31 grudnia 2022

„Piękni i młodzi” – książka o rybnickich Żydach

W tym roku podsumowanie będzie dotyczyć tylko jednej sprawy, która dla mnie była najważniejsza i mogę śmiało powiedzieć, że zajęła mi prawie cały 2022 r. To książka „Piękni i młodzi. Opowieści o rybnickich Żydach z szuflady Małgosi”.

 

Od jakiegoś czasu wiedziałam, że muszę ją napisać. Namawiała mnie moja przyjaciółka Olutka, a także różni ludzie czytający „Szufladę”. Zawsze odpowiadałam ze śmiechem, że gdy pójdę na emeryturę to może napiszę. Jak się jest 3-4 lata przed 60-tką to można takie deklaracje w ciemno składać, bo ten okres do emerytury wydaje się być dość odległy. Czas jednak jest nieubłagany i zaiwania bardzo szybko, więc te słowa, rzucane na odczepnego, w końcu musiałam przekuć w czyny.
Ponad rok temu, a dokładnie to 31 października 2021 r. zasiadłam przed laptopem i na szybko wymyśliłam, że napiszę coś a la leksykon rybnickich Żydów. Tak, by każdego, o którym coś wiem upamiętnić. Uznałam, że wszyscy muszą być wymienieni, bo to im się należy. Pełna entuzjazmu zabrałam się do pisania i do 11 listopada powstało dość sporo mini biogramów, które posłałam córce. No i zaraz mnie sprowadziła na ziemię słowami: A kto to przeczyta? Takie nudy?! No i jeszcze parę zdań ostrej krytyki padło, ale wolę ich tu nie przytaczać. Strzeliłam lekkiego focha na pół dnia. Taki miałam genialny pomysł i do dupy??? Nie zamierzałam pisać czegoś podobnego do Szuflady, bo nie chciałam się powtarzać. Przecież to pisanie tego samego! Jak się po tych kilku godzinach „odfoszyłam”, to jeszcze raz to przemyślałam. Może spojrzenie córki jest słuszne?

Magda podpowiedziała by skonsultować się z jej kuzynką Hanią, która raz, że studiowała filologię polską ze specjalizacją edytorstwo, to jeszcze obecnie robi doktorat z literaturoznawstwa. Okej. Tak zrobiłam. Odpowiedź Hani była bardzo dyplomatyczna: Co do pierwszego pomysłu, to zgadzam się z Magdą. W pierwszej kolejności Opowieści z Szuflady. Dzięki temu ewentualny słownik będzie mógł w jakiś sposób się do nich odnosić. To jest jednak mocno specjalistyczna forma, do której trudno zachęcić przeciętnego czytelnika, a fajnie, jakby sięgnęło po niego szersze grono odbiorców.

No i tak se siedziałam przed tymi początkami słownika i myślałam. Skoro dwie młode osoby, ze świeżym spojrzeniem mi mówią, że to ma być takie te moje blogowe bzdurzenie, to może one mają rację. Była mniej więcej połowa listopada 2021 r. Zaczęłam. Będzie o rodach, rodzinach, familiach czyli tylko o ludziach. Żaden naukowy elaborat, a opowieści o tych, którzy tu mieszkali.

Wiedziałam jedynie, że trzeba pisać w Wordzie. Resztę robiłam na czuja. Z poprawnym językiem polskim to raczej nigdy nie byłam zaprzyjaźniona, bo jakoś tak wyszło od czasów licealnych 😉  Uznałam, że dopiero jak wsio napiszę, to zacznę się zastanawiać co dalej. Do Świąt Bożego Narodzenia szło mi w miarę lekko, bo zaczęłam o rodziny Haasów, Katzów z ochronki i Mannabergów. O tych dwóch pierwszych rodach miałam prawie gotowce na Szufladzie. Elegancko sobie liczyłam strony, znaki i radowałam się jaka to jestem szybka. Max, jako jedyny z kociego stada, zawsze wiernie mi towarzyszył. Czasem oblewał wszystko kawą, wielokrotnie pogryzł notatki, wciskał mi się na kolana i uniemożliwiał pisanie, a generalnie to spał, fucząc sobie cichutko.

