5 czerwca 2023

Pół roku w rytmie „Misirlou” z „Pięknymi i młodymi”

Prawie pół roku temu (9 grudnia 2023) odebrałam pierwsze egzemplarze mojej książki o rybnickich Żydach. Od tego momentu żyłam z „Pięknymi i młodymi” w rytmie „Misirlou”, który rozpoczyna „Pulp fiction”. Przerobiony przez Dicka Dale’a w 1962 r. utwór idealnie oddaje to, co przez ten czas działo się w mojej głowie, ciele i wszystkim zusammen do kupy dookoła.

I’m ready, let’s go, right here, right now powiedzieli Honey Bunny i Pumpkin. I jak w „Pulpie” wsio zaczęło się od razu od trzęsienia ziemi, a potem było jeszcze bardziej i więcej i nie ustawało. Gdy niby gitara Dale’a przycichała, to było to na ułamek sekundy. Bo w następnej już adrenalina skakała pod czubek czerepu (mojego). „Misirlou” na full, na cały regulator i na okrągło.
Kto nie pamięta tego kultowego kawałka, to tu wklejam link:

 

Przez te pół roku miałam 10 spotkań autorskich, podpisałam kilkaset książek, udzieliłam iluś tam wywiadów, autoryzowałam dziesiątki artykułów, regularnie waliłam posty na wszystkich swoich profilach Fb, rozmawiałam z niesamowitą ilością ludzi, odebrałam nie wiem ile telefonów, odpisałam na niezliczoną ilość maili, smsów, odebrałam tytuł Człowieka Kultury portalu rybnik.com.pl, spotkałam się z uczniami dwóch liceów, przygotowałam dwoje ośmioklasistów do konkursu, który wygrali i mogli być w sejmie, miałam kilka wizyt potomków rybnickich Żydów w naszym mieście, znalazłam się na Spotifaju (!), przygotowałam z biblioteką wystawę zdjęć rybnickich Żydów, zaczęłam pisać artykuły dla Gazety Rybnickiej, łaziłam na pocztę, by potomkom wysyłać książki a do Orbity by je podpisywać, miałam zoomy z potomkami, no i jeszcze na dodatek musiałam się ciaprać makijażami do sesji fotograficznych jak jakaś Doda. Oczywiście w międzyczasie pracowałam (nawet zawodowo przeczytałam książkę Terlikowskiego co dopiero mi zryło beret), starałam się prowadzić dom (z tym było gorzej), ekshumowałam swoich dziadków (też było ciężko), miałam na głowie 3 koty wymagające atencji, zaniedbałam męża, córkę i tatę (sorry rodzino), ogród i chałupę.

Dziękuję Wam wszystkim za te emocje, słowa, recenzje, spotkania, listy, zdjęcia i wspomnienia. Co udało mi się teraz odtworzyć pokazuję poniżej w galerii (otwiera się po kliknięciu na zdjęcie):

 

Momentami już mi się emocje uspokajały, gdy Dick Dale zaczynał od nowa napierdalać na swojej gitarze, bo np. ktoś posyłał mi jakieś odkopane foty, które wygrzebał, gdyż przeczytał książkę. Albo gdy nieoczekiwanie na kolejne spotkanie przyleciał z Izraela Doron Priester (czyli w sumie był w Rybniku dwa razy). I dawaj od nowa radość i wzruszenia – wręcz prawie zawał, gdy go ujrzałam w bibliotece. I tak przez te całe pół roku była ze mną fikcyjna pulpa, choć na szczęście bez trupów, to na pewno z plot twistami co chwilę (tu powinnam napisać o nieznanych mi fotach Alfreda Glucksmanna, ale już nie mam siły) 😉 
Teraz, po tych 6 miesiącach wyłączam się na 6 dni i mam nadzieję, że będą one w rytmie „You never can tell”. Chuck Berry zamiast Dicka Dale’a. Jadę zwiedzać cmentarze żydowskie Wielkopolski. 

 

P.S. Kocham „Pulp fiction”, Tarantino więc i Misirlou 😆

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Pół roku w rytmie „Misirlou” z „Pięknymi i młodymi” została wyłączona
31 grudnia 2022

„Piękni i młodzi” – książka o rybnickich Żydach

W tym roku podsumowanie będzie dotyczyć tylko jednej sprawy, która dla mnie była najważniejsza i mogę śmiało powiedzieć, że zajęła mi prawie cały 2022 r. To książka „Piękni i młodzi. Opowieści o rybnickich Żydach z szuflady Małgosi”.

 

Od jakiegoś czasu wiedziałam, że muszę ją napisać. Namawiała mnie moja przyjaciółka Olutka, a także różni ludzie czytający „Szufladę”. Zawsze odpowiadałam ze śmiechem, że gdy pójdę na emeryturę to może napiszę. Jak się jest 3-4 lata przed 60-tką to można takie deklaracje w ciemno składać, bo ten okres do emerytury wydaje się być dość odległy. Czas jednak jest nieubłagany i zaiwania bardzo szybko, więc te słowa, rzucane na odczepnego, w końcu musiałam przekuć w czyny.
Ponad rok temu, a dokładnie to 31 października 2021 r. zasiadłam przed laptopem i na szybko wymyśliłam, że napiszę coś a la leksykon rybnickich Żydów. Tak, by każdego, o którym coś wiem upamiętnić. Uznałam, że wszyscy muszą być wymienieni, bo to im się należy. Pełna entuzjazmu zabrałam się do pisania i do 11 listopada powstało dość sporo mini biogramów, które posłałam córce. No i zaraz mnie sprowadziła na ziemię słowami: A kto to przeczyta? Takie nudy?! No i jeszcze parę zdań ostrej krytyki padło, ale wolę ich tu nie przytaczać. Strzeliłam lekkiego focha na pół dnia. Taki miałam genialny pomysł i do dupy??? Nie zamierzałam pisać czegoś podobnego do Szuflady, bo nie chciałam się powtarzać. Przecież to pisanie tego samego! Jak się po tych kilku godzinach „odfoszyłam”, to jeszcze raz to przemyślałam. Może spojrzenie córki jest słuszne?

Magda podpowiedziała by skonsultować się z jej kuzynką Hanią, która raz, że studiowała filologię polską ze specjalizacją edytorstwo, to jeszcze obecnie robi doktorat z literaturoznawstwa. Okej. Tak zrobiłam. Odpowiedź Hani była bardzo dyplomatyczna: Co do pierwszego pomysłu, to zgadzam się z Magdą. W pierwszej kolejności Opowieści z Szuflady. Dzięki temu ewentualny słownik będzie mógł w jakiś sposób się do nich odnosić. To jest jednak mocno specjalistyczna forma, do której trudno zachęcić przeciętnego czytelnika, a fajnie, jakby sięgnęło po niego szersze grono odbiorców.

No i tak se siedziałam przed tymi początkami słownika i myślałam. Skoro dwie młode osoby, ze świeżym spojrzeniem mi mówią, że to ma być takie te moje blogowe bzdurzenie, to może one mają rację. Była mniej więcej połowa listopada 2021 r. Zaczęłam. Będzie o rodach, rodzinach, familiach czyli tylko o ludziach. Żaden naukowy elaborat, a opowieści o tych, którzy tu mieszkali.

Wiedziałam jedynie, że trzeba pisać w Wordzie. Resztę robiłam na czuja. Z poprawnym językiem polskim to raczej nigdy nie byłam zaprzyjaźniona, bo jakoś tak wyszło od czasów licealnych 😉  Uznałam, że dopiero jak wsio napiszę, to zacznę się zastanawiać co dalej. Do Świąt Bożego Narodzenia szło mi w miarę lekko, bo zaczęłam o rodziny Haasów, Katzów z ochronki i Mannabergów. O tych dwóch pierwszych rodach miałam prawie gotowce na Szufladzie. Elegancko sobie liczyłam strony, znaki i radowałam się jaka to jestem szybka. Max, jako jedyny z kociego stada, zawsze wiernie mi towarzyszył. Czasem oblewał wszystko kawą, wielokrotnie pogryzł notatki, wciskał mi się na kolana i uniemożliwiał pisanie, a generalnie to spał, fucząc sobie cichutko.

W międzyczasie ustalałam jakich informacji mi brakuje i po nocach siedziałam w Internetach. I tak, właśnie przy Kohlbergach, jakoś w połowie grudnia, gdy już miałam prawie cały rozdział gotowy, to kompletnie z głupia frant wklikałam w ipeenowską stronę „Straty.pl” nazwisko ostatniego rabina. Od lat bazowałam na informacji z Jad Waszem, że zginął na terenie Ukrainy – w okolicach Kałusza, z którego pochodziła cała rodzina. Nie pamiętam kompletnie po jakiego grzyba wpisałam wtedy jego nazwisko w tej wyszukiwarce. Gdy go zobaczyłam, to jęknęłam. Jebuuuut. Cały rozdział do zmiany. Ostatni rabin rybnicki zginął w Płaszowie. Zresztą jak i ostatni rabin Chorzowa – brat naszego. Całe moje rozumowanie i analizy wzięły w łeb. Na drugi dzień szukanie dojścia do Muzeum KL Plaszow i do jakiegoś historyka, który mnie nie oleje jak zadzwonię. Jak to dobrze mieć kolegów w różnych miejscach. Jasiu, Ty wiesz, że teraz o Tobie piszę. Jasiu zadzwonił do dawnej koleżanki, która zadzwoniła do kolegi i tak dalej. Udało się. Dostałam potwierdzenie z Płaszowa, że nasz rabin tam został zastrzelony no i w 2022 rok weszłam z rozgrzebanymi braćmi Kohlbergami.
Na Nowy Rok posłałam wszystkim potomkom, do których mam kontakt maila z informacją, że zaczęłam pisać oraz z prośbą o możliwość wykorzystania fotografii. Na wszystko mi wyrazili zgodę, bo o słowach poparcia nie muszę wspominać.
W styczniu doszłam do perfekcji w korzystaniu z aplikacji, które tłumaczą np. hebrajskie rękopisy, bądź pliki, których nie da się w żaden sposób ściągnąć, bo tak są idealnie zabezpieczone. Gadałam do siebie pod nosem po niemiecku czytając gazetę Katholische Volkszeitung Trukhardta, oczywiście nie znając tego języka. Błogosławiłam tego niemieckiego redaktora za wszystkie rybnickie plotki, którymi się zajmował w okresie międzywojennym.
Gdy jednego dnia, przez totalnie przypadkowe googlowanie natrafiłam na skany niemieckich gazet żydowskich w jakimś izraelskim archiwum, to pół stycznia 2022 wertowałam Jüdisches Wochenblatt ciesząc się, że mam przedemerytalny urlop, bo bym do pracy chodziła ze ślepiami jak króliki angorskie.
W międzyczasie wysmarowałam wielki elaborat do naszego USC, z którego musiałam zdobyć kilka informacji, a jak wiecie RODO to hasło, którym w takich przypadkach zasłaniają się urzędnicy – w większości bezprawnie. 24 lutego miałam zaplanowaną wizytę w Archiwum w Raciborzu, bo i stamtąd musiałam jeszcze coś wyciągnąć. I pojechałam, i siedziałam tam nad różnymi teczkami, ale w uszach miałam słuchawki, z których nie płynęły dobre wiadomości. Wojna. Robiłam zdjęcia totalnie nie ogarniając na co patrzę i czy to co zamówiłam będzie mi do czegoś potrzebne. „Opowieści z szuflady” odłożyłam na prawie półtora miesiąca. Miałam rozpoczętych Kaiserów. Gdy do nich wróciłam na początku kwietnia, to przeżywałam męki. Siedziałam jak ciul przed laptopem i nie mogłam się zmusić do niczego. Grałam godzinami w mahjonga na „Kurniku” i zastanawiałam się, czy tym kompletnie nie ciepnąć.
Na szczęście nadeszły nieznane mi dotychczas zdjęcia, które wyszukały w angielskich starych albumach dla mnie potomkinie rodziny Aronadów i zaczęłam od detektywistycznej analizy kto na tych fotach. Porównywałam łysiny, twarze, rysy czy kształt rąk. Ustalałam sobie ewentualny czas zrobienia tych fotografii, patrzałam na stroje z epoki, by stwierdzić czy to sprzed I wojny, czy już po. Powoli kończyłam rozdział o Kaiserach, choć tłumaczenie z hebrajskiego ponad 25 stron relacji złożonej przez wiekową Ernę Kaiser zajęło mi sporu czasu i skrzywiło kręgosłup szyjny o parę stopni. Żeby było jasne – nie znam hebrajskiego.

