31 maja 2023

Wszyscy jesteśmy ludźmi: i dobry żyd, i dobry chrześcijanin!

To była dość pogodna wiosna. Miasta w końcu swobodnie oddychało, ludzie znowu mogli wychodzić bez obaw na ulice, choć nadal opłakiwali tych, których zabrała szalejąca krótko przedtem epidemia tyfusu. 5 czerwca 1848 r. rabin Lazarus (Eliezer) Karfunkel obudził się bardzo wcześnie. Wreszcie nadszedł ten dzień, na który rybniccy Żydzi czekali od paru lat. On zresztą też. Przygotowując się do kazania, które miał po raz ostatni wygłosić w starej synagodze przypominał sobie ten moment, gdy wraz z braćmi chrześcijanami uczestniczył w podniosłym wydarzeniu, jakim było wmurowanie kamienia węgielnego pod nowe miejsce modlitw i spotkań dla tutejszych Żydów.

Niespełna 6 lat wcześniej, 29 dnia miesiąca Tiszri roku 5603, czyli 3 października 1842 r. według kalendarza gregoriańskiego, w obecności chrześcijańskich sąsiadów rozpoczęto budowę nowej synagogi. W uroczystości wmurowania kamienia węgielnego wzięli udział m.in.: baron von Durant – jako starosta, pastor Wolf, proboszcz senior Husko, burmistrz Utrecht oraz sędzia Buchwald. Fizycznie kamień wmurował mistrz murarski Żyd Plessner. Publicznie spisano wtedy i następnie odczytano zgromadzonym akt, który teraz miał się znaleźć w murach nowej synagogi. Niech Bóg Izraela błogosławi tej budowli, aby wszyscy, którzy będą praktykować w niej pobożność i słuchać w niej słowa Bożego, nauczyli się unikania zła a zarazem uczyli miłowania dobra. Aby w naszych czasach spełniło się to, co Bóg obiecał przez swego świętego proroka Jeremiasza. Rabin Karfunkel przypomniał sobie ważne słowa, które wtedy wygłosił lekarz powiatowy: Tak, my też jesteśmy braćmi i jedno niebo jest kopułą dla wszystkich. Powietrze daje wszystkim oddech, wszyscy jesteśmy ludźmi: i dobry żyd, i dobry chrześcijanin! Kto wie, czym jest Bóg, czym jest człowiek, nie będzie się spierał o religię.

Stara, drewniana synagoga, czy też raczej dom modlitw miejscowych Żydów stała przy Ratiborerstraße (mniej więcej na rogu ulic Raciborskiej i M. Curie Skłodowskiej) i jak podawał Rybniker Kreisblatt z 1842 r. stała na „bezbożnym” gruncie, czyli prawdopodobnie był to budynek jedynie wynajmowany przez tutejszą społeczność żydowską. Była w złym stanie technicznym i ponadto, z uwagi na wzrastającą liczbę wyznawców judaizmu, nie mieściła już wiernych. Na pewno stała jeszcze w 1848 r., gdyż w niej odprawiono nabożeństwo przed poświęceniem nowej synagogi. Dalsze losy tego budynku nie są znane. Być może została rozebrana, lub się spaliła w trakcie jakiegoś pożaru. Na mapce z 1810 r. pod numerem 22 został zaznaczony obiekt o nazwie Jüdische Schule. Ta nazwa funkcjonowała w języku niemieckim od średniowiecza i odnosiła się do synagogi. Nową synagogę wzniesiono na gruncie kupionym od Sobczika, tj. przy obecnej ul. Zamkowej. Stała tam do października 1939 r., kiedy to została spalona przez Niemców.

 

Karfunkel był gotowy do dzisiejszej podniosłej uroczystości, choć wiedział, że to nie będzie łatwy dla niego dzień. Od ponad ośmiu lat mieszkał w Rybniku, był tu rabinem i widział te zmiany, które zachodzą w myśleniu tutejszych współwyznawców. Nie był zwolennikiem reform, które zaczynali coraz częściej akceptować niektórzy niemieccy przewodnicy duchowi i mieszkający na Śląsku Żydzi. Już parę lat wcześniej, wraz z kilkoma innymi rabinami górnośląskimi, podpisał się pod protestem w sprawie mianowania rabinem we Wrocławiu wielkiego reformatora i liberała Abrahama Geigera. Karfunkel wiedział, że przedstawiciele miejscowych Żydów zaprosili na ten ważny dzień młodego rabina z Opola – Salomona Cohna i to go wyjątkowo stresowało. Słyszał, że ten o prawie 20 lat od niego młodszy człowiek jest wielkim propagatorem zmian w judaizmie, które nieuchronnie nadciągały, a do których on sam nadal nie był przekonany.

W starej synagodze miał wygłosić kazanie, a potem przejść wraz z orszakiem gości do nowego budynku, którego oddanie było przez różne zawirowania, czyli głównie epidemię i brak finansów, parę razy przekładane. Zaczął mówić spokojnym głosem. Patrzał na tych, których tu zawsze spotykał, na tych, którym udzielał ślubów i z przerażeniem zauważył, że jego słowa nie wywierają na nich wrażenia. Jego ostrzeżenia, by nie płynąć zgodnie z nowymi nurtami do nich nie docierały. Widział w ich oczach, że jego kazanie nie porywało. Do starej synagogi wchodziło świeże czerwcowe powietrze, które jego, konserwatywnego rabina, wręcz ogłuszało. Szło nowe, ale on tego nie chciał zaakceptować. Gdy wraz z dużym orszakiem gości i współwyznawców dotarł do Schloßstraße (Zamkowa) zdał sobie sprawę, że jego czas tu się kończy. 

Kazanie rabina Salomona Cohna w nowej, bogato ustrojonej synagodze porwało słuchających. Ponad godzinę mówił o znaczeniu wybudowania nowej świątyni jako przypomnienie tej zniszczonej – jerozolimskiej. Podkreślał jak ważne jest wymazywanie granic pomiędzy religiami, w pewnych momentach krytykował tych, którzy boją się zmian, co Karfunkel odebrał bardzo osobiście i udowadniał znaczenie żydowskiego Oświecenia. Wszyscy byli bardzo poruszeni, a chrześcijanie wręcz prosili o opublikowanie przedmowy.
5 czerwca 1848 r. pierwszy rybnicki rabin Lazarus Karfunkel, syn wybitnego rabina Arona Karfunkla, nie mógł święcić swego triumfu z okazji poświęcenia nowej synagogi. Czuł się upokorzony przez młokosa z Opola przed tutejszymi Żydami, przed duchowieństwem katolickim i ewangelickim, przed przedstawicielami magistratu, Rady Miasta oraz starostwa, przed miejscowymi elitami i innymi gośćmi zaproszonymi z okolicznych miast . Z żoną Ernestyną nigdy potem o tym nie rozmawiał, ale ona czuła, że ta porażka dla męża jest bardzo dotkliwa. Gdy wychodząca w Lipsku gazeta Allgemeine Zeitung des Judenthums opublikowała relację prywatnego korespondenta, który opisał co działo się w Rybniku w tym ważnym dla tutejszych Żydów dniu, Karfunkel postanowił, że muszą się wyprowadzić z tego miasta. Choć kto wie, może to społeczność żydowska uznała, że nie powinien dalej pełnić tu posługi.

Pierwszą informacją świadczącą o wizytach Karfunkla, wtedy jeszcze nie będącego rabinem, w Rybniku to jego uczestnictwo w ślubie Wolffa Eisnera z Jette w 1822 r. Posiadał stosowną wiedzę na temat wymogów halachicznych związanych z zawieraniem małżeństwa i dlatego mógł „nadzorować” śluby, przy których nie jest konieczna obecność rabina. W preliminarzach gminy wykazywano pensję, którą mu wypłacano.
Ostatnim zaś śladem po pobycie rabina w Rybniku jest dokument poświadczający narodziny jego najmłodszej córki Friederike. Było to w maju 1850 r. Krótko potem Karfunkel, wraz z żoną, wyprowadził się do Tarnowskich Gór, gdzie mieszkała inna z córek Dorel Orgler, której w 1844 r. udzielił w naszym mieście ślubu. Warto dodać, że państwo Karfunklowie należeli do wyjątkowo płodnych, gdyż łącznie w Rybniku i przedtem w Żorach, w których mieszkali przed przyjazdem do nas, urodziło się łącznie 17 dzieci. Muszę jeszcze wspomnieć, iż dwukrotnie jego zięciem był, urodzony w Rybniku w 1837 r., wybitny rabin niemiecki Moritz Rahmer. Rahmer najpierw został mężem jego córki Pauliny, a po jej śmierci ożenił się z jej owdowiałą siostrą Freidal-Friederike – ostatnią z rybnickich dzieci Lazarusa. 

Trzy lata po wyjeździe z Rybnika pierwszy nasz rabin zmarł, co skrupulatnie odnotowano w księdze zgonów tarnogórskich Żydów. Jego grób z przepiękną, bardzo tradycyjną macewą znajduje się na cmentarzu żydowskim w Tarnowskich Górach*. Żona Ernestine przeżyła męża o wiele lat i zmarła we Wrocławiu.

Ten konserwatywny i przeciwny nowym nurtom w judaizmie rabin był przez lata kompletnie zapomniany, choćby z tego względu, że rybnicki kronikarz Artur Trunkhardt jako pierwszego rabina wymienił w „Dziejach miasta Rybnika” dr. Daniela Fraenkla (ten rabinat objął w 1855 r.), co oczywiście było błędne. Oryginalne preliminarze oraz zestawienia przychodów i rozchodów rybnickiej gminy z czasów pobytu Karfunkla w naszym mieście znajdują się w YIVO Institute for Jewisch Research i można je przeglądać on-line. Jedną z częstych pozycji były kwoty wypłacane z budżetu gminy właśnie temu rabinowi. Bardziej liberalne podejście do zasad wiary, czemu tak mocno był przeciwny Karfunkel wnet zostały przyjęte przez wielu członków większości gmin górnośląskich, ale tego już Lazarus nie dożył.

* Grób oraz macewa Karfunkla znajdują się z tyłu cmentarza żydowskiego, po lewej stronie od głównej alejki. Identyfikacji na podstawie inskrypcji hebrajskich dokonał Sławomir Pastuszka.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Wszyscy jesteśmy ludźmi: i dobry żyd, i dobry chrześcijanin! została wyłączona
1 września 2022

Przedwojenni kantorzy

W religii żydowskiej kantor (chazan) to wokalista oratoryjny, który zwykle towarzyszy rabinowi w praktykach religijnych i bierze udział w uroczystościach pogrzebowych. Zwyczajowo przewodzi modlitwom w bożnicy. Do jego obowiązków należy: wykonywanie czynności duchownych oraz zaspokajanie religijnych potrzeb wiernych swej gminy przez m.in. odprawianie nabożeństw, wypełnianie posług religijnych, nadawanie imion, udzielanie ślubów, grzebanie zmarłych.

Pod koniec sierpnia 1930 r. z Rybnikiem pożegnał się kantor Gustaw Hahn. Od pierwszego września zamierzano zatrudnić nowego, szukając kandydata poprzez ogłoszenia w prasie.

Odchodzący kantor urodził się w naszym mieście w 1874 r. jako syn miejscowego kupca Jonasa i Dorel z Wielowsi. Jest wielce prawdopodobne, że nie mieszkał w Rybniku przez cały ten czas. Uważam, że jeszcze przed podziałem Górnego Śląska wyjechał stąd, tak jak zresztą większość jego rodziny (rodzice, siostry i chyba brat).

Niewiele wiem o jego życiu. Zakładam, że od czasów rabina Braunschweigera, czyli od końca pierwszej wojny światowej był poza Rybnikiem. Nie miał więc okazji, jeśli moje założenia są słuszne, przyglądać się pracy dwóch kolejnych rabinów-meteorów. Tak sobie ich nazwałam, gdyż trafiali do nas na krótki okres czasu. Dr Rosenthal i dr Nellhaus nie zagrzali tu miejsca i szukali lepszych miejscówek. Przede wszystkim niemieckich.

Ostatnim, który krótko pełnił funkcję urzędnika religijnego po podziale Śląska, choć oficjalnie nie był rabinem, był Salo Lewin. Gdy wyjechał do Olesna w 1924 r., społeczność żydowska na tego, który miał w okresie bezrabinatu przewodzić w kwestiach religijnych, wybrała Gustawa Hahna. Skądś (ale skąd?) go tu skludzono, gdy Lewin zrezygnował. Członkowie gminy chyba go mocno przekonywali, by wrócił do rodzinnego miasta i zapewne argumenty finansowe oraz sentyment do Rybnika sprawiły, że Hahn ostatecznie zamieszkał z żoną w pobliżu synagogi, czyli w budynku gminy izraelickiej przy ówczesnej ulicy Grażyńskiego 5 (kamieniczkę zburzono przy rozbudowie Urzędu Miasta). Wynagrodzenie dla kantora Hahna, i zarazem rzezaka w jednej osobie, co roku było ujmowane w preliminarzu gminy izraelickiej. Gdy tak patrzę na poszczególne lata, to 6.600 zł miał przez cały czas czyli zarząd nie był zbytnio skory do podwyżek.

6 pełnych lat odprawiał nabożeństwa, był nauczycielem, dokonywał uboju zgodnie z zasadami religijnymi, opiekował się żołnierzami żydowskimi, czasem nawet świadkował na ślubach. Właśnie podpis na akcie ślubu nowych rybniczan, Mojżesza z Białej i Blimy z Będzina, to jedyny namacalny ślad skreślony ręką Gustawa. Tych nowych przybywało i gmina powoli się rozrastała.