W międzyczasie ustalałam jakich informacji mi brakuje i po nocach siedziałam w Internetach. I tak, właśnie przy Kohlbergach, jakoś w połowie grudnia, gdy już miałam prawie cały rozdział gotowy, to kompletnie z głupia frant wklikałam w ipeenowską stronę „Straty.pl” nazwisko ostatniego rabina. Od lat bazowałam na informacji z Jad Waszem, że zginął na terenie Ukrainy – w okolicach Kałusza, z którego pochodziła cała rodzina. Nie pamiętam kompletnie po jakiego grzyba wpisałam wtedy jego nazwisko w tej wyszukiwarce. Gdy go zobaczyłam, to jęknęłam. Jebuuuut. Cały rozdział do zmiany. Ostatni rabin rybnicki zginął w Płaszowie. Zresztą jak i ostatni rabin Chorzowa – brat naszego. Całe moje rozumowanie i analizy wzięły w łeb. Na drugi dzień szukanie dojścia do Muzeum KL Plaszow i do jakiegoś historyka, który mnie nie oleje jak zadzwonię. Jak to dobrze mieć kolegów w różnych miejscach. Jasiu, Ty wiesz, że teraz o Tobie piszę. Jasiu zadzwonił do dawnej koleżanki, która zadzwoniła do kolegi i tak dalej. Udało się. Dostałam potwierdzenie z Płaszowa, że nasz rabin tam został zastrzelony no i w 2022 rok weszłam z rozgrzebanymi braćmi Kohlbergami.
Na Nowy Rok posłałam wszystkim potomkom, do których mam kontakt maila z informacją, że zaczęłam pisać oraz z prośbą o możliwość wykorzystania fotografii. Na wszystko mi wyrazili zgodę, bo o słowach poparcia nie muszę wspominać.
W styczniu doszłam do perfekcji w korzystaniu z aplikacji, które tłumaczą np. hebrajskie rękopisy, bądź pliki, których nie da się w żaden sposób ściągnąć, bo tak są idealnie zabezpieczone. Gadałam do siebie pod nosem po niemiecku czytając gazetę Katholische Volkszeitung Trukhardta, oczywiście nie znając tego języka. Błogosławiłam tego niemieckiego redaktora za wszystkie rybnickie plotki, którymi się zajmował w okresie międzywojennym.
Gdy jednego dnia, przez totalnie przypadkowe googlowanie natrafiłam na skany niemieckich gazet żydowskich w jakimś izraelskim archiwum, to pół stycznia 2022 wertowałam Jüdisches Wochenblatt ciesząc się, że mam przedemerytalny urlop, bo bym do pracy chodziła ze ślepiami jak króliki angorskie.
W międzyczasie wysmarowałam wielki elaborat do naszego USC, z którego musiałam zdobyć kilka informacji, a jak wiecie RODO to hasło, którym w takich przypadkach zasłaniają się urzędnicy – w większości bezprawnie. 24 lutego miałam zaplanowaną wizytę w Archiwum w Raciborzu, bo i stamtąd musiałam jeszcze coś wyciągnąć. I pojechałam, i siedziałam tam nad różnymi teczkami, ale w uszach miałam słuchawki, z których nie płynęły dobre wiadomości. Wojna. Robiłam zdjęcia totalnie nie ogarniając na co patrzę i czy to co zamówiłam będzie mi do czegoś potrzebne. „Opowieści z szuflady” odłożyłam na prawie półtora miesiąca. Miałam rozpoczętych Kaiserów. Gdy do nich wróciłam na początku kwietnia, to przeżywałam męki. Siedziałam jak ciul przed laptopem i nie mogłam się zmusić do niczego. Grałam godzinami w mahjonga na „Kurniku” i zastanawiałam się, czy tym kompletnie nie ciepnąć.
Na szczęście nadeszły nieznane mi dotychczas zdjęcia, które wyszukały w angielskich starych albumach dla mnie potomkinie rodziny Aronadów i zaczęłam od detektywistycznej analizy kto na tych fotach. Porównywałam łysiny, twarze, rysy czy kształt rąk. Ustalałam sobie ewentualny czas zrobienia tych fotografii, patrzałam na stroje z epoki, by stwierdzić czy to sprzed I wojny, czy już po. Powoli kończyłam rozdział o Kaiserach, choć tłumaczenie z hebrajskiego ponad 25 stron relacji złożonej przez wiekową Ernę Kaiser zajęło mi sporu czasu i skrzywiło kręgosłup szyjny o parę stopni. Żeby było jasne – nie znam hebrajskiego.

Czułam, że najtrudniejsze przede mną. Wszystkie dotychczasowe rozdziały były w miarę proste pod względem genealogicznym. Nie wiedziałam jak ugryźć sprawę 12 nastolatków, bo miałam pisać rodzinami, ale ci Młodzi mieli być tu najważniejsi. Wiedząc, że choć Aronade to skomplikowana familia, to na pewno prostsza od pogmatwanych Priesterów, zaczęłam więc od tych na „A”. Było ich w pierony. I każdego i każdą musiałam opisać. Przy każdym i każdej jeszcze raz sprawdzałam swoje informacje i pliki, by mi się potem nie okazało, że któreś z nich jest w „Stratach” a ja mam stare dane. Ile ja się naczytałam o Żydach na dalekim sowieckim Wschodzie (tam zaginął Alfred z drugą żoną i jego młodszy syn). Szukałam jakiegokolwiek śladu. Przepadli. Za to wysznupałam na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej ślady rysu charakteru młodego Wernera Aronade, który uwielbiał zagadki logiczne i wysyłał do jednego miesięcznika ich rozwiązania. Ludzie, gdy mój laptop miał otwartych ze 60 stron ze Śląskiej Biblio to rzęził jak umarlak a ja przy nim w oparach dymu papierosowego. Gdy wchodziłam do łóżka, to mi się w głowie plątały daty, imiona, miasta. Śniły mi się same stare dokumenty. Nad ranem budziły mnie osoby, które powinnam jeszcze wspomnieć. 

Już miałam w zasadzie pominąć córkę Alfreda, tylko o niej lekko wspominając, ale se myślę: Nie Małgosiu! Sprawdź. Może, kto wie… Zaś wujek google poszedł w ruch, bo dla mnie wtedy był on bliższy niż mąż. Spędzałam z nim więcej czasu. Jest! Jest Bertha Aronade! Na Twitterze jakiś ktoś z Monachium o niej wspomina. Założyłam Twittera. Prześledziłam gościa i dawaj maila do Monachium. Of course, natürlich, mogę wykorzystać tę fotografię. Very wielkie Danke panie upamiętniający Żydów z Monachium. Patrzę na jej buzię z lat 30-tych i widzę, że to dziewczyna, której tożsamości nie mogłam ustalić na jednym ze zdjęć przesłanych przez potomkinie Aronadów. Jasny peron! To ona! Gdybym miała takie programy, jak mają moi policjanci z amerykańskich seriali kryminalnych jakże by mi było łatwiej.

