19 stycznia 2024

Bernhard Merkin – nr obozowy 106502

Bernhard Merkin – nr obozowy 106502 – 79 lat temu docierał pod Rybnik

W książce Jana Delowicza o Marszu Śmierci, który przechodził przez Rybnik informacje o Bernhardzie są bardzo lakoniczne.
Ten młody człowiek pochodził z Berlina. Jego mama Erna, z urodzenia tczewianka, wyjechała po zakończeniu I wojny do stolicy Niemiec za pracą i tam zakochała się w rosyjskim Żydzie – Josefie. Jej wybranek pochodził z małej miejscowości pod Mińskiem. Nie znam okoliczności jego pojawienia się w Niemczech i patrząc na dalsze jego losy to zakładam, że mógł być i komunistą i antykomunistą. Ta dziwna para, niemiecka Żydówka z Prus Zachodnich i rosyjski Żyd z biednego sztetla pobrała się w Berlinie w 1921 r. i rok później w kwietniu urodził im się pierwszy syn Bernhard. Prawie dwa lata później 13 lutego 1924 r., w ówczesnym rosyjskim Baku (obecnie Azerbejdżan), urodził się ich drugi syn Arno. Dlaczego małżonkowie znaleźli się w państwie sowieckim, to żaden pieron do tego dziś nie dojdzie. Raczej była to decyzja Josefa, a nie Niemki Erny. Sądzę, że jak się zorientowała co dzieje się na Wschodzie to zabrała manatki i wróciła do Berlina z synami. Internet podaje, że para się rozwiodła.

Kobieta lekko nie miała z dwoma małymi chłopcami, więc młodszego Arno oddała pod opiekę swoim dziadkom. Większość jej rodziny nadal mieszkała w okolicy Tczewa. Pracowała w stolicy jako kapeluszniczka, a od połowy lat trzydziestych XX wieku jako sprzedawczyni oraz gospodyni domowa w placówkach opiekuńczych. Bernhard dorastał w Prenzlauer Bergu. Mieszkał z matką przy Choriner Strasse 31, a od 1936 roku przy Templiner Strasse 17. Niewiele zachowało się informacji o dzieciństwie i młodości Bernharda Merkina w Berlinie. Nie wiadomo, do której szkoły uczęszczał i jak wyglądało jego życie jako dziecka i nastolatka w robotniczej dzielnicy, która zwłaszcza pod koniec Republiki Weimarskiej, podobnie jak cały Berlin, stawała sceną dla politycznych marszów i walk ulicznych, przemocy oraz zamieszek na tle antysemickim. Wraz z pozbawianiem praw wyborczych i prześladowaniami Żydów od 1933 r. rozpoczęły się państwowe środki przymusu, także wobec rodziny Merkinów.

W listopadzie 1938 r., gdy Bernhard miał zaledwie 16 lat, wykluczono uczniów żydowskich ze szkół państwowych. Potem mógł uczęszczać jedynie do placówek oświatowych prowadzonych przez gminę żydowską. W 1938 r. dziadkowie Bernharda również zrezygnowali z zamieszkania w Ließau (obecnie Lisewo Malborskie) i przenieśli się do 1,5-pokojowego mieszkania w Berlinie, w którym oprócz Erny i Bernharda musiało zamieszkać także dwóch żydowskich podnajemców. Najpóźniej od 1941 r. 45-letnia Erna Merkin wraz z synem musiała pracować przymusowo w firmach mających siedzibę w Berlinie; Bernhard ostatnio pracował w ekipie budowlanej Deutsche Reichsbahn, a jego matka w fabryce wyrobów metalowych „Vermata” przy Michaelkirchstrasse 15 w Kreuzbergu. Od września 1941 r. Merkinowie mogli poruszać się w miejscach publicznych jedynie nosząc stygmatyzującą „żydowską gwiazdę”. Młodszy syn Arno pod koniec lat 30. przygotowywał się do emigracji do Palestyny w obozach Hachszara w Brandenburgii. Niestety nie udało mu się. Został aresztowany w Beerfelde koło Fürstenwalde w kwietniu 1942 roku i deportowany na tereny okupowanej Polski, gdzie prawdopodobnie został zamordowany w jednym z obozów zagłady w Bełżcu, Sobiborze lub Treblince. Ja to napisano na dokumencie: Generalgouverne abgeschoben (deportowany do Generalnego Gubernatorstwa).

W sierpniu 1942 r. rodzina została brutalnie rozdzielona, gdy dziadkowie Bernharda – oboje ponad 70-letni – otrzymali zawiadomienie o deportacji. Musieli zgłosić się do obozu zbiorczego przy Große Hamburger Straße 26, w dawnym domu spokojnej starości gminy żydowskiej. 12 sierpnia 1942 r. zostali deportowani przez stację towarową Moabit do getta w Theresienstadt . Bernhard i jego matka mieszkali w Berlinie do marca 1943 r.

18 lutego 1943 r. Josef Goebbels napisał w swoich Dziennikach: „Żydzi zostaną definitywnie usunięci z Berlina. W wyznaczonym dniu, 28 lutego, mają najpierw wszyscy zostać zgromadzeni w obozach, a potem stopniowo być wywożeni, dzień w dzień do 2000 osób. Postawiłem sobie za cel, aby do połowy, najpóźniej do końca marca Berlin stał się miastem wolnym od Żydów”.

W ramach tzw. „Akcji Fabrycznej”, która wysiedliła ostatnich oficjalnie pozostających w stolicy Żydów oboje zostali aresztowani i wywiezieni do jednego z berlińskich obozów zbiorowych. 47-letnia matka Bernharda została wywieziona do obozu zagłady w Auschwitz 3 marca 1943 roku i tam – prawdopodobnie zaraz po przybyciu – ją zamordowano. Dzień później, 4 marca 1943 r., do Auschwitz wywieziono także Bernharda Merkina. Wszystko skrupulatnie odnotowano na listach transportowych.

Był młody i miał szanse przeżycia. I przeżył ten pobyt w Auschwitz. Od września 1944 r. był w podobozie „Janinagrube” w Libiążu. Więźniowie pracowali tam w niezwykle ciężkich warunkach przy wydobywaniu i transporcie węgla. Na pewno widział, że mama zginęła.
Kto wie, może i spotkał się ze swoim ojcem, gdyż i on znalazł się w tym potwornym miejscu. Tata, Josef Merkin został wywieziony w styczniu 1944 r. z Holandii (skąd się tam wziął?) najpierw do Theresienstadt, stamtąd w maju do Auschwitz, a w sierpniu wysłano go do obozu Blechhammer. Mieli więc nikłą szansę na spotkanie, choć czy Bernhard by go rozpoznał, skoro rodzice się rozwiedli i mogli nie utrzymywać kontaktów.

Gdy Bernard szedł przez naszą ziemię, przez Kamień, Rybnik, Chwałęcice, Zwonowice, itd., to nikt z jego najbliższych już nie żył. Doszedł daleko. Aż do Vidnavy na terenie dzisiejszych Czech. Tam zginął, albo padł z głodu i wycieńczenia. Nie dożył 23. urodzin 🙁 

Na poniższej mapce znajdziecie Vidnavę.

Być może pochowany jest w tym grobie na czeskim cmentarzu? (Fot. Roman Ujfalusi)

Z jego rodziny przeżył tylko kuzyn Rudi Simonsohn i kuzynka Margot. Kuzyn kilka lat temu brał udział w uroczystości odsłonięcia tzw. Stolpersteinów dla Bernharda, Arno, ich mamy oraz dziadków. Pamięć o tym młodym człowieku, który 79 lat temu doszedł z Auschwitz do Rybnika, potem przeżył tragiczną noc na rybnickim stadionie, został popędzony dalej i zginął gdzieś w okolicach Vidnavy, jest teraz w małej płytce na berlińskim chodniku.

Wiem, że ta historia jest taka „żadna”. Mało interesujący Bernhard był tylko jednym z tysięcy przechodzących przez nasze ziemie. 

I może dlatego musiałam o nim napisać. Dlatego, że nigdy nie poznał żadnej fajnej dziewczyny, nie założył rodziny, nie wycierał pup swoim dzieciom, nie przypalił obiadu, nie poplamił sobie koszuli, nie poszedł z kolegami na sznapsa, nie ucieszył się z nowej pracy i nie wkurzył go sąsiad. Nic. Po prostu mu tego nie pozwolono. Bo ludzie wolą wojny od pokoju 🙁 

18 stycznia 2023

Głos „dzwonu” uratowany pod Rybnikiem

Co roku o tej porze mam jednakowe myśli: dobrze, że urodziłam się po wojnie. I srał pies złamany kręgosłup oraz konglomerat guzów na tarczycy, czy inne bzdety.
Za kilka dni 78. rocznica „marszu śmierci”, który przeszedł w naszej okolicy. Zbliża się też 80. rocznica powstania w getcie warszawskim. Już w ubiegłym roku myślałam, by napisać o przedwojennym kantorze z warszawskiej synagogi Nożyków, który zbiegł z marszu w okolicach Kamienia pod Rybnikiem i dzięki nieznanym z nazwiska osobom przeżył. Odłożyłam jego osobę na inny czas i napisałam o niemieckim antyfaszyście ➡ Sprawiedliwym z Auschwitz Ludwigu Wörlu. Zainteresowanych odsyłam do tego tekstu sprzed roku. Teraz wracam do kantora, gdyż wiąże się on nie tylko z marszem ale i powstaniem w getcie.

W wielokrotnie cytowanej przeze mnie publikacji Jana Delowicza pt. „Śladem krwi” jest krótki biogram Jakoba Lichtermana. Już z tych kilku suchych zdań widać ile przeszedł przedwojenny kantor z Warszawy.

Lichterman urodził się w 1909 r. Już jako ośmiolatek zaczął śpiewać w chórze. Jego rodzice, początkowo byli temu przeciwni takim fanaberiom syna, w końcu ulegli, gdyż miał niezwykle piękny głos (wtedy sopran) i był samorodnym talentem, jaki zdarza się raz „na ruski rok”, jakbyśmy to powiedzieli. Po roku młody Lichterman został przyjęty do chóru przy Wielkiej Synagodze na Tłomackiem. Mimo sporej konkurencji, Leo Low, żydowski dyrygent, kompozytor i nauczyciel, a równocześnie prowadzący chór, od razu dostrzegł uzdolnionego chłopca i młody Jakob dołączył do, liczącego 120 osób, zespołu śpiewaków w największej warszawskiej synagodze. Nadkantorem był wówczas legendarny Gerszon Sirota, zwany „żydowskim Carusem”. Dla Jakoba to był honor śpiewać w chórze, który towarzyszył występom takiej sławy. Wnet chłopiec zaczął występować jako solista, ale też równocześnie jego głos, z uwagi na mutację, powoli zmieniał się z sopranu w alt. Gdy miał 17 lat śpiewał już jako tenor liryczny.
Jego kariera toczyła się szybko. Został pomocnikiem kantora w synagodze Nożyków, a po dość krótkim okresie czasu awansował na jej głównego kantora. 