Czułam, że najtrudniejsze przede mną. Wszystkie dotychczasowe rozdziały były w miarę proste pod względem genealogicznym. Nie wiedziałam jak ugryźć sprawę 12 nastolatków, bo miałam pisać rodzinami, ale ci Młodzi mieli być tu najważniejsi. Wiedząc, że choć Aronade to skomplikowana familia, to na pewno prostsza od pogmatwanych Priesterów, zaczęłam więc od tych na „A”. Było ich w pierony. I każdego i każdą musiałam opisać. Przy każdym i każdej jeszcze raz sprawdzałam swoje informacje i pliki, by mi się potem nie okazało, że któreś z nich jest w „Stratach” a ja mam stare dane. Ile ja się naczytałam o Żydach na dalekim sowieckim Wschodzie (tam zaginął Alfred z drugą żoną i jego młodszy syn). Szukałam jakiegokolwiek śladu. Przepadli. Za to wysznupałam na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej ślady rysu charakteru młodego Wernera Aronade, który uwielbiał zagadki logiczne i wysyłał do jednego miesięcznika ich rozwiązania. Ludzie, gdy mój laptop miał otwartych ze 60 stron ze Śląskiej Biblio to rzęził jak umarlak a ja przy nim w oparach dymu papierosowego. Gdy wchodziłam do łóżka, to mi się w głowie plątały daty, imiona, miasta. Śniły mi się same stare dokumenty. Nad ranem budziły mnie osoby, które powinnam jeszcze wspomnieć. 

Już miałam w zasadzie pominąć córkę Alfreda, tylko o niej lekko wspominając, ale se myślę: Nie Małgosiu! Sprawdź. Może, kto wie… Zaś wujek google poszedł w ruch, bo dla mnie wtedy był on bliższy niż mąż. Spędzałam z nim więcej czasu. Jest! Jest Bertha Aronade! Na Twitterze jakiś ktoś z Monachium o niej wspomina. Założyłam Twittera. Prześledziłam gościa i dawaj maila do Monachium. Of course, natürlich, mogę wykorzystać tę fotografię. Very wielkie Danke panie upamiętniający Żydów z Monachium. Patrzę na jej buzię z lat 30-tych i widzę, że to dziewczyna, której tożsamości nie mogłam ustalić na jednym ze zdjęć przesłanych przez potomkinie Aronadów. Jasny peron! To ona! Gdybym miała takie programy, jak mają moi policjanci z amerykańskich seriali kryminalnych jakże by mi było łatwiej.

Kończył się kwiecień, a ja nadal pisałam sobie a muzom. Płoszaj wspinał się na wyżyny cierpliwości przy mnie. Młoda już nie udawała, że mnie słucha, ogród leżał odłogiem, a tata kiwał głową, że niby kuma o czym do niego gadam. Jedynie Miriam Glucksmann w Anglii i Doron z Priesterów w Izraelu cierpliwie odpowiadali na moje maile i cały czas kibicowali. No i koty jeszcze przy mnie trwały, przy okazji robiąc burdel na biurku. W sumie emerytura była taka bardziej teoretyczna, bo nadal jeździłam do pracy, w której szykowaliśmy się do wielkiego otwarcia Kopalni Ignacy.

Już wiedziałam, że wszystkich nie upchnę, bo nie może z tego wyjść jakaś cegła, która będzie za ciężka do trzymania i niestrawna do czytania. Z wielu rodzin muszę zrezygnować. Robiłam na bieżąco selekcję. I wiedziałam, że muszę to pokazać komuś, kto się zna na książkach. Choć niekoniecznie na Żydach. Wśród swoich znajomych miałam tylko jedną taką osobę: Olę Klich. Dziennikarka, redaktorka naczelna Wysokich Obcasów, pisarka – lepszej osoby nie znałam. No dobra se myślę. Weź się w kupę Małgosia i grzecznymi (poprawnie ułożonymi) zdaniami napisz, że piszesz i czy byłaby łaskawa na to spojrzeć. W takich momentach lepiej za długo nie kombinować, tylko napisać i zrobić „send”. Wysmarowałam i „sendnęłam”. Odczytała na Fb. U mnie w środku brzucha drżączka. Oczywiście, że przeczytam. Poślij kilka rozdziałów Dziękuję za zaufanie. No to 1 maja 2022 r. posłałam Oli 6 przykładowych rozdziałów. A w międzyczasie innej Oli-Olutce, przyjaciółce, też posłałam. A przyjaciółka: Pisz, pisz, ja ci to wydam. Oczywiście wtedy traktowałam to jako żart.

Ola dziennikarka stwierdziła: Pisz. Musimy się spotkać i pogadać. Mój mąż może Ci zrobić redakcję. Dobra, se myślę. Nie wiem co to ta redakcja, ale ja mogę się nie znać i muszę się zdać na kogoś kto wie, czym się to je. Ja się znam tylko na rybnickich Żydach. Nie trzeba umieć wszystkiego.
Na imprezie emerytalnej, którą zrobiłam pod swoją hałdą przeżyłam pierwszy wielki WZRUSZ. I to taki z tych, co łzy wyciskają. Moja załoga, mojej ukochanej Kopalni Ignacy cała przyjechała i została pierwszym sponsorem tekstu w Wordzie. Powiedzieli mi przy życzeniach: Tu mosz na jedną kartkę twojej książki. Nie było już odwrotu. 

Na początku maja miałam zabierać się za Priesterów, choć nie wiedziałam jak ich rozpisać, by byli zrozumiali dla czytających i by wszyscy zostali upamiętnieni, gdy okazało się, że mam się spotkać ze swoim przyszłym redaktorem Robertem i Olą (dziennikarką, czyli jego żoną). No to git. Zabrałam ze sobą laptop, notatki, cuda na kiju i pojechałam do Rud. Zostało ustalone, że Robert zrobi „redakcję” jednego rozdziału i ja zadecyduję, czy to mi pasuje.
Jasne. W miarę (podkreślam: w miarę) skumałam na czym polega ta redakcja i z domu posłałam pierwszy rozdział. O moich Haasych. O tych co na spaniu mogę wymienić wszystkie daty czy szczegóły z ich życia. Co ich od kilkunastu lat „obrabiałam”. Cała byłam hepi jak dziecko z dużymi lodami. 6 maja Robert odesłał rozdział. Ja plik otworzyłam… i ujrzałam czerwień poprawek, więc plik zamknęłam i dostałam histerii – tak od razu. No takich ceregieli w moim wykonaniu to Płoszaj jeszcze nie widział. I choć nie należy on do nadmiernie dyplomatycznych, to nagle był mistrzem pocieszania, delikatności i zrozumienia. A że pliki w Wordzie to dla niego taka tajemnica jak dla mnie elektryczność, to nie mógł sprawdzić, co tam jest na czerwono, a ja mu tego nie pokazałam, powtarzając w kółko, że zostałam wykastrowana. Do uspokajania rozdygotanej starszej pani została wezwana Młoda. Nooo, ta to mnie dopiero do szału doprowadziła tym swoim mentorskim tonem edukatorki, która wszystkie rozumy pozjadała. Im bardziej mnie uspokajali, tym bardziej ryczałam. Dowiedziałam się, że musze iść na terapię, że nie mam poczucia swojej wartości, że jak się poddam, to sramto i owamto. Skuliłam się w łóżku w embriona i zalewałam poduchy łzami. Z tyłu głowy miałam, że następnego dnia muszę się przygotować do spaceru dla rybniczan i chyba nie dam rady. Polegnę.
Ale, ale. Ja nie z tych. Gówno tam! Nie polegnę. Spacer przygotowałam. Rybniczan nie mogłam zawieść. Na maila z poprawkami odpisała Młoda, bo ja byłam obrażona na cały świat i okolicę. Na nią i Płoszaja też. Zresztą Młoda starała mi się wytłumaczyć na czym polegają poprawki w Wordzie, gdyż ja dotychczas z czymś takim nie miałam do czynienia. Że to, że widać czerwień, to nie znaczy, że wszystko jest do dupy. Przyznam, że jej argumenty za bardzo do mnie nie trafiały. Na tamten moment czułam, że pierdolę całe pisanie i nie będzie książki. Żadnych afirmacji, bo na mnie takie rzeczy nie działają. Działa jedynie działanie.

Po 4 dniach emocje opadły. Otwarłam „czerwony tekst” z poprawkami. Jeszcze mi się ciśnienie podnosiło, ale już bez płaczu. Przeczytałam uwagi. Tu: ok. Tu mniej ok. Tu się zgadzam. Tu może przedyskutujemy. To: tak, może być. Luft ze mnie schodził. Wróciłam do czynu.
Zaczęłam kończyć Priesterów, bo obiecałam (sobie), że do końca maja napiszę wszystko. Docisnęłam kolanem do nich Leschczinerów i Brauerów, jako spokrewnionych. Choć Leschczinerów nie planowałam, to musiałam dać tam Maxa. Był zbyt intrygujący, bym go miała pominąć. Uzupełniałam to co już napisałam o różne sprawy, które mi się jeszcze wyjaśniały (jak choćby tłumaczenia włoskich listów). Nieznani i znani znajomi mi pomagali w zdobyciu różnych fotografii (np. pomnika zamordowanych Żydów w Amsterdamie, czy grobu pani Katz w Terezinie). Facebook mi się gotował przez cały ten rok.