Kończył się kwiecień, a ja nadal pisałam sobie a muzom. Płoszaj wspinał się na wyżyny cierpliwości przy mnie. Młoda już nie udawała, że mnie słucha, ogród leżał odłogiem, a tata kiwał głową, że niby kuma o czym do niego gadam. Jedynie Miriam Glucksmann w Anglii i Doron z Priesterów w Izraelu cierpliwie odpowiadali na moje maile i cały czas kibicowali. No i koty jeszcze przy mnie trwały, przy okazji robiąc burdel na biurku. W sumie emerytura była taka bardziej teoretyczna, bo nadal jeździłam do pracy, w której szykowaliśmy się do wielkiego otwarcia Kopalni Ignacy.

Już wiedziałam, że wszystkich nie upchnę, bo nie może z tego wyjść jakaś cegła, która będzie za ciężka do trzymania i niestrawna do czytania. Z wielu rodzin muszę zrezygnować. Robiłam na bieżąco selekcję. I wiedziałam, że muszę to pokazać komuś, kto się zna na książkach. Choć niekoniecznie na Żydach. Wśród swoich znajomych miałam tylko jedną taką osobę: Olę Klich. Dziennikarka, redaktorka naczelna Wysokich Obcasów, pisarka – lepszej osoby nie znałam. No dobra se myślę. Weź się w kupę Małgosia i grzecznymi (poprawnie ułożonymi) zdaniami napisz, że piszesz i czy byłaby łaskawa na to spojrzeć. W takich momentach lepiej za długo nie kombinować, tylko napisać i zrobić „send”. Wysmarowałam i „sendnęłam”. Odczytała na Fb. U mnie w środku brzucha drżączka. Oczywiście, że przeczytam. Poślij kilka rozdziałów Dziękuję za zaufanie. No to 1 maja 2022 r. posłałam Oli 6 przykładowych rozdziałów. A w międzyczasie innej Oli-Olutce, przyjaciółce, też posłałam. A przyjaciółka: Pisz, pisz, ja ci to wydam. Oczywiście wtedy traktowałam to jako żart.

Ola dziennikarka stwierdziła: Pisz. Musimy się spotkać i pogadać. Mój mąż może Ci zrobić redakcję. Dobra, se myślę. Nie wiem co to ta redakcja, ale ja mogę się nie znać i muszę się zdać na kogoś kto wie, czym się to je. Ja się znam tylko na rybnickich Żydach. Nie trzeba umieć wszystkiego.
Na imprezie emerytalnej, którą zrobiłam pod swoją hałdą przeżyłam pierwszy wielki WZRUSZ. I to taki z tych, co łzy wyciskają. Moja załoga, mojej ukochanej Kopalni Ignacy cała przyjechała i została pierwszym sponsorem tekstu w Wordzie. Powiedzieli mi przy życzeniach: Tu mosz na jedną kartkę twojej książki. Nie było już odwrotu. 

Na początku maja miałam zabierać się za Priesterów, choć nie wiedziałam jak ich rozpisać, by byli zrozumiali dla czytających i by wszyscy zostali upamiętnieni, gdy okazało się, że mam się spotkać ze swoim przyszłym redaktorem Robertem i Olą (dziennikarką, czyli jego żoną). No to git. Zabrałam ze sobą laptop, notatki, cuda na kiju i pojechałam do Rud. Zostało ustalone, że Robert zrobi „redakcję” jednego rozdziału i ja zadecyduję, czy to mi pasuje.
Jasne. W miarę (podkreślam: w miarę) skumałam na czym polega ta redakcja i z domu posłałam pierwszy rozdział. O moich Haasych. O tych co na spaniu mogę wymienić wszystkie daty czy szczegóły z ich życia. Co ich od kilkunastu lat „obrabiałam”. Cała byłam hepi jak dziecko z dużymi lodami. 6 maja Robert odesłał rozdział. Ja plik otworzyłam… i ujrzałam czerwień poprawek, więc plik zamknęłam i dostałam histerii – tak od razu. No takich ceregieli w moim wykonaniu to Płoszaj jeszcze nie widział. I choć nie należy on do nadmiernie dyplomatycznych, to nagle był mistrzem pocieszania, delikatności i zrozumienia. A że pliki w Wordzie to dla niego taka tajemnica jak dla mnie elektryczność, to nie mógł sprawdzić, co tam jest na czerwono, a ja mu tego nie pokazałam, powtarzając w kółko, że zostałam wykastrowana. Do uspokajania rozdygotanej starszej pani została wezwana Młoda. Nooo, ta to mnie dopiero do szału doprowadziła tym swoim mentorskim tonem edukatorki, która wszystkie rozumy pozjadała. Im bardziej mnie uspokajali, tym bardziej ryczałam. Dowiedziałam się, że musze iść na terapię, że nie mam poczucia swojej wartości, że jak się poddam, to sramto i owamto. Skuliłam się w łóżku w embriona i zalewałam poduchy łzami. Z tyłu głowy miałam, że następnego dnia muszę się przygotować do spaceru dla rybniczan i chyba nie dam rady. Polegnę.
Ale, ale. Ja nie z tych. Gówno tam! Nie polegnę. Spacer przygotowałam. Rybniczan nie mogłam zawieść. Na maila z poprawkami odpisała Młoda, bo ja byłam obrażona na cały świat i okolicę. Na nią i Płoszaja też. Zresztą Młoda starała mi się wytłumaczyć na czym polegają poprawki w Wordzie, gdyż ja dotychczas z czymś takim nie miałam do czynienia. Że to, że widać czerwień, to nie znaczy, że wszystko jest do dupy. Przyznam, że jej argumenty za bardzo do mnie nie trafiały. Na tamten moment czułam, że pierdolę całe pisanie i nie będzie książki. Żadnych afirmacji, bo na mnie takie rzeczy nie działają. Działa jedynie działanie.