Jako kantor musiał mieć piękny i silny głos, który zapewne był słyszalny w rozbudowanym magistracie, sąsiadującym przez drogę z synagogą. Hahn dostosował się do polskich warunków i nawet odprawił stosowne nabożeństwa 11 listopada 1929 r. z okazji odzyskania niepodległości przez Polskę. Poinformował o tym listownie naczelnego rabina Wojska Polskiego pułkownika Józef Miesesa.
Nic nie zapowiadało jego rezygnacji. W preliminarzu na 1930 r. jego wynagrodzenie zostało ujęte w pozycji wydatków, a na samym początku roku złożył wraz z żoną życzenia noworoczne swoim przyjaciołom i znajomym.

Jednak już w połowie roku w gminie gruchnęła informacja, że kantor odchodzi. Nawet katolicka prasa uznała to za ważną informację i poinformowała o tym swoich czytelników.

Najobszerniej napisał o Hahnie redaktor Trunkhardt w swoim Katholische Volkszeitung wychwalając go pod niebiosa. Opisał szeroko jego zasługi dla rybnickich Żydów, w szczególności troskę z jaką pochylał się nad biedotą żydowską, nie tylko żydowską oraz umiejętność godzenia wyznawców różnych religii. Katolicki dziennikarz napisał o kantorze: Nie patrzył tutaj na język i religię, ale na biedę. Do biedaków na pewno nie zaliczali się tutejsi Żydzi niemieccy, a raczej przyjezdni domokrążcy z terenów Zagłębia i dawnej Galicji. Jednym z takich uboższych kramarzy był Dawid Rosenberg z ul. Wodzisławskiej, który osobiście za wszystko  podziękował kantorowi poprzez ogłoszenie prasowe. 

Gustaw Hahn miał 56 lat gdy po raz drugi opuszczał Rybnik. Może nie dogadywał się z nowym rabinem Kohlbergiem, który na początku 1930 r. rozpoczął urzędowanie w naszej synagodze. A być może doszedł do wniosku, że jego misja się zakończyła i powinien zostawić wiernych w rękach tego młodego rabina. Ja przychylam się raczej do teorii o braku porozumienia między wykształconym, acz mocno konserwatywnym rabinem z Kałusza, a dojrzałym niemieckim kantorem, chyba o wiele mniej ortodoksyjnym. Gmina kantora i rzezaka potrzebowała, o czym świadczy ogłoszenie w Jüdisches Volksblatt. Znalazła takowego. Wiem o nim jeszcze mniej. Nazywał się Jakub Kalmus i wraz z rabinem Kohlbergiem doprowadził m.in. do tego, że w Rybniku otwarto sklep z koszerną żywnością. Nie wiem skąd pochodził, choć wiem ile miał lat i co się z nim stało w czasie wojny. Dostał się do będzińskiego getta i ślad po nim zaginął. Został zamordowany albo w getcie albo w obozie zagłady. Wojnę na pewno przeżył jego syn Moses, prawdopodobnie urodzony w Rybniku.
Dalszych losów poprzednika Kalmusa, czyli Gustawa Hahna nie znam. Tak więc choć tych informacji na temat przedwojennych rybnickich kantorów mam co kot napłakał, to puszczam je w eter. Liczę na to, że znowu kiedyś znajdzie się ktoś, kto je uzupełni.

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Przedwojenni kantorzy została wyłączona
7 lutego 2021

100 lat temu w Rybniku cz.1

Ten rok będzie na Górnym Śląsku szczególny. W marcu będziemy obchodzić setną rocznicę plebiscytu. Potem, na początku maja, na pewno wszystko będzie się kręcić wokół wybuchu III powstania śląskiego, a jesienią dojdzie kolejna data, czyli 100 lat od decyzji dzielącej Śląsk na dwie części. Większość tych, którzy się będą wypowiadać, będzie pleść narodowe farmazony o patriotyzmie, zbrodniach, walce, dzielnych powstańcach, politycznych uwarunkowaniach i zwycięstwie.
Ani ze mnie historyk, ani fachowiec od powstań, ale swoje zdanie na temat tego, co się wtedy działo mam. Nie mam zamiaru się z nim dzielić, bo dziś na wszystko jest jakiś paragraf. Przymierzę się za to do opisania tych czasów z perspektywy niemieckiej społeczności żydowskiej, która mieszkała w Rybniku i musiała zadecydować, czy nadal tu zostać, czy też wszystko sprzedać i wyjeżdżać. Może mi wyjdą z tego jakiś 3 artykuły. Zobaczymy.
100 lat temu o tej porze już wszyscy wiedzieli w jaki sposób będą głosować i kto będzie do tego uprawniony. Obie strony zaostrzały akcję propagandową, konflikty narastały, a zwykłe rodziny, mieszkające tu od pokoleń, na pewno wieczorami analizowały co przyniesie ten 1921 rok. Prasa, jak to prasa, podkręcała atmosferę, więc mimo zimy było gorąco. 

Rybniccy Żydzi mieli tu sklepy, domy, tu się urodzili, tu brali śluby i wychowywali dzieci. Rybnik był ich Heimatem. Maleńkie miasto na rubieżach wielkiego państwa niemieckiego. Wielu z nich ledwo co wróciło z wojny. Powoli zaczynali odbudowywać swoje interesy, a tu znowu wyrastały przed nimi problemy. Jak choćby przed wielokrotnie przeze mnie opisywanym Josefem Mannebergiem, urodzonym w Rybniku w 1874 r. Bił się za Niemcy na terenie Francji i Belgii. Gdy szczęśliwie wrócił uznał, że po wojnie nastąpi boom budowalny i właśnie dlatego zaczął rozwijać swój handel żelazem i materiałami budowlanymi. Na początku 1918 r. urodził mu się najmłodszy syn i miał dla kogo zaiwaniać. To był mądry i przewidujący człowiek i równocześnie bezkonkurencyjny kupiec. W jego domu przy Sobieskiego 15 toczyły się spory, czy zostać, czy może wyjeżdżać. Niedługo po podziale Śląska, wraz z zięciem i najstarszym synem, Josef wyjechał na rekonesans do Palestyny. Tam kupił spory kawał ziemi, ale wrócił. Za bardzo kochał Rybnik. Został tu aż do maja 1939 r., bo tak zadecydowali członkowie rodziny w prywatnym referendum przeprowadzonym w kamienicy przy ówczesnej ulicy Szerokiej (dziś Sobieskiego). 

Jeden z bogatszych w Rybniku – Felix, ostatni z Haasych, na czas zawirowań lat 1919-1920 wywiózł swoją rodzinę do Lipska. Czas pokazał, iż źle zrobił, że ich tu znowu sprowadził z powrotem pod koniec 1920. Na razie też starał się pracować i rozwijać ponad 150-letni biznes rodzinny. Jeszcze w czasie wojny przekształcił go w spółkę akcyjną, a zaraz po jej zakończeniu otworzył filię w Lubece. Zgodnie z prawem publikował wyniki finansowe „F. Haase Lederfabrik Akt.-Ges. in Rybnik”. Synowie Felixa dorastali i coraz bardziej angażowali się w sprawy polityczne, bo Niemcy to był ich kraj. Felix na pewno pisał listy do Berlina siostry i opisywał jej nastroje bratanków.

Młody Alfred Glücksmann, zdolny gimnazjalista chadzał po mieście i fotografował swoim nowym aparatem ludzi i miejsca, nie zdając sobie wtedy sprawy, że po stu latach, jego zdjęcia będą niesamowitym świadectwem tamtych czasów. Jak choćby ta fotografia przedstawiająca róg Rynku i ulicy Zamkowej oraz jakiś wiec, czy też propagandowe spotkanie.

Ciekawość zagnała Alfreda na ówczesny Neuer Ring (dziś Plac Wolności) w trakcie nieokreślonej manifestacji, bądź marszu zwolenników którejś ze stron.

W rodzinie Kornblumów Max wadził się ze swoim bratem Martinem, o to czy należy tu zostać, czy też iść w ślady młodszego Alfreda, który jeszcze przed I wojną opuścił Śląsk. Mieli dzieci i chcieli dla nich jak najlepiej. A czy ewentualna wygrana Polski w plebiscycie miała im gwarantować to „najlepiej”? Zapewne bracia przewidywali wiele zagrożeń jakie miały im przynieść najbliższe lata, ale nawet w najgorszych snach nie przyśniło im się, że z tej wielkiej rodziny, ponad 30 osób zostanie zamordowanych za około 20 lat. I to nie przez Polaków, a przez tych, po których stronie zamierzali stanąć w 1921 r. Na razie jednak zapalali szabatowe świece w swoich mieszkaniach przy Kościelnej i cieszyli się z tego, że udało im się przeżyć Wielką Wojnę. 

U Pragerów takich rozterek związanych z wyjazdem czy pozostaniem nie było. Większość z nich już opuściła Rybnik. Po śmierci nestora Abrahama w 1914 r. jego synowie i córki powoli zaczęli się wyprowadzać. Emil, mimo że przepięknie przebudował swój dom towarowy na Rynku, to wkrótce sprzedał go Leschczinerom. I choć nadal jego nazwisko widniało na reklamach, to sam już mieszkał w Berlinie. Reszta braci i kuzynów też siedziała na walizkach i przenosiła geszefty w głąb Niemiec. Ogłaszający się w prasie Lippmann Berger też planował opuszczenie Rybnika. Jeszcze wtedy nie wiedział, że jego rodzina przeniesie się do Bytomia.

U Leschczinerów też nie za bardzo wiedzieli co zrobić. Tym bardziej, że na wojnie zginął najstarszy z synów Noah – Alfred. Pierworodny miał przejąć po ojcu całość biznesu, ale Wielka Wojna go zabrała. Kolejny z braci po studiach osiadł w Berlinie, a Noah nie był za tym, by stąd się wyprowadzać. I jego za dużo go z Rybnikiem łączyło. Tu był poważany, tu miał wnuki i rozległe interesy. Myślę, że tłukł do łba trzeciemu z męskich potomków oraz córce, a także reszcie rodziny, że trzeba będzie się jakoś z Polakami dogadać i nie wolno tego małego Heimatu opuszczać. Został tu do końca, czyli do swej śmierci na początku 1940 r.

Altmannowie, sąsiedzi Leschczinerów, nie mieli wątpliwości. Trzeba będzie wyruszyć w daleki świat. Luise Altmann, po ślubie z ówczesnym rybnickim rabinem Braunschweigerem, wyjechała za mężem, gdy ten dostał posadę rabina w Opolu w 1918 r. Jej mąż był jednym z tych, którzy bardzo mocno agitowali za niemieckim Śląskiem. Nie dziwota więc, że i reszta rodziny Altmannów, a w większości to były przedsiębiorcze kobiety, zbierała się do opuszczenia miasta, które mogło przypaść Polsce. Adam Przybyła już zbierał kasę, by kupić jedną z większych kamienic na Rynku.

Gdy już jestem przy rabinach, to należałoby przywołać tych dwóch, którzy na krótko zawitali do Rybnika przed plebiscytem. Po rabinie Braunschweigerze przez niecały rok (1919-1920) urzędował w moim mieście dr Arthur Rosenthal. Następny, czyli dr David Dagobert Nellhaus dotarł do nas w październiku 1920 r. Analizując jego lakoniczne zapiski w malutkim notatniku, można przyjąć, że w połowie czerwca 1921 już go u nas nie było. Jego rabinat był więc bardzo krótki. Przypadł na czas głosowania oraz III powstania śląskiego. Organizował posiłki koszerne dla przybyłych głosujących czyli tzw. emigrantów, o czym informowała gazeta Judisch-Liberale Zeitung. Uczył niemiecką młodzież, prowadził nabożeństwa w synagodze, zgodnie z publikowanym wówczas w prasie porządkiem i był tym, który odprowadził na cmentarz syna Felixa Haase – Rudolfa, zamordowanego przez powstańców w maju 1921.

W unikatowym skorowidzu Nellhausa, pod literką „P” zapisał kilka ważnych uroczystości, które miały miejsce w tamtym czasie w rodzinie Priesterów. Dwie bar micwy, dalej 80-te urodziny głowy rodu – Adolfa Priestera pod datą 28.II.1921. Bystre oko zauważy, iż niedługo potem rabin wpisał informację o pogrzebie Adolfa, który zmarł 30 kwietnia, kilka dni przed wybuchem trzeciego zrywu Ślązaków.

Wydaje mi się, że jedynym, który nie kombinował czy wyjechać, czy też zostać był Siegfried Müller, wówczas już pełnoprawny właściciel browaru. Jego wiekowy tata Hermann odszedł jesienią 1919 r. gdy jeszcze nikt na poważnie nie brał pogłosek o ewentualnym podziale Górnego Śląska. Siegfried był mocno związany z miastem, bowiem jego browar to był wówczas najważniejszy zakład produkcyjny. Uważam, że nie rozpatrywał jego sprzedaży i wyprowadzki, mimo że kuzyni pozbywali się udziałów w pozostałych dwóch browarach i praktycznie już tu nie mieszkali. Tyrający po mieście Alfred Glücksmann utrwalił na kliszy prosperujące przedsiębiorstwo browarnicze Siegfrieda i przy okazji wielką kamienicę na roku dzisiejszej ulicy Chrobrego i 3 Maja.

Miasto powoli się szykowało na 20 marca. Prasa w lutym podawała informacje o okręgach, w których można było sprawdzić, czy się jest na liście do głosowania, ewentualnie do niej dopisać. Instruowano jak powinny wyglądać karty legitymacyjne i straszono zbrodnią narodową. Jakie to znajome 😆 

Nadal działały wszystkie sklepy, szukano pracowników, a Siegfried Schindler, rybnicki kupiec z Rynku już planował zaręczyny syna Fritza z katowiczanką Elly Brandt. Ogłoszono je oficjalnie kilka dni po plebiscycie. Mimo napięcia wszystko jakoś funkcjonowało, choć po mieście krążyły obce wojska rozjemcze i napięcie wyczuwalne było na każdym rogu. Wyborne Salemy oferowane przez Rudolfa Aronstamma palono przy każdej dyspucie politycznej. 