Studiował w warszawskim konserwatorium, które skończył z wyróżnieniem, śpiewał też jako solista w warszawskiej filharmonii oraz żydowskim chórze HaZamir. Nadano mu przydomek „Glocken”, czyli dzwon. Gdy dyrygentem chóru został Abraham Cwi Dawidowicz, pedagog i kompozytor wielu pieśni, Jakob Lichterman bardzo zbliżył się do jego rodziny, co zaowocowało ślubem z córką Dawidowicza – Sonią – cenioną pianistką i uznaną akompaniatorką. Oboje byli artystami z górnej półki, zapewne bywali na salonach, uczestniczyli w życiu kulturalnym, nie tylko żydowskiej Warszawy i przebierali się z radością przed balami karnawałowymi.

W styczniu 1939 r. Soni i Jakobowi urodziła się córeczka – Szoszana. Jakob jeszcze cały czas dawał koncerty, nagrywał w radio, służył jako kantor nie tylko w synagodze Nożyków, ale i jako kantor wojskowy w Polskim Wojsku.

Po wybuchu wojny, synagoga, w której Lichterman służył została zamknięta, jak i inne domy modlitwy. Od września 1941 do lipca 1942 była ponownie otwarta. Gdy zlikwidowano tzw. „małe getto” znalazła się po stronie aryjskiej. Została zamknięta i zdewastowana. Służyła między innymi jako magazyn paszy i stajnia dla koni.

Lichtermanowie znaleźli się z córeczką w getcie, doświadczając najgorszego. Udało im się uniknąć wywózki w trakcie wielkiej akcji deportacyjnej (od 22 lipca 1942 do września 1942). Gdy wybuchło powstanie w getcie, Jakob był jednym z tych, którzy zbrojnie wystąpili przeciwko Niemcom. Został ranny w nogę i pojmany. W kwietniu 1943 r. w bydlęcym wagonie wywieziono go do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Tak jak żonę i czteroletnią Szoszanę. Obie wkrótce zamordowano.
11 lipca 1943 r. Jakoba przewieziono z Majdanku do KL Auschwitz II – Birkenau. Był odtąd numerem 129442. W sierpniu skierowano go do KL Auschwitz III-Monowitz. Nad Auschwitz ptaki nie śpiewały ani motyle nie fruwały. Głos „Glockena” (dzwonu) dławiły łzy.

Gdy w styczniu 1945 r. wyruszył z Auschwitz w nieludzkim marszu miał niecałe 36 lat. 22 stycznia dotarł z innymi współwięźniami pod Rybnik. Wygłodzony, przemarznięty do szpiku gości, był chodzącym trupem, a jednak zdołał uciec wraz z innymi w trakcie strzelaniny na Młynach, gdzieś między Kamieniem a Wielopolem.
Dwa dni ukrywał się w lesie. Może mijał stary krzyż wystawiony przez dawnego właściciela majątku ziemskiego Spendla z Młynów?

Po latach tak napisał:
Padał śnieg cały czas. Jedliśmy go 2 dni, nie pozwalając sobie na sen. W końcu, wyszedłem z lasu i ujrzałem nikłe światło w jakiejś chacie. Zdecydowałem się zapukać. Dwaj towarzysze, z którymi uciekłem bali się: „To niebezpieczne. To może być niemiecki dom”. Ale ja pomyślałem: Dlaczego mam teraz tu umierać? Może mi coś dadzą? Zapukałem do drzwi chałupy. Otworzył mi etniczny Niemiec (zapewne miał na myśli Ślązaka – przyp. M. Płoszaj). Dał mi gorącą kawę w butelce i chleb. Wyszedłem. Doszli do mnie moi towarzysze. Wtedy butelka z kawą wypadła mi ze zdrętwiałych rąk. Gorący napój wylał się do śniegu. Wróciłem do tej chałupy. Ale ten człowiek nie miał już niczego do jedzenia. Dał mi pudełko zapałek i powiedział: „Wszędzie pełno Niemców dookoła. Jak cię złapią to cię zabiją od razu”. Ci którzy ze mną uciekli wrócili gdzieś do lasu. Ja ruszyłem i dotarłem do następnej małej chałupy. Zapukałem. Przyjmiecie mnie – spytałam, gdy ktoś otworzył. Padło pytanie: „Ilu was jest?” Jestem sam – odparłem. Chłop mnie wpuścił i dał schronienie w stodole. Byłem u niego tydzień, do momentu wejścia Rosjan.

Jakob Lichterman od razu wyruszył w drogę do Warszawy. Jak wspominał, panował w niej potworny chaos. Szukał swoich bliskich. Nie odnalazł.
Po wojnie ożenił się z Miriam, warszawianką, więźniarką obozów na Majdanku, Auchwitz-Birkenau, Ravensbruck i Malhof. Wraz z drugą żoną, wyjechali do Johannesburga w Republice Południowej Afryki. Od 1947 do 1950 Lichterman ponownie służył jako kantor w tamtejszej synagodze. W 1950 r. małżonkowie przeprowadzili się do Kapsztadu. I tam, w południowoafrykańskiej synagodze rozbrzmiewał jego głos. Głos dzwonu uratowany przez Ślązaka, który nie bał się udzielić mu schronienia. Możecie go posłuchać 🙂 

 

Jakob Lichterman zmarł w sierpniu 1986 r. Zdążył przedtem odwiedzić synagogę Nożyków. Obaj jego synowie, Joel i Ivor, są kantorami. 

Sir Martin Gilbert, brytyjski historyk, oficjalny biograf Churchilla, w swej książce pt. „Sprawiedliwi. Nieznani bohaterowie Holokaustu”, opisał historie ponad 20 000 „zwykłych” mężczyzn i kobiet, którzy zachowali się w sposób przyzwoity, humanitarny i ratujący życie. Przytaczając wspomnienia Jakoba Lichtermana, wymienił m.in. tych bezimiennych bohaterów z okolic Rybnika. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Głos „dzwonu” uratowany pod Rybnikiem została wyłączona
18 stycznia 2022

Nazwał mnie pan ocalałym. Ja ocalałem dzięki nim.

77 rocznica wyzwolenia KL Auschwitz i tym samym 77 rocznica przemarszu więźniów tego obozu przez Rybnik.

Od jakiegoś czasu staram się wyławiać z listy mężczyzn, którzy w tym strasznym marszu szli przez nasze miasto jedną osobę, by ją przybliżyć. W ubiegłym roku był to Niemiec, więzień wielu obozów, po jakimś czasie odznaczony tytułem Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata. O innych poczytajcie w odrębnych szufladkach.

Dziś będzie o tym, który został, jako jeden z trzech, uratowany przez rodzinę państwa Zimoniów z Wielopola, będącego w 1945 roku osobną wsią, a obecnie jedną z północnych dzielnic Rybnika. A potem był jednym z kilku wsypujących prochy hitlerowca do morza.

Michael Goldman, później Michael Gilad, urodził się w 1925 r. w Katowicach. Pochodził z religijnej rodziny, która w okresie międzywojennym zamieszkała na Śląsku. Miał starszego brata i młodszą siostrzyczkę, z którą był wyjątkowo związany. Gdy wybuchła wojna, rodzina Goldmanów rozpoczęła tułaczkę, jak wielu innych, na wschód Polski. Ich celem była Bircza, wówczas małe miasteczko na Podkarpaciu, w którym mieszkała rodzina taty. Bircza we wrześniu została zajęta przez Armię Czerwoną i znalazła się w strefie okupowanej przez Sowietów. Wiosną 1940 roku starszy brat Michaela został zaciągnięty do czerwonoarmistów i na wiele lat słuch o nim zaginął. Krótko potem rodzina zdecydowała o przeprowadzce do małych Niżankowic (obecnie to wieś zaraz za polską granicą w Ukrainie). Jak to powiedział Michael w wywiadzie dla Yad Vashem, starali się wieść jako tako normalne życie w tej nienormalnej sytuacji. Z Katowic wyruszyli z dwoma walizkami i kluczami do swego małego interesu. W Niżankowicach klucze nawet do najbogatszego biznesu w KATO nie stanowiły żadnej wartości, za to zawartość walizek już tak.

22 czerwca 1941 roku Niemcy rozpoczęli Operację Barbarossa. Następnego dnia weszli do Niżankowic. Goldmanowie zdecydowali, że jednak wrócą do Birczy, w której krótko potem powstało getto. Nastoletniego Michaela wywieziono do obozu pracy w Przemyślu. W Przemyślu również były dwa getta, w których na dość małym obszarze stłoczono około 20.000 ludzi. Po jakimś czasie do Przemyśla przywieziono rodziców i siostrę. Michael spotkał ich 26 lipca 1942 roku – dokładnie w swoje urodziny.

Nie muszę swoim czytelnikom tłumaczyć, czy opisywać jak mogło wyglądać życie w getcie. Muszę jednak przytoczyć historię, gdyż ona pokazuje ile człowiek może wytrzymać i znieść i jaką ma niesamowitą wolę życia. Otóż pewnego dnia nastolatek został wezwany przed oblicze komendanta obozu Josefa Schwammbergera, zbrodniarza wojennego, sadysty odpowiedzialnego za śmierć tysięcy ludzi. Wszyscy wiedzieli, że jeśli Schwammberger kogoś wzywa, to życie wezwanego zostanie zakończone. Michael, za ukrycie polskich książek o pociągach, został skazany na chłostę. Komendant kazał przynieść ławkę, na której zawsze katował Żydów. Zazwyczaj było to 25 batów. Gdy decydował o 50 batach, to zawsze po nich strzelał z pistoletu do skatowanego. O tym wszyscy wiedzieli. Wiedział i Michael. Zdał sobie sprawę, że to koniec. Położono go na ławce i Schwammberger zaczął go okładać smyczą, na której jeszcze przed chwilą trzymał owczarka niemieckiego i liczył. Po kilkunastu batach chłopak stracił przytomność. Odzyskiwał ją i znowu mdlał. On nie liczył, ale liczyli inni. 80 batów! W pewnym momencie chłopak usłyszał „Aufstehen!” (Wstać!). Wstał, czując jak krew cieknie po całym jego ciele. „Do trzech minut chcę widzieć te książki!” rozkazał kat. Gdy zostały przyniesione, owinął smycz dookoła szyi nastolatka i kazał mu się wynosić. Michael do dziś nie potrafi odpowiedzieć na pytania ludzi, jakim cudem przeżył to batożenie, miał siły wstać i jeszcze przynieść ukryte książki. Niewiarygodne są pokłady siły w człowieku.