17 maja posłałam kolejne rozdziały do redakcji. 30 maja wysłałam wszystko. Zaczął się czas poprawiania. Zrozumiałam na czym polega redakcja. Dotarło do mnie, że książka to nie blog. Że fanzolić (jak np. teraz) to se mogę na swojej Szufladzie, a nie na papierze. Okres redagowania i poprawek do poprawek trochę trwał. Kursywy, nazwy niemieckie (kiedy Gleiwitz, kiedy Gliwice), cytaty, przypisy, czcionki, jak opisać zdjęcia, jak pisać cyfry, czy imiona po niemiecku, czy po polsku (skoro żyli i w czasach niemieckich i polskich), jak nazywać ulice (Breitestrasse, czy Szeroka, czy Sobieskiego) itd., itp. Dobrze, że choć ten nasz Rybnik się zawsze tak samo nazywał. Odsyłanie poprawionego do kolejnej korekty, a cały czas kombinowanie, a co jak już to będzie całe poprawione…
Na początku sierpnia napisałam wstęp. Mniej więcej wtedy, dzięki sugestii Janka z księgarni „Orbita”, objawił się wydawca. No bo kogo miałam się spytać co dalej, jak nie najlepszego księgarza na świecie?
Janek od razu spytał: A dlaczego tego nie chcesz wydać u Roberta i Oli? Czyli u tego, który doprowadził mnie do takich łez, hahaha. Robert i Ola wydali swą własną pierwszą książkę o Rudach i zdecydowali, że „why not”. Próbujemy z Żydami rybnickimi. Oni początkujący wydawcy, ja autorka dziewica.
Tekst posłałam do konsultacji merytorycznej, czyli judaistycznej. Od początku wiedziałam, że tylko Sławek Pastuszka mi to sprawdzi tak jak trzeba. Tylko z nim się dogadam, tylko jemu będę mogła powiedzieć: pierdolisz stary i on się nie obrazi. I tylko od niego usłyszę to samo i się nie obrażę.

Ola w międzyczasie znalazła korektorkę i graficzkę (obie niesamowite!) i wszystko nagle przyspieszyło. Młoda została poproszona o napisanie ni to wstępu ni to zajawki. Dała czadu, nie powiem! Ja zaś, tuman bity, sprawdzałam co to znaczy „blurb”, o którym Ola wspomniała. Dr Bogdan Kloch z naszego muzeum sprawdził tekst pod kątem „rybnickim”. Janek księgarz z „Orbity” powiedział, że jak się to ma sprzedać to musi wyjść przed świętami. Łoooo matko! Był 30 września, gdy rozpisałyśmy „dedlajny”. Graficzka na urlopie żegluje na morzach, a ja w planach wyjazd do Łotwy. Są sponsorzy! Olutka przyjaciółka: Ja ci obiecałam! Magda bizneswoman: Dam! I swego chłopa namówię. Tato: A na co mi kasa? Na Twoją książkę. I inni, którym jestem fest wdzięczna. Wszystko się konkretyzowało, choć było w rozsypce, a raczej rozpisce 😉 

Pojechałam z Płoszajem na październikowe wakacje z laptopem i komórką przy uchu. W Wilnie omawiałam z korektorką Beatą odmiany nazwisk i inne sprawy dotyczące poprawności językowej. W Rydze załatwiałam lepszą rozdzielczość niektórych fotografii z Kanady i Szwajcarii. Na plaży w Jurmali, pijąc łotewski kultowy bimber, ustalałam z Olą (dziennikarką) kolor okładki i negocjowałam tytuł książki. To musi wyjść w grudniu!

 

Przystawałam na prawie wszystko. Miałam tylko jeden warunek, z tych nie do podważenia. Pierwsze spotkanie autorskie musi być na Ignacym. Nigdzie indziej. Bo wiedziałam, że jak mi Kasia Buchalik zrobi spotkanie, to ustawi tak poprzeczkę, że ciężko będzie innym doskoczyć do tej wysokości.
Akceptacja szafy graficznej (nie dałam sobie wywalić zdjęć o złej jakości – musiały się znaleźć w książce), ponowne korekty pani Beaty. Udawałam, że zrozumiem dlaczego w jednym zdaniu ma być tyle przecinków, a w innym niekoniecznie. Czytanie po raz n-ty tego wszystkiego. Aga walnęła „Pięknych” w pdfie w 3 dni nanosząc swoje uwagi. Gdyby nie Łysy od Agi, to z Kazimierza Moczarskiego zostałaby Kazimiera 😉  Gdy wszystko poszło do druku, objawiła się pani Dorota z Leszna ze zdjęciami Krakauera. Za późno.
Marudziłam Martynie, graficzce z kopalni przy zaproszeniach i plakatach. Dała dziołcha radę i zniosła moje wymyślanie.

Data spotkania została ustalona na 18 grudnia, choć nie było jeszcze ani jednego egzemplarza książki. Potem był odbiór pierwszych 200 egzemplarzy z Cieszyna moim „deklem od maślanki”, czyli Fiestą. Wcisnęłam, bo nie takie cuda maślanka już przewoziła.

Ustalanie szczegółów spotkania, wysyłanie zaproszeń, załatwianie tłumacza symultanicznego, nadejście mrozów, zasypanie południowej Polski śniegiem, konkretyzowanie słodkości dla gości z Kawiarnią SilesiJa, problemy z przywozem pozostałych 800 książek (co bym zrobiła bez Płoszaja i Młodej oraz busa firmy Pyszny), kolorowanie 150 fotografii, by ludziom pokazać „ożywionych”, opóźniony przylot Dorona Priestera i jego rodziny (przez zimę) z Izraela, zasypany po kokardy parking, potencjalna zimnica na nadszybiu, konkurencja w postaci finału Mundialu (do Bugusia ten fakt dość późno dotarł) i w ciul przeszkód, które ogarnęła Kasia oraz reszta załogi Ignacego i przyjaciele. Salo Brauer popychał moją Kasię do działania.

Gdy na pain killerach (przez bóle krzyża), z pół permanentnym makijażem (total permanentnego jednak moje oczy nie zaakceptowały) zobaczyłam, że zaczyna brakować krzeseł na naszej kopalni, to se duchu powiedziałam: No tak! Oni wszyscy na to zasłużyli. Moi Żydzi na to zasłużyli! Tak to miało być! Przyjechało i przyszło około 140 osób. W tę mroźną zimę! W te śniegi! W trakcie finałowego meczu w Katarze! 140 ludzi na jakimś tam spotkaniu autorskim, w jakimś tam Rybniku! I jeszcze iluś oglądających to online na moim YT, dzięki niezawodnym Materzokom z Natalą. 

„Piękni i młodzi” wydani przez Wydawnictwo Rudy (co ja bym bez nich zrobiła?!?) i dzięki wsparciu wielu sponsorów, mimo że nie wyszli jako leksykon, czy też słownik rybnickich Żydów, to jednak są zbiorem mini biografii ludzi, którzy mieszkali w moim mieście. Zostali opisani na podstawie setek dokumentów, wspomnień, zdjęć, pamiętników, ale i plotek, czy moich domysłów. To było dla nich, dla ich potomków ale i dla rybniczan.

Kończę, bo Płoszaj od dwóch godzin w kuchni przygotowuje bigos i wypada mi mu pomóc. Albo choćby poudawać pomoc. Choć mam na blacie sprawę Silbigerów i przygotowuję się do wizyty kolejnych Uppersilesianerów zaraz na początku stycznia i to mnie akurat w tym momencie rajcuje 😉 a nie jakiś tam Sylwester.

Obyście mieli dobry przyszły rok. Jeszcze raz Wam wszystkim dziękuję. Kończę ten rok z takim wzruszem, że nie da się go opisać, choćby za takie słowa od trzeciej Oli, z którą pracowałam onegdaj, czy od rodziny Priesterów. Rybniczanie (i nie tylko) jesteście fantastyczni! 

A w Izraelu już sobie radzą z czytaniem. No bo od czego są nowoczesne technologie. Mogę być i „Morgone Plosza” – tyż piknie. 

Film ze spotkania nadal jest na YT ➡ 

Książkę można nabyć w księgarni Orbita na rybnickim Rynku lub poprzez jej serwis ➡ Allegro, ale także w halo! Rybnik i Zabytkowej Kopalni Ignacy. 

Zaś moje Szuflady można wspomóc kawą ➡ „Kawa dla Małgosi” 🙂 

See you!

25 kwietnia 2021

Piękni i młodzi – post scriptum

Opisywanie losów 12 nastolatków, sfotografowanych 100 lat temu w Rybniku, skończyłam pod koniec ubiegłego roku. Gdy dwa lata temu rozpoczynałam tą historię z ➡ „Pięknymi i młodymi” nie przypuszczałam, że zwykłe bajdurzenie w Internecie doprowadzi do tylu wzruszeń, odkryć i spotkań. Tak, tak – spotkań mimo panującej pandemii.
Przypomnę, iż fotografię przedstawiającą szczęśliwych przyjaciół dostałam od Miriam Glucksmann, której ➡ tata to zdjęcie zabrał ze sobą wyjeżdżając w 1933 r. z Niemiec do Anglii. Dzięki temu, że jego   siostra, a zarazem ciocia Miriam opisała na odwrocie uczestników tego spotkania, udało mi się w miarę dobrze ustalić losy tych młodych ludzi. Uznałam, że powinnam o nich napisać i opowiedzieć światu o każdej postaci. Szyłam te opowieści z różnych skrawków informacji. Na ogół były z dziurami, z których niektóre być może kiedyś się uda zacerować. Raz wychodziło lepiej, raz gorzej. Robiłam to w sumie bardziej dla siebie niż dla innych. Tak to pomalutku leciało aż do momentu, gdy napisał do mnie z Izraela potomek familii, z której wywodziło się pięć osób stojących na tym zdjęciu.

Hello Malgosia, For about a week now, since a relative sent me an obituary notice from 1927, and I started reading your drawers (thanks to translation possibility) I feel very lucky. Since my father died when I was young, I did not know much about the family even not the connections to our relatives whom I knew. Now, thanks to you, a photo that was taken almost a hundred years ago, brings my family alive and things start to be clear, though I have some questions.