Po 4 dniach emocje opadły. Otwarłam „czerwony tekst” z poprawkami. Jeszcze mi się ciśnienie podnosiło, ale już bez płaczu. Przeczytałam uwagi. Tu: ok. Tu mniej ok. Tu się zgadzam. Tu może przedyskutujemy. To: tak, może być. Luft ze mnie schodził. Wróciłam do czynu.
Zaczęłam kończyć Priesterów, bo obiecałam (sobie), że do końca maja napiszę wszystko. Docisnęłam kolanem do nich Leschczinerów i Brauerów, jako spokrewnionych. Choć Leschczinerów nie planowałam, to musiałam dać tam Maxa. Był zbyt intrygujący, bym go miała pominąć. Uzupełniałam to co już napisałam o różne sprawy, które mi się jeszcze wyjaśniały (jak choćby tłumaczenia włoskich listów). Nieznani i znani znajomi mi pomagali w zdobyciu różnych fotografii (np. pomnika zamordowanych Żydów w Amsterdamie, czy grobu pani Katz w Terezinie). Facebook mi się gotował przez cały ten rok.

17 maja posłałam kolejne rozdziały do redakcji. 30 maja wysłałam wszystko. Zaczął się czas poprawiania. Zrozumiałam na czym polega redakcja. Dotarło do mnie, że książka to nie blog. Że fanzolić (jak np. teraz) to se mogę na swojej Szufladzie, a nie na papierze. Okres redagowania i poprawek do poprawek trochę trwał. Kursywy, nazwy niemieckie (kiedy Gleiwitz, kiedy Gliwice), cytaty, przypisy, czcionki, jak opisać zdjęcia, jak pisać cyfry, czy imiona po niemiecku, czy po polsku (skoro żyli i w czasach niemieckich i polskich), jak nazywać ulice (Breitestrasse, czy Szeroka, czy Sobieskiego) itd., itp. Dobrze, że choć ten nasz Rybnik się zawsze tak samo nazywał. Odsyłanie poprawionego do kolejnej korekty, a cały czas kombinowanie, a co jak już to będzie całe poprawione…
Na początku sierpnia napisałam wstęp. Mniej więcej wtedy, dzięki sugestii Janka z księgarni „Orbita”, objawił się wydawca. No bo kogo miałam się spytać co dalej, jak nie najlepszego księgarza na świecie?
Janek od razu spytał: A dlaczego tego nie chcesz wydać u Roberta i Oli? Czyli u tego, który doprowadził mnie do takich łez, hahaha. Robert i Ola wydali swą własną pierwszą książkę o Rudach i zdecydowali, że „why not”. Próbujemy z Żydami rybnickimi. Oni początkujący wydawcy, ja autorka dziewica.
Tekst posłałam do konsultacji merytorycznej, czyli judaistycznej. Od początku wiedziałam, że tylko Sławek Pastuszka mi to sprawdzi tak jak trzeba. Tylko z nim się dogadam, tylko jemu będę mogła powiedzieć: pierdolisz stary i on się nie obrazi. I tylko od niego usłyszę to samo i się nie obrażę.

Ola w międzyczasie znalazła korektorkę i graficzkę (obie niesamowite!) i wszystko nagle przyspieszyło. Młoda została poproszona o napisanie ni to wstępu ni to zajawki. Dała czadu, nie powiem! Ja zaś, tuman bity, sprawdzałam co to znaczy „blurb”, o którym Ola wspomniała. Dr Bogdan Kloch z naszego muzeum sprawdził tekst pod kątem „rybnickim”. Janek księgarz z „Orbity” powiedział, że jak się to ma sprzedać to musi wyjść przed świętami. Łoooo matko! Był 30 września, gdy rozpisałyśmy „dedlajny”. Graficzka na urlopie żegluje na morzach, a ja w planach wyjazd do Łotwy. Są sponsorzy! Olutka przyjaciółka: Ja ci obiecałam! Magda bizneswoman: Dam! I swego chłopa namówię. Tato: A na co mi kasa? Na Twoją książkę. I inni, którym jestem fest wdzięczna. Wszystko się konkretyzowało, choć było w rozsypce, a raczej rozpisce 😉 

Pojechałam z Płoszajem na październikowe wakacje z laptopem i komórką przy uchu. W Wilnie omawiałam z korektorką Beatą odmiany nazwisk i inne sprawy dotyczące poprawności językowej. W Rydze załatwiałam lepszą rozdzielczość niektórych fotografii z Kanady i Szwajcarii. Na plaży w Jurmali, pijąc łotewski kultowy bimber, ustalałam z Olą (dziennikarką) kolor okładki i negocjowałam tytuł książki. To musi wyjść w grudniu!