Do września 1943 obydwa getta w Przemyślu zostały zlikwidowane. Michael został wywieziony do obozu koncentracyjnego w Szebniach. Jego rodzina, wraz z tysiącami innych, do obozu zagłady w Bełżcu, o czym dowiedział się dopiero po wojnie. Szebnie, jak to powiedział w wywiadzie, to był taki przedsionek Auschwitz. Pracował jako elektryk, choć nim nie był. Tam komendantem był Josef Grzimek, a o nim może ktoś z was już słyszał. Kolejny zbrodniarz, który związany jest z Rybnikiem, gdyż brał udział w prowokacji w Hochlinden, tj. dzisiejszych rybnickich Stodołach krótko przed wybuchem wojny.

Następnym przystankiem już było Auschwitz. Wiedział czym jest to miejsce. Przy selekcji skłamał i podał esesmanowi w białych rękawiczkach (!), że jest o rok starszy oraz że jest ślusarzem. Jego kolega, który nie potrafił kłamać i podał prawdę, natychmiast został skierowany na lewo. Michael już nigdy kolegi nie widział. O tego momentu stał się numerem. 

Po miesiącu przeniesiono go do Auschwitz III-Monowitz, gdzie pracował ponad siły dla IG Farben, a 77 lat temu był jednym z tych, których pędzono przez śląską ziemię. Niejednokrotnie opisywałam co stało się w okolicach Rybnika. Pokrótce przypomnę tym, którzy nigdy o tym nie czytali czy słyszeli. W Gliwicach więźniów Marszu Śmierci załadowano do wagonów towarowych i pociąg ruszył w stronę Rybnika. Z niewiadomych przyczyn zatrzymał się na stacji w Rzędówce (dziś Leszczyny) gdzie doszło do pierwszej masakry i zamordowania ponad 300 osób. Gdy sformowano ponownie kolumny więźniowie ruszyli w stronę Rybnika. Część popędzono przez las w stronę Wielopola. W tej grupie był Goldman. Niedługo potem doszło do strzelaniny w lesie w Kamieniu, w trakcie której wielu zbiegło, ale i wielu zginęło.

Michael w tym czasie szedł obok dwóch kolegów na północ od Rybnika przez małe Wielopole. Napuchnięte nogi nie miały już sił. Pomyślał: „Albo teraz spróbuję uciec, albo usiądę i będę czekał na kulę”. Zobaczył, że jeden z esesmanów jest z przodu, pociągnął kolegę Hansa Ausbachera, wyszli z szeregu i wskoczyli do rowu. Po obu stronach drogi były rowy całkowicie zasypane śniegiem. Bez ruchu leżeli twarzą w śniegu jakby byli nieżywi. Gdy kolumna się oddaliła wskoczyli na podwórze stojącego obok domu. Nie wiedzieli kto tu mieszka. Czy Niemcy, czy Polacy, czy Volksdojcze. Po minucie dołączył do nich Eli Heyman, który zauważył ich ucieczkę. Na podwórku była studnia i końcu mogli się choć napić wody, po kilku dniach potwornego marszu. Nie wiedzieli, czy właściciele są w domu i zaczęli szukać miejsca do ukrycia. Michael zobaczył drabinę przystawioną do stodoły pełnej siana czy słomy. Wspięli się po drabinie na pięterko i schowali najgłębiej jak mogli. Tak przeczekali noc. Nagle zobaczyli kogoś, kto wspiął się do nich i położył bochenek chleba oraz dzbanek i szybko zszedł. Michael podczołgał się w kierunku chleba. Dzbanek był pełen ciepłego mleka. Zaczęli jeść. Popatrzcie na oczy starego Michaela gdy opowiada jak połykali ten chleb (47 minuta filmu, który wklejam poniżej). Po jakiejś godzinie, czy dwóch znów usłyszeli, że ktoś się wspina po drabinie. Ujrzeli głowę dziewczynki o blond włosach. Usiadła naprzeciw uciekinierów i powiedziała: „Możecie zostać. Moi rodzice postanowili, że was ukryją”. Codziennie się do nich wspinała i przynosiła, chleb, zupę. Zostali tam do 26 stycznia. 6 dni.

Rodziną, która ocaliła tych trzech Żydów byli Regina i Konrad Zimoniowie z córką Stefanią z Wielopola. Ocalili trzy światy. Nie wydali, nie zadenuncjowali, nie wywalili, a dali ciepłe mleko i chleb, ryzykując swoje życie – na pewno cholernie się bojąc. Ktoś może pomyśleć, co to za wielki heroizm dać mleko. A ja odpowiem: tak, ogromny heroizm. Bohaterstwo to nie tylko rzucanie granatów na wroga, czy wysadzanie pociągów. W latach 90-tych, z inicjatywy Michaela Goldmana, już wówczas Gilada wszyscy troje zostali uhonorowani tytułem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Ich nazwiska są w Yad Vashem, są w Parku Ocalałych w Łodzi, na stronie Muzeum Polin, opisano ich w wielu książkach, itp., itd.

Michael po raz pierwszy odwiedził, tych którzy go ocalili w 1990 r., choć był z nimi w kontakcie listowym. Do dziś potomkowie rodziny utrzymują z nim kontakt. W wywiadzie powiedział pytającemu: „Nazwał mnie pan ocalałym. Ja ocalałam dzięki nim”.

Drewniana drabina z podrybnickiego Wielopola – ten symbol ocalenia, od 2018 roku jest eksponatem w United States Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie. ➡ https://collections.ushmm.org/search/catalog/irn594405

 

A jakie były dalsze losy tego młodego człowieka, który pod Rybnikiem zdecydował się na ucieczkę? Nadejście Rosjan o mało co nie skończyło się dla uciekinierów tragicznie. Ruscy nie za bardzo kumali „who was who”. Na szczęście ich nie rozstrzelano jako Niemców. Michael dotarł do Katowic, zaciągnął się do Armii Czerwonej i jako czołgista poszedł bić z Niemcami. W trakcie walk o czeską Pragę został ranny i koniec wojny zastał go w szpitalu. Po wojnie wrócił do Katowic, ale nie odnalazł ani bliskich ani przyjaciół. Mieszkanie było zajęte. Dostał się do obozu dla przesiedleńców na Zachodzie i starał się dotrzeć do Palestyny na statku Hatikva w 1947 r. Przeszedł obóz internowania na Cyprze i ostatecznie znalazł się w Izraelu, dopiero gdy powstało to państwo. Rozpoczął pracę w policji, z której zwolnił się w 1958 roku, głównie z powodu zarobków. Rok przedtem dowiedział się, że jego starszy brat przeżył wojnę i mieszka w ZSRR. Bracia spotkali się w 1961 r.
I teraz dochodzimy do ważnego momentu tej opowieści, choć nie najważniejszego. Bo w końcu uratowania czyjegoś życia nie można porównywać w żaden sposób z procesem zbrodniarza. Myślę jednak, że to o czym zaraz napiszę może być dla niektórych niezwykle ciekawe.
O Adolfie Eichmannie na pewno wszyscy słyszeliście (jak nie, to tu link ➡ https://polin.pl/pl/proces-eichmanna

Może niektórzy widzieli nawet jakiś film fabularny opisujący jego porwanie z Argentyny i proces. Otóż, gdy Eichmanna przywieziono do Izraela, państwo to musiało się bardzo dobrze przygotować do jego procesu. Michael wiedział kim był i kilka dni po oficjalnym ogłoszeniu przez premiera Ben Guriona o schwytaniu Eichamnna, zgłosił się do pomocy przy procesie. Przywrócono go do pracy w policji i włączono do zespołu tzw. „Biura 06”. Śledztwo trwało wiele miesięcy. Michael też przesłuchiwał sądzonego. Zacytuję jego słowa: „Gdy siadł przede mną i otwarł usta, poczułem jakby otworzyło się krematorium. Brama krematorium”. Celem procesu było udowodnienie zbrodni kryminalnych, ale członkom Biura 06 chodziło o proces o Holokaust. Nie chodziło tylko o tego jednego zbrodniarza. Jednym z zeznających był izraelski pisarz, który też uciekł pod Rybnikiem. ➡ https://szufladamalgosi.pl/planeta-auschwitz/

Głównym oskarżycielem został Gideon Hausner.
Przesłuchiwano wielu ocalałych, którzy opowiadali o swoich przeżyciach. Świadkiem był m.in. dr Józef Burzmiński, który tak jak Michael był w getcie w Przemyślu. W pewnym momencie zaczął mówić o komendancie Josefie Schwammbergerze i o wymierzeniu 80 batów młodemu chłopakowi. Przesłuchujący prokurator zadał pytanie: „Czy widzi pan w tym pomieszczeniu chłopaka, którego tak schłostano?”. Padła odpowiedź: „Tak, to oficer Goldman, który siedzi naprzeciw mnie. Obok pana Hausnera”. Ocalony w Wielopolu Michael był osobistym asystentem głównego oskarżyciela Gideona Hausnera w procesie Eichamanna. W trakcie przerwy Hausner odwrócił się do Michaela i spytał: „Siedzimy obok siebie codziennie, czytamy zeznania, które ty zbierasz i nigdy nie powiedziałeś ani słowa o sobie”.

 

Eichmann został skazany na śmierć przez powieszenie. Krótko przed północą 31 maja 1962 roku wykonano wyrok. Michael Goldman-Gilad był jednym z dwóch oficerów, którzy był świadkami zawiśnięcia nazisty na stryczku. „Powiesiliśmy jednego. Nie mogliśmy go powiesić 6 milionów razy”. Ciało spalono. Gilad zobaczył urnę z prochami.
Stojąc tam, przypomniałem sobie, że mniej więcej tydzień po przyjeździe do Birkenau, w listopadzie 1943 r., zostałem wyprowadzony z bloku z grupą około dziesięciu więźniów i zaprowadzono nas do krematoriów. Wiedzieliśmy już, co się tam dzieje i myśleliśmy, że prowadzi nas na śmierć. Ziemia była lodowata i szliśmy w drewnianych sabotach. Stał tam polski kapo z kilkoma esesmanami. Zostaliśmy doprowadzeni do góry popiołu. Kazano nam wziąć taczki, zasypać je popiołem i rozsypać po trasach patroli esesmanów, żeby się nie poślizgnęli. To była praca na cały dzień. Później wróciliśmy do obozu. Następnego dnia zabrali inną grupę i podobno nigdy nie wrócili. Natychmiast po tym, jak usunęli ciało Eichmanna i zobaczyłem, co z niego zostało, zrozumiałem, ile setek tysięcy musiało znajdować się w tym stosie popiołu; to takie powiązanie, którego nie zapomnę do końca życia.”

Potem w kilku oficerów pojechali do portu w Jaffie, policyjną łodzią wypłynęli w morze, 6 mil poza wody terytorialne Izraela. Wspólnie trzymając urnę wysypali prochy do Morza Śródziemnego. Gdy w ciszy wracali do portu, Michael myślał o rodzicach. Nad Jaffą wschodziło słońce.