I się zaczęło. Od października 2020 r. wszystko nabrało ogromnego tempa i doprowadziło do niewiarygodnych emocji, nie tylko z mojej strony, na przełomie stycznia i lutego. Doron z rodziny Priesterów nie był pierwszym, który znalazł w mojej Szufladzie informacje o swoich krewnych. Ale był, jak na razie, tym jedynym który uznał, że trzeba te wiadomości wykorzystać by odszukać w świecie wszystkich, którzy mogliby być zainteresowani tą historią. Zaczęłam tworzyć skomplikowane drzewo genealogiczne Priesterów i razem z Doronem przekopywaliśmy się przez Internet szukając potomków, zmarłego w Rybniku w 1865 r., Salomona Priestera i jego żony Rosalie. Salomon miał sporą gromadkę dzieci, więc pęczniały mi foldery w laptopie, który dyszał jak stary parowóz.

Wspólnie odkrywaliśmy historię górnośląskiego rodu, który związany był z kilkoma miastami w naszym regionie, o czym już tu pisałam przy okazji zakładania pancerza obronnego na ➡ koronę. Doron wydobywał z pamięci jakieś fragmenty opowieści rodzinnych o kimś tam w Szwajcarii, o dalekich krewnych, których nie znał w Kanadzie, czy Australii.

Zbliżał się koniec listopada, a przede mną było zadanie opisania ostatniego z „Młodych”, czyli ➡ Ernsta Gallusa. Wiele o nim wiedziałam, sporo mi pomogli czescy sąsiedzi z forum Petrkovic, a Doron zaczął uparcie szukać bezpośrednich potomków Gallusów, którzy poprzez matkę – Elly Priester byli z nim powiązani. Oczywiście te poszukiwania były internetowe, czego nie muszę wam chyba tłumaczyć 🙂 Tropy prowadziły od Dominikany, przez Hiszpanię do Szwajcarii. Byłam już blisko publikowania historii Ernsta, gdy Doron napisał: „Wczoraj, moja kuzynka z Brazylii, znalazła i przesłała mi e-maila Irene – bratanicy Ernsta Gallusa. Napisałem do niej kilka minut temu. Nie wiem, kiedy chcesz publikować post o nim, ale jeśli możesz to trochę to opóźnij. Może będzie zainteresowana i prześle nam jakieś zdjęcia”. To się wstrzymałam. Wiadomo. 100 lat zdjęcie czekało, to te kilka dni nie robi różnicy. Wnet dostałam do wiadomości odpowiedź Irene ze Szwajcarii: „WOW!!! I am amazed!”. Bardziej „amazed” byłam ja, gdy dostałam moich nastolatków opisanych „Thea’s Geburstag 1921”. W szwajcarskiej szufladzie od lat leżało to samo zdjęcie. Wreszcie znałam dokładną datę zdjęcia, gdyż Thea urodziła się we wrześniu. 

Do wymian e-mailowych dołączali kolejni zainteresowani z całego świata. Już wówczas wiedziałam, że pod koniec stycznia będę o „Pięknych i młodych” opowiadać w sieci w ramach cyklu spotkań zatytułowanego „Mistrz i Małgorzata od kuchni”. Dalecy krewni moich młodych, a było ich coraz więcej, oczywiście zostali o tym powiadomieni. Rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie bezpośrednich potomków Thei Priester – tej, która na zdjęciu była najważniejsza, bo to z okazji jej Geburstagu zebrało się to grono przyjaciół. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Mycie okien, narady nad lockdownową Wigilią, odwodzenie własnych starszych od wspólnego świętowania, kupowanie prezentów w sieci. Pandemia była wtedy jakby poza mną. Żyłam w Internecie i w przeszłości jednego, w sumie mi obcego, choć bliskiego, rodu. Nałożyło się na to jeszcze jedno inne ważne wydarzenie, jakim było przedstawienie online spektaklu o moich (choć też nie z mojej rodziny) siostrzyczkach ➡ Geni i Stefci. Gdyby nie to małe cholerstwo, które zabija tak ogromną ilość ludzi na świecie, to raczej dzieci oraz wnuki, ocalałej z Holokaustu Geni Ryby z Rybnika, nie miałyby okazji zobaczyć na swoich komputerach teatru SAFO na scenie.  Byłam niesamowicie szczęśliwa, że to się udało. Co chwilę beczałam w tym grudniu z radości.

Dzień przed Wigilią nagle zadzwonił domofon. Dzień dobry, przesyłka. W myślach przeleciałam wsio co kupowałam i raczej niczego już się nie spodziewałam. Maska, buty, kurtka i szybko przed furtkę. A tam pan z ogromnym bukietem kwiatów z rybnickiej kwiaciarni. Nie pomylił pan adresów? Nie mam urodzin. Tam jest bilecik, który wszystko wyjaśnia, odparł pan. Pędem na górę, okulary na nos i aż sobie siadłam z wrażenia. Obok choinki w Wigilię stanął wazon z różami zamówionymi w Izraelu w kwiaciarni na rybnickim Rynku.

Już wtedy wiedziałam, że grób Isidora – pradziadka całej tej Priesterowej rodziny, przetrwał w Gogolinie. Doron prosił o zachowanie tej rewelacji, gdyż miał swój własny sekretny pomysł. Tworzyłam swój wykład wkładając w niego tyle serca ile się dało. Wiedziałam, że opowieść, którą miałam snuć 28 stycznia dla słuchaczy Domu Pamięci Żydów Górnośląskich będzie w języku polskim i gdy do tego Zooma dołączą wszyscy odnalezieni krewni tych młodych, to niczego nie zrozumieją. A niech tam! Jaki mam ten angielski, taki mam. Oni to muszą usłyszeć w międzynarodowym języku. Ustaliłam datę meetingu na 24 stycznia. Prywatne spotkanie w sieci. Cały styczeń Doron robił wszystko, by namierzyć wnuki ➡ Thei w Kanadzie. Kilka dni przed godziną zero, na bezczelnego, napisał nawet do policji w Ontario, by pomogli w odnalezieniu dalekich kuzynów, z którymi nigdy nie miał kontaktu. Nie zapominajcie, że on w Izraelu, ja w Polsce, a poszukiwani byli z Kanady. Nazwiska się zmieniają przez zamążpójścia, wszędzie obowiązują przepisy dotyczące danych osobowych i na to wszystko dookoła ogólnoświatowa pandemia. Trzy dni przed planowanym angielskim Zoomem przyszedł e-mail: „Karen Grauer answered me!

No ja pierdzielę! Mój gmail się gotował od ilości otrzymywanych i wysyłanych e-maili. Okazało się, że żyje synowa Thei. W tamtych dniach wolałam się nie malować, bo co chwilę mi się oczy moczyły. Zrobiliśmy krótki Zoom-meeting w przeddzień właściwego spotkania. Czacha dymiła!

24 stycznia rano wstałam cała przejęta, pół nocy nie spałam, ćwicząc w duchu prezentację po angielsku. Pojechałam przed południem do miasta, by sfotografować kamienicę, na tyłach której zrobiono ową fotografię. Stałam tak sobie na pustym Placu Wolności i myślałam, że może kiedyś ktoś z tych, których mam dziś poznać tu dotrze, gdy świat się ogarnie.

Wieczorem w mojej kuchni spotkali się potomkowie i powinowaci rodzin Priester, Aronade, Grauer, Glucksmann, Gallus, ➡ Silbiger, ➡ Apt oraz Młynarski. Wszyscy w jakiś tam sposób byli związani z tymi nastolatkami, którzy we wrześniu 1921 roku spotkali się w Rybniku na urodzinach ➡ Thei Priester (Grauer) i wszyscy powiązani z Rybnikiem. Niektórzy bardzo bezpośrednio – jak kanadyjskie wnuki i synowa Thei, czy Miriam, która jest córką Alfreda z fotografii, a niektórzy bardziej pokrętnie jak np. Susan z USA, która powiedzmy, że reprezentowała ➡ Lotte Priester, bowiem brat jej dziadka był mężem Lotte. Prawie 30 osób, z niemalże wszystkich kontynentów wysłuchało mojej opowieści o Rybniku, o Górnym Śląsku 100 lat temu, a przede wszystkim o losach tych młodych ludzi. Większość z nich o sobie przedtem nie wiedziała, ani nigdy się nie spotkała. Nie potrafię opisać tych emocji, wypowiadanych słów i tej radości. Wtedy, jedyną osobą, która nie miała swojej reprezentacji była ➡ Lore Priester, ale jak to mi relacjonował Doron: „I did not give up, yet, finding Lore’s descantances in Uruguay.” Czyli trwały poszukiwania potomków Lory w Urugwaju.

Po spotkaniu dostałam takie ilości starych fotografii, że musiałam zmieniać polską wersję wykładu, który miał mieć miejsce za kilka dni. Miriam sięgnęła do sekretnej koperty 😉

W międzyczasie, w tym styczniu, starałam się dotrzeć do najlepszej specjalistki od gogolińskich Żydów – pani Reginy Kalli-Szulc. To było chyba trudniejsze niż odnalezienie wnuków Lory. Gdyby nie Facebookowy profil pasjonatów Gogolina, to do teraz bym czekała na odpowiedź z UM.

Dzień przed oficjalnym spotkaniem, organizowanym przez Dom Pamięci, okazało się, że Doron dotarł do wnuczki Lory Priester i że żyje jeszcze córka Lory – Gerda, urodzona przed wojną w Breslau! Takie cuda wtedy miały miejsce. Na polskiego zooma przyszli stali bywalcy Domu, przyszli rybniczanie i nie tylko, ale przede wszystkim przyszli wszyscy krewni z całego świata. Siedzieli półtorej godziny, słuchając opowieści w języku, który dla nich brzmiał, jak dla mnie koreański. W najśmielszych snach bym sobie takiej publiczności nie wymarzyła.

Przesłane po wszystkim skany zdjęć, które ➡ Thea Grauer (Priester) zabrała ze sobą do Kanady w 1939 r. to był największy dar, jaki mogłam dostać. Pierwszy raz zobaczyłam maleńką Werę, córkę ➡ Herty Thulli Priester i jej męża ➡ Fritza Aronade. Obie żyły jeszcze w 1941, o czym świadczy podpis w albumie! Wszyscy troje zostali zamordowani.