Był luty 1921 roku. Wszędzie leżał śnieg. Alfred Glücksmann wraz z przyjaciółmi cieszył się z zimy i aparatu fotograficznego, który niedawno dostał w prezencie. Wieczorami dorośli rozpatrywali ewentualność wyjazdu, a młodzi łowili ich słowa i zastanawiali się, czy ich przyjaźń przetrwa te ciężkie czasy.

Dalszy ciąg tej opowieści nastąpi 🙂

Korzystałam ze starej prasy, którą można znaleźć na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej, Kolekcji Nellhausa w Instytucie Leo Baecka oraz albumu rodziny Glücksmann.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania 100 lat temu w Rybniku cz.1 została wyłączona
17 marca 2020

Korona, którą można pogłaskać

Korona to dziś najczęściej wymieniane słowo we wszystkich mediach. Po wpisaniu „onej” do Googla na pierwszym miejscu pokazuje się „Koronavirus alert”, potem ileś tam stron na temat wirusa. Na szczęście dość wysoko jest nadal „Korona Kielce”. Uff 😉 Jeszcze nadal mamy inne korony w naszym świecie. Mamy koronę jako atrybut monarszy, są waluty o tej nazwie, niejeden z nas ma protetyczną koronę, za oknami widzimy korony drzew, wnet zobaczymy korony kwiatków, w Pieninach ciągle stoją Trzy Korony, a mój wpis być może czyta teraz ktoś, kto zdobył np. Koronę Gór Polskich. Jak widzicie jest tych koron multum, więc o tej, o której wszyscy teraz rozmawiamy, na chwilę zapomnijcie. Jest też bowiem coś takiego jak Korona Tory, czyli Keter Tora. To taka zewnętrzna ozdoba zwoju Tory. Korona symbolizuje Boga, ale także zwieńczenie życia pobożnego Żyda i jest symbolem uznania najwyższej władzy, świętości i mądrości Tory.
I ja dziś o tej innej koronie, którą można pogłaskać, bowiem często spotyka się żydowskich nagrobkach. Poniżej zdjęcie z cmentarza w Złotowie (woj. Wielkopolskie).

Na macewach taka korona symbolizuje, że osoba zmarła była wyjątkowo pobożna, posiadała znajomość ksiąg religijnych. Może również obrazować to, że zmarły był cenionym członkiem społeczności, jak na tablicach nagrobkowych cadyków w Radomsku.

Zostawiam Was z przepięknymi koronami, jakie wybrałam dziś spośród tysięcy zdjęć, które przez lata robiłam na cmentarzach żydowskich. Oczywiście to ułamek, tego co mam na dyskach, ale myślę, że starczy, by choć na moment oderwać się od tego małego gnojka, którego nazwano coronavirus i który pokazuje nam, że w naturze wielki nie rządzi. Pojeździmy sobie po Polsce siedząc przed komputerami. Na początek „zagłębie koronowe”, czyli cmentarz żydowski w Częstochowie.

Teraz skok na południe i Ustrzyki Dolne.

Skoro jesteśmy na południu, to Lesko.

Z Leska przeniesiemy się do mojego ukochanego Leżajska, gdzie spoczął wielki cadyk Elimelech z Leżajska. Niestety w tym roku maleńka „korona” uniemożliwiła tysiącom Żydów z całego świata pielgrzymkę do jego grobu.

Ze wschodu śmigamy w okolice Jury do Pilicy. Może ktoś spróbuje tak rozłożyć ręce, jak to zrobiła Magda? Te dłonie w geście błogosławieństwa, oznaczają, że zmarły był z pochodzenia kohenem z rodu Aarona.

Skoro jesteśmy w Pilicy, to nie sposób nie zahaczyć o cudowne Żarki. Przy okazji, Wojtku macham Ci 🙂

Lecimy teraz do miasta, w którym korony na głowy nakładano królom. Kraków.

Zdrowie teraz najważniejsze, więc może do uzdrowiska śmigniemy 😉 Krynica Zdrój.

Z Krynicy wracamy w okolice Krakowa – do Niepołomic.

Na cmentarzach, które znajdują się na byłym terenach niemieckich, takich symboli nie ma zbyt wiele. Znajdziemy je jedynie na starszych nekropoliach, jak choćby w Wielowsi.

Kolejne korony są znowu z królewskiego miasta. Jesteśmy w stolicy przy ulicy Okopowej. Przy okazji możecie sobie przypomnieć jak wygląda śnieg.

Z Warszawy ponownie jedziemy na południowy wschód Polski. Na cmentarzu w Oleszycach w woj.podkarpackim jest wiele nagrobków, na których widać resztki oryginalnych farb na macewach.

Z Oleszyc mamy rzut beretem do Sieniawy. Tamtejszy kirkut to korona na koronie.

W maleńkich Rybotyczach na Podkarpaciu też znajdziemy interesujący nas element.

Zmieniamy kompletnie kierunek podróżowania i kierujemy się na zachód, do Białej w woj.opolskim. Kiedyś to miasteczko zamieszkiwało więcej Żydów niż chrześcijan, co było ewenementem na Śląsku.

Zostajemy w moim Heimacie i kierujemy się do Tarnowskich Gór, gdzie został pochowany pierwszy rybnicki rabin Karfunkel. Na jego grobie jest przepiękna korona i dłonie w geście błogosławienia.

Powinniśmy wrócić do Wielkopolski, od której zaczęliśmy. Cmentarz w Koźminie Wielkopolskim w powiecie krotoszyńskim jest przecudny.

Ale cudniejszy jest stary cmentarz w Cieszynie.

Takie samo cudo to kirkut w małopolskiej Bobowej.

Z Bobowej w miarę blisko do Łabowej w powiecie nowosądeckim.

Wracamy w okolice Częstochowy, czyli do Krzepic. Tamtejszy cmentarz to unikat z uwagi na ogromną ilość żeliwnych macew. Niestety nie znalazłam wśród swoich zdjęć żeliwnej korony w Krzepicach. Przeważają orły, jelenie i lwy.

Przenosimy się do województwa łódzkiego, czyli do Tomaszowa Mazowieckiego.

Zjeżdżamy w dół mapy do Proszowic w pobliżu Krakowa.

Jeszcze jedziemy na dół, tym razem do Ryglic w powiecie tarnowskim.

Zostając w tej okolicy podjeżdżamy do Tarnowa.

Benzyna ponoć tanieje, więc stać nas na to, by pokierować się daleko na północ, do Jastrowia w powiecie złotowskim na górnej granicy Wielkopolski. Uwaga na bycze mrówki!

Teraz Dolny Śląsk i Legnica.

Mijamy Olkusz…

… i zmierzamy do Sokołowa Małopolskiego.

Z Sokołowa jedziemy do Korczyny w powiecie krośnieńskim. Tu łapie nas ulewa 😉

W Dukli nadal leje.

W Żołyni pogoda się poprawia.



W Jarosławiu pogoda już idealna.

Powoli zaczynamy wracać na zachód mijając Żabno.

Zatrzymujemy się na moment w Dębicy.

Lekko zbaczamy z głównej trasy i przelatujemy przez Dąbrowę Tarnowską.

Wjeżdżamy do wiosennego Andrychowa.

Jeszcze czeka na nas Jaworzno.

Powoli powinniśmy lądować w domu, czyli w Rybniku. Niestety, na naszych cmentarzach nie zachowały się nagrobki. Ale, ale… możemy sobie na końcu zrobić podróż w głąb czasu i przenieść się do początku lat trzydziestych XX wieku. I wtedy zobaczylibyśmy, że i u nas na macewach były korony. Tym historycznym zdjęciem przedstawiającym stary cmentarz żydowski w Rybniku kończymy dzisiejszą wyprawę szlakiem korony, do której można się zbliżyć bez obawy utraty zdrowia. Trzymajcie się i nadal zostawajcie w domu! Zdrowia!

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Korona, którą można pogłaskać została wyłączona
22 października 2019

Rybnicka synagoga cz.2

Historię rybnickiej synagogi przerwałam w 1914 r. Gdzieś na Bałkanach, o których większość rybniczan miała mgliste pojęcie, członek serbskiej nacjonalistycznej organizacji „Młoda Bośnia” zabił następcę tronu austriackiego. Wydawało się, że dla Rybnika to wydarzenie będzie mieć mało istotne znaczenie. Już w sierpniu 1914 r. „Landsturmowe wywołanie” uświadomiło ludziom, że trzeba się będzie bić. Od dwóch lat w mieście mieliśmy ponownie rabina. Na wskroś nowoczesnego, liberalnego, wielce wykształconego Niemca, który rok przed wybuchem wojny ożenił się z rybniczanką – Louise Altmann. Niewątpliwie ślub miał miejsce w naszej synagodze przy Schlossstrasse.

(Fotografia w zasobach: Leo Baeck Institute w Nowym Jorku)

Mogę podejrzewać, iż również w tym miejscu, rabin ➡ dr Dawid Braunschweiger, bo o nim piszę, informował miejscową elitę, że ich patriotycznym obowiązkiem będzie bić się za Kajzera Wilusia. I się bili, i niektórzy ginęli, ale i wracali z wojny do małego miasteczka na wschodnich rubieżach państwa niemieckiego, w którym obok wielkiego browaru stała skromna synagoga. Braunschweiger jeszcze przed zakończeniem wojny zmienił miejsce zamieszkania i przyjął posadę rabina w prestiżowym Oppeln (Opolu). Bezrabinacie jednak Rybnikowi nie groziło. To były trudne czasy, więc wsparcie religijne, ale i polityczne było niemieckim Żydom potrzebne. Od 1 sierpnia 1918 roku w synagodze nabożeństwa odprawiał już dr Arthur Rosenthal. Niecałe dwa lata rybniczanie słuchali jego kazań. Rok przed plebiscytem opuścił Rybnik i wrócił do Berlina, gdzie mieszkały jego żona i córka. Czasy robiły się coraz trudniejsze, a atmosfera na Śląsku coraz gęstsza. W pobliżu budynku odbywały się wiece, gromadzili się ludzie, debatowali o tym co się stanie z Oberschlesien.

Coraz mniej Żydów przychodziło do synagogi. Znamienici mieszkańcy miasta, czując co może się stać, wyjeżdżali w głąb Niemiec. Po kilku miesiącach bez rabina, uszczuplona gmina zatrudniła, odznaczonego żelaznym krzyżem za męstwo na polu walki, dr. Dagoberta Nellhausa. Gdy przyjechał do Rybnika, a miało to miejsce w październiku 1920 r., jeszcze nie miał zdanych egzaminów rabinackich. Nie przeszkadzało mu to w odprawianiu uroczystości w synagodze z okazji bar micwy trzech żydowskich chłopców z rodzin Guttmannów, Wolffów i Berlinerów. Nie wątpię, że jako niemiecki rabin nawoływał w synagodze do głosowania w plebiscycie za Niemcami. Porządek nabożeństw i modlitw, zarówno w synagodze, jak i siedzibie gminy, podawał Rybniker Stadtblatt.

Potem przyszło trzecie powstanie śląskie i wojna domowa, bo tak trzeba nazwać ten zbrojny czyn rozpoczęty w nocy z 2 na 3 maja 1921 r. Być może uroczystość z okazji 50 Geburstagu Adolfa Priestera – miało to miejsce 22 maja 1921 r., była skromna, by nie rozdrażniać powstańców? Chyba ostatnie modły w synagodze Nellhaus odprawił z okazji bar micwy w rodzinie Rotterów 18 czerwca 1921 r. Prawdopodobnie krótko po jego wyjeździe do Rybnika przybył kaznodzieja, pełniący posługę rabinacką – Salo Levin. Mieliśmy też cały czas kantora – nazywał się Hahn.

Przyszła połowa roku 1922 i nastał nowy ład, a dla niektórych nieład, na Górnym Śląsku. Rybnik przypadł Polsce. Gmina żydowska dotychczas podlegająca Związkowi Gmin Synagogalnych Rejencji Opolskiej, stała się gminą izraelicką województwa śląskiego. Coroczne preliminarze, już na polskich drukach, początkowo wypełniano po niemiecku, ujmując w nich synagogę jako majątek gminy wyznaniowej.

Dość szybko jednak trzeba było się całkowicie przestawić na język polski. W budżetach ujawniano przychody i rozchody, również te, które dotyczyły synagogi. Jak widać nadal kasowano za miejsca. No i ogrzewano jedynie dom modlitwy w tzw. budynku rabina. Zimą modlący się się w synagodze marzli.

Życie powoli się stabilizowało. Ci z niemieckich Żydów, którzy chcieli zostać to zostali i teraz musieli nauczyć się współegzystować z coraz liczniejszą grupą Ostjuden, która osiedlała się w mieście. Do zarządu gminy ich nie dopuszczono, ale wstępu do synagogi nie można było zabronić. Często się zastanawiałam jak wyglądały modły w synagodze. Z jednej strony grupa niemieckich, od pokoleń rybnickich Żydów, totalnie zasymilowanych, liberalnych, mówiących na pewno po niemiecku i być może po śląsku. Z drugiej strony o wiele biedniejsza, bardziej ortodoksyjna, tradycyjna, grupa Żydów z Małopolski, Zagłębia, Kielecczyzny, a nawet okolic Lwowa, używających najczęściej jidisz. Chyba do momentu wyjazdu Salo Levina (w 1924 r.) to jakoś szło, potem przyszło ponowne bezrabinacie i na pewno łatwo im ze sobą nie było. Może to śmiesznie zabrzmi, ale mury synagogi widziały godzenie się (czasem pozorne) rodzin, gdy dochodziło do ślubów między Ost– i Westjuden. Księgi metrykalne to niesamowite dokumenty, które jednoznacznie pokazują, iż do takich małżeństw dochodziło. Tak jak w przypadku Lejby Fiszera z Będzina z panną z niemieckiego rodu Silbigerów – Ilsą, córką bogatego rybnickiego kupca. Od razu widać, że Lejb był obcym w mieście, bowiem nawet swoich świadków nie miał.

