnym i bezpiecznym łóżku myślałam o tym dniu, to uznałam jednak, że chyba niezrozumiały dla mnie, bo wyrecytowany przez holenderskiego poetę, wiersz. Poeta poprosił, by zdjąć buty. Gdy tak stałam bosa na rampie, to początkowo poczułam ulgę po zdjęciu swoich espadryli. Dzień był upalny i nogi jak zwykle puchły. Ale po kilku minutach zdałam sobie sprawę, że latem 2016 r. to ulga dla stóp, ale w grudniu 1942 r., to ulgą by nie było. Gdyby ktoś obserwujący z zewnątrz patrzał na przedstawiciela ambasady Królestwa Holandii  stojącego boso w czarnych skarpetkach i garniturze, to mógłby się zaśmiać. Ale to nie było śmieszne, to był oddany hołd.  Nic więcej nie mam do powiedzenia.

K-K 2.09.2016. (124)

Polskie tłumaczenie wiersza Dan J.C.G.Lumey (za ulotką rozdawaną przez organizatorów)

Bosymi stopami chcę całować ziemię

Przyprowadzono ich tu przez zimny wiatr. Nawet w letnim czasie nie ma miejsca na ciepło. Na zimno postanowiono o ich losie. 

Dzień, w którym mężczyźni leżeli na zimnej posadzce w Cosel jest pozbawiony ludzkości. Nie da się poznać człowieka jako stworzonego na obraz Boga. 

Okrutnie, kijami, zostały zabite ich myśli, ich dusza została złamana, aby ich przygotować do bycia bezbronnymi i bezradnymi ludzkimi istotami, które w oczach ich oprawców nie zasługiwały na miano ludzi.

Leżąc na betonowej posadzce, z oczami które już nic nie widziały, słyszeli pociąg, którym oddalały się ich babcie, dziadkowie, matki i dzieci, czując w sercu że się już nigdy nie zobaczą.

Tam zostali: mężczyźni. Żonaci i nieżonaci, ojcowie i ci którzy na to byli za młodzi: z pustymi rękami, skazani na śmierć zanim mogli osiągnąć kwiat życia w cieple i miłości.

K-K 2.09.2016. (44)

P.S. Nooo, tylko pieśń o Ince ni z kupy, ni z dupy na takiej uroczystości.

K-K 2.09.2016. (76)

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Jodentransporteen naar Cosel została wyłączona
20 sierpnia 2016

92 dni – teatr zbrodni, czyli o filii Auschwitz w Rydułtowach

Gdy jakiś czas temu mignęła mi na Fb informacja o przygotowywanym spektaklu o nazwie „92 dni – teatr zbrodni” na temat filii obozu Auschwitz w pobliskich Rydułtowach, to wiedziałam, że muszę tam być. Gdy się jeszcze okazało, że w przedsięwzięciu biorą udział koleżanki i koledzy z Zapomnianego Rybnika, to już, jak to mówią, nie było opcji.

92 dni - teatr zbrodni Rydultowy (6)

O filii KL Auschwitz, istniejącej w Rydułtowach wiedziałam od dawna. Nawet kilka lat temu dla Wirtualnego Sztetla cykałam fotę obelisku, który upamiętnia ten obóz, ale przyznam szczerze, że szczegóły nie były mi znane. Zresztą nie ja jedna psińco o tym podobozie wiedziałam. Dziś, gdy opowiadałam tacie, co wczoraj przeżyłam, to sam zbaraniał, że tak blisko nas (hałdę Szarlottę z kopalni Rydułtowy widzę z okna dachowego w kuchni) był taki obóz. Bo to taki zapomniany obóz. Kto tam wie gdzieś w Polsce, gdzie leżą Rydułtowy (żeby nie było, dotyczy to i mojego Rybnika), co dopiero o obozie w tym mieście. Na pewno dzięki wczorajszemu spektaklowi pamięć o nim wróciła.

92 dni - teatr zbrodni Rydultowy (8)

W czasie wojny obecna kopalnia Rydułtowy nazywała się Charlottengrube. W samym mieście było kilka obozów pracy przymusowej oraz jenieckich. Jesienią 1944 r., czyli gdy Rosjanie byli prawie za rogiem, po negocjacjach koncernu Hermann Goering Werke z władzami KL Auschwitz, zaczęto do Rydułtów przywozić więźniów  oświęcimskich – w większości Żydów. Pierwszy ich transport dotarł tutaj 19 września 1944 r. Składał się w większości z Żydów węgierskich i rumuńskich. Powiada się, że przez obóz łącznie przeszło około 1200 więźniów – głównie Żydów.

92 dni - teatr zbrodni Rydultowy (62)

Więźniowie pracowali w makabrycznych warunkach pod ziemią, na powierzchni kopalni, niektórzy w lokalnym tartaku. Chorych, zmarłych, zabitych wysyłano z powrotem do Auschwitz. Resztę może sobie każdy dopowiedzieć.