PS. Michael Goldman-Gilad w 1992 roku był świadkiem na procesie Josef Schwammbergera, który tak jak Eichmann ukrywał w Argentynie, ale aż do późnych lat 80-tych. Schwammberger pamiętał chłopaka, któremu wymierzył 80 razów. Skazano go na dożywocie.
Michael Goldman-Gilad nadal żyje dzięki rodzinie Zimoniów.

Bardziej zaciekawionym, znającym angielski lub hebrajski polecam wywiad z Giladem.

 

Zdjęcia pochodzą ze strony Yad Vashem oraz są screenami z wywiadu. Jaffa moja własna. 

17 stycznia 2021

Sprawiedliwy Niemiec z Auschwitz

Śniegi w podrybnickich lasach i zbliżająca się rocznica wyzwolenia Auschwitz, jak co roku każą mi coś napisać o Marszu Śmierci. Tym razem, przeglądając nazwiska tych, którzy szli przez moje miasto stwierdziłam, że nie będzie o Żydzie. Nie będzie też o śląskich Sprawiedliwych z pobliskich wiosek.

Dotychczas, gdy patrzałam na wykaz nazwisk w książce o naszej nitce Marszu, autorstwa pana Janka Delowicza, koncentrowałam się na żydowskich więźniach, którzy szli przez Rybnik. Długość biogramu Ludwiga Wörla u Delowicza zwróciła moją uwagę dwa dni temu. Oraz ta lakoniczna informacja: „Aresztowany został 5 V 1934 roku w Monachium za działalność komunistyczną…”.

Będzie więc o Niemcu, najszlachetniejszym ze szlachetnych. To patetyczne słowa – wiem. Należą mu się. Bo Ludwig, który przeżył kilka obozów, przeżył Marsz, nie zapomniał, że ludzi powinna cechować przyzwoitość. A o nią w Auschwitz nie było łatwo.
Ludwig Wörl będzie tym bohaterem 76. rocznicy Marszu Śmierci, który przechodził przez moje miasto i okoliczne wsie pamiętnego stycznia 1945.
Ludwig urodził się w 1906 roku w Monachium. Czytam akurat „Pokorę” Twardocha, która/który note bene jakoś mnie nie zachwyca, więc jestem w miarę na bieżąco z rewolucją listopadową w 1918 r. w Niemczech. Konserwatywna Bawaria, z której pochodził Ludwig, na krótki okres stała się w 1919 r. Bawarską Republiką Rad, czyli jakimś pseudo komunistycznym tworem, w którego zawiłości nie chce mi się wnikać. Wojska rządowe oraz Freikorpsy odbiły rodzinne miasto Ludwiga. Sporo ludzi zginęło. Przyszły Sprawiedliwy był wtedy nastolatkiem. Zapewne był świadkiem rodzenia się potężnej fali antysemityzmu. Za parę lat widział co dzieje się w jego mieście w trakcie puczu monachijskiego. Sądzę, że wtedy właśnie kształtowały się jego poglądy polityczne. Aresztowany Hitler i reszta puczystów wydawali się być wywaleni poza główny nurt historii. Ludwig został stolarzem. Nie angażował się politycznie do czasu, gdy ten, który w Monachium siłowo chciał dojść do władzy, doszedł do niej w sposób w miarę demokratyczny. Wörlowi socjalizm był bliski, ale ten narodowy już nie.
W maju 1934 roku został zadenuncjowany i bez sądu wysłany do Dachau za rozpowszechnianie antynazistowskich ulotek, w których opisywano właśnie ten obóz. Miał 28 lat. Był lojalny i nie wydał swoich towarzyszy w obozie, mimo że przez 7 miesięcy siedział w kacerze. Przez 3 miesiące nie dostawał ciepłego posiłku, a w trakcie przesłuchań był bity i katowany. Po 9 miesiącach w końcu został przeniesiony do obozowej stolarni.

Dzięki pomocy jednego esesmana oraz swego brata został kimś w rodzaju kapo. Po jakimś czasie oskarżono go o sabotaż, ale dzięki tym dwóm osobom udało mu się uniknąć najgorszego i został przydzielony do pracy jako pielęgniarz w szpitalu obozowym. Miał niewielkie doświadczenie, gdyż onegdaj należał do medycznej kolumny Czerwonego Krzyża. Przez jakiś czas pracował w kamieniołomie podlegającym pod Konzentrationslager Flossenbürg. Do Dachau wrócił w marcu 1940 r. To był szósty rok od momentu uwięzienia. Kolejny rok na pomaganiu innym – więźniom politycznym, homoseksualistom, czy Świadkom Jehowy, bowiem to oni wtedy stanowili większość więźniów. Wörl uczył ich pielęgniarstwa przy pomocy przemycanych książek, starał się stworzyć atmosferę zaufania i solidarności. Pomógł przeżyć Dachau wielu więźniom – między innymi choremu na serce Kurtowi Schumacherowi, późniejszemu politykowi i przywódcy SPD. Leczył go kradzionymi lekami.

W sierpniu 1942 r., za słuchanie radia, Ludwig Wörl został przewieziony do Auschwitz. Niektórzy piszą, że wysłano go tam wraz z innymi więźniami-pielęgniarzami do stłumienia epidemii tyfusu. Może te przyczyny się na siebie nałożyły. Został numerem 60363.

Znowu przydzielono go do szpitala, w którym warunki były tragiczne. Po krótkim okresie pracy w prymitywnej stacji rentgenowskiej Ludwig został przydzielony do bloku 19. z 800 pacjentami. Do pomocy wybierał wtedy głównie lekarzy żydowskich, według niego polscy lekarze byli zbyt antysemiccy. Po jakimś czasie został starszym szpitala (Lagerältester des HKB). Starał się mocno, by pomagać na miarę obozowych możliwości.
Działał w podziemiu obozowym w grupie antyfaszystów niemieckich. Wraz z grupą austriacką starali się zwalczać obozowych prowokatorów i szpicli. Pomagali więźniom materialnie, na tyle na ile się dało. Posznupałam na jego temat i poza peanami na stronie Yad Vashem, na stronie obozu Dachau, czy w innych tego typu miejscach, znalazłam sporu o Ludwigu w książkach pisanych przez byłych więźniów. Choć nie był kryształowy (bo kto mógł być w Auschwitz!) z większości wspomnień wyłania się silny, energiczny człowiek, który pomagał sporo, jak na warunki, w których wszyscy byli. Miał swoją pozycję, gdyż był, starym stażem, niemieckim więźniem politycznym z rozległymi koneksjami i wiedzą o obozach. Był inaczej traktowany przez esesmanów i władze szpitala. Mimo jednak tych znajomości i umiejętności, w Auschwitz też trafił do bloku karnego, przez 3 miesiące żył w oczekiwaniu na wyrok śmierci.

Ostatecznie został zwolniony z karceru, ale nie mógł wrócić do funkcji Lagerältestera szpitala. Dostał się do podobozu zwanego Günthergrube w Lędzinach. Ta filia Auschwitz powstała na początku 1944 r. przy budowanej kopalni węgla kamiennego Günther. Znowu pełnił funkcję starszego. Według Yad Vashem ratował tam Żydów przed morderczą pracą, czyli „Nawet więźniom chorym na gruźlicę udało się przeżyć, ponieważ Wörl zwalniał ich z ciężkiej pracy i chronił różnymi wybiegami przed inspekcją lekarzy SS.”. Jego sekretarzem w obozie był David Pastel – polski Żyd przywieziony do Auschwitz z Francji.

I to z Günthergrube, wraz z innymi, w styczniu 1945 r. Ludwig ruszył w morderczym marszu w stronę Gliwic. Z Gliwic pociągiem w stronę Rybnika, gdzie transport został zatrzymany, a więźniów, w tym i Ludwiga i Davida Pastela, popędzono przez lasy w stronę mojego miasta. Nie raz opisywałam co się stało za przysiółkiem Młyny. Tym razem oddam głos jednemu z ocalałych z tego marszu. Kopel Bojman, który też szedł tego mroźnego dnia przez las w stronę Wielopola po wojnie opowiedział: „Skierowali nas w stronę pobliskiego lasu… Z niewielkiej odległości widziałem, że ubrany na czarno Ludwig Wörl oddala się od nas w kierunku torów kolejowych. Gdy dotarliśmy do lasu, otworzyli do nas ogień z karabinów maszynowych. Ludzie padali, zamieszanie było wielkie, krzyki rannych i strzelanina… to było piekło. Kiedy usłyszałem pierwsze strzały, udało mi się spaść na twarz i zanurzyć głowę głęboko w śniegu. Leżałem tam dopóki strzelanina nie ustała i nie usłyszeliśmy „Wstań! Wstań! Chodźmy!” … W lesie zostało kilku morderców, wśród nich Erwin. Widziałem, jak on sam zastrzelił Pastela, sekretarza Ludwiga Wörla, był francuskim Żydem, bardzo miły; Erwin go zabił.”

Do dziś w lesie w Kamieniu, przy ścieżce w stronę Wielopola na starym drzewie widnieje tabliczka, wbita tam 20 lat po wydarzeniach, w wyniku których aż tylu zginęło, choć równie wielu zdołało uciec.

Kopel po wojnie mówił tak o Ludwigu i pobycie w Günthergrube : „Ludwig wydał rozkaz przywiezienia mi żywności i lekarstw… Na bloku szpitalnym przebywałem do stycznia 1945 r. – do zwolnienia. Byłem tam przez całe trzy miesiące. Wyobraź sobie, że co dziesięć dni przeprowadzano audyt z Auschwitz, a każdy, kto miał więcej niż dziesięć dni, był zabierany. Ale Ludwig ratował ludzi…”

Być może Ludwig Wörl też wtedy w lesie planował ucieczkę. Nie udało mu się. Tak jak nie udało mu się po wojnie doprowadzić do skazania owego Erwina, który zamordował jego żydowskiego sekretarza. Pastel spoczął w pobliskich Książenicach na cmentarzu, opisywanym już przeze mnie wielokrotnie.