Gmina powoli znowu stawała się liczniejsza i uznano, że trzeba zatrudnić kolejnego rabina. Życie pokazało, że ostatniego w historii Rybnika. Zanim do tego doszło, kantor Hahn, 11 listopada 1929 r. odprawił w synagodze nabożeństwo za żołnierzy żydowskich. W uroczystości wzięli wówczas udział oficerowie wyznania katolickiego. Oficjalnie o przyjęciu nowego rabina poinformowano Śląski Urząd Wojewódzki w Katowicach pismem z 18 marca 1930 r., przekazując, iż stosownie do uchwały z 3 lutego 1930 r. „(…) został p.dr Zygmunt Kohlberg, obywatel Rzeczpospolitej Polskiej, jako rabin i nauczyciel religii mojż. w naszej Gminie zaangażowany.” Urząd Wojewódzki przyjął tę uchwałę do zatwierdzającej wiadomości. Zatrudnienie rabina poskutkowało zmianą w preliminarzu wydatków oraz wysokości podatków gminy na rok 1930. Zarząd gminy podniósł o 20% kwotę podatków, które zobowiązani byli płacić członkowie gminy, by zrekompensować zakładane wydatki związane z angażem Kohlberga. Starosta rybnicki uznał tą podwyżkę za niezbyt obciążającą. W budżecie gminy na 1932 rok wynagrodzenie rabina ustalono w wysokości 6 tys. złotych (rocznie), w dokumencie tym widnieje też pozycja nazwana „podatek dla p. Dr.Kohlberga w kwocie 385 złotych”.

Nie wiemy nic, by w tym czasie synagogę remontowano, czy odnawiano. Nie zachowały się, a przynajmniej ja o takowych nie wiem, żadne zdjęcia całej synagogi z lat trzydziestych. Na zdjęciu przedstawiającym dwie nieznane eleganckie rybniczanki, widać jedynie przepiękne kute balustrady przy schodach prowadzących do bożnicy.

Zaś na fotografii, ukazującej córki ówczesnego burmistrza – Władysława Webera, bawiące się w ogrodzie magistratu, możemy zobaczyć fragment synagogi przylegający do dzisiejszej ulicy Chrobrego.

Cały czas obok dymiły kominy browaru Müllera. Dymiły nawet wtedy, gdy z budynku prawie sąsiadującego z synagogą, w kwietniu 1934 r. wyszedł kondukt pogrzebowy z trumną i ciałem Zygfryda Müllera. Zza miedzy dochodziły słuchy o ograniczeniu praw Żydów w nazistowskich Niemczech. Zapewne po modlitwach, na schodach synagogi o tym mówiono, wyrażając zaniepokojenie i rodzący się strach. Wszak wielu rybniczan miało rodziny w Rzeszy. Gmina borykała się z coraz większymi problemami, w tym finansowymi, a jeszcze dodatkowo musiała zajmować się majątkiem po zlikwidowanej gminie w sąsiednim Wodzisławiu.

Nie wiem jak potraktować informacje „Jewish Telegraphic Agency” z 12 października 1938 r., z których wynika, iż policja aresztowała 11 osób w Wilnie i gminie miejskiej Rybnik za antysemickie ekscesy. 6 osób zostało skazanych na obóz koncentracyjny (podaję za oryginałem) w Berezie Kartuskiej za atakowanie Żydów na ulicach Wilna. Pozostali zostali zatrzymani za atak bombowy na rybnicką synagogę (!).

Wg mnie to był ówczesny fejk. Pod koniec września, i owszem, doszło do wybuchów na podłożu antysemickim w Rybniku, ale synagoga nie była celem. Wrzucono petardy w trzech miejscach (przy ul.Rudzkiej, Sobieskiego oraz Hallera), ale nie przy synagodze. Nigdzie, a przejrzałam wiele ówczesnych gazet, nie ma najmniejszej wzmianki o ataku bombowym na żydowską świątynię. Atakowano rybnickie żydostwo, ale nie synagogę. Choć… może jeszcze za mało wiem…

Rabin miał coraz mniej ślubów do udzielania, bar micwy trafiały się rzadko, wielu szykowało się do wyjazdu z Polski. Krótko przed wojną władze wojewódzkie rozwiązały gminę izraelicką w Rybniku.
Kończył się upalny sierpień 1939 roku i od zachodu nadciągały ogromniste chmury. Dziś nazywa się takowe superkomórkami burzowymi. Zaczynał się ostatni, najtragiczniejszy rozdział w historii rybnickiej synagogi i izraelickiej gminy wyznaniowej w Rybniku na Górnym Śląsku. Mam nadzieję, że przedstawię go Wam do końca października.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rybnicka synagoga cz.2 została wyłączona
2 października 2019

Rybnicka synagoga cz.1

W październiku mija 80 lat od zniszczenia rybnickiej synagogi. Którego dnia dokładnie to było, niestety dziś nie stwierdzimy. W sieci jest wiele sprzecznych informacji, podających różne daty spalenia, czy też zniszczenia synagogi. Od lat podaję październik 1939 r., jako najbardziej prawdopodobny miesiąc i rok, bowiem tak zeznała w lipcu 1947 r. Joanna Zajdeman-Gabowicz (przed wojną Johanna Seidemann) – rybnicka Żydówka, która do  maja 1940 r. mieszkała w Rybniku. Jej świadectwo tego co stało się z synagogą oraz starym cmentarzem żydowskim znajduje się w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie. Tak więc data podawana przez Wikipedię (spalenie synagogi na pocz. 1940 r.), czy inne, kopiujące ją źródła, jest raczej błędna. Poniżej fragment zeznania Joanny.

Zanim jednak doszło do tego, że z centrum miasta „wymazano” to ważne miejsce, przez ponad 90 lat biedni i bogaci, miejscowi i przyjezdni, ważni i mało znaczący dla miasta Żydzi tu słuchali rabinów, kantorów, tu zawierali małżeństwa, tu czytali Torę. Pierwsza rybnicka synagoga, drewniana, stała przy ówczesnej Ratiborerstrasse – mniej więcej przed obecnym skrzyżowaniem ulicy Raciborskiej z ulicą Curie-Skłodowskiej. Jak wiele drewnianych budynków w tamtych czasach ponoć spłonęła.
W tym czasie liczba Żydów w mieście stale rosła. Tym samym uznano, iż należy wybudować nową, murowaną synagogę. Cmentarz istniał już od 1814 r., brakowało domu zgromadzenia (bejt kneset). U zbiegu ówczesnych ulic Zamkowej oraz Gimnazjalnej (dziś róg Zamkowej i Chrobrego) rozpoczęto wznoszenie nowego budynku. Na początku czerwca 1848 r. rybniczanie byli świadkami wielce podniosłej i radosnej uroczystości otwarcia nowej synagogi.

Nadal, mieszkańcy opłakiwali ofiary epidemii tyfusu, która nawiedziła te tereny, ale jak to napisano w „Allgemeine Zeitung des Judenthums” (nr 29 z 1848 r.) po ponad 5 latach od wmurowania kamienia węgielnego wreszcie nadszedł dzień radości i dziękczynienia i wszyscy mogli się zjednoczyć, by uczestniczyć w konsekracji świątyni. Ktoś, w prywatnej korespondencji dla tego czasopisma donosił iż: „I wtedy to, gdy nasi chrześcijańscy bracia czując w piersi wiosenne tchnienie jednoczącej ludzi teraźniejszości wyszli nam naprzeciw ze słodkimi darami serca i biorąc udział w uroczystości okazali nam swą miłość”*. Piękne słowa, nie uważacie? Korespondent, którym był zapewne rybnicki Żyd, podawał dalej: „Z radością sprowadzono kwiaty, dywany, doniczki i inne dekoracje, aby jak najpiękniej ozdobić nową świątynię, przy czym każdy prześcigał się w usługach i poczuciu estetyki. W mieście nie było nikogo, kto wykazałby obojętność wobec uroczystości. Duchowieństwo katolickie i ewangelickie, magistrat miejski i członkowie Rady Miejskiej, wojskowi i miejscowe elity, starosta i urzędnicy sądowi wspólnie dołączyli do grona świętujących, a nieogarniony tłum przesuwał się ze starej do nowej synagogi, wkraczając do niej wzdłuż szpaleru, uczynionego przez członków straży obywatelskiej, aby nie dopuścić do natłoku przy wejściu”*. Patrząc na dzisiejsze czasy i porównując to z połową XIX w., to chyba teraz jesteśmy w Średniowieczu jeśli chodzi o tolerancję, koegzystencję religii i szanowanie się sąsiadów. Nie będę tego zbytnio komentować, bo czytelnicy Szuflady są mądrzy i potrafią sami wyciągać wnioski.

W tamtym czasie w Rybniku urzędował rabin Karfunkel, który należał do konserwatywnego nurtu judaizmu i wyraźnie sprzeciwiał się rozprzestrzeniającym się wówczas reformom. Jego kazanie wygłoszone w starej synagodze (tu należy wnioskować, że jeszcze wtedy istniała) nawoływało do chronienia nowej świątyni przed nurtami i czasami, które nadchodzą. A nadchodziły, choćby wraz z młodym rabinem opolskim doktorem Salomonem Cohnem, który został na rybnicką uroczystość zaproszony i to on wygłosił kazanie w nowej synagodze. Jego słowa nawiązywały do epoki Oświecenia, bowiem dr Cohn powiedział, że: „(…) teraz gdy zostały wyrwane polityczne kamienie graniczne w relacjach międzyludzkich, dawno zamazane granice, które dzieliły Izraelitów od życia nie powinny zostać ponownie odnowione (…)”*. Trwające ponad 1,5 godz. kazanie ponoć wywarło ogromne wrażenie na słuchaczach, w szczególności na chrześcijanach. Było ono o wiele lepsze od przemowy ortodoksyjnego Karfunkla, który mówił nieprzystępnym językiem, co spowodowało, iż wielu oddaliło się zanim rabin dobrnął do końca utyskiwania na nowe. Można wnioskować, iż rybniczanie chcieli iść z duchem czasu, a ortodoksja już im nie odpowiadała. Nie dziwota więc, iż 1848 r. to był ostatni rok posługi rabina Karfunkla w naszym mieście. Wyprowadził się do Tarnowskich Gór, gdzie zmarł i został pochowany na tamtejszym cmentarzu. Gdyby ktoś chciał, to może na jego macewie położyć kamyczek. Bez względu na jego poglądy, to należy mu się podziękowanie, bo to za jego kadencji podjęto inicjatywę o budowie świątyni i za jego czasów ją ukończono.

Ten upalny czerwcowy dzień, na pewno wielu mieszkańców miasta długo pamiętało. W uroczystym pochodzie, na przodzie szły ubrane na biało dziewczyny z wiankami z chabrów, sypiąc na drogę płatki z kwiatów, za nimi niewiasty ze świecami, dalej uczniowie szkoły, potem pod baldachimem duchowieństwo, urzędnicy oraz władze. Za drugim baldachimem szli męscy goście. Zaś za trzecim członkowie gminy. Klucz do synagogi niosła niewiasta, która przekazała go staroście, a ten dokonał uroczystego otwarcia świątyni. To niewątpliwie robiło wrażenie na uczestnikach i obserwatorach.

Synagogę budowano ponad 5 lat, bo nie dość, że brakowało pieniędzy na jej dokończenie i gmina żydowska musiała zaciągnąć pożyczkę w starostwie, to na pewno do przerw w pracach budowlanych przyczyniła się epidemia tyfusu. Budowla nie należała do jakichś wybitnie monumentalnych. Utrzymana była w stylu klasycystycznym, na planie prostokąta i oczywiście orientowana. Fronton zdobiła Gwiazda Dawida. Z przodu był murowany podest, ze schodami po bokach i kutymi balustradami. We wnętrzu był wydzielony babiniec. Aron ha-kodesz ponoć był bogato dekorowany, a polichromia sklepienia, miała imitować granatowe niebo ze złotymi gwiazdkami. Niestety, nie przetrwały żadne zdjęcia pokazujące jej wnętrze, ale coś niecoś pamięta ostatni, nadal żyjący rybnicki Żyd – Jay Kupermann. Był nastolatkiem, gdy wybuchła wojna, więc mogę mu wierzyć. Na poniższej pocztówce przedstawiającej szpital Juliusz oraz jego kaplicę, synagoga jest widoczna w oddali – na prawo od kopuły kaplicy (zachodzi na nią datownik pocztowy). Czasem w internecie można się natknąć na złe informacje, które właśnie tą mauretańską budowlę podają jako synagogę.