Teraz o wczorajszym wydarzeniu. Jadąc do Rydułtów na godzinę 21-wszą czułam, że to będzie COŚ. Już z opowiadań kolegi, któremu przypadła rola (zagrał wyśmienicie) komendanta obozu Kurta Kirchnera wiedziałam, że będzie ostro, będzie trudno i będzie bez owijania w bawełnę. Sama zapowiedź organizatorów, iż spektakl przeznaczony jest dla osób powyżej 14 roku życia, wiele mówiła. Wbrew pozorom od jakiegoś czasu jestem odporna na „holokaustowe” książki, wydarzenia, czy filmy. Nawet staram się już nich unikać, bo ileż można. Mówiąc brzydko: mało co mnie rusza. No, ale przez „92 dni – teatr zbrodni” w Rydułtowach zostałam wbita w ziemię. Wcisnęło mnie w kostki brukowe, na których stałam. Czułam się jakbym sama dostawała pałą po nerach, gdy patrzałam na aktorów grających więźniów.

92 dni - teatr zbrodni Rydultowy (42)

Kręcąc dwa krótkie filmiki w gardle mnie dławiło, a ręce drżały jak na mrozie. Patrząc na aktora grającego kapo zastanawiałam się, jak musiała go, w trakcie prób, motywować reżyserka pani Katarzyna Chwałek, by tak niesamowicie wczuć się w rolę.

92 dni - teatr zbrodni Rydultowy (31)

Obserwując kolegę odgrywającego Lagerführera Kirchnera czułam dumę, że go znam. Toż to aktor-amator rekonstruktor. A tu nie dość, że wyśmienity niemiecki, którego nie zna, to idealna, wręcz wzorcowa postawa SS-mana (Remik, te ręce z tyłu odchylające skórzany płaszcz to majstersztyk).

92 dni - teatr zbrodni Rydultowy (26)

92 dni - teatr zbrodni Rydultowy (51)

O aktorach i aktorkach odgrywających więźniów, ucharakteryzowanych na muzułmanów, nie wspomnę. Genialne!

92 dni - teatr zbrodni Rydultowy (46)

92 dni - teatr zbrodni Rydultowy (37)

Przy końcowych scenach przedstawiających ewakuację obozu, wkurw Kirchnera i symboliczne spalenie kukieł ludzkich, łykałam łzy.

92 dni - teatr zbrodni Rydultowy (55)

92 dni - teatr zbrodni Rydultowy (34)

To przedstawienie powinno być wystawiane w wielu miejscach w naszej okolicy. Powinno być pokazywane młodzieży! Z tym okrucieństwem i przekleństwami. Nie będę tu pieprzyć frazesów teraz, że wojna jest bee, bo to ponoć wszyscy wiedzą. Czasem jednak warto nawet tym wszystkim jeszcze raz o tym przypomnieć, choćby przez taki spektakl.

92 dni - teatr zbrodni Rydultowy (38)

Na koniec dwa filmiki, które pozwolą choć wirtualnie wczuć się w to co mogliśmy zobaczyć wczoraj. Pani Kasiu! Szacun!

26 kwietnia 2016

Ada (trailer)

W nomenklaturze filmowej na taką zajawkę mówi się trailer. Nie do końca mi to pasuje, ale streszczenie, to chyba jeszcze mniej odpowiednie słowo. Rzecz będzie o Adzie, jej rodzinie, powiązaniu z Rybnikiem, o Sprawiedliwych bez dyplomu, dobrych i złych ludziach, strasznych czasach i poszukiwaniu prawdy, do której rzadko kiedy udaje się dotrzeć, bo ona dla każdego jest inna. Nie będzie oceniania ani wartościowania. Przynajmniej tak zakładam.

Występują:

Starsza pani; Ada; Chaim – tata Ady i brat Maxa; Max – ojciec Otto i brat Chaima i zarazem wujek Ady; Otto – syn Maxa, bratanek Chaima i kuzyn Ady; ojciec starszej pani; Paweł – wujek starszej pani; Chlubek vel Hlubek; Niemiec Frenzel – hydraulik; pani Frenzel – żona hydraulika, Czech Viktor – kolega Otto; Rachela – druga żona Maxa, mój tata, ja i inni.

Miejsca akcji:

Braunschweig, Berlin, Katowice, Dąbrowa Górnicza, Kl Auschwitz-Birkenau, Rybnik, Skrzyszów, AL Fünfteichen (filia KL Gross Rosen w Miłoszycach), Theresienstadt, Regensburg i wiele innych.

Scenariusz: życie

Reżyseria: życie

Research: ja i syn starszej pani.

Specjalne podziękowania dla syna starszej pani, pani tłumacz, jednego amerykańskiego Chińczyka, gminy żydowskiej w Regensburgu oraz córki Maxa i Racheli.

Otto Schwerdt (74)

Na razie tyle. Zbieram się na ognisko z młodzieżą z Projektu „Kryptonim 446”. Za oknem wali deszczem, nad Radlinem chmury z tych śniegowych, ale co tam 😉

To be continued.

 

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Ada (trailer) została wyłączona