 

Przystawałam na prawie wszystko. Miałam tylko jeden warunek, z tych nie do podważenia. Pierwsze spotkanie autorskie musi być na Ignacym. Nigdzie indziej. Bo wiedziałam, że jak mi Kasia Buchalik zrobi spotkanie, to ustawi tak poprzeczkę, że ciężko będzie innym doskoczyć do tej wysokości.
Akceptacja szafy graficznej (nie dałam sobie wywalić zdjęć o złej jakości – musiały się znaleźć w książce), ponowne korekty pani Beaty. Udawałam, że zrozumiem dlaczego w jednym zdaniu ma być tyle przecinków, a w innym niekoniecznie. Czytanie po raz n-ty tego wszystkiego. Aga walnęła „Pięknych” w pdfie w 3 dni nanosząc swoje uwagi. Gdyby nie Łysy od Agi, to z Kazimierza Moczarskiego zostałaby Kazimiera 😉  Gdy wszystko poszło do druku, objawiła się pani Dorota z Leszna ze zdjęciami Krakauera. Za późno.
Marudziłam Martynie, graficzce z kopalni przy zaproszeniach i plakatach. Dała dziołcha radę i zniosła moje wymyślanie.

Data spotkania została ustalona na 18 grudnia, choć nie było jeszcze ani jednego egzemplarza książki. Potem był odbiór pierwszych 200 egzemplarzy z Cieszyna moim „deklem od maślanki”, czyli Fiestą. Wcisnęłam, bo nie takie cuda maślanka już przewoziła.

Ustalanie szczegółów spotkania, wysyłanie zaproszeń, załatwianie tłumacza symultanicznego, nadejście mrozów, zasypanie południowej Polski śniegiem, konkretyzowanie słodkości dla gości z Kawiarnią SilesiJa, problemy z przywozem pozostałych 800 książek (co bym zrobiła bez Płoszaja i Młodej oraz busa firmy Pyszny), kolorowanie 150 fotografii, by ludziom pokazać „ożywionych”, opóźniony przylot Dorona Priestera i jego rodziny (przez zimę) z Izraela, zasypany po kokardy parking, potencjalna zimnica na nadszybiu, konkurencja w postaci finału Mundialu (do Bugusia ten fakt dość późno dotarł) i w ciul przeszkód, które ogarnęła Kasia oraz reszta załogi Ignacego i przyjaciele. Salo Brauer popychał moją Kasię do działania.

Gdy na pain killerach (przez bóle krzyża), z pół permanentnym makijażem (total permanentnego jednak moje oczy nie zaakceptowały) zobaczyłam, że zaczyna brakować krzeseł na naszej kopalni, to se duchu powiedziałam: No tak! Oni wszyscy na to zasłużyli. Moi Żydzi na to zasłużyli! Tak to miało być! Przyjechało i przyszło około 140 osób. W tę mroźną zimę! W te śniegi! W trakcie finałowego meczu w Katarze! 140 ludzi na jakimś tam spotkaniu autorskim, w jakimś tam Rybniku! I jeszcze iluś oglądających to online na moim YT, dzięki niezawodnym Materzokom z Natalą. 

„Piękni i młodzi” wydani przez Wydawnictwo Rudy (co ja bym bez nich zrobiła?!?) i dzięki wsparciu wielu sponsorów, mimo że nie wyszli jako leksykon, czy też słownik rybnickich Żydów, to jednak są zbiorem mini biografii ludzi, którzy mieszkali w moim mieście. Zostali opisani na podstawie setek dokumentów, wspomnień, zdjęć, pamiętników, ale i plotek, czy moich domysłów. To było dla nich, dla ich potomków ale i dla rybniczan.

Kończę, bo Płoszaj od dwóch godzin w kuchni przygotowuje bigos i wypada mi mu pomóc. Albo choćby poudawać pomoc. Choć mam na blacie sprawę Silbigerów i przygotowuję się do wizyty kolejnych Uppersilesianerów zaraz na początku stycznia i to mnie akurat w tym momencie rajcuje 😉 a nie jakiś tam Sylwester.

Obyście mieli dobry przyszły rok. Jeszcze raz Wam wszystkim dziękuję. Kończę ten rok z takim wzruszem, że nie da się go opisać, choćby za takie słowa od trzeciej Oli, z którą pracowałam onegdaj, czy od rodziny Priesterów. Rybniczanie (i nie tylko) jesteście fantastyczni! 

A w Izraelu już sobie radzą z czytaniem. No bo od czego są nowoczesne technologie. Mogę być i „Morgone Plosza” – tyż piknie. 

Film ze spotkania nadal jest na YT ➡ 

Książkę można nabyć w księgarni Orbita na rybnickim Rynku lub poprzez jej serwis ➡ Allegro, ale także w halo! Rybnik i Zabytkowej Kopalni Ignacy. 

Zaś moje Szuflady można wspomóc kawą ➡ „Kawa dla Małgosi” 🙂 

See you!

2 lutego 2019

Izrael – countdown

Zaczynam odliczanie. Za dwa tygodnie już tam będę. Wyszłam sobie na balkon i spojrzałam na ciemną hałdę, której jeszcze nie zasłania bezlistna, na razie, brzoza na wujkowym ogrodzie. Kocham ten widok o każdej porze roku, dniem i nocą. Za hałdą migocze radlińska koksownia i jej kominy. Po szosie na hałdzie, od czasu do czasu, przejeżdża auto. Cichy, ciągle zimowy, choć dziś prawie wiosenny, wieczór. Nad domem sąsiadów migocze jakaś planeta (chyba). Moja znajomość astronomii ogranicza się do rozpoznawania słońca, księżyca, czasem Marsa  😉 I przy tym patrzeniu na wieczorną okolicę usłyszałam to złowrogie buczenie na górze. Samolot! Zawsze latają nad moim niebem, a ja truchleję, by nie spadły. Ujrzałam światełko między chmurami. Od lewej do prawej leciał, czyli wylatywał z terenu Polski. Już się scykałam na myśl o tym, co będzie za dwa tygodnie. Muszę ze sobą do tej maszyny zabrać najstraszniejszą ze strasznych książkę o Holokauście, by się skupić na czymś, co było o miliony razy straszniejsze od latania stalowymi potworami. 