Gdyby ktoś chciał wrócić do moich wpisów o Marszu Śmierci i o tych, którzy w naszym lesie zginęli, bądź przeżyli, to wklejam stosowne linki. ➡ http://szufladamalgosi.pl/planeta-auschwitz/ ➡ http://szufladamalgosi.pl/samuel-kops-holenderski-korczak/ ➡ http://szufladamalgosi.pl/dawid-wajnapel-uciekinier-z-marszu-smierci/ ➡ http://szufladamalgosi.pl/upamietnienie-marszu-smierci/

Niemiecki antyfaszysta Ludwig szedł dalej. Zapewne nocował na naszym stadionie wraz z pozostałymi. Był świadkiem kolejnej masakry i śmierci więźniów. W którym momencie uciekł to nie mam pojęcia. Według Jana Delowicza doszedł do Gross Rosen, skąd ewakuowano go do Mauthausen. Jednak karta z tego ostatniego obozu wskazuje na to, że dowieziono go tam z Pressburga, czyli Bratysławy. Parę stron w sieci informuje o jego ucieczce (nie wiadomo gdzie) i złapaniu oraz właśnie o Bratysławie, w której miał być skazany na śmierć. Ostatecznie przybył do KL Mathausen pod koniec lutego 1945, a dokładniej w swoje 39. urodziny 🙁 

5 maja 1945 na teren obozu wkroczyła armia amerykańska. Po 11 latach bycia więźniem Ludwig Wörl był wolny. Przeżył Dachau, Flossenbürg, Auschwitz, marsz śmierci i Mauthausen. Widział tysiące zamordowanych, umierających, katowanych. 76 lat temu szedł w głębokim śniegu przez lasy w mojej okolicy. 76 lat temu walczył z potwornym mrozem na rybnickim stadionie. Przy nim zamarzali na śmierć ci, których starał się ratować w Auschwitz.

Od dwóch dni o nim czytam w obcych językach i nie znalazłam żadnej relacji, w której by go źle opisano. Świadkowie pisali o tym, że fałszował listy więźniów, by ich ratować przed komorą czy wyczerpującą pracą, zatrudniał Żydów, pomagał materialnie i mentalnie, starał się dawać nadzieję. Owszem, jest kilka kontrowersyjnych dla „polskich patriotów” zdań wskazujących na to, że bardziej wolał pracować z żydowskimi lekarzami niż polskimi. Kontrowersyjny był też dla Niemców po wojnie, bowiem mimo uznania go za honorowego obywatela Monachium, to był obserwowany przez służby specjalne. Ludwig po wojnie pozostał komunistą. Jego podróże do sowieckiej strefy budziły podejrzenia. Nie mogli go jednak tknąć. Po wojnie Wörl, który został przewodniczącym Organizacji Byłych Więźniów Auschwitz w Niemczech, poświęcił się utrwalaniu pamięci o zbrodniach nazistowskich i postawieniu ich sprawców przed wymiarem sprawiedliwości. Ten niemiecki komunista i antyfaszysta brał udział w kilku procesach jako świadek oskarżenia, m.in. w 1963 r. wystąpił jako jeden z głównych świadków procesu Auschwitz we Frankfurcie nad Menem.

Bodajże jako pierwszy Niemiec otrzymał tytuł Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata w 1963 r. Niemiecka prasa szeroko donosiła, że w 1966 r. otrzymał nagrodę im. Leo Baecka Centralnej Rady Żydów w Niemczech. Burmistrz Monachium Hans Jochen Vogel wychwalał Wörla jako „odważnego, sprawiedliwego, miłosiernego i ludzkiego”. Mogli go tylko obserwować, ale nie mogli mu nic zrobić, choć nie krył się ze swoimi poglądami. Niemcy dopiero powoli przetrawiali to, co zrobili w czasie wojny. Taki bohater był im potrzebny. Jego nazwiskiem nazwano wiele ulic. Ma swoją uliczkę w Monachium.

Ludwig zmarł w 1967 r. Gdy kiedyś będziecie spacerować między Rybnikiem a Kamieniem, to zmówcie tam za jego duszę jakąś jedną „Zdrowaśkę”, choć nie był wierzący.

Źródła:

https://encyclopedia.ushmm.org/content/en/article/dachau

Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu

https://wiener.soutron.net/Portal/Default/en-GB/RecordView/Index/106005

https://en.wikipedia.org/wiki/Ludwig_W%C3%B6rl

https://www.yadvashem.org/yv/en/exhibitions/death_march/43405.asp

https://www.yadvashem.org/yv/en/exhibitions/righteous-auschwitz/woerl.asp

„People in Auschwitz” Hermann Langbein

Wojskowy przegląd historyczny, Tom 10,Wydania 3-4, 1965,

https://arolsen-archives.org/en/

https://stadtgeschichte-muenchen.de/strassen/d_strasse.php?id=3279

https://www.kz-gedenkstaette-dachau.de/nachrichten/zum-gedenken-an-den-50-todestag-von-ludwig-woerl/

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Sprawiedliwy Niemiec z Auschwitz została wyłączona
6 stycznia 2020

Dawid Wajnapel – uciekinier z Marszu Śmierci

Świat szykuje się do 75. rocznicy wyzwolenia Auschwitz. Ktoś tam nie pojedzie do Izraela, bo nie będzie stał w jednym szeregu z innym i strzela niezrozumiałego focha, jak typowy polaczek. Ten inny z kolei pierdoli farmazony na lewo i prawo, bo niby taki z niego „ruskij gieroj” i filosemita. Jeszcze inny zaczyna wojenkę, bo tak se chce przejść do historii jako „American hero”. A ci, którzy doświadczyli tego co niesie ze sobą wojna, która zaczyna się na ogół od złych słów i czynów, wypowiadanych i popieranych przez tych, którzy mają władzę, już nie mogą niczego skomentować.
Ode mnie: Historia Dawida Wajnapela, uratowanego pod Rybnikiem w Książenicach przez małżeństwo Jurytków, oraz jego niesamowitej żony Saby

Nie musiałam się długo zastanawiać, że jest mus, by ponownie na Szufladzie napisać o ➡ Planecie Auschwitz. Przez godzinę przeglądałam nazwiska tych, którzy szli w Marszu Śmierci przez Rybnik. Już zaczynałam się zabierać za kantora z warszawskiej synagogi Nożyków – Jakuba Lichtermana, ale coś mi nie pasiło. Nie poczułam tego „coś”. Wróciłam do wykazu w książce pana Jana Delowicza. Doszłam do litery „W”: Dawid Wajnapel. Numer obozowy B-1926. Lekarz. Poczułam to „coś”. 8 godzin pracy w sieci przedstawiam Wam poniżej.

Dawid urodził się w styczniu 1907 roku, w Radomiu, w rodzinie Fiszela i Miriam. Miał jednego brata Salomona. Obaj poszli na studia do Warszawy. Dawid na medycynę, a Salo na biologię. Taki i wtedy był lajf, że medycyna dawała dobry zawód, a biologia nie. Salomon nie potrafił znaleźć pracy, borykał się z wieloma problemami, co nie przeszkodziło mu w ożenku. Jego wybranką została pianistka, absolwentka warszawskiego konserwatorium, która szykowała się do najbliższego konkursu szopenowskiego. Te plany przerwała wojna. Rinę, bo tak miała na imię, zagazowano w Treblince. Mąż został sam z maleńką córeczką, którą starał się uratować, oddając Polakom. Niestety, kilkumiesięczne dziecko zostało po jakimś czasie z powrotem oddane do radomskiego getta. Ani Salomon, ani maleńka Ola, nie przeżyli. Zostali zamordowani w Radomiu 21 marca 1943 r. Ten sam los tego dnia spotkał rodziców obu wykształconych braci. Jak podaje Yizkor of Radom, tata Fiszel zanim dostał śmiercionośną kulkę, to podjął walkę z kilkoma oprawcami ukraińskimi.

Mój bohater Dawid pracował jako lekarz w Radomiu. Gdy wybuchła wojna, radomscy Żydzi, znaleźli się w takiej samej tragicznej sytuacji, jak reszta Żydów w Polsce. Stanowili prawie jedną trzecią mieszkańców tego miasta. W ciągu kilku pierwszych miesięcy okupacji, liczba Żydów drastycznie wzrosła, bowiem do Radomia zesłano tych z Poznania i okolic Łodzi. Pierwszego grudnia 1939 ustanowiono Judenrat. Krótko przed powstaniem dwóch radomskich gett, czyli wiosną 1941 roku, w mieście zgromadzono ponad 32 000 Żydów.

Doktor Dawid Wajnapel przez cały czas pracował w szpitalu zakaźnym, który znalazł się na terenie getta. Ten szpital został w nocy z 16 na 17 sierpnia 1942 r. w czasie likwidacji getta (po wymordowaniu przez Niemców wszystkich chorych) zlikwidowany. Radom ohne Juden! Tak przedstawił, wolny od Żydów Radom, niemiecki żołnierz w swoim albumie (z książki „A Glimpse of Evil. Part I of Trilogy” – Spojrzenie diabła. Pierwsza część trylogii, autorstwa Daniela de Varennes, Norberta Podlesny).

Dawid pozostał w Radomiu prawie aż końca marca 1943 r. Wtedy to został wywieziony do obozu pracy przymusowej w Bliżynie w okolicach Skarżyska-Kamiennej. Od stycznia 1944 była tam filia Majdanka. Na terenie obozu w Bliżynie działało swego rodzaju ambulatorium medyczne. Pracował tam, o ile to co robił można nazwać pracą, doktor Wajnapel. Z powodu braku jakichkolwiek lekarstw, lekarze byli bezsilni wobec tyfusu i duru brzusznego, które dziesiątkowały więźniów w Bliżynie.

Tu muszę wprowadzić do historii kobietę. Cofnę się w czasie do 1918 roku, a w przestrzeni do małego miasteczka zwanego Oświęcim. Tam, w ostatnim roku I wojny, w ortodoksyjnej rodzinie chasydzkiej, przyszła na świat Saba Wulkan. Chyba od urodzenia ta dziewczyna szła pod prąd. Wbrew woli rodziny czuła, że nauka to jest to. Wbrew woli rodziny zaczęła pracować w bibliotece. Wbrew woli rodziców została syjonistką. Gdy czytałam o niej, to czułam, że ta niepokorna dusza, przeciwstawiająca się religii, tradycji i najbliższym, byłaby mi bliska. Gdy jej posłuchałam, już jako bardzo wiekowej pani, to uznałam, że na pewno byśmy się polubiły. Silna baba.

Żydowska buntowniczka, która olała tradycję i postanowiła zostać pielęgniarką. Wyprowadziła się z Oświęcimia najpierw bodajże do Bochni, a następnie do Krakowa. Jak to napisał jej późniejszy mąż, czyli Dawid, nie była „grzeczną dziewczynką”. To jej uratowało życie, bo gdyby szła utartą drogą, wytyczoną przez tradycję i rodzinę, to by wojny nie przeżyła, jak jej bliscy z rodu Wulkanów. Miała możliwość wyjechania do Palestyny przed wojną, ale uznała, że jest potrzebna tu – w Polsce. W czasie wojny znalazła się w getcie w Krakowie. Szukając jakiejś drogi ucieczki znalazła się w Radomiu. Została pielęgniarką w szpitalu, w którym pracował Dawid. Stał się jej szefem, choć jak to po latach napisał: „W sumie to ona została moją szefową”. Była waleczna. Walczyła nawet z Judenratem o leki, jedzenie, węgiel dla pacjentów. Ponoć żydowska starszyzna za nią nie przepadała. Niejednokrotnie przewodniczący rady ostrzegał ją, że zostanie deportowana, jeśli nie przestanie atakować go prośbami. Sprowadziła do Radomia swą siostrę z mężem i dzieckiem. Ryzykowała wiele by ich uratować.