Ostatnim niezwykle ważnym akordem tej szalonej zimy było jeszcze jedno spotkanie internetowe. Tym razem z okazji rocznicy śmierci Isidora Priestera urodzonego w Rybniku w 1844 r., a zmarłego na początku lutego 1903 r. w Gogolinie. W końcu udało mi się dotrzeć do pani Reginy z Gogolina, która jest mało zinternetowana, stąd też trudna do zlokalizowania. Z racji tego, że pani Regina to taka sama wariatka jak ja, to choć tylko przez telefon, to czułam jak fluidy porozumienia fruwały między Rybnikiem a Gogolinem. Zostałam zasypana informacjami o pobycie, losach i znaczeniu tej rodziny w Gogolinie. Nie chcę wam teraz gmatwać historii zawiłościami genealogicznymi, ale opowiem jedno. Dla Reginy wyjątkowo ważna była postać lekarza z tej familii, który w pamięci starych mieszkańców tego miasta nadal tkwi. Harry Schein, wnuk Nathana Priestera (kolejnego urodzonego w Rybniku syna Salomona) przewijał się w wielu wywiadach, które przeprowadzała z mieszkańcami autorka książek o gogolińskim cmentarzu oraz Żydach.. No i? No i jego syn też został odnaleziony! Pojawił się na jorcajtowym spotkaniu w lutym. Była też przecudna, wiekowa Gerda. Opowiadała, siedząc w Urugwaju, o mamie Eleonorze (Lorze), o dziadkach z Rybnika, o Wrocławiu, o Jeleniej Górze, w której dorastała do momentu wyjazdu w 1938 r. i o tym jak trudno było niemieckim Żydom zaaklimatyzować się w Ameryce Południowej. Byłam zachwycona jej pamięcią, tym, że przy pomocy córki siedzącej w tym momencie w Hiszpanii ogarnęła całą tą technologię i mogła uczestniczyć wraz z innymi w zjeździe rodziny.

A samo spotkanie rozpoczęło się na lotnisku w Pyrzowicach, byliśmy w Katowicach pod kamienicą, gdzie mieszkali dziadkowie oraz tata Dorona, potem nad obozem Auschwitz-Birkenau, by uczcić tych, którzy zginęli, lecieliśmy nad Pszczyną. Wylądowaliśmy w Rybniku, gdzie poszliśmy na kawę do kawiarenki Secesja przy Sobieskiego (tu Louis Priester – tata Lory, miał sklep), obejrzeliśmy dwa dawne Priesterowe domy, pomachaliśmy z powietrza rybniczanom i zahaczyliśmy na chwilę o Racibórz. Tam z kolei Julius, syn Isidora przez wiele lat prowadził sklep na Rynku. Przez ten trop, w przypływie szaleństwa, kupiłam na Ebayu pocztówkę przedstawiającą właśnie ten budynek. Ostatnim miejscem był Gogolin i cmentarz żydowski. Nad zachowanym grobem Isidora Priestera. Odmówiono Kadisz. Wszystko symbolicznie, internetowo, ale jakże pięknie. Google daje wiele możliwości 😉

Do teraz, gdy myślę „Priester”, to się uśmiecham. Ogromną moc serdeczności od nich otrzymałam. Gdy to co dookoła minie, to jestem przekonana, że niektórzy krewni „Pięknych i młodych” zawitają na Górny Śląsk. Dlatego trzymajmy kciuki za program szczepień, dostawy szczepionek i za świadomość ludzi. Przedtem jednak zawitam do Gogolina, by osobiście podziękować pani Reginie i by już fizycznie położyć kamyki na grobie Isidora oraz jego matki Rosalie.
See you one day in Poland my friends!

Mogę się teraz zabierać za historię rybnickiego skandalisty Krakauera, jego kolegę zegarmistrza Waldberga, brata zegarmistrza oraz za Chaima Sandomierskiego z Gliwic, bo kiedyś to obiecałam pani Izie. Już dziś zapraszam do Domu Pamięci 27 maja o godz.18.00. Tym razem będzie o polskich Żydach, którzy u nas mieszkali.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Piękni i młodzi – post scriptum została wyłączona
28 listopada 2020

Piękni i młodzi – niania

Być może przede mną kolejne zdjęcie z uwiecznionymi rybniczanami, a ja jeszcze nie skończyłam jednego opisywać. Czas więc zabrać się do konkretnej roboty i choć jeden pomysł dokończyć.

Zostały mi trzy postacie ze zdjęcia, które nazwałam „Piękni i młodzi”. Nie wiedząc o tej fotografii, dwa lata temu opisałam, stojącego z prawej, ➡ Alfreda Glucksmanna. Potem zdarzył się taki mały cud i odezwała się do mnie jego córka, która przesłała tych młodzików, uwiecznionych w maju 1921 roku w Rybniku. ➡ Siostra Alfreda – Ilse, stojąca obok brata, dawno temu podpisała fotografię. Dzięki temu mogłam odtworzyć, wykombinować, czy też wymyśleć losy tych młodych ludzi.

Jeśli komuś się nie chce grzebać w moich szufladach, to podaję poniżej linki. Siedem w miarę pozytywnych historii oraz dwie bardzo smutne.

Od lewej stoją ➡ Herta Thulla Priester, ➡ Ilse Silbiger, ➡ Lore (Eleonora) Priester, ➡ Otto Apt, ➡ Thea (Dorothea) Priester, ➡ Fritz Aronade, ➡ Nieznajoma, ➡ Ilse Glucksmann, ➡ Alfred Glucksmann.

Trzy osoby siedzą na kraciastym kocu u stóp pozostałych. Pierwsza z lewej została opisana jako „Kinderfräulein von Priester”, czyli „niania od Priesterów”. Na kolanie Ernsta Gallusa oparła niedbale rękę. Z prawej strony siedzi Lotte Priester.

Choćbym rok główkowała, to nie wymyślę kim była. I nie znajdę żadnych informacji czy była rybniczanką, czy może pochodziła z Raciborza, a może na przykład z Bytomia. Nie wykombinuję, czy była Żydówką, czy nie. Na pewno była w domu Priesterów prawie jak domownik. Raczej była kilka lat starsza od pozostałych młodych. Nimi się już nie musiała opiekować. Chyba że… była opiekunką dla najmłodszej z nich wszystkich, czyli wówczas dwunastoletniej Herty Thulli z rodu Priesterów – tej w białych rajtach. Wydaje się to dość prawdopodobne, gdyż Herta od dziecka cierpiała na nerki. Jakieś dwa miesiące temu znalazłam korespondencję pomiędzy Hertą, jej mamą oraz siostrą, a żydowskim szpitalem we Wrocławiu, w którym nastolatka odbywała praktykę w kuchni przez kilka miesięcy na przełomie 1928 i 1929. W dokumentach, które można znaleźć na stronie Centralnej Biblioteki Judaistycznej jest stosowne zaświadczenie doktora Sachtlebena z Rybnika informujące o chorobie. Chorująca dziewczynka zapewne rzadko bywała w szkole i potrzebowała panienki do pomocy, choćby w nauce. Z jej świadectwa szkolnego wynika, że miała problemy w szkole. Same dochy i lufa z angielskiego 😉

Jeśli ta śliczna kobieta, o dość rozwiniętych biodrach, znalazła się na tej fotografii, to musiała być ważna, albo dla całej grupy, albo dla kogoś z nich. Skoro dopisek informuje, że była nianią u Priesterów, to moja powyższa teoria wydaje się słuszna. Sprawdziłam, czy u którychkolwiek z rybnickich Priesterów były wtedy jakieś małe szkraby i nie znalazłam. Gdyby współcześni znawcy od mowy ciała wypowiedzieli się na temat tego, że niania siedzi u stóp swej, powiedzmy, dwunastoletniej mocodawczyni, to moje przypuszczenia by zostały poparte przez fachowców 🙂 Sama nie jestem w tym mocna – polegam jedynie na swoich subiektywnych odczuciach. Ha ha, powoli zaczynam wierzyć w to co napisałam powyżej.

Losów tej młodej, ładnej kobiety z misterną „welą”* na głowie nie jestem w stanie odtworzyć. Mogę mieć jedynie nadzieję, że „Niania” dobrze ułożyła swoje życie, gdy przestała się opiekować Hertą. Zapewne dostała odpowiednie referencje. I łudzę się, że jeśli była Żydówką, to udało jej się przetrwać wojnę. Prawdopodobnie, gdy zmarł tata Herty – Salo Priester, a miało to miejsce w 1926 roku, już dla Priesterów nie pracowała. Schorowanej wdowy nie było stać na opłacanie niani dla swej najmłodszej córki. Co prawda był bogaty dziadek ze strony matki – Noah Leschcziner, ale może mama Herty była niezależna i nie chciała pomocy. Poza tym Herta miała już 17 lat i nie wymagała bezustannej opieki, czy pomocy.
Mogłabym tu teraz pisać różne śmoje boje i bajdurzyć o jej późniejszym życiu, ale czy ma to sens? Nie. Dlatego na tym kończę z nadzieją, że jej losy były lepsze niż Herty, jej mamy Olgi i męża Fritza. Herta bowiem, jak możecie przeczytać w moich starszych wpisach zginęła w obozie zagłady, prawdopodobnie wydana przez kogoś z rybniczan. Gdybyście się kiedyś natknęli na referencje wystawione dla Niani a opatrzone podpisem Olgi Priester, to dajcie znać.

Korzystałam z zasobów Centralnej Biblioteki Judaistycznej (Personalien der Herta Priester, Volontärin in der Kochküche.)

*Wela to fryzura po śląsku

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Piękni i młodzi – niania została wyłączona
10 kwietnia 2020

Piękni i młodzi – Ilse Glücksmann

Dziś Wielki Piątek. Czas korony, kwarantanny, pełnej izolacji, mimo trwającego Pesach i nadchodzącej Wielkanocy. Wyznawcy dwóch wielkich religii muszą podejść do dotychczasowego obchodzenia swoich świąt w zupełnie inny sposób. Gdy wstałam, to pomyślałam, że napiszę o Jerozolimie moimi oczami. Ale to mogłoby zostać niewłaściwie odebrane, bo dla mnie Jerozolima to nie jest miasto chrześcijan, a Żydów i Arabów. Czyli nie wpisałabym się w główny nurt dzisiejszego dnia. Dlatego jednak popiszę neutralnie i opowiem o kolejnej osobie ze zdjęcia ➡ „Pięknych i młodych”. By jednak choć ciut nawiązać do miejsca, gdzie dziś nie odbędzie się kolejna droga krzyżowa, wybrałam dziewczynę, która w Jerozolimie mieszkała przez większość swego życia i tam zmarła.

Ilse Glücksmann, czyli dziewczyna o przepięknych włosach.

To jej zawdzięczamy, że tyle zdjęć z Rybnika przetrwało z opisami. To ona pielęgnowała pamięć o swoich rodzicach, wujkach, ciociach ze Śląska.