Do końca XIX wieku posługę w synagodze pełniło tylko dwóch rabinów – wspomniany Lazarus Karfunkel oraz Daniel Fraenkel, o którym już kiedyś pisałam tu ➡ http://szufladamalgosi.pl/rabin-daniel-fraenkel/

Oczywiście byli też kantorzy, ale o nich nie za dużo wiem. Kantorem w Rybniku na pewno był Isaac Landau, dalej Samuel Albert Gordon (również przeze mnie opisany) ➡ http://szufladamalgosi.pl/z-rybnika-przez-hildesheim-do-bury-st-edmunds/ Nota bene, jego wnuk do mnie napisał parę miesięcy temu,  gdyż znalazł wpis na Szufladzie 🙂 Po Gordonie, od lat 80. XIX w. do początków XX w. kantorem i rzezakiem był Isidor Nathan. Sporą czeladkę dzieci spłodził wtedy w Rybniku 😉

Oprócz głównej synagogi w Rybniku funkcjonowały domy modlitwy. Na pewno jeden z nich, istniał w sierocińcu żydowskim, oddanym do użytku w październiku 1893 r. W różnorakich dokumentach ta odrębna sala w ochronce nazywana była salą modlitewną. Zaś w siedzibie gminy żydowskiej, w której mieszkali rybniccy rabini (przy ówczesnej Bahnhofstrasse 5 – budynek już nie istnieje), też był dom modlitwy, czy też raczej salka modlitw z Torą. Czyli w sumie druga synagoga, położona o rzut beretem od ulicy Zamkowej. Oczywiście najważniejszą rolę spełniała bożnica, którą z taką radością otwierali rybniczanie w połowie XIX w. Sala modlitewna w ochronce z założenia służyła dzieciom, które mieszkały na jej terenie, a dom modlitwy w siedzibie gminy był „awaryjny” na wypadek wielkich mrozów, bowiem główna synagoga nie była ogrzewana.

Nie przetrwały żadne zdjęcia wnętrza synagogi. Jedyny element jaki z niej został ocalony to srebrne świeczniki ufundowane przez Luise Haase, żonę Ferdynanda. Nierozwiązaną zagadką pozostanie kwestia ich uratowania. Jeszcze do nich wrócę, ale na razie jedynie wspomnę, iż można je oglądać na wystawie stałej w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich w Gliwicach.

Do naszej synagogi chodzili Żydzi z Rybnika i przynależnej do naszej gminy okolicy – na statucie gminy żydowskiej były one wymienione.

Członkowie gminy płacili na jej rzecz podatki, z których część przeznaczana była m.in. na utrzymanie synagogi (oświetlenie, strojenie, remonty, wynagrodzenie dla rabina, czy kantora, itp.). W ujednoliconym statucie gminy, podpisanym przez jej reprezentantów w marcu 1855 r., widniał zapis (na tyle na ile skumałam niemiecki gotyk z połowy XIX w.), iż niektórym członkom gminy przysługiwały prywatne miejsca w synagodze. Wiadomo, że za to uiszczało się opłatę.
I tak sobie ta nasza synagoga trwała; modliły się w niej całe pokolenia Pragerów, Haasych, Priesterów, Guttmannów, Friedlanderów, Brauerów, Böhmów, Aronadych, Mannebergów, Königsbergerów, Feldmannów, Rahmerów, Picków, Schäfferów, Müllerów i wielu innych. Tu zawierały śluby rybniczanki, których mężowie pochodzili z innych części Prus, a później Niemiec. Tu mieli bar micwy młodzi chłopcy wkraczający w dorosły świat. Za synagogą dymiły kominy browaru Müllera, przed nią przejeżdżały dorożki zmierzające na rynek, handlarze i handlarki przechodzili obok w drodze na cotygodniowe targi. „Bezrabinacie”, które nastało pod koniec lat 70. XIX w. nie miało wpływu na modlitwy np. szabatowe. Porządek nabożeństw był ustalony i przestrzegany. Rybniccy Żydzi, tak jak pozostali niemieccy Izraelici, byli pod wpływem Haskali, nurtów reformatorskich i postępowych, więc myślę, że w synagodze bywały chóry, a reprezentanci gminy byli pewni, że ortodoksyjnych rabinów już nie chcą.

Pod koniec 1893 roku synagoga gościła wielu ważnych gości. Przy okazji otwierania wspomnianej ochronki zjechała do miasta żydowska (i nie tylko) śmietanka Górnego Śląska (i nie tylko). Raczej jest pewne, że rabini z Katowic (Cohn), Tarnowskich Gór (Löwenthal), Raciborza (Blumenthal), czy Królewskiej Huty (Goldschmidt), którzy odwiedzili Rybnik tego dnia, zawitali i do synagogi.

Przyszedł przełom wieków i Rybnik z przytupem, jako w miarę nowoczesne miasteczko wszedł w XX wiek. Mimo że miasto się rozwijało, było drogowo i kolejowo skomunikowane z resztą Śląska, powstała sieć wodociągowa, centrum zostało skanalizowane, były plany spektakularnej rozbudowy Rybnika, to Żydów ubywało. Wyprowadzali się do większych miast. Nabożeństwa w synagodze nadal odprawiano bez rabina, za to z cudownym (tak myślę) głosem kantora Nathana. Małym wstrząsem dla społeczności żydowskiej było włamanie do świątyni, które miało miejsce późną wiosną 1904 r. Włamanie miało charakter czysto rabunkowy, a za wskazanie bezczelnego złodzieja, który wlazł do przybytku od strony ogrodu Müllera, gmina wyznaczyła nagrodę.

Jeszcze nikt nie przewidywał, że nadejdzie taki czas, który zostanie nazwany Wielką Wojną, której daleką konsekwencją będzie podzielenie tej ziemi między Niemcy a coś, o czym miejscowi – niemieccy Żydzi za bardzo nie słyszeli. Nasi Żydzi, po wielu latach „bezrabinatu”, postanowili, iż w końcu Torę w synagodze winien czytać i głosić kazania nowoczesny, wykształcony i na wskroś zasymilowany oraz liberalny rabin. W rybnickiej Tempel, co jakiś czas, bywał katowicki rabin Cohn i to on prawdopodobnie polecił tutejszej społeczności młodego, acz wielce wykształconego, rabina dr. Dawida Braunschweigera, pracującego w tamtym czasie w prężnym mieście, zwanym wówczas Kattowitz.
Tu wydaje mi się, że mogę przerwać na parę dni opowieść o rybnickiej synagodze, gdyż zbliżający się 1914 rok będzie właściwy dla podzielenia tej historii na dwie części.
Wnet zaczniemy od ślubu i dwóch sarajewskich „pach, pach” (w podbrzusze oraz tchawicę). Stay tuned 😉

*Opis otwarcia synagogi przetłumaczył dla Muzeum w Rybniku dr Gregor Ploch z Muzeum Ziemi Górnośląskiej w Ratingen na potrzeby wystawy o rybnickich Żydach, która miała miejsce w 2012 r. Wybór fragmentów mój.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rybnicka synagoga cz.1 została wyłączona
4 września 2019

Piękni i młodzi – Fritz Aronade

Dziś następny z „Pięknych i młodych”, choć nie kolejny z tego zdjęcia. Omijam na razie centralną i najbardziej rzucającą się w oczy postać na fotografii, czyli Theę (Dorotheę) Priester. Co prawda będę o niej pisać, ale nie jej poświęcam ten wpis. Dzisiejszym bohaterem jest Fritz Aronade, przystojny i uśmiechnięty młodzieniec, obejmujący właśnie dziewczynę o imieniu Thea. Jego historia jest długa, smutna i pełna niewyjaśnionych zagadek i dziś według mnie mija 80 lat od jego śmierci. Po raz pierwszy cały wpis podzielę na podrozdziały.

Dzieciństwo i młodzieńcze lata

Fritz, a raczej przy narodzeniu Friedrich Jonas Aronade, przyszedł na świat 5 lipca 1904 roku w Rybniku przy ulicy Schloßstraße. Poniższy akt urodzenia sucho opisuje jego życie od samiuśkiego początku, do ostatecznego końca, co wam później wyjaśnię.

Jego tatą był Aron (Alfred) Aronade, a mamą Betty z domu Cohn. Friedrich urodził się 3 lata po śmierci dziadka Jonasa (zresztą na jego cześć dostał drugie imię) założyciela firmy Aronadych – firmy, która od drugiej połowy XIX w. aż do wybuchu II wojny istniała w Rybniku. Do tej rodziny m.in. należały kamienice przy Rynku i wzdłuż ulicy Zamkowej (od numeru 2 do 6), na tyłach tej ostatniej do dziś jest coś na kształt kuczki. Z okien swoich mieszkań widzieli synagogę i dymiące kominy browaru Müllera.

Fritz, bo tak go zwano, miał jedną starszą o 4 lata siostrę o imieniu Bertha. Pierworodna córeczka Alfreda i Betty – Gertrud, zmarła gdy miała 3 latka. Jak więc widzicie nie była to jakaś wyjątkowo liczna rodzina, choć sam Alfred miał wiele sióstr i braci, ale wszyscy oni wyprowadzili się z Rybnika. Alfred, jako jedyny z dzieci Jonasa, został w naszym mieście po plebiscycie i podziale Śląska i prowadził „Jonas Aronade Kolonialwarengrosshandlung”, czyli „Jonas Aronade Skład kolonialny”. Należał do elity żydowskiej naszego miasta. Był w zarządzie gminy, miał poważną firmę, kamienice, lokale, z wynajmu których czerpał dochód, liczono się z nim w mieście. Młody Fritz dorastał na pewno w luksusowych warunkach. Gdy patrzę na jego twarz wyobrażam sobie żartownisia, duszę towarzystwa, chłopaka, w którym na mur kochały się młode dziewczyny i który był lubiany. W swoich artykule o rybnickich rabinach (był opublikowany w książce „Życie religijne w Rybniku i powiecie rybnickim w XIX i XX w. wydanej przez Muzeum w Rybniku) przytoczyłam słowa Alfreda Aronade, napisane do rabina Artura Rosenthala. Rabin ten urzędował w Rybniku do marca 1920 r. Pozwolę sobie je tu przytoczyć: Z powodu Pańskiego odejścia z Rybnika odczuwam potrzebę, Panu jeszcze raz w ten sposób z całego serca podziękować, że Pan, synowi mojemu Fritzowi, podczas jego nauki w tutejszym gimnazjum udzielał korepetycji z greki, łaciny, francuskiego i niemieckiego, dzięki czemu mógł on z Pańską pomocą i dzięki Pańskim umiejętnościom dydaktycznym regularnie swoje wyniki polepszać. Pan nie tylko przyswoił mu wymaganą wiedzę, a nawet więcej, udało się Panu dać mu radość z nauki i tym samym dać mu skarb na całe życie, czym dla niego jak i dla nas pozostanie Pan niezapomnianym. Ze szczerym uznaniem Pański – Alfred Aronade.

List, z datą 1 maja 1920 r., znajduje się w zasobach Instytutu Leo Baeck’a w Nowym Jorku, a tłumaczenie dla mnie zrobiła pani Beata Bistram. Fritz nie tylko był przystojny, ale i w miarę dobrze wykształcony. Rodzice dbali o przyszłego następcę i spadkobiercę. Tata Alfred wiedział, że wiedza to ważna sprawa.

Pierwsza miłość

Przeglądając swój stary artykuł o rabinach przypomniało mi się, iż kolejny z rybnickich rabinów Dawid Dagobert Nellhaus, w swoim małym notatniczku (też go można znaleźć na stronie wspomnianego wyżej Instytutu) pod datą 22 maja 1921 r. zanotował, że w tym dniu odbyła się uroczystość 50. urodzin Adolfa Aronade. Być może właśnie wtedy zrobiono zdjęcie moim „pięknym i młodym”? Stroje nastolatków oraz bujne liście na drzewach mogą wskazywać na maj. A zapewne na taki „Geburstag” było zaproszonych wielu ważnych obywateli miasta z rodzinami.
Na zdjęciu, które pokazywałam już wielokrotnie widać, iż Fritz i Thea Priester byli sobie wtedy przeznaczeni. Mowa ciała mówi wiele 🙂 Ta niedbale przerzucona ręka na ramieniu dziewczyny. To muśnięcie jej szyi. Thea jest tu gwiazdą. To z niej bije blask. Kokietka. No popatrzcie i pomyślcie sami…

Moją tezę można by obalić, gdyby nie drugie zdjęcie Fritza i panny Priester. Na nim na 100% widać, że przytulający się pod parasolem młodzi ludzie byli parą. Oboje piękni i młodzi. Oboje szczęśliwi. Oboje zakochani. Te pierwsze zauroczenia młodzieńcze są zawsze silne 😉

Jak już jednak wiecie Thea, czyli Dorothea nie została panią Aronade. Opisując życie pierwszej z lewej dziewczynki – tej w białych rajtach, zdradziłam wam już dlaczego. ➡ http://szufladamalgosi.pl/piekni-i-mlodzi-herta-tulla-priester/ Oczywiście to moja teoria i szufladowe fantazje. Tym, którzy nie chcą czytać starego wpisu przypomnę w skrócie, iż za 4 lata od zrobienia zdjęcia, 21-letnia Thea poślubiła, starszego od siebie o 15 lat, goleszowskiego Żyda Maxa Grauera. Czy to Fritz się nie zadeklarował, bo wolał życie kawalera, czy też Thea zakochała się w przybyłym do Rybnika dojrzałym przedsiębiorcy, dziś już nie stwierdzimy. Czy Fritz cierpiał? Kto wie… Może na pocieszenie wtedy ojciec kupił mu motocykl marki Ariel?

Lata trzydzieste

W międzyczasie wydoroślała i wypiękniała siostra Thei – ta od białych rajtów, no i Fryc uznał, że czas na ustatkowanie się. W marcu 1931 roku pod chupą przyrzekł Hercie Priester miłość.

Miał wtedy 27 lat, a jego wybranka 22. Jednym ze świadków na ślubie był wiekowy już dziadek panny młodej – Noah Leschcziner. Fryderyk od jakiegoś czasu już pracował z ojcem, który w 1934 roku prawnie zrobił go współwłaścicielem firmy „Jonas Aronade”.

Młodzi mieszkali w pięknym mieszkaniu przy ulicy Zamkowej 2. Po jakimś czasie urodziła im się córeczka Wera. Co prawda pojawiały się różnorakie problemy biznesowe, typu włamania do składu (choćby przez członków bandy Siwca, czy niejakiego Piechoczka), samobójstwo inkasenta firmowego, grzywny za sprzedaż cyganionej sody, problemy z płatnościami przez odbiorców towarów i najemców, ale życie Fritzowi i Hercie płynęło chyba raczej spokojnie.