Dawid lekarz i Saba pielęgniarka zakochali się w sobie. A miłość powoduje cuda, daje siłę, niewiarygodną moc, sprawczość i może przezwyciężyć wszystko. Jakimś cudem Saba nie została wysłana do obozu zagłady. Uznała, że Dawid, po śmierci wszystkich swoich najbliższych jest na dnie studni rozpaczy. Wystąpiła o zgodę na ślub i ją dostała. Tym samym została więźniem obozu w Bliżynie. Jakaż to musiała być miłość! Dwoje młodych Żydów, bez szans na przeżycie, w strasznym obozie, dookoła panującego tyfusu i katujących wszystkich SS-manów. Nie mamy takiej wyobraźni, bo móc sobie to zobrazować. I lepiej byśmy jej nigdy nie mieli.
Dawida przewieziono do KL Auschwitz-Birkenau II 31 lipca 1944 roku. Nie wiem kiedy znalazła się tam Saba. Dawid został pielęgniarzem w bloku szpitalnym nr 15 sektor BIIa (obóz kwarantanny). To co widział na pewno śniło mu się do końca życia.

W połowie stycznia 1945 roku ruszył wraz w tysiącami innych w Marszu, który dla niego na szczęście nie zakończył się śmiercią. W nieznanym mu lesie pod Rybnikiem, we wsi zwanej wówczas Stein (dziś Kamień) doszło do strzelaniny, w czasie której udało mu się zbiec. W mrozie, śniegu, o głodzie i chłodzie błąkał się po śląskich lasach. Wraz z trzynastoma innymi zbiegami w końcu dotarł do chałupy jednych Hanysów. Prostych ludzi, żyjących na skraju wsi o nazwie Książenice. Tymi ludźmi byli Bronisława i Bruno Jurytko.

Oddam pani Broni głos:
Jużeśmy przygotowywali się do snu. Mąż wrócił z obory(..) gdy rozległo się pukanie w szybę. Niemcy-albo Ruskie-powiedział mąż, ale pomyślałam, iż żołnierze nie stukaliby w okno, tylko w drzwi, albo weszliby od razu do izby. (..) więc pomyślałam, że to nie wojsko. Bruno wyszedł do sieni, otworzył, a za chwilę weszła do izby chmara ludzi. Aż się przeraziłam, gdy ich ujrzałam, a serce rwało się z bólu. Wymarznięci, sini z zimna, wychudzeni, niektórzy boso, nogi czerwone jak krew, oczy błyszczące z gorączki, głowy ogolone. Przeżegnałam się odruchowo, a niektórzy z nich na ten widok łamiącym się głosem wyszeptali: „Niech będzie pochwalony…”, ale tak to mówili, że zaraz poznałam, że to nie nasi. Każdy z nich jak najbliżej chciał pieca stanąć, a chmara ich była- już mówiłam chyba ze dwudziestu(…) byli w obozowych pasiakach, niektórzy na sobie jakieś dodatkowe marynarki, płaszcze chusty. Jeden stał tylko w samych spodniach, wiec mu przyniosłam coś na wierzch. Wyjęłam chleb, dwa ciepłe bochenki, bo u nas się piekło. Jeszcze były trochę ciepłe, wiec pokrajałam je na grube kawałki. Dziękowali, nie wszystko rozumiałam, rozgadali się.(…)
Któryś zaczął opowiadać: uciekli z transportu. Od kilku dni byli w drodze z obozu, jechali pociągiem. Potem ich wypędzono i maszerowali w kolumnie. Kto zostawał, tego zabijano. Po południu zaczęto do nich strzelać. Uciekli. Ukryli się w lesie. Jak się ściemniło, ruszyli w drogę. Już dalej iść nie mogą-„Przyjmiecie nas uratujecie?- zapytali. Zaczęli prosić, któryś płakał. I ja się też rozpłakałam. Mąż mój siedział na krześle, głowę spuścił tylko, a potem wstał i pokuśtykał – kulawy był – do drugiej izby, przyniósł trochę machorki, zrobił skręty i dał im, a mnie powiedział, że mam wziąć syna i pójść do drugiej izby i jakby co to ja o niczym nie wiem. Wreszcie usłyszałam jakieś szuranie, zaczęli wychodzić z kuchni.
Rano, mąż powiedział, abym nagotowała zupy.(..) Przygotowaliśmy wielki garnek (pięćdziesiąt litrów), potem wyjęłam spory kawał mięsa, kaszy, ziemniaków i ugotowałam zupę. Jak się ściemniło, zanieśliśmy ją z mężem do stodoły, w której przechowywaliśmy siano. Tam się bowiem ukryli więźniowie. Gdy poczuli zapach mięsa i kaszy, to nagle z wszystkich stron wysunęły się głowy. Nawet tylu talerzy nie miałam, więc z misek i wprost z garnka jedli. Każdego dnia piekłam cztery bochenki chleba i gotowałam pełny garnek zupy. Ukrywali się u nas przez osiem dni. Ja tych dni nie liczyłam. Sami o tym później napisali. Któregoś dnia przed południem usłyszałam warkot silników, zajechał niemiecki patrol. Mąż wyszedł przed dom. Usłyszałam „Haftlinger! Jude. Nogi mi się zatrzęsły, że kroku nie mogłam zrobić. Nie wiem, może się modliłam, a może stałam jak zamurowana. Bałam się podejść do okna, zobaczyć. Nie wiem ile czasu upłynęło, nim usłyszałam ponowny warkot silników. A potem przyszedł, któryś z sąsiadów i powiedział, że w Leszczynach i Książenicach nie ma już Niemców. Wtedy Mąż wyjął brzytwę i po kolei każdego z ukrywających się ogolił. Wymyli się trochę, a oni podziękowali w różnych językach, aż wreszcie któryś po polsku poprosił o kawałek kartki i pióro. Potem zaczął coś pisać i spisywać.”

Tyle bohaterska Bronia. Wśród uratowanych przez państwa Jurytków był nasz lekarz Dawid z Radomia. Śląska rodzina otrzymała po latach tytuł Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Zresztą nie oni jedni, którzy ratowali uciekinierów spod Rybnika. Nasze śląskie wsie pokazały wtedy swą wielkość. Wstydu nie ma 🙂

Dawid po wojnie był w różnych obozach przesiedleńczych na terenie Niemiec. Zeznawał jako świadek w trakcie procesu norymberskiego. Dawał świadectwo temu co miało miejsce w getcie w Radomiu, w Bliżynie i Auschwitz.

Odnaleźli się z Sabą i wyjechali do USA. Tam pracowali, urodzili synów i tam zmarli w sędziwym wieku. Oboje byli bardzo szanowani i cenieni. Dawid napisał wspomnienia pt. „From death row to freedom”, w której opisał swoje przeżycia, w tym pobyt pod Rybnikiem. Nie był jedynym uratowanym przez małżonków Jurytków.

Niestety nie potrafię jego książki znikąd ściągnąć, więc nie znam jej treści. Wydał ją w USA. Wiem, że zilustrował w niej swoje przeżycia. To niesamowite zobrazowanie tego, co miało miejsce w czasie wojny.

Mam nieśmiałe przeczucie, że mój amerykański znajomy, z którym za tydzień ponownie będę przedeptywać Sosnowiec, wspomnienia Dawida mi przywiezie z dalekiej Ameryki. Z uwagi na to, że oboje jego rodziców przeżyło Auschwitz a maluteńka siostra tam została zamordowana, to ma spore parcie na ten temat. Dziś mu tylko wspomniałam w trakcie rozmowy telefonicznej co piszę, a on już się wgryza w temat lekarza Dawida Wajnapela ocalonego przez zwykłych Ślązaków.

Korzystałam z: geni.com, Ghetto Fighters’ Museum, USC Shoah Foundation, JewishGen, Katarzyna Jedynak „Polscy więźniowie w obozie w Bliżynie w latach 1942–1944”, www.jewishgen.org/Yizkor/radom, http://romabaran.blogspot.com/2009/02/david-wajnapel-and-my-father.html, Jan Delowicz „Śladem krwi”. Rysunki autorstwa Dawida Wajnapela (czy też Wainapel).

PS. Być może uda mi się jeszcze przed 75. rocznicą opisać sosnowieckiego „Króla”, czyli boksera z Zagłębia, który przed wojną walczył z najlepszymi, a po wojnie nie potrafił się zmierzyć z demonami Planety Auschwitz.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Dawid Wajnapel – uciekinier z Marszu Śmierci została wyłączona
27 stycznia 2017

Mamusiu! Ja przecież byłem grzeczny! Ciemno! Ciemno!

Jest taki napis w Obozie Zagłady w Bełżcu… on zastępuje wszystkie słowa, które można by dziś – z okazji Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu, powiedzieć.

Ciemność na stacji w Bełżcu

Obóz Zagłady Bełżec

Takich ukrytych dojść do miejsc, gdzie leżą bezimienni ludzie, jest tysiące – tu Brzozów.

Pamięci Tadzia z Bochni.

Grób masowy w Tarnogrodzie

Barwinek – mogiła zbiorowa Żydów z Dukli i Rymanowa

Katowice

Kolbuszowa – o tym miejscu prawie nikt nie pamięta

Działoszyce – mogiła zbiorowa

Rybnik – mogiła zbiorowa ofiar Marszu Śmierci

Cmentarz żydowski w Wałbrzychu – pomnik upamiętniający zamordowanych kolegów

Kulno – mogiła w głębokim lesie

Lesko  – cmentarz żydowski

Mogiła zbiorowa Żydów lubaczowskich

Mogiła w Parku Magurskim, czyli miejsce, które wstrząsa tak jak Bełżec. Gdy jest mi źle, myślę o matce Helenie, która zapewne najpierw musiała patrzeć na śmierć swoich dzieci wrzucanych do dołu w hałbowskim lesie, zanim sama zginęła.

                    Warszawa

                                    Pruchnik

Przemyśl

Las Dąbry – 364. 

Kańczuga

Nasza ukochana Mateczka i inni – Sławków-Krzykawka

Las Wolica w Dębicy

Radomyśl Wielki – sądzę, że w ciągu ostatnich paru lat nie było tam nikogo, kto by położył kamyk…

Kolce w Górach Sowich

Zbylitowska Góra – zamordowano tam m.in. setki dzieci

Zbylitowska Góra

Wszystkim tym bezimiennym i znanym z imienia, zapalmy dziś świeczkę.

To tylko mały ułamek zdjęć, które zrobiłam w miejscach uświęconych krwią niewinnych.