Ilse urodziła się w naszym mieście w 1906 r. Była młodszą siostrą Alfreda, od którego zaczęła się moja znajomość z Miriam (córką Alfreda i bratanicą Ilse). To dzięki Miriam mogę Wam pokazać tyle niezwykłych fotografii przedstawiających nasze miasto z lat 20-tych XX w. O Alfredzie pisałam jakiś czas temu ➡ Alfred Glücksmann – wybitny embriolog urodzony w Rybniku. Właśnie przez ten wpis odnalazła mnie Miriam i tak zaczęłam projekt polegający na opowiedzeniu o 12 nastolatkach sfotografowanych w 1921 w Rybniku. Ilse, jako jedna z postaci na zdjęciu, na odwrocie opisała te osoby, których imiona i nazwiska pamiętała. Sama stoi pomiędzy ➡ „Nieznajomą” a swoim bratem, który jak pamiętacie dzięki temu, że uzyskał stypendium w Cambridge z Niemca stał się Brytyjczykiem.

Ilse i Alfred byli dziećmi Selmy i Adolfa Glücksmannów. Patrząc na poniższe zdjęcie przedstawiające rodzeństwo, pierwsza myśl jaka mnie naszła to „Jakież ona miała przepiękne włosy!”. Rok starszy Alfred z grzywką ciachniętą na skos i wielkimi uszami i siostra elegantka. Mamusia do fotografa ubrała najpiękniej jak mogła. Ta kokarda! Te loki! Łatwo przy rozczesywaniu nie było 🙂

Ojciec prowadził sklep w Rybniku przy Breitestrasse. Rodzinie się dobrze powodziło. Wywczasy w Kudowie – modnej wtedy i teraz. I popatrzcie ponownie na włosy dzisiejszej bohaterki. Dziewczynka na tym zdjęciu, zrobionym 23 lipca 1911 roku, ma 5 lat. Znowu mała paniusia. Torebeczka, paradny fartuszek, koraliki, w ręku chyba kapeluszTante Jenny, przy której stoi. Ciotka Jenny była siostrą mamy. Obok cioci kuzyn Ernst. Brat Ilse – Alfred kucający z drugiej strony zdjęcia, ubrany na biało z marynarskim kołnierzem, coś pije. Mama Selma stoi gdzieś z tyłu równie odwalona. W końcu byli „u wód”, czy też im Spa.

W Rybniku młodzi Glücksmannowie chodzili do szkół. Alfred do tej przy ulicy Cmentarnej, potem do gimnazjum a gdzie Ilse? Budynek, przed którym ustawiły się dziewczynki wraz z nauczycielką panną Irmą Schwarzer to prawdopodobnie prywatna szkoła średnia dla dziewczyn przy Rudzkiej. Ilse dość skrupulatnie opisała koleżanki, no i Lehrerin Irmę. Ilse ma loki już albo ścięte, albo upięte z tyłu. Jakaś lekko naburmuszona. Nie dziwię się. Też szkoły nie znosiłam. Zresztą nie tylko Ilse na fotografii jest nie w sosie. Nauczycielka również nadąsana. Na tej fotografii są też ➡ Ilse Silbiger, ➡ Thea Priester, ➡ Lore Priester, o których już pisałam. Przyjaciółki. Niestety z opisu nie wynika dokładnie, która jest która, ale co do nadzwyczajnej urody Dorki (Thea) Priester mam pewne podejrzenia, gdyż tylko jedna z dziewcząt ma „to coś”, co miała Thea.

Dla równowagi dam też zdjęcia brata przed jego szkołą, którą na pewno rybniczanie rozpoznają. Alfred stoi jako pierwszy z lewej – mały synek w brelach 🙂

Gdy cała rodzina była w Rybniku miały miejsce dwie ważne uroczystości. Bar micwa Alfreda i bat micwa Ilse, czyli uroczystość religijna związana z wejściem dziewczynki w dorosłość. Otrzymała wówczas przepiękny złoty naszyjnik, który do dziś jest w rękach jej bratanicy. Coś z dawnego żydowskiego Rybnika jest nadal w Anglii i to bardzo mnie cieszy. Tym bardziej, że lazuryt jest bardzo wrażliwym kamieniem.

W drugiej połowie 1922 roku państwo Glucksmannowie wyprowadzili się z polskiego już wtedy miasta do Görlitz. Z tego czasu zachowała się fotografia Ilse ze swoim pupilem przed sklepem ojca. Dziś w tym budynku jest hotel.

Po krótkim pobycie w Görlitz rodzina osiadła w Gliwicach. Z gliwickiej fiszki adresowej wyraźnie widać, że Ilse się szybko usamodzielniła i wyprowadziła z mieszkania rodziców, a po jakimś czasie przeniosła się do Berlina.

Rozpoczęła pracę dla Judische Verlag – wydawnictwa, wówczas kierowanego przez Siegmunda Kaznelsona, prawnika, redaktora i działacza syjonistycznego. Kaznelson, jako przewidujący syjonista już w 1931 założył filię w Palestynie. Sam wyjechał z Niemiec w 1937 r. A co mamy o wyemancypowanej Ilse z tamtych czasów. Ano mamy Ilse tradycyjnie i bardzo skromnie…

Mamy Ilse elegantkę i prawie kokietkę, jak w czasach dzieciństwa.

I mamy Ilse wyemancypowaną biuralistkę 🙂 Te modne buty, strój! Ręka nonszalancko w kieszeni 😉 Kapitalnie zapozowane zdjęcie z pracy, jakie i my teraz sobie często robimy.

W 1933 r. brat Alfred opuszczał Niemcy, nie przypuszczając, że na zawsze. Ilse była jeszcze w Berlinie, a ich rodzice w Gliwicach. Prawdopodobnie już wtedy zaczęła starania o wyjazd ze swojego kraju, który powoli przestawał być jej ojczyzną. Potrzebne do złożenia podania o wyjazd pieniądze, otrzymała od innego uchodźcy, który otrzymał pozwolenie na opuszczenie Rzeszy. Sama, gdy swoimi kanałami zdobyła wizę do Palestyny, też przekazała te 500 funtów kolejnej osobie. W 1937 roku znalazła się w Palestynie. Dość szybko wyszła za mąż, zostając Ilse Walter i równie szybko się rozwiodła. Niestety niewiele wiadomo o jej mężu. Jak pamiętacie z poprzednich moich postów rodzice rodzeństwa zostali wywiezieni z Gleiwitz do obozu zagłady. Im nie udało się wyjechać. Starych i bezużytecznych Żydów żadne państwo nie wpuszczało.
Po raz pierwszy Ilse spotkała się z bratem po 16 latach, czyli w 1949 r. w Anglii. Wtedy też poznała swoją bratową oraz maleńką bratanicę.

Rybniczanka Ilse została strażniczką pamięci o rodzinie. Dwukrotnie (w 1956 i 1985) złożyła „Page of testimony” dla swoich rodziców w Instytucie Yad Vashem. Wtedy, gdy je składała zakładała, iż zginęli w Theresienstadt.  Co zapewne było dla niej maleńkim pocieszeniem i nadzieją, że może zmarli śmiercią naturalną w obozie koncentracyjnym. W owych czasach duża część ocalałych Żydów niemieckich uważała, że ich bliscy ginęli w Theresienstadt, a nie np. w Auschwitz czy Bełżcu.



Właśnie Ilse, nosiła przy sobie w torebce zdjęcia rodziców. Na samo wspomnienie o nich zawsze płakała. U Alfreda było jakby wyparcie i brak rozmowy, a u niej wspominanie. Do końca życia uznawała się za Górnoślązaczkę, choć przez większą część życia mieszkała na terenie dzisiejszego Izraela. Uzupełniała rodzinne drzewo genealogiczne, podpisywała zdjęcia, które wywiozła, składała świadectwa w YV dla dalekich członków rodziny, o których niewiele wiedziała. Po wojnie pracowała dla tej samej instytucji co przed wojną w Palestynie i jeszcze przedtem w Berlinie. Od czasu do czasu bywała w Europie. Krótko przed śmiercią przekazała do Centralnego Archiwum Syjonistycznego wiele dokumentów oraz listów. Zapewne pod powiekami nosiła obraz miasta swojego dzieciństwa i młodości. Zastanawiam się czy wiedziała, że prawie wszyscy jej przyjaciele ze zdjęcia „Piękni i młodzi” zdołali przeżyć wojnę w różnych częściach świata. Zginęli jedynie ci, którzy do 1939 roku zostali w Rybniku, czyli ➡ Fritz Aronade i jego żona ➡ Herta Tulla.

Urodzona w rybnickiej kamienicy, przy dzisiejszej ulicy Sobieskiego 1, w marcu 1906 roku Ilse Walter, z domu Glücksmann,  zmarła w 1992 r. w Jerozolimie. Obecnie, jej bratanica Miriam kontynuuje to dzieło i spisuje historię rodziny ze strony taty Alfreda Glücksmanna z Rybnika i mamy Ilse Lasnitzky-Glucksmann z Berlina.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Piękni i młodzi – Ilse Glücksmann została wyłączona
14 marca 2020

Piękni i młodzi – nieznajoma

Jeden mały kulkowaty gnojek z wypustkami wyglądającymi jak parzydełka, uziemił prawie cały świat w domu. Tym samym spowodował, że ludzie zaczęli odrabiać zaległości. Zgodnie z zaleceniami lepiej poczytać książkę, obejrzeć komedię, czy pograć w brydża niż dobijać się przytłaczającymi wiadomościami. Przed chwilą na Messengera dostałam kolejną wiadomość, jak to należy się modlić, gdyż idzie koniec świata. Zablokowałam następną osobę i zasiadłam do tego, na co dotychczas nie miałam czasu. Maurycy stwierdził, że to mało interesujące dla niego 😉

Jak pamiętacie w ubiegłym roku zabrałam się do opisywanie dwunastu nastolatków ze zdjęcia, które dostałam od pani Miriam Glucksmann – córki urodzonego w Rybniku Alfreda. Wiele osób z fotografii już opisałam, bo potrafiłam znaleźć o nich informacje. Kolejna, niestety, zostanie nieznana, bowiem na odwrocie zdjęcia, ciocia Miriam oznaczyła ją znakiem zapytania.

Na oko dziewczyna ma kilkanaście lat. Jest w tym samym wieku co pozostali. Stoi pomiędzy Fritzem Aronade a Ilse Glücksmann. Przyjmując, iż zdjęcie zostało zrobione latem 1921 roku, to musiała się urodzić pomiędzy 1903 a maksymalnie 1908 rokiem. Tyle wiem, ile widzę. Śliczna buzia, regularne rysy, ładnie wykrojone usta, gęste włosy zaczesane do tyłu. Lekko się uśmiecha, podnosząc jeden kącik ust – jakby ironiczny uśmieszek. Sukienka chyba plisowana, przewiązany pasek z klamrą. Czyją była córką nie wiem. Jak miała na imię nie wiem. Czy przeżyła wojnę nie wiem.