Oprócz bycia wspólnikiem swego ojca, Fryderyk był też samodzielnym biznesmenem. Wszystko szło tak jak powinno, za wyjątkiem pogłosek o strasznych rzeczach, jakie dotykały członków rodziny Aronadych, którzy lata temu wybrali za swą ojczyznę Niemcy. Berliński kuzyn już w 1933 r. został zwolniony z posady dyrektora banku. Ciocia Regina, wraz z całą rodziną musiała wyemigrować ze stolicy Niemiec do Holandii. Tak przy okazji powiem, że nie uratowało jej to przed śmiercią w komorze gazowej Birkenau. Brat taty Adolf Aronade, onegdaj w Rybniku prowadzący na Rynku sklep z porcelaną, musiał się wyprowadzić ze swego berlińskiego mieszkania i stracił pracę. On i jego żona życie zakończyli w obozie koncentracyjnym Theresienstadt ➡ http://szufladamalgosi.pl/doris-aronade-her-story/ Listy od cioci Emmy też były pełne lęku o przyszłość, choć zapewne nie przeczuwała jeszcze, że człowiek ze zbrodniczej organizacji i w czarnym mundurze strzeli do niej nad wielkim rowem gdzieś pod Rygą ➡ http://szufladamalgosi.pl/z-rybnika-do-lasu-bikernieki-czyli-o-emmie-z-rodu-aronadych/ Te wieści na pewno docierały do sielankowego Rybnika, w którym co prawda zdarzały się jakieś wybryki antysemickie, ale były one niczym w porównaniu z tym czego doświadczali krewni w Berlinie.
Młody Aronade był lubiany. Handlował, bo to lubił i był w tym dobry. Córeczka chowała się zdrowo i bawiła z synem polskiego adwokata, który wynajmował w kamienicy Aronadych i mieszkanie i gabinet, przy okazji występując jako ich prawnik w wielu procesach. Na Szufladzie niedawno opisałam słowa jednej wiekowej rybniczanki, która pamiętała Fritza.
Pani, jo chodziła przed wojnom, z mamom do Aronadych po maszkety. Pani, łon – tyn młody Aronade stoł przed sklepem i nawoływoł: Komm her, komm zu uns. Neue Ware! Pani, a jaki łon był gryfny! Jaki szykowny!”. Oczy tej ponad 90-letniej kobiety błyszczały, gdy opowiadała o młodym Fritzu. Patrząc na niego jako młodego chłopaka, można sobie wyobrazić, jakie z niego było ciacho przed czterdziestką. Byli z Hertą piękną parą.

„Dlaczego pani w tym grzebie”

Doszłam do momentu, który będzie jednym wielkim domysłem i pozostanie ogromną zagadką, której raczej nie rozwiążę, choć w ostatnich dniach poruszyłam wszystkich i wszystko co się dało, by dojść do prawdy. Zwoje mózgowe mi się przegrzewały od analizowania skrawków informacji. Przy okazji wydaje mi się, że zrzuciłam Fritza z piedestału bohatera. Choć…myślę, że jak przeczytacie poniższe słowa uważnie, to sami ocenicie, czy bohaterem jest się gdy ginie się jako żołnierz, czy można nim być nawet, gdy się ginie jako cywil.
Po kolei jednak. Od lat wiem, że Fryderyk Aronade widnieje jako żołnierz, który zginął w obronie Rybnika. Na cmentarzu komunalnym, przy pomniku upamiętniającym tych, którzy polegli we wrześniu 1939 roku, jest tabliczka poświęcona Fritzowi. Jest na niej data urodzenia i śmierci. Co dziwne, on jeden zginął/zmarł w listopadzie 1939 r. Napis informuje, iż było to w Rybniku. Okej, mógł odnieść rany i umrzeć w szpitalu. Mógł. Pozostali polegli mają podane stopnie wojskowe i datę z początków września. Fryderyk nie ma stopnia wojskowego, ani jednostki.

Co ciekawe, na pomniku żołnierzy radzieckich, który jest przy mogile zbiorowej czerwonoarmistów poległych pod koniec wojny w okolicach Rybnika, Fryderyk też jest wymieniony (oczywiście cyrlicą), jako poległy w 1939 roku. Tu należy dodać, iż Rosjan pochowano w tym miejscu po 1947 r., a przedtem tutaj, od początku lat 30-tych, istniał nowy cmentarz żydowski. Zlikwidowano go, gdy grzebano tu ekshumowane szczątki Ruskich. Taki zonk! Fritz jest i u Ruskich i u naszych. Na poniższym zdjęciu przy nazwisku Fritza widać położony przeze mnie kamyk.

Kolejna zagadka, to dopisek zrobiony ołówkiem na akcie urodzenia Fritza. Dokument ten znajduje się w archiwum w Raciborzu. Ktoś dopisał krzyżyk (symbol śmierci) i datę 4.9.1939 oraz słowa: Woschczytz Kreis Pless, czyli Woszczyce powiat Pszczyna. Woszczyce to dziś część Orzesza. Wspominałam na początku, że ten akt opisuje całe jego życie. Początek i koniec.

Ta adnotacja świadczy o tym, że Fritz zginął/zmarł 4 września w Woszczycach, a nie 10 listopada w Rybniku. W okolicy Woszczyc do niewoli dostali się niektórzy żołnierze 75 pułku piechoty, który bronił Rybnika. Wśród nich był, zamordowany 5 września w Nieborowicach, dowódca Jan Kotucz. To przez jakiś czas utwierdzało mnie w fakcie, że mój Fritz był też żołnierzem (w końcu ma tablicę) i zginął w Woszczycach, gdzie byli i nasi obrońcy Rybnika. Nie pasowało mi to, że nie miał stopnia wojskowego, oraz to, że nie wymienił go w swej książce o obronie naszej ziemi historyk pan Jan Delowicz. Przyjmowałam wersję, iż mógł zginąć jako cywil. Jego zwłoki jakoś sprowadzono do Rybnika i pochowano go na cmentarzu żydowskim (tym nowym), a potem gdy robiono w tym miejscu cmentarz dla Ruskich „wciepnięto” go do przysłowiowego jednego wora jako żołnierza września. No bo poległ w tym miesiącu. Od razu zakładałam, że niemiecka adnotacja jest bardziej pewna od daty listopadowej. Niemcy byli skrupulatni, a Ruscy i Poloki to burdeloki. Dla mojego serca bardziej pasowała mi wersja Żyda-żołnierza i bohatera. Rozum jednak coraz częściej mówił, że to mało prawdopodobne.

W ostatnią niedzielę, czyli dokładnie w 80-tą rocznicę wybuchu wojny, udało mi się porozmawiać z panem, który urodził się w kamienicy Aronadych w 1939 r. Pojechałam do młodszego z synów adwokata Emila Motyki, który przy Zamkowej prowadził kancelarię i mieszkał w kamienicy wraz z Fritzem, jego żoną Hertą i małą Werką.

I mi się wsio obaliło i chyba wyjaśniło. Na samym początku rozmowy, pan Bolek na mnie spojrzał z politowaniem i spytał: „Dlaczego pani w tym grzebie?”. Ja na to: „Bo muszę.” A pan Bolek: „Dziewczyno, na co ci to?”. „No mus mam”. „A w cholerę z takim musem”. A potem opowiedział to, co wiedział od swego ojca. Otóż 1 września adwokat i Fritz Aronade, zaraz z rana, umówili się, że będą uciekać na rowerach w stronę Żor. Rodzina adwokata już wcześniej wyjechała. Fritz się wahał. Ponoć płakał. Adwokat go popędzał, ale Fritz nie ruszał. Może już wtedy Wehrmacht paradował pod ich kamienicą. W końcu adwokat pojechał na tym rowerze w stronę Żor. Potem dowiedział się, że Fritz został zabity gdzieś w okolicy Żor. To by się zgadzało, bo Woszczyce to rzut beretem od Żor. Od pana Bolka się dowiedziałam, że na pewno żołnierzem nie był. Na moje pytanie o żonę Hertę i maleńką Werę usłyszałam tylko: „Ha! Wiem tylko co moja mama mówiła: „Ja żałowałam, że przynajmniej Wery nie wzięłam, bo może by…” 🙁 I więcej mama nie dodawała. Sama wiem z innych plotek, że Herta i Wera zostały zadenuncjowane i wojny nie przeżyły. Rozmawialiśmy se z panem Bolkiem ze 2 godziny. Opowiadał jak to jego starszy brat ponoć wymykał się do Werki, bo byli dziećmi i bardzo się lubili. No i że Aronade bardzo bogaci byli. Na odchodnym jeszcze raz mnie zapytał: „Po co dziołcho w tym grzebiesz?” No grzebię, by oddać hołd żydowskim ofiarom z Rybnika. Tylko tyle i aż tyle.

Nurtowała mnie jeszcze data śmierci Fritza. Dzięki uprzejmości pani z USC (bez protekcji się nie obeszło, bo RODO SRODO ;-)) wiem, że Fritz nie zmarł/zginął w Rybniku, gdyż jego aktu zgonu u nas nie ma. Najpewniej było to w tych Woszczycach.
Tak więc reasumując. Tablica upamiętniająca Fryderyka Aronade na pomniku żołnierzy września nie jest właściwa, gdyż nie zginął jako wojak. On nie bronił Rybnika, a uciekał przez hitlerowskim najeźdźcą. Być może znalazł się w miejscu, gdzie byli nasi żołnierze i ich wzięto do niewoli a jego kropnięto, bo był Żydem. A może dostał przypadkową kulką. Może chciał wrócić stamtąd do domu i się nie udało. Na pewno był w tragicznej sytuacji i potwornym stanie ducha drżąc o zostawioną rodzinę oraz o siebie. Niewłaściwa jest data jego śmierci na pomniku. Czy jego tablica powinna tam być wśród innych, nie mnie oceniać. Kiedyś popełniono błąd i zrobiono z niego żołnierza i teraz chyba nie ma sensu tego zmieniać. Prawda jest jednak inna. Fritz był cywilną ofiarą. Takich w mieście było więcej i nie są wymienieni jako obrońcy, jak bohaterski Jan Kotucz.

Niejasne są jeszcze okoliczności zaginięcia jego ojca Alfreda Aronade. Po wojnie, jeden z ocalałych członków dalszej rodziny poszukiwał o nim informacji w prasie polskiej. Podawał wówczas, iż ostatnie wieści od Alfreda były z 1943 roku z dalekiej Rosji. Tak jakby Alfredowi udało się uciec na Wschód, ale nie udało się dotrwać końca wojny. To akurat nie jest dziwne, bo swój wiek miał, a ruski Daleki Wschód to sami wiecie…

Firmę Aronadych w czasie wojny miał w zarządzie komisarycznym volksdojcz. A kamienice przeszły na skarb państwa w 1957 roku.
Dziś mija 80. Rocznica zamordowania Fryderyka Aronade, którego zwłoki prawdopodobnie spoczęły na cmentarzu żydowskim, na którym po wojnie pochowano żołnierzy Armii Czerwonej. Choć nie należy mu się tabliczka żołnierska, to należało mu się upamiętnienie z mojej strony. Córka Wera i żona Herta zostały na pewno spalone w obozie zagłady i im też należy się upamiętnienie. Po Aronadych zostały nam przepiękne kamienice w centrum miasta, kilka dokumentów w archiwum, jakieś anonse w starej prasie i kilka kupionych przeze mnie starych druków.

NIECH DUSZE ICH BĘDĄ ZWIĄZANE W WĘZEŁ ŻYCIA

P.S. A kokietka Thea Priester dobrze wyszła na tym, że nie wyszła za Fritza. Jej udało się wojnę przeżyć. O tym jednak już nie dziś.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Piękni i młodzi – Fritz Aronade została wyłączona
9 listopada 2018

U nas tej nocy nie było, ale…

U nas Kristallnacht nie było, ale… doświadczyli jej dwaj nasi rabini.

Dr Artur Rosenthal


Był czwartym z kolei rybnickim rabinem. Urodził się 8 października 1885 r. w Saksonii. Jego ojcem był dr Ludwig A. Rosenthal, również rabin i przywódca duchowy społeczności żydowskiej w Berlinie, Köthen oraz Rogoźnie (Rogasen). Życie oraz działalność Arthura Rosenthala są dobrze udokumentowane dzięki jego córce, Judith Rosenthal (po mężu Helfer). Przekazała ona Instytutowi Leo Baeck’a w Nowym Jorku kolekcję zachowanych dyplomów, pism oraz rodzinnych dokumentów, które dzięki temu, że zostały zdigitalizowane, są również dostępne w Internecie. Choć ten niezwykły zbiór nie zawiera zbyt dużo informacji na temat pobytu Rosenthala w Rybniku, to bezsprzecznie jest unikatowy i z całą pewnością można stwierdzić, iż po żadnym z rybnickich rabinów nie zachowało się aż tyle informacji.
Arthur Rosenthal studiował w Berlinie oraz Heidelbergu, gdzie w  1912 r. obronił doktorat z filozofii. Egzamin rabinacki zdał w sierpniu 1915 r. Rybnicki rabinat objął 1 sierpnia 1918 r. Z licznych zaświadczeń wystawionych przez różne berlińskie instytucje wynika, iż przed przybyciem do Rybnika pracował jako nauczyciel religii oraz kaznodzieja aż do momentu powołania do wojska. Zarząd berlińskiej gminy żydowskiej polecał go jako wyśmienitego wykładowcę. W Rybniku, oprócz pełnienia funkcji rabina, pracował jako nauczyciel religii. Z pisma Zarządu Gminy Żydowskiej w Rybniku z 1 lipca 1919 r. wynika, iż był dyrektorem miejscowej szkoły religijnej. Jego działalność rozciągała się na zajęcia dydaktyczne we wszystkich rocznikach wyższej szkoły dla dziewcząt, a także w gimnazjum. Członkowie Zarządu Gminy (podpisani: Aronade, Brauer oraz Priester) w rzeczonym piśmie nadto podawali, iż: Jego pedagogiczne zdolności prowadzenia zajęć lekcyjnych umożliwiają mu adekwatne obchodzenie się z młodzieżą i dziećmi, jak również pouczająco i wychowawczo wpływają na dorastającą młodzież. Założył bibliotekę szkolną oraz utworzył związek młodzieży żydowskiej, czym zasłużył sobie na stałe uznanie. Podpis miał bardzo elegancki jak widać  😀

Na podstawie listu, podpisanego przez zarząd naszej gminy, możemy wnioskować, iż Rosenthal opuścił Rybnik przed majem 1920 r. i wrócił do Berlina, gdzie mieszkały cały czas jego żona i córka. Jeszcze będąc w Rybniku, wysyłał do nich pocztówki z wizerunkiem miasta, na jednej z nich odręcznie wskazując dom, w którym mieszkał. Obecnie tego budynku już nie ma. Pocztówka ta znajduje się w zasobach Instytutu Leo Baeck’a w Nowym Jorku. Prawdopodobnie ostatnim akordem jego rabinatu w Rybniku był odczyt na temat mesjanizmu, który wygłosił 20 marca 1920 r.