Kategoria: Edukacja, Judaika, Rybnik, Turystyka i krajoznawstwo | Możliwość komentowania Mamusiu! Ja przecież byłem grzeczny! Ciemno! Ciemno! została wyłączona
26 kwietnia 2016

Ada (trailer)

W nomenklaturze filmowej na taką zajawkę mówi się trailer. Nie do końca mi to pasuje, ale streszczenie, to chyba jeszcze mniej odpowiednie słowo. Rzecz będzie o Adzie, jej rodzinie, powiązaniu z Rybnikiem, o Sprawiedliwych bez dyplomu, dobrych i złych ludziach, strasznych czasach i poszukiwaniu prawdy, do której rzadko kiedy udaje się dotrzeć, bo ona dla każdego jest inna. Nie będzie oceniania ani wartościowania. Przynajmniej tak zakładam.

Występują:

Starsza pani; Ada; Chaim – tata Ady i brat Maxa; Max – ojciec Otto i brat Chaima i zarazem wujek Ady; Otto – syn Maxa, bratanek Chaima i kuzyn Ady; ojciec starszej pani; Paweł – wujek starszej pani; Chlubek vel Hlubek; Niemiec Frenzel – hydraulik; pani Frenzel – żona hydraulika, Czech Viktor – kolega Otto; Rachela – druga żona Maxa, mój tata, ja i inni.

Miejsca akcji:

Braunschweig, Berlin, Katowice, Dąbrowa Górnicza, Kl Auschwitz-Birkenau, Rybnik, Skrzyszów, AL Fünfteichen (filia KL Gross Rosen w Miłoszycach), Theresienstadt, Regensburg i wiele innych.

Scenariusz: życie

Reżyseria: życie

Research: ja i syn starszej pani.

Specjalne podziękowania dla syna starszej pani, pani tłumacz, jednego amerykańskiego Chińczyka, gminy żydowskiej w Regensburgu oraz córki Maxa i Racheli.

Otto Schwerdt (74)

Na razie tyle. Zbieram się na ognisko z młodzieżą z Projektu „Kryptonim 446”. Za oknem wali deszczem, nad Radlinem chmury z tych śniegowych, ale co tam 😉

To be continued.

 

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Ada (trailer) została wyłączona
16 kwietnia 2016

Kryptonim 446

Tytuł dzisiejszego wpisu jest zapewne tajemniczy. Ale właśnie tak nazwano projekt, który wczoraj z niezwykłym zaangażowaniem zakończyła młodzież gimnazjum Nr 5 w Rybniku-Boguszowicach wraz z młodymi artystami z Młodzieżowego Domu Kultury z mojego miasta. Drugi raz współpracowałam z tym gimnazjum oraz jego nauczycielami i po raz drugi jestem pełna zachwytu i uznania zarówno dla uczniów, jak i ich wychowawców.

446

Tym razem projekt miał upamiętnić ofiary Marszu Śmierci, spoczywające w zbiorowej mogile w Lasku nad Rudą. 446 bezimiennych ofiar zamordowanych na naszej ziemi z okazji Dnia Pamięci o Holokauście i Przeciwdziałaniu Zbrodniom Przeciwko Ludzkości.

wyklad 2Moje pierwsze spotkanie z młodzieżą nie należało do najłatwiejszych i z ręką na sercu powiem, że chyba nie dotarłam do nich z tym co chciałam przekazać. Na pewno uznali mnie za starą babę gadającą nudne rzeczy i mieli do tego pełne prawo. Myślę, że trzecie – ostatnie spotkanie w szkole było już bardziej ciekawe dla nich bowiem bezpośrednio dotyczyło tych spraw najsmutniejszych, czyli Marszu Śmierci. Nawet, gdy tylko w kilku parach oczu widać zaciekawienie, to warto opowiadać.

wykladMoja rola kończyła się na tych 6 godzinach lekcyjnych. Całą resztę na swe barki wzięły nauczycielki z gimnazjum i pani reżyser z MDK-u. No i oczywiście ci młodzi ludzie, którzy zbierali słoiki i mini świeczuszki, by nimi oświetlić drogę od pomnika przy Rudzie do grobu zbiorowego, uczyli się tekstów, które mieli zaprezentować widzom, analizowali, które słowa powinny wisieć na ogrodzeniu kąpieliska Ruda na drodze tego swoistego Marszu Żywych, drukowali zaproszenia, rozdawali je w mieście i ćwiczyli swoją inscenizację teatralną owianą tajemnicą.

Byłam w 100% pewna, że wszystko wyjdzie perfekcyjnie. Mamy fantastyczną młodzież i jak ktoś na nią narzeka, to powinien w momencie wypowiadania złych słów o młodych ludziach, od razu dostać w ciaprok. A młodzież z Boguszowic to jest w ogóle „nadrewelacyjna”. Taka mega, jak to się mówi.

Kryptonim 446 (39)Początek wydarzenia zaplanowano na 20.30, by już było ciemno. Niestety w tym samym czasie na stadionie – tuż obok odbywał się mecz piłki nożnej, więc potężne reflektory ciemność rozświetlały. Smaczku dodawały też radiowozy policyjne, które stały w pobliżu  😉

Kryptonim 446 (34)

Przyjechałam pod pomnik na godzinę przed rozpoczęciem całej imprezy. Wszyscy pracowali jak pszczoły, podzieleni na rejony (a teren do obskoczenia był spory). Jedni wieszali duże plakaty na płocie basenu, inni rozstawiali słoiki z podgrzewaczami, jeszcze inni je zapalali, w lesie trwały nadal próby, pomocna firma prywatna oświetlała te próby, niektórzy po raz kolejny przepowiadali sobie kwestie, które mieli wygłosić.

Kryptonim 446 (41)

Na stadionie było słychać jakieś okrzyki radości (a może zawodu), zaś nad pobliskim byczym centrum handlowych, którego nazwy nie wymienię, bo za reklamy mi nie płacą, krwawiło niebo po deszczu, który wiedział, że ma się skończyć.

Kryptonim 446 (36)

O 20.30 się zaczęło. Gimnazjaliści pięknie i bez tremy opowiedzieli widzom, którzy dopisali, historię tego miejsca. Bez patosu, bez nadmiernego epatowania tragizmem. Tak zwyczajnie.

Kryptonim 446 (55)

Potem przeszliśmy z pochodniami w pierwszym rybnickim Marszu Żywych od pomnika, czyli miejsca śmierci, do mogiły zbiorowej, czyli miejsca pochówku ofiar. Obok jeździły auta, kończył się mecz, ludzie wychodzili z zakupami i wsiadali do aut, świecił się kompleks basenowy – życie. Dobrze. Tak powinno być. Życie zawsze powinno wygrywać.

Kryptonim 446 (46)

Kryptonim 446 (54)

Droga przejścia wyglądała niesamowicie przez ten prosty pomysł ze słoikami. W lesie, do którego już nie dochodziły odgłosy miasta czekała na nas uczta duchowa. Całą inscenizację przygotowała pani reżyser Zofia Paszenda z Młodzieżowego Domu Kultury i chylę przed nią czoła. To samo robię w kierunku aktorów. Kapitalne przedstawienie bez słów. O tolerancji, wolności, empatii i pamięci.

Kryptonim 446 (61)

Kryptonim 446 (62)

Nakręciłam filmik, ale ponoć nie wyświetla się on na wszystkich przeglądarkach. Nie mam aż takiego polotu, by opisać to co zobaczyłam, więc odsyłam do YT.  ➡ Projekt 446 na YT

Kryptonim 446 (64)Na koniec był jeszcze gimnazjalny laureat konkursów recytatorskich recytacji i Miłosz. Miałam łzy w oczach.

Dziękuję Wam wszystkim. Nie należy się obawiać o nasze jutro, gdy mamy taką młodzież i takich nauczycieli-mistrzów. Oni będą rozsiewać te ziarna tolerancji, empatii i wolności. Parafrazując moich ulubionych Fisza i Emade powiem, że oni będą  „Uciekać hen przez śnieg od tych, co tęsknią do wojen„. Bo mają serca i się nie boją.  ➡ Fisz Emade Wojna

I ostatnie zdanie. Szkoda, że tego projektu nie obejrzał nikt z osób, które debatowały w tym czasie o wielkiej kulturze w Teatrze. Mała kultura czasem jest większa niż ta duża.

22 stycznia 2016

Planeta Auschwitz

W ➡  ubiegłym roku było głośno, wiele się działo, wszyscy przypominali… w tym roku cicho, mało kto pamięta, za wyjątkiem żydowskich portali nikt nie pisze. Czyli mus coś opowiedzieć, bo nie wolno zapominać i udawać, że skoro to było 71 lat temu, to już nie jest ważne.

24.01.2015 (29)Będzie jak zwykle w powiązaniu z Rybnikiem. Miasto moje było na trasie Marszu Śmierci, który szedł z Auschwitz. Pisałam już o tym rok temu i myślę, że jeśli ktoś będzie chciał, to powróci do tragicznej historii holenderskiego KorczakaW lesie pod Rybnikiem, za przysiółkiem Młyny, kolumna pędzonych ludzi została ostrzelana, czy celowo, czy przypadkiem, tego nie dojdziemy. Zginęło wówczas wielu więźniów. W chaosie, który zapanował, spora ich liczba zaczęła uciekać i starała się ratować swoje życie. Pół wieczoru kombinowałam, czy da się z tego tragicznego dnia wycisnąć coś pozytywnego, by nie pisać jedynie smutnych rzeczy. W sumie da się, bo można napisać o rodzinach Sprawiedliwych, czyli choćby Jurytkach, którzy uratowali niemałą grupę żydowskich uciekinierów, można napisać o samotnych i nieznanych z nazwiska Ślązaczkach z okolicznych wsi, które pomagały. Samotnych, bo ich mężowie byli wtedy w Wehrmachcie. Można mniej więcej określić ilu udało się uciec – to też wielki pozytyw. Ale na tej próbie optymistycznego spojrzenia na to, co się stało w podrybnickim lesie, a potem na rybnickim stadionie, gdzie zginęło ponad 400 ludzi, kładzie się zawsze cień. Cień Planety Auschwitz.  

Nie myślcie, że to ja taka mądra i to określenie wymyśliłam. Nie, to nie moje. Tak nazwał Auschwitz Yechiel Feiner – numer obozowy 135633. Kombinując nad czymś co mogłoby zainteresować czytelników Szuflady, a co nie byłoby tylko suchym przypomnieniem rzezi, która miała miejsce w Rybniku zaczęłam przeglądać kartki z książki pana Jana Delowicza. W ciepełku kuchennym, przy gorącej herbacie patrzałam na nazwiska więźniów, którzy szli w tej nitce marszu i szukałam w krótkich notkach kogoś, kto mógłby zostać pozytywnym (bo taki był początkowy zamysł tego wpisu) bohaterem opowieści. Czyli takim, któremu udało się przeżyć. Nie ten, nie ten, ten też nie. Mam! Ostatnie zdanie w krótkim biogramie było obiecujące: ” W procesie Eichmanna występował jako świadek”. 