Przeanalizowałam wiele aktów urodzin dla tych lat. Raczej nie była siostrą Fritza – Berthą, bowiem ta urodziła się w 1900 roku, a na 21 lat ta panna nie wygląda. Poza tym na pewno Ilse Glucksmann by zapamiętała jej imię, skoro Fritza opisała. Sądzę też, że nie należała do rodziny Priesterów, bo panienek z tego roku na fotce jest więcej, więc też w pamięci opisującej by się utrwaliło. Z tego samego powodu nie jest to panna z Silbigerów. Może to zatem Edith Brauer? Córka Izaaka i Fanny z domu Weissler urodzona w 1903 roku? Jeśli byłaby to ona, to należałoby się cieszyć, bowiem Edith, jako Edita Preiss zmarła w 1989 r. w Buenos Aires.

A może to Elsa Karolina Kornblum, urodzona w 1908, córka Martina i Hedwig? Jeśli tak, to powodów do radości by nie było 🙁

Albo jedna z pociech Benno i Julii Lewin? Naprawdę nie wiem. Równie dobrze można uznać, że to ktoś z poza Rybnika, kto znalazł się na uroczystości, przy okazji której ci młodzi ludzie zostali uwiecznieni. Zostanie więc tajemniczą, młodą i piękną „Nieznajomą”.

Tymczasem się trzymajcie w swoich domach. Nie potępiajmy tych, którzy popełnili błędy, bo dzięki nim może nam się to udać! Trzymajmy kciuki za Włochów! To dopiero początek tego Armagedonu, więc jak się nudzicie, to posznupajcie sobie po moich szufladach. Sądzę, że lepiej poczytać o tym co było, niż kombinować co będzie przeglądając kolejne fakenewsy. Ja przechodzę na „Kurnik” i wracam do polskiej wersji scrabble on-line. Jakby co, to gram jako mploszaj.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Piękni i młodzi – nieznajoma została wyłączona
4 września 2019

Piękni i młodzi – Fritz Aronade

Dziś następny z „Pięknych i młodych”, choć nie kolejny z tego zdjęcia. Omijam na razie centralną i najbardziej rzucającą się w oczy postać na fotografii, czyli Theę (Dorotheę) Priester. Co prawda będę o niej pisać, ale nie jej poświęcam ten wpis. Dzisiejszym bohaterem jest Fritz Aronade, przystojny i uśmiechnięty młodzieniec, obejmujący właśnie dziewczynę o imieniu Thea. Jego historia jest długa, smutna i pełna niewyjaśnionych zagadek i dziś według mnie mija 80 lat od jego śmierci. Po raz pierwszy cały wpis podzielę na podrozdziały.

Dzieciństwo i młodzieńcze lata

Fritz, a raczej przy narodzeniu Friedrich Jonas Aronade, przyszedł na świat 5 lipca 1904 roku w Rybniku przy ulicy Schloßstraße. Poniższy akt urodzenia sucho opisuje jego życie od samiuśkiego początku, do ostatecznego końca, co wam później wyjaśnię.

Jego tatą był Aron (Alfred) Aronade, a mamą Betty z domu Cohn. Friedrich urodził się 3 lata po śmierci dziadka Jonasa (zresztą na jego cześć dostał drugie imię) założyciela firmy Aronadych – firmy, która od drugiej połowy XIX w. aż do wybuchu II wojny istniała w Rybniku. Do tej rodziny m.in. należały kamienice przy Rynku i wzdłuż ulicy Zamkowej (od numeru 2 do 6), na tyłach tej ostatniej do dziś jest coś na kształt kuczki. Z okien swoich mieszkań widzieli synagogę i dymiące kominy browaru Müllera.

Fritz, bo tak go zwano, miał jedną starszą o 4 lata siostrę o imieniu Bertha. Pierworodna córeczka Alfreda i Betty – Gertrud, zmarła gdy miała 3 latka. Jak więc widzicie nie była to jakaś wyjątkowo liczna rodzina, choć sam Alfred miał wiele sióstr i braci, ale wszyscy oni wyprowadzili się z Rybnika. Alfred, jako jedyny z dzieci Jonasa, został w naszym mieście po plebiscycie i podziale Śląska i prowadził „Jonas Aronade Kolonialwarengrosshandlung”, czyli „Jonas Aronade Skład kolonialny”. Należał do elity żydowskiej naszego miasta. Był w zarządzie gminy, miał poważną firmę, kamienice, lokale, z wynajmu których czerpał dochód, liczono się z nim w mieście. Młody Fritz dorastał na pewno w luksusowych warunkach. Gdy patrzę na jego twarz wyobrażam sobie żartownisia, duszę towarzystwa, chłopaka, w którym na mur kochały się młode dziewczyny i który był lubiany. W swoich artykule o rybnickich rabinach (był opublikowany w książce „Życie religijne w Rybniku i powiecie rybnickim w XIX i XX w. wydanej przez Muzeum w Rybniku) przytoczyłam słowa Alfreda Aronade, napisane do rabina Artura Rosenthala. Rabin ten urzędował w Rybniku do marca 1920 r. Pozwolę sobie je tu przytoczyć: Z powodu Pańskiego odejścia z Rybnika odczuwam potrzebę, Panu jeszcze raz w ten sposób z całego serca podziękować, że Pan, synowi mojemu Fritzowi, podczas jego nauki w tutejszym gimnazjum udzielał korepetycji z greki, łaciny, francuskiego i niemieckiego, dzięki czemu mógł on z Pańską pomocą i dzięki Pańskim umiejętnościom dydaktycznym regularnie swoje wyniki polepszać. Pan nie tylko przyswoił mu wymaganą wiedzę, a nawet więcej, udało się Panu dać mu radość z nauki i tym samym dać mu skarb na całe życie, czym dla niego jak i dla nas pozostanie Pan niezapomnianym. Ze szczerym uznaniem Pański – Alfred Aronade.

List, z datą 1 maja 1920 r., znajduje się w zasobach Instytutu Leo Baeck’a w Nowym Jorku, a tłumaczenie dla mnie zrobiła pani Beata Bistram. Fritz nie tylko był przystojny, ale i w miarę dobrze wykształcony. Rodzice dbali o przyszłego następcę i spadkobiercę. Tata Alfred wiedział, że wiedza to ważna sprawa.

Pierwsza miłość

Przeglądając swój stary artykuł o rabinach przypomniało mi się, iż kolejny z rybnickich rabinów Dawid Dagobert Nellhaus, w swoim małym notatniczku (też go można znaleźć na stronie wspomnianego wyżej Instytutu) pod datą 22 maja 1921 r. zanotował, że w tym dniu odbyła się uroczystość 50. urodzin Adolfa Aronade. Być może właśnie wtedy zrobiono zdjęcie moim „pięknym i młodym”? Stroje nastolatków oraz bujne liście na drzewach mogą wskazywać na maj. A zapewne na taki „Geburstag” było zaproszonych wielu ważnych obywateli miasta z rodzinami.
Na zdjęciu, które pokazywałam już wielokrotnie widać, iż Fritz i Thea Priester byli sobie wtedy przeznaczeni. Mowa ciała mówi wiele 🙂 Ta niedbale przerzucona ręka na ramieniu dziewczyny. To muśnięcie jej szyi. Thea jest tu gwiazdą. To z niej bije blask. Kokietka. No popatrzcie i pomyślcie sami…

Moją tezę można by obalić, gdyby nie drugie zdjęcie Fritza i panny Priester. Na nim na 100% widać, że przytulający się pod parasolem młodzi ludzie byli parą. Oboje piękni i młodzi. Oboje szczęśliwi. Oboje zakochani. Te pierwsze zauroczenia młodzieńcze są zawsze silne 😉

Jak już jednak wiecie Thea, czyli Dorothea nie została panią Aronade. Opisując życie pierwszej z lewej dziewczynki – tej w białych rajtach, zdradziłam wam już dlaczego. ➡ http://szufladamalgosi.pl/piekni-i-mlodzi-herta-tulla-priester/ Oczywiście to moja teoria i szufladowe fantazje. Tym, którzy nie chcą czytać starego wpisu przypomnę w skrócie, iż za 4 lata od zrobienia zdjęcia, 21-letnia Thea poślubiła, starszego od siebie o 15 lat, goleszowskiego Żyda Maxa Grauera. Czy to Fritz się nie zadeklarował, bo wolał życie kawalera, czy też Thea zakochała się w przybyłym do Rybnika dojrzałym przedsiębiorcy, dziś już nie stwierdzimy. Czy Fritz cierpiał? Kto wie… Może na pocieszenie wtedy ojciec kupił mu motocykl marki Ariel?

Lata trzydzieste

W międzyczasie wydoroślała i wypiękniała siostra Thei – ta od białych rajtów, no i Fryc uznał, że czas na ustatkowanie się. W marcu 1931 roku pod chupą przyrzekł Hercie Priester miłość.

Miał wtedy 27 lat, a jego wybranka 22. Jednym ze świadków na ślubie był wiekowy już dziadek panny młodej – Noah Leschcziner. Fryderyk od jakiegoś czasu już pracował z ojcem, który w 1934 roku prawnie zrobił go współwłaścicielem firmy „Jonas Aronade”.

Młodzi mieszkali w pięknym mieszkaniu przy ulicy Zamkowej 2. Po jakimś czasie urodziła im się córeczka Wera. Co prawda pojawiały się różnorakie problemy biznesowe, typu włamania do składu (choćby przez członków bandy Siwca, czy niejakiego Piechoczka), samobójstwo inkasenta firmowego, grzywny za sprzedaż cyganionej sody, problemy z płatnościami przez odbiorców towarów i najemców, ale życie Fritzowi i Hercie płynęło chyba raczej spokojnie.