W Berlinie Rosenthal przebywał dwa lata, by po raz drugi wrócić na Śląsk (już po jego podziale) 13 czerwca 1922, gdzie objął posadę rabina i nauczyciela religii w Bytomiu. Ostatecznie wyjechał z Górnego Śląska w październiku 1924 r. Listy polecające wystawione przez Gminę Żydowską w Bytomiu również świadczą o tym, że był osobą wielce zasłużoną, szanowaną i lubianą. W latach 1924–1939 był rabinem i duchowym liderem w Berlinie-Lichtenbergu.

Przeglądając listy, notatki, pamiętnik, rysunki czy zdjęcia z kolekcji Arthura Rosenthala i jego córki Judith Helfer (1915–2002) na stronie Instytutu Leo Baecka, od razu daje się zauważyć, że był bardzo rodzinny i kochany przez najbliższych. W 2013 r. Muzeum Żydowskie w Berlinie zrealizowało projekt pt. Początek końca żydostwa niemieckiego (The beginning of the end of German Jewry), w którym m.in. omówiono dwa niezwykle wzruszające, pełne miłości, ale i obaw o przyszłość wiersze, napisane przez Arthura dla swej żony Ilmy. Pierwszy z nich powstał w maju 1933 r., po dojściu Hitlera do władzy i z okazji urodzin Ilmy, drugi zaś już w Anglii, do której rodzinie Rosenthalów udało się wyjechać w 1939 r. (na poniższym zdjęciu rabin wraz z żoną w 1939 r.)

Zanim jednak doszło do emigracji, Arthur Rosenthal był naocznym świadkiem i niejako uczestnikiem Nocy Kryształowej. Dramat tamtego wieczora i nocy opisała po latach córka Judith: Miało to miejsce 9 listopada 1938 roku, zadzwonił dzwonek i zanim zorientowaliśmy się, o co chodzi, dwóch nazistów w brunatnych koszulach wdarło się do apartamentu rodziców, żądając, by mój ojciec – rabin w Berlinie-Lichtenbergu poszedł z nimi. Czuliśmy, że możemy go już nigdy więcej nie zobaczyć. Czekaliśmy jakby ogłuszeni, w ciszy i udręce. Dawno już zapadła noc – czekanie było nie do zniesienia. Około 3 nad ranem usłyszeliśmy jak ojciec wraca do mieszkania. Nigdy jeszcze nie widziałam taty w takim stanie: zazwyczaj przyjazny, z lekkim uśmiechem na twarzy, teraz był sino-popielaty i wydawało się, że nie widzi ani mamy, ani mnie. Bardzo powoli poszedł prosto do swojego gabinetu, zamknął drzwi i nie chciał, byśmy widzieli jego załamania po tym, co się stało w synagodze, gdy naziści zmusili go do oglądania spektaklu. Z racji tego, że ta synagoga nie była budynkiem wolnostojącym, a otaczały ją bloki mieszkalne, to naziści podarli święte dla Żydów zwoje Tory, następnie je podpalili, tak jak się podpalało człowieka na stosie, zmuszając ojca, by był świadkiem tego potwornego widoku. Potem dzikimi uderzeniami zniszczyli przepiękne meble w synagodze, zamieniając to święte miejsce w ruinę. W końcu puścili go do domu – człowieka, który już nigdy nie był sobą, po tym co musiał oglądać .
W Londynie, w którym znalazła się cała rodzina jeszcze przed wybuchem II wojny, Rosenthal nie potrafił znaleźć pracy. Od czasu do czasu dawał lekcje korespondencji dzieciom. Po ok. 12 latach pobytu w Wielkiej Brytanii cała rodzina przeprowadziła się za ocean – do Nowego Jorku, gdzie krótko potem dr Arthur Rosenthal zmarł. Do końca swego życia nie potrafił się pogodzić ze śmiercią niemieckiego żydostwa; jego żona przeżyła go o 24 lata. Ukochana córka, dla której, będąc w Rybniku, pisał pamiętnik i wysyłał pocztówki, zmarła bezdzietnie w 2002 r.

Dr David Dagobert Nellhaus

Kolejnym rabinem, który przeżył Noc Kryształową był Dagobert Nellhaus. Jego rybnicki rabinat był również krótki, co niewątpliwie spowodowane było zmianami politycznymi na mapie Europy. Dr David Dagobert Nellhaus pełnił funkcję rybnickiego rabina około 12 miesięcy. Przyszedł na świat 2 stycznia 1891 r. we Wrocławiu, jako syn kupca Emila Nellhausa. Tam też ukończył gimnazjum, naukę kontynuował na miejscowym uniwersytecie oraz uczelni w Erlangen (Bawaria). Tamże uzyskał promocję naukową. W trakcie I wojny światowej służył w wojsku niemieckim, został ranny w 1915 r., w 1917 pracował jako bibliotekarz w rodzinnym mieście, a w latach 1917–1918 był pomocnikiem rabina polowego. Za męstwo na polu walki został odznaczony żelaznym krzyżem (Eisernes Kreuz). Po wojnie kontynuował studia i ostatecznie zdał egzamin rabinacki w 1922 r., czyli gdy pracował w Rybniku, nie miał jeszcze stosownego certyfikatu. Swój samodzielny, czyli rybnicki, rabinat rozpoczął prawdopodobnie w październiku 1920 r. W zasobach wspomnianego już Instytutu Leo Baecka znajdują się oryginalne zapiski Nellhausa, m.in. skorowidz alfabetyczny do zapisywania wydarzeń, w których uczestniczył od początku lat dwudziestych. Najstarsza data, już nie dotycząca Wrocławia, to 29 września 1920 r. Pod literą G Nellhaus zapisał, iż w tym dniu miał miejsce jubileusz (Jahrestag) osoby z Wodzisławia Śląskiego (Loslau) o nazwisku Gruschka. Należy założyć, że w tym czasie Nellhaus przebywał już w tej części Górnego Śląska i przymierzał się do objęcia funkcji rabina w Rybniku, co stało się w połowie października 1920 r. Już 22 i 23 października umieścił w skorowidzu informację o rybnickich uroczystościach z okazji bar micwy trzech żydowskich chłopców z rodzin Guttmannów, Wolffów i Berlinerów .
Z punktu widzenia historii rybnickich Żydów niezwykle interesujący jest wpis pod literą H z 19 maja 1921 r. Otóż Nellhaus na tej stronie skorowidza dodał zapisek: Haase, Felix, dr, 1921.19.V, pogrzeb zmarłego Rudolfa, R. Litera R w tym przypadku to skrót dla Rybnika, w innych miejscach pisał pełną nazwę miasta, raz użył skrótu Rybn. Okoliczności śmierci Rudolfa Haase oraz historię tej rodziny opisywałam już wiele razy. W skorowidzu alfabetycznym Nellhausa są też adnotacje np. o uroczystości 50. urodzin Adolfa Aronade (22 maja 1921 r.), 80. urodzin Adolfa Priestera (27 lutego 1921 r.). Ostatni wpis odnoszący się do Rybnika dotyczy bar micwy w rodzinie Maxa Rottera (18 czerwca 1921 r.) .
Należy więc przypuszczać, iż w drugiej połowie czerwca 1921 r. rabin D. Nellhaus opuścił Rybnik. Jego rabinat był więc bardzo krótki, nie trwał bowiem jednego roku. Przypadł na czas plebiscytu oraz III powstania śląskiego. Rabin był świadkiem wyjazdów rybnickich Żydów i tak jak swój poprzednik opuszczał miasto, gdyż czuł się Niemcem, dla którego nie było miejsca w Rybniku, który po powstaniu miał zostać przyznany Polsce. Bezsprzecznie Szczecin (Stettin), do którego wyjeżdżał, był w 1921 r. dla Nellhausa, niemieckiego patrioty, weterana I wojny i rabina, miejscem bezpiecznym, bardziej prestiżowym, a przede wszystkim niemieckim.
Od września 1921 r. objął w Szczecinie posadę nauczyciela religii, a od 1 listopada został rabinem w tamtejszej gminie, liczącej wtedy ok. 3 tys. Żydów; w kwietniu 1924 r. ponownie zmienił miejsce zamieszkania i został rabinem w Jeleniej Górze (Hirschberg). W latach 1931 – 1938 był rabinem, publicystą oraz liderem społeczności w Pirmasens. I to tam musiał patrzeć na palącą się synagogę, której resztki po jakimś czasie rozebrano (poniższe zdjęcia pochodzą ze strony http://www.alemannia-judaica.de/pirmasens_synagoge.htm).

Po Nocy Kryształowej, w listopadzie 1938 r., został aresztowany i internowany w obozie koncentracyjnym w Dachau. Udało mu się uzyskać wolność i prawdopodobnie dzięki temu, iż jeden z jego nastoletnich synów przebywał wówczas w USA, cała rodzina (żona Minna oraz trójka dzieci) otrzymała wizy amerykańskie i wypłynęła na statku SS „Europa” z Bremen do Nowego Jorku .
W Stanach Zjednoczonych dr Nellhaus nadal był bardzo czynny i zaangażowany w życie społeczności żydowskich. Jeszcze przed przystąpieniem Stanów Zjednoczonych do wojny starał się pomagać Żydom, którzy zostali w Niemczech. Po przybyciu do Ameryki jakiś czas był rabinem w Terre Haute (Indiana). W latach 1940–1941 był pracownikiem Jewish Publication Society, następnie m.in. pracownikiem fabryki obuwia w Haverhill oraz szpitala żydowskiego w Roxbury, nauczycielem w żydowskiej gminie Kehillath Israel, asystentem bibliotekarza w seminarium dla nauczycieli hebrajskiego (na Brooklynie). W latach 1943–1973 był rabinem w Towarzystwie Pomocy Wzajemnej dla Imigrantów w Bostonie (pełniąc posługę z okazji świąt i w czasie pogrzebów). Od 1964 r. służył jako rabin w Hebrajskim Centrum Rehabilitacyjnym dla osób w podeszłym wieku. Do końca życia udzielał się w wielu stowarzyszeniach i przedsięwzięciach, prowadził rozległą korespondencję z mnóstwem osób z całego świata. Zmarł w wieku 89 lat – we wrześniu 1980 r., w mieście Roslindale (USA), gdzie mieściło się wspomniane centrum rehabilitacyjne. Jako ciekawostkę muszę dodać, iż jego synowie służyli w czasie wojny w armii amerykańskiej. Potomkowie rabina żyją do dziś w USA.

Obydwaj, krótko związani z Rybnikiem, rabini przeżyli ten straszny czas listopadowych pogromów i udało im się wyjechać. Na szczęście. Na ich oczach niszczono niemieckie żydostwo, na ich oczach palono synagogi, plądrowano sklepy, bito ludzi, wsadzano ich do obozów. Trzeba prosić niebiosa i nimi zarządzającego, by takich szklanych nocy już nigdy więcej nie było.

(Na podstawie mojego artykułu Rybniccy rabini, który ukazał się w Zeszytach Rybnickich nr 22, pt. Wyznania religijne w Rybniku i powiecie rybnickim w XIX i XX w., wydanych przez Muzeum w Rybniku w 2015 r.).

Część zdjęć ze strony: https://www.jmberlin.de/1933/de/05_16_geburtstagsgedicht-von-rabbiner-arthur-rosenthal-fur-seine-frau-ilma.php oraz z kolekcji Judith Helfer, które są w zasobach Instytutu Leo Baeck’a w Nowym Jorku.

 

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania U nas tej nocy nie było, ale… została wyłączona
26 marca 2018

O żydowskiej ochronce w Rybniku i związanej z nią rodzinie Katzów cz.2

Wracam do opowieści o żydowskiej ochronce w Rybniku (cz. 1 ➡ tu) i pracującej w niej przez ponad ćwierć wieku parze, czyli Leopoldzie i jego żonie Betty Katz. Co prawda, to on – Leopold szefował placówce, ale dla mnie to jego żona będzie główną bohaterką tego wpisu. Pierwszy raz o Betty opowiadałam w naszym muzeum przy okazji Dnia Kobiet. Dzięki temu w najnowszym wydaniu Gazety Rybnickiej jest wzmianka o tej niezwykłej kobiecie. Należy się jej to wspomnienie.