Google początkowo niewiele pokazywało. Dopiero po wpisaniu nie spolszczonej wersji nazwiska ukazała mi się ogromna ilość angielskich stron, których czytanie mnie tak wciągnęło, że nawet oczekiwanie na kolędę się nie dłużyło. Niestety, im więcej czytałam, tym bardziej docierało do mnie, że to nie będzie wesoły wpis, choć Yehielowi Feinerowi udało się z marszu zbiec i to właśnie pod Rybnikiem. 

Yehiel Feiner (Jechiel Fajner) Denur urodził się 16 maja 1909 r. w Sosnowcu. Pochodził z chasydzkiej rodziny i od młodości był uzdolniony. Studiował w słynnej jesziwie w Lublinie, a po niej na Uniwersytecie Warszawskim. Był utalentowanym skrzypkiem, komponował i pisał wiersze w jidisz. Pierwszy tomik jego wierszy opublikowano w Warszawie w 1931 r. Gdy na planecie Ziemia zapanowała wojna dostał się do KL Auschwitz II-Birkenau  (1943 r.) wraz z transportem Żydów z Sosnowca. Był tam prawie 2 lata. Dwa lata na Planecie Auschwitz.

Las w KamieniuWraz z tysiącami innych w styczniu 1945 r. popędzono go z podobozu Günthergrube w kierunku Gliwic, potem pociągiem przewieziono do Rzędówki pod Rybnikiem i dalej pieszo przez las w stronę Rybnika. Czy ten chodzący szkielet by przeżył gdyby nie strzelanina w lesie? Ta, w której zginął amsterdamski Korczak? Jaki Bóg nad nim czuwał, że nie sięgnęły go kule w naszym lesie? Zapewne ten sam, który ocalił go niejednokrotnie przed wzrokiem Anioła Śmierci, czyli doktora Mengele, choć jak sam o sobie pisał po wojnie – był archetypem muzułmana. Tu wyjaśniam niewtajemniczonym, iż określenie to było używane w żargonie obozowym i oznaczało więźnia skrajnie wycieńczonego z powodu głodu. Tacy, w trakcie selekcji, szli od razu do komory. W komorze gazowej zginęła niemalże cała rodzina Yehiela – żona, ojciec i rodzeństwo. A on wyszedł z Planety Auschwitz i jako chodzący trup zdołał uciec i po tułaczce w śniegu i mrozie po nieznanych mu lasach natknął się na żołnierza Armii Czerwonej, który go podniósł i podał mu płaszcz. Nota bene, to znalazło odzwierciedlenie w jego powieści Feniks z popiołów, w której bohater niesie zniekształcone zwłoki arabskiej kobiety, która zginęła od miny. Yehiel Feiner pytał wtedy: „Czyż to my nie powinniśmy być tymi, którzy przerwą to koło nienawiści?”.  

Feiner, po zakończeniu wojny, tułał się po Europie. Trafił do szpitala na terenie Włoch, gdzie bardzo powoli dochodził do zdrowia. Następnie wyjechał do Palestyny, zmienił nazwisko na Dinur, ożenił się, miał dwójkę dzieci i dożył 92 lat. Z pozoru wsio ok. Udało mu się, bo uciekł pod Rybnikiem. Przeżył, miał następną rodzinę, Planetę Auschwitz zostawił gdzieś daleko. Nic bardziej mylnego. Cień tej strasznej Planety towarzyszył mu przez całe życie. 

Ka-TzetnikUznał, że musi zostać kronikarzem. Uważał, że przeżył, tylko w jednym celu – by mówić co się stało i by być rzecznikiem ofiar. Pierwszą nowelę napisał jeszcze we Włoszech. Nie pisał jako Yehudi Feiner, ani jako Fajner, ani też jako Dinur. Otóż pisał jako Ka-Tzetnik 135633. Czyli Kacetnik – od niemieckiego Konzetrationslager (obóz koncentracyjny). 135633 to był jego numer obozowy wytatuowany na przedramieniu. 

Jego powieści to rodzaj kronik pokazujących piekło. Najsłynniejszą książką Ka-Tzetnika 135633Dom lalek jest Dom lalek, w której opisywał oddziały rozkoszy, gdzie żydowskie kobiety zmuszane były do świadczenia usług seksualnych w obozach koncentracyjnych. Sugerował, że bohaterka książki Daniella to może być jego młodsza siostra, której nie udało się przeżyć Holokaustu. W kolejnej z książek, Piepel, w której naziści seksualnie wykorzystują młodych chłopców, znowu sugerował, że bohaterem opisanych wydarzeń był jego brat, zmarły w obozie. Niektórzy krytycy twierdzili, że momentami ocierał się w swoich powieściach o kicz i przesadną wulgarność. Większość jednak jednoznacznie uznawała, iż dawał świadectwo tego, co miało miejsce w Auschwitz. 

Adolf_Eichmann_at_Trial1961W 1961 r., został, jak tysiące innych ocalałych z Holokaustu, powołany na świadka w procesie ➡  Adolfa Eichmanna – zbrodniarza wojennego, porwanego przez wywiad izraelski w Argentynie (1960 r.) i skazanego na śmierć przez powieszenie w Izraelu (1962 r.). W dziejach państwa Izrael wykonano tylko jeden wyrok śmierci. Ponowne, bezpośrednie zetknięcie się mojego bohatera ze wspomnieniami, patrzenie na osobę, która była koordynatorem Ostatecznego Rozwiązania, która była winna śmierci milionów Żydów, która jednym podpisem wysyłała ludzi do komór, nie mogło być łatwe.

1389.9 Holocaust AI nie było. Do momentu procesu nie było wiadomo, iż znany już wtedy izraelski pisarz, ukrywający się pod pseudonimem Ka-Tzetnik 135633 to Yehiel Dinur – ocalały z Auschwitz. Po zaprzysiężeniu, Yehiel odpowiadając na pytanie prokuratora: „Jaki był powód panie Dinur, że ukrywał pan swoją tożsamość pod pseudonimem Ka-Tzetnik?”, powiedział:

To nie było literackie nazwisko. Nie uważam się za pisarza czy twórcę materiału literackiego. To jest kronika planety Auschwitz. Byłem tam prawie dwa lata. Czas tam nie był taki jak gdzie indziej na ziemi. Każda cząstka minuty mijała w innej skali czasu. A mieszkańcy tej planety nie mieli imion, nie mieli rodziców ani nie mieli dzieci. Nie ubierali się w taki sposób jak ludzie tutaj; oni się tam nie urodzili i nie dawali życia; oni oddychali zgodnie z innymi prawami natury; oni nie żyli, ani nie umierali zgodnie z prawami tego świata. Ich imieniem był Kacetnik. Oni byli tam odziani, jak by to pan nazwał…

Prokurator na to: Tak. Czy to jest to co nosiliście? (w międzyczasie do Yehiela podeszła osoba z pasiakiem).

Yehiel: To jest strój planety zwanej Auschwitz. I ja wierzę, że muszę nadal nosić tą nazwę, tak długo, puki świat nie obudzi się po ukrzyżowaniu narodu, by zniszczyć to zło, tak jak ludzkość obudziła się po ukrzyżowaniu jednego człowieka. Wierzę, że tak jak w astrologii gwiazdy wpływają na nasze przeznaczenie, tak planeta popiołów, Auschwitz, stoi w opozycji do naszej planety i wpływa na nią. 

Następne, wypowiadane przez Yehiela, słowa sprawiają mu już trudność. Widać potworne zdenerwowanie.

Jeśli jestem w stanie tu stać dziś przed wami i odnosić się to wydarzeń na tej planecie, jeśli ja, odpad z tej planety, jestem w stanie tu być w tym czasie, to usilnie wierzę, że to przez przysięgę, którą im dałem. Oni dali mi siłę. Ta przysięga była zbroją, z którą otrzymałem nadprzyrodzoną moc, że powinienem być w stanie, po czasie – czasie w Auschwitz, dwóch latach, gdy byłem Muzułmanem, przetrzymać to. Dla tych, którzy mnie zostawiali, zawsze mnie zostawiali, rozstawali się ze mną a ta przysięga zawsze pojawiała się w ich oczach. Prawie dwa lata żegnali się ze mną i zawsze zostawiali mnie w tyle. Ja ich widzę, oni się na mnie patrzą, widzę ich, widziałem ich stojących w kolejce.

Prokurator stara się zadać pytanie, ale już nie dostaje odpowiedzi, bowiem nasz bohater traci przytomność na sali sądowej. Później okazało się, że przeszedł w tym momencie zawał. Cień Planety Auschwitz…

Nagranie z dramatycznego przesłuchania świadka na procesie Eichmanna możecie zobaczyć tutaj  ➡  Film (Clip 1) (tłumaczenie najważniejszej części powyżej – mojego autorstwa).

Do końca życia cierpiał na depresję i nigdy nie opuściły go koszmary. Poddał się nawet eksperymentalnej terapii przy użyciu LSD. Do końca życia też pisał i był bardzo uznanym twórcą. Niestety, spalił swoje pierwsze wiersze, które kiedyś, już po wojnie, znalazł w Bibliotece Narodowej w Izraelu. Wychodził z założenia, że jego twórczość sprzed Auschwitz powinna obrócić się w prochy. Był też wielkim zwolennikiem pojednania między Arabami i Żydami. Zmarł na raka w 2002 r.

A miało być ciut pozytywniej.

 Źródła:

http://www.nizkor.org/hweb/people/e/eichmann-adolf/transcripts/Sessions/Session-068-01.html   http://www.ushmm.org/online/film/display/detail.php?file_num=2285&clip_id=F7D306BC-99B4-48E0-8DEB-0929831F171E;    http://www.nobleworld.biz/images/Abramovich.pdf   http://www.tabletmag.com/jewish-arts-and-culture/books/97160/ka-tzetnik ; J.Delowicz „Śladem krwi”
Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Planeta Auschwitz została wyłączona
4 lutego 2015

Upamiętnienie Marszu Śmierci

Kilka subiektywnych NAJ z okazji rocznicy marszów

W ostatnich tygodniach zarówno Rybnik, jak i okoliczne miejscowości upamiętniały 70-tą rocznicą Marszów Śmierci, które w styczniu 1945 roku przechodziły przez naszą część Śląska.

Najwięcej niesamowitych informacji, faktów i wiadomości wyniosłam z konferencji zorganizowanej przez muzeum w Wodzisławiu Śląskim. Wysiedziałam wiele godzin, do samiuśkiego końca, w dodatku na podłodze, pod oryginalnym pasiakiem i ani jeden ziew nie pojawił się na mojej buzi. Zrobiłam kilkanaście stron notatek i jeszcze poznałam pana Klistałę!

17.01.2014 Konfa W-slaw (22)

Czytaj dalej

Kategoria: Edukacja, Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Upamiętnienie Marszu Śmierci została wyłączona