Pierwszy meeting przedwyjazdowy odbył się w KATO. Zespół wyjazdowy jest nieliczny, ale jak to mówią, śliczny  😆 co widać na poniższym zdjęciu. Na focie tylko mała część kilkunastoosobowej grupy, z której znam w sumie jedynie trzy osoby. RODO kazało mi zaserduszkować buźki  :mrgreen: Niestety nie znam się na innych sposobach zamazywania facjat, więc został prosty Paint. Swojego pychola nie zamazuję, bo i tak jest publiczny.

Chyba będę jedynym agnostykiem na tym tripie. W dodatku ostro przeklinającym i posiadającym różne inksze złe nawyki  :mrgreen: No trudno. Bez diabełków świat byłby nudny. Father Tomasz, który będzie mieć nad grupą pieczę duchową, na pierwszy look wydaje się być normalnym gościem. O drugim człowieku w czarnym stroju, który był na spotkaniu powiem: „zakluk, zakluk”. Czyli zakluczyłam sobie buzię i no comment. Ten nie leci. Ufff.

Dostosuję się, nie ma problema, choć ponownie ochrzcić się nie dam, ani żadnych ślubów nie będę odnawiać. Parafrazując jednego Burbona, męża inteligentnej Margot (ehh, te historyczne Małgosie to były niezłe szelmy i gałganki) powiem, że Israël vaut bien une masse. Dla takiego widoku, jaki miała Młoda można być i na paru mszach. 

Na razie, to ciepię na walizę co mi się tam przypomni. A że szajspapiór u mnie najważniejszy to już wiecie od dawna. Tym razem szarpnęłam się na izraelskie barwy narodowe i będzie white and blue. I antysraczkowe leki, bo zespół jelita drażliwego atakuje.

Waliza też dorobiła się dodatkowej patriotycznej naklejki. Też jest white and blue. Rybnik rulez  :mrgreen: A jak! W żydowskim kraju hanyskiego „Jeżech z Rybnika” nikt nie odczyta, więc trza się otagować tak bardziej geograficznie poprawnie. No i barwy właściwe. Polskiej przylepki lepiej nie dawać, bo nie ma się czym chwalić w ostatnich czasach. 

Spotkanie z moimi potomkami, czyli Ruth i Elim Mannebergami ustalone i już na samą myśl mi się chce płakać z radości. Obraz dla nich, zamówiony u wybitnego lokalnego akwarelisty, się maluje. Jeszcze mnie bombarduje mailami o spotkanie w Jerusalem, jeden inny znajomy z Hameryki, który akurat wtedy będzie ostatni dzień w świętym mieście. Ale mu nie napiszę: Sid, przyjdź do kościoła  :mrgreen: Pożyjemy, zobaczymy. Może uda się pod Ścianą, albo przy symbolicznym grobie Dawida, ewentualnie autentycznym grobie Schindlera. Innym znajomym Żydom nawet nie piszę, że lecę, bo bym musiała tam spędzić miesiąc.

Tymczasem pyrsk ludkowie. Zabieram się za analizę świeżutkich jak bułki z chwałowickiej piekarni, choć w sumie czerstwych, aktów, sfotografowanych 3 dni temu przez Młodą w raciborskim archiwum. Dobrze mieć następcę. Żydowskie zgony, śluby… miód i maliny. Do zaś  😉 

Fot. nr 1 by Damian, fot. nr 2 by Krzysztof, reszta by Małgosia co zaraz rzuca się w oczy.

10 grudnia 2018

Autopromocja, czyli rok mediów

Uwaga! Wpis zawiera lokowanie produktu  :mrgreen: Jak ktoś nie lubi reklam, to niech kliknie taki krzyżyk z prawej strony na górze.

Remanentu ciąg dalszy. Warszawską konfę opisałam, to czas na autopromocję, czyli medialne podsumowanie 2018 roku.

Zaczęło się od startu w konkursie na „Człowieka roku”, ogłaszanego przez internetowy portal rybnik.com.pl. Startowałam w dwóch kategoriach: kultura oraz człowiek roku wg internautów. Poważnych i zasłużonych przeciwników miałam 🙂 Ale i wierną grupę głosujących oraz niesamowitego coacha, czyli mojego byłego szefa, dzięki któremu w głosowaniu zajęłam drugie miejsce. W mieście, gdzie rządzi żużel i gdzie ma tak ogromną rzeszę fanów, bycie drugą na mecie – zaraz za wyśmienitym żużlowcem Kacprem Woryną, to był dla mnie niewiarygodny wyczyn. Kacper! Jeszcze raz brawo za zdobycie pierwszego miejsca i za tą wspaniałą sportową walkę! Walka „ż” kontra „ż” 😉 czyli żużlowiec kontra „żydówka” to było coś!