Oprócz bycia wspólnikiem swego ojca, Fryderyk był też samodzielnym biznesmenem. Wszystko szło tak jak powinno, za wyjątkiem pogłosek o strasznych rzeczach, jakie dotykały członków rodziny Aronadych, którzy lata temu wybrali za swą ojczyznę Niemcy. Berliński kuzyn już w 1933 r. został zwolniony z posady dyrektora banku. Ciocia Regina, wraz z całą rodziną musiała wyemigrować ze stolicy Niemiec do Holandii. Tak przy okazji powiem, że nie uratowało jej to przed śmiercią w komorze gazowej Birkenau. Brat taty Adolf Aronade, onegdaj w Rybniku prowadzący na Rynku sklep z porcelaną, musiał się wyprowadzić ze swego berlińskiego mieszkania i stracił pracę. On i jego żona życie zakończyli w obozie koncentracyjnym Theresienstadt ➡ http://szufladamalgosi.pl/doris-aronade-her-story/ Listy od cioci Emmy też były pełne lęku o przyszłość, choć zapewne nie przeczuwała jeszcze, że człowiek ze zbrodniczej organizacji i w czarnym mundurze strzeli do niej nad wielkim rowem gdzieś pod Rygą ➡ http://szufladamalgosi.pl/z-rybnika-do-lasu-bikernieki-czyli-o-emmie-z-rodu-aronadych/ Te wieści na pewno docierały do sielankowego Rybnika, w którym co prawda zdarzały się jakieś wybryki antysemickie, ale były one niczym w porównaniu z tym czego doświadczali krewni w Berlinie.
Młody Aronade był lubiany. Handlował, bo to lubił i był w tym dobry. Córeczka chowała się zdrowo i bawiła z synem polskiego adwokata, który wynajmował w kamienicy Aronadych i mieszkanie i gabinet, przy okazji występując jako ich prawnik w wielu procesach. Na Szufladzie niedawno opisałam słowa jednej wiekowej rybniczanki, która pamiętała Fritza.
Pani, jo chodziła przed wojnom, z mamom do Aronadych po maszkety. Pani, łon – tyn młody Aronade stoł przed sklepem i nawoływoł: Komm her, komm zu uns. Neue Ware! Pani, a jaki łon był gryfny! Jaki szykowny!”. Oczy tej ponad 90-letniej kobiety błyszczały, gdy opowiadała o młodym Fritzu. Patrząc na niego jako młodego chłopaka, można sobie wyobrazić, jakie z niego było ciacho przed czterdziestką. Byli z Hertą piękną parą.

„Dlaczego pani w tym grzebie”

Doszłam do momentu, który będzie jednym wielkim domysłem i pozostanie ogromną zagadką, której raczej nie rozwiążę, choć w ostatnich dniach poruszyłam wszystkich i wszystko co się dało, by dojść do prawdy. Zwoje mózgowe mi się przegrzewały od analizowania skrawków informacji. Przy okazji wydaje mi się, że zrzuciłam Fritza z piedestału bohatera. Choć…myślę, że jak przeczytacie poniższe słowa uważnie, to sami ocenicie, czy bohaterem jest się gdy ginie się jako żołnierz, czy można nim być nawet, gdy się ginie jako cywil.
Po kolei jednak. Od lat wiem, że Fryderyk Aronade widnieje jako żołnierz, który zginął w obronie Rybnika. Na cmentarzu komunalnym, przy pomniku upamiętniającym tych, którzy polegli we wrześniu 1939 roku, jest tabliczka poświęcona Fritzowi. Jest na niej data urodzenia i śmierci. Co dziwne, on jeden zginął/zmarł w listopadzie 1939 r. Napis informuje, iż było to w Rybniku. Okej, mógł odnieść rany i umrzeć w szpitalu. Mógł. Pozostali polegli mają podane stopnie wojskowe i datę z początków września. Fryderyk nie ma stopnia wojskowego, ani jednostki.

Co ciekawe, na pomniku żołnierzy radzieckich, który jest przy mogile zbiorowej czerwonoarmistów poległych pod koniec wojny w okolicach Rybnika, Fryderyk też jest wymieniony (oczywiście cyrlicą), jako poległy w 1939 roku. Tu należy dodać, iż Rosjan pochowano w tym miejscu po 1947 r., a przedtem tutaj, od początku lat 30-tych, istniał nowy cmentarz żydowski. Zlikwidowano go, gdy grzebano tu ekshumowane szczątki Ruskich. Taki zonk! Fritz jest i u Ruskich i u naszych. Na poniższym zdjęciu przy nazwisku Fritza widać położony przeze mnie kamyk.

Kolejna zagadka, to dopisek zrobiony ołówkiem na akcie urodzenia Fritza. Dokument ten znajduje się w archiwum w Raciborzu. Ktoś dopisał krzyżyk (symbol śmierci) i datę 4.9.1939 oraz słowa: Woschczytz Kreis Pless, czyli Woszczyce powiat Pszczyna. Woszczyce to dziś część Orzesza. Wspominałam na początku, że ten akt opisuje całe jego życie. Początek i koniec.

Ta adnotacja świadczy o tym, że Fritz zginął/zmarł 4 września w Woszczycach, a nie 10 listopada w Rybniku. W okolicy Woszczyc do niewoli dostali się niektórzy żołnierze 75 pułku piechoty, który bronił Rybnika. Wśród nich był, zamordowany 5 września w Nieborowicach, dowódca Jan Kotucz. To przez jakiś czas utwierdzało mnie w fakcie, że mój Fritz był też żołnierzem (w końcu ma tablicę) i zginął w Woszczycach, gdzie byli i nasi obrońcy Rybnika. Nie pasowało mi to, że nie miał stopnia wojskowego, oraz to, że nie wymienił go w swej książce o obronie naszej ziemi historyk pan Jan Delowicz. Przyjmowałam wersję, iż mógł zginąć jako cywil. Jego zwłoki jakoś sprowadzono do Rybnika i pochowano go na cmentarzu żydowskim (tym nowym), a potem gdy robiono w tym miejscu cmentarz dla Ruskich „wciepnięto” go do przysłowiowego jednego wora jako żołnierza września. No bo poległ w tym miesiącu. Od razu zakładałam, że niemiecka adnotacja jest bardziej pewna od daty listopadowej. Niemcy byli skrupulatni, a Ruscy i Poloki to burdeloki. Dla mojego serca bardziej pasowała mi wersja Żyda-żołnierza i bohatera. Rozum jednak coraz częściej mówił, że to mało prawdopodobne.

W ostatnią niedzielę, czyli dokładnie w 80-tą rocznicę wybuchu wojny, udało mi się porozmawiać z panem, który urodził się w kamienicy Aronadych w 1939 r. Pojechałam do młodszego z synów adwokata Emila Motyki, który przy Zamkowej prowadził kancelarię i mieszkał w kamienicy wraz z Fritzem, jego żoną Hertą i małą Werką.

I mi się wsio obaliło i chyba wyjaśniło. Na samym początku rozmowy, pan Bolek na mnie spojrzał z politowaniem i spytał: „Dlaczego pani w tym grzebie?”. Ja na to: „Bo muszę.” A pan Bolek: „Dziewczyno, na co ci to?”. „No mus mam”. „A w cholerę z takim musem”. A potem opowiedział to, co wiedział od swego ojca. Otóż 1 września adwokat i Fritz Aronade, zaraz z rana, umówili się, że będą uciekać na rowerach w stronę Żor. Rodzina adwokata już wcześniej wyjechała. Fritz się wahał. Ponoć płakał. Adwokat go popędzał, ale Fritz nie ruszał. Może już wtedy Wehrmacht paradował pod ich kamienicą. W końcu adwokat pojechał na tym rowerze w stronę Żor. Potem dowiedział się, że Fritz został zabity gdzieś w okolicy Żor. To by się zgadzało, bo Woszczyce to rzut beretem od Żor. Od pana Bolka się dowiedziałam, że na pewno żołnierzem nie był. Na moje pytanie o żonę Hertę i maleńką Werę usłyszałam tylko: „Ha! Wiem tylko co moja mama mówiła: „Ja żałowałam, że przynajmniej Wery nie wzięłam, bo może by…” 🙁 I więcej mama nie dodawała. Sama wiem z innych plotek, że Herta i Wera zostały zadenuncjowane i wojny nie przeżyły. Rozmawialiśmy se z panem Bolkiem ze 2 godziny. Opowiadał jak to jego starszy brat ponoć wymykał się do Werki, bo byli dziećmi i bardzo się lubili. No i że Aronade bardzo bogaci byli. Na odchodnym jeszcze raz mnie zapytał: „Po co dziołcho w tym grzebiesz?” No grzebię, by oddać hołd żydowskim ofiarom z Rybnika. Tylko tyle i aż tyle.

Nurtowała mnie jeszcze data śmierci Fritza. Dzięki uprzejmości pani z USC (bez protekcji się nie obeszło, bo RODO SRODO ;-)) wiem, że Fritz nie zmarł/zginął w Rybniku, gdyż jego aktu zgonu u nas nie ma. Najpewniej było to w tych Woszczycach.
Tak więc reasumując. Tablica upamiętniająca Fryderyka Aronade na pomniku żołnierzy września nie jest właściwa, gdyż nie zginął jako wojak. On nie bronił Rybnika, a uciekał przez hitlerowskim najeźdźcą. Być może znalazł się w miejscu, gdzie byli nasi żołnierze i ich wzięto do niewoli a jego kropnięto, bo był Żydem. A może dostał przypadkową kulką. Może chciał wrócić stamtąd do domu i się nie udało. Na pewno był w tragicznej sytuacji i potwornym stanie ducha drżąc o zostawioną rodzinę oraz o siebie. Niewłaściwa jest data jego śmierci na pomniku. Czy jego tablica powinna tam być wśród innych, nie mnie oceniać. Kiedyś popełniono błąd i zrobiono z niego żołnierza i teraz chyba nie ma sensu tego zmieniać. Prawda jest jednak inna. Fritz był cywilną ofiarą. Takich w mieście było więcej i nie są wymienieni jako obrońcy, jak bohaterski Jan Kotucz.

Niejasne są jeszcze okoliczności zaginięcia jego ojca Alfreda Aronade. Po wojnie, jeden z ocalałych członków dalszej rodziny poszukiwał o nim informacji w prasie polskiej. Podawał wówczas, iż ostatnie wieści od Alfreda były z 1943 roku z dalekiej Rosji. Tak jakby Alfredowi udało się uciec na Wschód, ale nie udało się dotrwać końca wojny. To akurat nie jest dziwne, bo swój wiek miał, a ruski Daleki Wschód to sami wiecie…

Firmę Aronadych w czasie wojny miał w zarządzie komisarycznym volksdojcz. A kamienice przeszły na skarb państwa w 1957 roku.
Dziś mija 80. Rocznica zamordowania Fryderyka Aronade, którego zwłoki prawdopodobnie spoczęły na cmentarzu żydowskim, na którym po wojnie pochowano żołnierzy Armii Czerwonej. Choć nie należy mu się tabliczka żołnierska, to należało mu się upamiętnienie z mojej strony. Córka Wera i żona Herta zostały na pewno spalone w obozie zagłady i im też należy się upamiętnienie. Po Aronadych zostały nam przepiękne kamienice w centrum miasta, kilka dokumentów w archiwum, jakieś anonse w starej prasie i kilka kupionych przeze mnie starych druków.

NIECH DUSZE ICH BĘDĄ ZWIĄZANE W WĘZEŁ ŻYCIA

P.S. A kokietka Thea Priester dobrze wyszła na tym, że nie wyszła za Fritza. Jej udało się wojnę przeżyć. O tym jednak już nie dziś.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Piękni i młodzi – Fritz Aronade została wyłączona