https://www.rybnik.com.pl/glosowanie,czlowiek-roku-rybnik-com-pl-2017,27.html

Powtórzę, to co napisałam wówczas na Fb. Jestem wdzięczna WSZYSTKIM, którzy oddali na mnie choćby jeden głos, klik, czy sms. Dziękuję mojemu managerowi ds. marketingu, czyli Andrzejowi. Jego codzienne wpisy i nagabywanie znajomych były nadzwyczajne. Nie byłoby takiego wyniku gdyby nie Ola, przyboczna zdalna sekretarka – razem z naszym Endrju vel Muflonem, byliśmy ponownie jak „Załoga G”, czyli team, który przez cały 2017 rok na te ponad 4200 głosów zapracował. Dziękuję wszystkim FORowiczom, czyli członkom Forum Obywateli Rybnika. Dziękuję kolegom z Forum Zapomnianego Rybnika oraz członkom Forum Zbuntowanych Poszukiwaczy. Dziękuję rodzinie, tej bliskiej i dalekiej. Poranne przeliczania stanu głosów, które robił mój Tata czasem doprowadzały mnie do pasji, ale wiem, że to z miłości. Dziękuję przyjaciołom, sąsiadom, fejsbukowym znajomym – tym znanym i nieznanym (tu ukłon dla znajomych Andrzeja, bo to był wielce zdyscyplinowany elektorat). Dziękuję Olutce, Donacie, Alicji, Gabrysi, Łukaszowi, Halince, Marysi i Mariuszowi, pp. Bulandrom, Likom, koleżankom ze studiów podyplomowych, judaistom. No i dziękuję moim żydowskim przyjaciołom, którzy klikali z całego świata. Moniko, byłaś pomysłodawcą mojego startowania – to też był Twój sukces!

W głosowaniu kapituły (na nią od początku nie liczyłam) w kategorii kultura wygrał bardzo uzdolniony młody saksofonista Kuba Więcek. Brawo! Stojąc pierwszy raz w życiu na scenie naszego teatru myślałam jedynie, by się nie wywalić w butach na obcasach, które na tą okazję kupiłam. Jednak wolę swoje cichobiegi i trepy, a eleganckie trzewiki niech noszą eleganckie laski, a nie takie podstarzałe hipiski jak jak.

(fot. www.rybnik.com.pl)

Po kilku miesiącach, pod koniec sierpnia, wróciłam do portalu rybnik.com.pl  :mrgreen: Zostałam zaproszona przez redaktora naczelnego Wacława Wranę do programu pt. „Dziękuję, nie słodzę”.

(fot. Dominik Gajda)

Nie pozwoliłam się zafluidować ani pomalować ust szminką, czym lekko zbulwersowałam panią przygotowującą do wywiadu. Choć na moje rozeznanie byłam dość wyciaprana na buzi, to pani makijażystka skonstatowała patrząc na mnie: „Ma pani makijaż sauté„. Lepiej być sauté niż ociekać kosmetykami.

Parę pytań mnie nieźle zaskoczyło  :mrgreen: co widać na mojej twarzy. Andrzej jest nadal na liście do odstrzału 😉 Kto chętny, niech sobie obejrzy  ➡

https://www.rybnik.com.pl/video,dziekuje-nie-slodze-malgorzata-ploszaj-odc-63,vid5-24-1668.html

Opowiadając o sukcesie i o odkryciach Szuflady wskazałam na to, że kontaktują się ze mną potomkowie, którzy trafiają do tego zakątka internetu. Od tego czasu mam następny taki strzał! Ale na razie niech czeka w szufladce na swój czas 😉

Po ważnym rybnickim medium internetowym, we wrześniu przyszedł czas na telewizję. Gdyby mi ktoś kilkanaście lat temu powiedział, że będę opowiadać o naszych Żydach, w tym o rodzinie Haase, dla telewizji publicznej, to bym mu powiedziała, że ma się klupnąć w łeb i zamówić se wizytę na Gliwickiej. Nie-rybniczanom wyjaśniam, iż przy tej ulicy mamy byczy, stary i nadal funkcjonujący szpital psychiatryczny. Wyobraźcie sobie, że ja o tych moich Żydach opowiadałam jako o ważnym elemencie historii miasta! Kilkanaście lat temu tak totalnie zapomniani, a teraz o nich się dowie Polska. Srał pies, że to dla telewizji publicznej, której programowo od 3 lat nie oglądam. Ten program, który nazywa się „Zakochaj się w Polsce” zobaczę. Bo będzie o moim Rybniku i o moich Żydach, no i o Marszu Śmierci. Oczywiście będzie nie tylko o społeczności żydowskiej, ale to, że ktoś wskazał na mnie, bym o niej opowiedziała, to jest to triumf, bomba, wiktoria, sukces i co tam ino jeszcze. Twardoch by to na pewno potrafił opisać – ja nie bardzo. Program ma być puszczany w TVP na wiosnę, a jego prowadzącym jest Tomasz Bednarek. Zdaję sobie sprawę, że ileś z mojej wypowiedzi będzie wycięte. Nieważne. Ważne, że! Że będzie to na wizji.

Poniższe zdjęcia zostały zrobione na cmentarzu psychiatrycznym przy mogile zbiorowej z Marszu Śmierci w trakcie luźnej rozmowy o wszystkim i o niczym z panem Bednarkiem.

 

A teraz ostatni akord medialny 2018 roku  :mrgreen:  Pamiętacie mój bardzo odległy wpis o cmentarzu w Raciborzu i radiu BBC? Ukazał się w lutym 2015 roku i nosił tytuł  ➡ To jest polski kraj, więc nie pytaj why. Gdy został przeze mnie napisany, to dzięki podlinkowaniu przez portal „Nasz Racibórz” miałam największą, jak do tej pory, liczbę wejść na Szufladę jednego dnia. 1626 niezależnych wejść. Niepobity do dziś rekord. Otóż Adrian Goldberg, dziennikarz, który wówczas przyjechał, by upamiętnić 70-tą rocznicę wyzwolenia Auschwitz, a także by opisać miasto swoich przodków, postanowił wrócić do Raciborza. Tym razem oprócz radiowców, miał przyjechać z ekipą telewizyjną. Znowu BBC. Dokładnego celu wizyty to nie skumałam, ale sądzę, że programy mają być o cmentarzu żydowskim w Raciborzu oraz o społeczności żydowskiej w tym mieście. Dla potrzeb audycji skontaktowałam Adriana z Robertem Urbanowskim z lokalnego Żydowskiego Teatru Midraszowego.

Wczesnym, zimnym, listopadowym rankiem wyruszyłam do Raciborza. Meeting miał być na rynku. Po ostatnim doświadczeniu z kręceniem audycji parę lat temu wiedziałam, że należy oczekiwać kolejnego cyrku. Angielska ekipa, jak zwykle, nad wyraz miła. Jak ujrzałam ciciatego (mikrofon), to się w duchu uśmiechałam do wspomnień sprzed paru lat. Buzi, buzi i dawaj kręcimy dla BBC – Radio 4. Piździawa makabryczna. Śnieg, wiatr i chłód. Pierwszy na tapecie był Robert, który opisywał swoje doświadczenia bycia Żydem w Raciborzu. Ja służyłam za tłumacza jedynie.

Adrian strzelał pytaniami jak z karabinu maszynowego, co chwilę się czymś dziwiąc, a Robert odpowiadał. Mniejszy ciciaty mikrofon radiowy znowu łykał słowa Roberta i moją angielszczyznę, nad którą nie miałam czasu się zastanawiać. Wsio pędem. Szybka fota i jedziemy na cmentarz. Osiem warstw ciuchów przenikała zimnica.

Na cmentarzu dopiero wygwizdów. Znowu podłączanie mikrofonu, kabelków i szybkie ustalenie gdzie idziemy, co gadamy. Najpierw dla radia. Nagrywa sympatyczna Angielka. Nogi jak słupy lodu. W łbie bez czapki (wiadomo, że nie mogłam ubrać, bo bym wyglądała jak pół dupy zza krzaka) mózg zamrożony. Czemu nie ubrałam jeszcze paru warstw swetrów?

Radio poszło w miarę szybko. Teraz telewizja BBC. No i się zaczęło. Powtórka za powtórką. Cały czas ta sama lajera. Mimo zimowego obuwia, palce u nóg prawie odmrożone. Z nosa leci ciompa. Jeszcze raz Malgozia. I to nie z mej winy, ale po prostu tych ujęć musi być tyle, by mogli wybrać najlepsze. Znowu w dół cmentarza i podejście pod górę. Pitu pitu, zaś ta sama gadka. A ja nie potrafię gadać za każdym razem tak samo. Jeszcze raz podchodzimy do zbitej macewy. Identyczna komedia co w 2015 roku. Kładziemy kamyczek. Dubel. Wyjście na ścieżkę i to samo, ale kamera stoi w innym miejscu. Kładziemy kamyczek. Sorry Malgozia. Once again. I byczy smile na buzi operatora  :mrgreen: Wielki ciciaty mikrofon wciąga moje wciąganie, czyli rejestruje moje ciompy.

Królestwo za gorącą herbatę! Kawę mam w plecaczku, ale nie ma czasu na jego ściąganie, poza tym, by się mikrofon i kable pobelątały. Lecimy jeszcze raz. Teraz przejścia bez słów. Ciciaty nas nie rejestruje za to kamera ślizga się po butach, twarzach i minach, które w moim przypadku nie należą do wyjątkowo mądrych. Telewizyjni też już zamarznięci. Pada parę razy „why„. I pytanie o antysemityzm. Bronię się i bronię nas. Udaje mi się przemycić zdanie (choć nie wiem, czy będzie na antenie), że nie tylko w Polsce jest to zjawisko „anty”. Ono jest wszędzie. I w Anglii, i we Francji, i w Niemczech i na Węgrzech. Wreszcie koniec. Jeszcze tylko „dokręcają” Adriana i będziemy się żegnać.

Znowu buzi, buzi, kurtuazyjne pożegnania i podziękowania. Damy znać kiedy to będzie w TV i w radiu. Bye, bye! Hmmm, i tak nie obejrzę, ale choć dam znać angielskiej rodzinie  😀 Zamrożona na maksa wsiadam wraz z Robertem do samochodu jeszcze jednego raciborzanina, który był z nami. Jedziemy na kawę. Po godzinie odtajałam, potem jeszcze zaleciałam z wywalonym jęzorem do Archiwum, w którym zdążyłam przelecieć śluby z lat 20-tych i 30-tych. Ten pełen atrakcji dzień oczywiście odbił się na zdrowiu i w efekcie padłam na 3 dni do wyra. Ale tak jak o rybnickich Żydach warto mówić nawet dla telewizji publicznej, tak i dla cmentarza w Raciborzu warto zachorować.

Na tym kończę inwentaryzację za 2018 rok. Czeka na mnie rodzina Radoszyckich i Król z Sosnowca. Będzie wnet smutno. Stay tuned.