Betty pochodziła z miasta Posen, czyli Poznania. Tam przyszła na świat w 1872 r. Skończyła seminarium nauczycielskie i najprawdopodobniej w Lesznie poznała swego przyszłego, starszego o 8 lat, męża Leopolda Katza, również nauczyciela. Być może tam się pobrali. Zanim Leopold Katz objął kierownictwo w sierocińcu w Rybniku, przez jakiś czas pracował w pobliskim Ratibor. Do naszego miasta przeprowadzili się wiosną 1894 r. Ciekawostką jest, iż by Leopold mógł zostać dyrektorem placówki, musiał mieć żonę, która miała mu pomagać w pracach wychowawczych oraz administracyjnych. Betty nadawała się do tego idealnie, o czym świadczy jej całe późniejsze życie. Para zamieszkała na terenie sierocińca i po jej kierownictwem ochronka stała się nowoczesnym, przyjaznym dla podopiecznych i ważnym miejscem na mapie nie tylko Rybnika.

Sam Leopold, oprócz pracy zawodowej, angażował się w życie społeczne miasta, gdyż był przez pewien okres rajcą miejskim. Niewątpliwie świadczy to o jego znaczeniu i popularności.

Dwa lata po przyjeździe do Rybnika parze urodził się pierworodny syn Lothar, a w 1898 r. Günther.

Chłopcy wychowywali się i dorastali na terenie ochronki wraz z dziećmi, którym los zabrał rodziców. Wszystko szło swoim trybem, czasem lepiej, czasem gorzej, czyli tak jak to zwykle w życiu bywa. Aż do momentu Wielkiej Wojny, którą ludzie tak onegdaj nazywali, nie przypuszczając, że może wybuchnąć jeszcze większa wojna. Młodziutki syn Betty i Leopolda, czyli Günther został powołany do armii niemieckiej. A może sam się zaciągnął? Nie da się tego dziś ustalić. Można za to ustalić, iż zginął pod koniec wojny, tj. 23 sierpnia 1918 roku na terenie Macedonii. Miał zaledwie 18 lat. Ogromna tragedia dla rodziców. Chcąc zachować pamięć o swym synu wmurowali w sierocińcu tablicę pamiątkową oraz założyli specjalny fundusz nazwany jego imieniem (Günther Katz-Stiftung), w wysokości 3 tys. marek. Fundusz ten miał być przeznaczony dla zdolnych uczniów rybnickiego gimnazjum. Na szczęście drugi z synów żył i zgodnie z marzeniami studiował medycynę.

Niestety, koniec odległej od Rybnika wojny, to nie był koniec dramatów, z którymi musiała się zmierzyć rodzina Katzów. Choć Wielka Wojna nas, jako regionu, zbytnio nie dotknęła, to wnet miały do nas dotrzeć te małe, rodzinne, domowe wojenki, przez które dyrektor i jego żona musieli po 28 latach opuścić miasto, które pokochali. Musieli zostawić dom rodzinny, dom, w którym pomagali potrzebującym dzieciom i społeczność, z którą się zżyli. Takie pstryknięcie palcami i zmieniły się granice. Szastu prastu, pozamiatane. Tu Polacy, tam Niemcy. Starszy, czyli ten jedyny żyjący, syn miał już praktykę lekarską w przepięknym śląskim mieście Beuthen, więc rodzice postanowili tam na jakiś czas osiąść. Przedtem jednak fundusz Günther Katza przenieśli do miasta, które nadal było niemieckie. Z pieniędzy mogły korzystać dzieci z raciborskiego gimnazjum.

W Bytomiu Katzom urodził się wnuk, o czym powiadamiał ich syn – pan doktor Lothar Katz wraz z żoną Gertrud.

I tam zapewne Betty zaczęła myśleć o nowej pracy. Nie mogła siedzieć bezczynnie, a na bycie jedynie babcią chyba się jeszcze było dla niej za wcześnie. To według mnie była kobieta, która musiała pracować dla innych, dla słabszych, potrzebujących. Być może dzięki znajomościom, które zawiązała jeszcze będąc w Rybniku, wyjechała wraz z mężem do Berlina, by zatrudnić się w ośrodku dla ociemniałych. Myślę, że praca pomagała jej zapomnieć o śmierci syna na wojnie oraz o tym, że musiała zostawić Rybnik, sierociniec, dzieci, którymi się z mężem opiekowali, przyjaciół, dom i wszystko inne co zdążyli pokochać mieszkając tyle lat w małym śląskim, zielonym miasteczku.

W Berlinie niestety nadeszła kolejna tragedia. Krótko po tym, jak małżonkowie się urządzili, w wieku 62 lat zmarł Leopold. 18 października 1926 r. został pochowany na cmentarzu żydowskim Weissensee.

Betty na pewno rzuciła się w wir pracy. Została dyrektorem ośrodka dla ociemniałych w Berlinie-Steglitz. Początkowo miała 30 podopiecznych, po rozbudowie placówki potrzebujących pomocy było 50. Zarządzała też personelem medyczno-administracyjnym, który wraz z nią pracował nawet, gdy do władzy doszli naziści. Jesienią 1941 r. ośrodek dla niewidzących został przejęty przez Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy, a 19 listopada 1941 r. wszyscy mieszkańcy oraz personel musieli opuścić dom przy Wrangelstraße. Betty, wraz z ociemniałymi, którymi się opiekowała, została przesiedlona do tzw. punktu zbiorczego w Weissensee. Jako 621. znalazła się na skrupulatnie napisanej liście do wysyłki. Na liście znalazło się 1013 osób. Również Katz, geb. Falk, Betty Sara, ohne Beruf. Bez zawodu napisano. Bo jak Żydówka mogła mieć zawód?

Transport odjechał do obozu koncentracyjnego Theresienstadt 14 września 1942 r. Kilka dni przedtem Betty została zmuszona do sprzedaży swojego domu za bezcen. Dzięki różnym koneksjom, jeszcze przed 1940 r., udało jej się załatwić wizy amerykańskie dla swojego syna i jego rodziny. Amerykanie młodego lekarza jeszcze zaakceptowali, ale starszej pani już nie. Betty w obozie przeżyła ponad półtora roku. Zginęła w wieku 72 lat – 6 czerwca 1944 r. Całe swoje życie poświęciła potrzebującym, więc jestem przekonana na 100%, że i w obozie pomagała innym na tyle, na ile umiała.

Kilka lat temu, przed dawnym żydowskim ośrodkiem dla ociemniałych w Berlinie-Steglitz wmurowano w chodnik wiele Stolpersteinów. Jeden upamiętnia Betty Katz, kobietę wyzwoloną, wyedukowaną, empatyczną, społeczniczkę, tą, która do końca była z potrzebującymi, a przede wszystkim matkę, która zdołała uratować syna, dzięki czemu gdzieś tam, w okolicach Nashville, mieszkają ci, którzy noszą jej krew.

Ten poniższy rysunek, przedstawiający Betty, namalował syn Lothar w 1936 r. Pochodzi ze strony:  ➡ https://www.stolpersteine-berlin.de/de/biografie/5904

Betty nie ma swojego grobu, niech więc choć ten rybnicki wpis i berliński „Kamień pamięci” będą o niej przypominać.

A co stało się z ochronką, w której Betty przez tyle lat pracowała z mężem? No cóż. Po nastaniu Polski, Gmina Izraelicka w Katowicach uznała, że utrzymywanie sierocińca jest zbyt drogie i sprzedała budynek władzom państwowym, które urządziły w nim szkołę rolniczą. Po wojnie była w nim szkoła muzyczna, a 10 lat temu, miejsce gdzie przez 28 lat pracowali i mieszkali Katzowie zostało rozwalone i zniknęło.

Źródła:

Statistik und Deportation der jüdischen Bevölkerung aus dem Deutschen Reich, czyli strona  ➡ http://www.statistik-des-holocaust.de/list_ger_ber_gat2.html

https://www.stolpersteine-berlin.de/de/biografie/5904

Wikipedia (fot. Stolperstein Betty Katz), artykuł Marka Czaplińskiego „Sierociniec żydowski w Rybniku w latach 1893-1922”

Wycinki z prasy (Ostdeutsche Morgenpost) nadesłane przez pana Piotra Hnatyszyna z Muzeum w Zabrzu ( DZIĘKUJĘ!), Archiwum Państwowe w Katowicach i Raciborzu

Moje własne przekopki i wykopki internetowe

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania O żydowskiej ochronce w Rybniku i związanej z nią rodzinie Katzów cz.2 została wyłączona
8 września 2017

Rybnicki rabin – dr David Braunschweiger

Gdy pisałam poniższy tekst na potrzeby publikacji Wyznania religijne w Rybniku i powiecie rybnickim w XIX i XXw.,  a było to dwa i pół roku temu, w najśmielszych myślach nie przypuszczałam, że może się kiedyś do mnie odezwać wnuk rabina Braunschweigera.

Co prawda przygotowując się do konferencji oraz tegoż artykułu o rybnickich rabinach, nawiązałam kontakt z jednym z wnuków rabina Nellhausa, ale on uznał mnie być może za oszustkę i nie chciał korespondować. Strzeliłam se wtedy babskiego focha i rabina Nellhausa opisałam dość oględnie i skrótowo, czyli nie postąpiłam jak rasowy naukowiec. No cóż, nie jestem nim i se mogę strzelać fochy, gdy mnie ktoś olewa. Szukając informacji o rabinach (nawet prosiłam o pomoc czytelników ➡  Szuflady) odnalazłam również bratanka ostatniego z rybnickich rabinów – Zygmunta Kohlberga, po jakimś czasie też odezwała się do mnie pra pra wnuczka  ➡  Daniela Fraenkla. Czyli wiedziałam, że w świecie żyją potomkowie i krewni naszych rabinów i w zasadzie nie powinno mnie jakoś szokować, ani zadziwiać, że odnajduje się ktoś kolejny. A jednak. Nadal mam tą naiwną, prawie dziecięcą radość, gdy dostaję wiadomość, z której wynika, że piszący jest związany z naszymi Żydami. Tyle lat a moje oczy zawsze lekuśko napełniają się łzami, gdy czytam taki email. Ale se melodramatyczne zdanie teraz napisałam – no Łepkowska ma na noc przy mnie  😉

Wracam do wnuka rabina Braunschweigera, bo ciekawa jest historia jak trafił do mnie. Otóż tym razem nie przez Szufladę, ani Wirtualny Sztetl. Trafił przez stronę Eli Manneberga, na której jest  moja ➡ prezentacja o rybnickich rabinach, którą to dla niego przetłumaczyłam na angielski, by mógł ją zawiesić u siebie. Przy okazji powiem, iż Eli Manneberg, wnuk Josefa, napisał historię rodziny w formie książkowej oraz skrótowo w formie wirtualnej  ➡  Saga Mannebergów.

Gdy dziś ponownie czytam sobie swoje notatki o rabinie Braunschweigerze oraz artykuł w muzealnej publikacji, to widzę, jak tępa byłam i nie zwróciłam uwagi na jeden istotny fakt, o którym napisał mi wnuk rabina. Otóż David był żonaty z Louise z rodu naszych Altmannów. Nie wiem, jak mogłam być tak zamroczona, by nie zwrócić uwagi na to, co miałam u siebie od lat. Jak się ma chaos w notatkach to potem nie wiadomo gdzie szukać. Info o tym, że Braunschweiger był mężem rybniczanki było w koszulce Altmannów no i popapane. A miałam to zapisane już tak dawno…

Nie podjęłam tego tropu pisząc o Dawidzie. Dupa ze mnie i tyle. Muszę to naprawić i zająć się w końcu Altmannami, bo mnie już sumienie gryzie, że nie mają dotychczas własnej szufladki.

Na razie fragment tekstu opisujący dr. Davida Braunschweigera, który ukazał się w Zeszytach Rybnickich Nr 22, wydanych przez nasze Muzeum w 2015 r. Tekst jest bez przypisów. Część informacji pochodzi z rozprawy doktorskiej M.Borkowskiego Gmina żydowska w Opolu w latach 1812-1944; Dzieje i ludzie oraz Biographische Handbuch der Rabbiner. 

Dr David Braunschweiger
Od 1879 do 1912 r. gmina żydowska w Rybniku nie miała własnego rabina. Tak jak w poprzednich okresach, gdy rabinat był nieobsadzony, władze gminy na okoliczność wyjątkowych uroczystości zapraszały rabinów z innych miast.  Miało to np. miejsce, gdy jesienią 1893 r. otwierano w Rybniku sierociniec żydowski dla dzieci z Górnego Śląska. W uroczystości wzięli wówczas udział rabini: Cohn z Katowic (Kattowitz), Blumenthal z Raciborza (Ratibor), Loewenthal z Tarnowskich Gór (Tarnowitz) oraz Goldschmidt z Królewskiej Huty (Königshütte). Ochronka została wówczas poświęcona przez katowickiego rabina dr. Jacoba Cohna. On też, jako rabin Związku Gmin, wszedł w skład specjalnego Kuratorium nadzorującego działalność sierocińca oraz uczestniczył w obchodach rocznicowych w następnych latach funkcjonowania tej instytucji. Na co dzień potrzeby religijne wiernych zaspokajali kantorzy.
Liczba rybnickich Żydów w tamtym okresie utrzymywała się mniej więcej na tym samym poziomie, choć ich odsetek w stosunku do liczby rybniczan ogółem spadał. Żydzi byli zasymilowani ze swoimi nieżydowskimi współobywatelami, uczestniczyli w życiu społecznym i gospodarczym miasta, a wielu z nich należało do elity miasta. Czuli się Niemcami wyznania mojżeszowego, którym państwo pruskie, a następnie niemieckie przyznało pełnię praw. Emancypacja doprowadziła do zaakceptowania zmian i reform w judaizmie, a co za tym idzie, liberalniejszego traktowania praktyk religijnych. Przełożyło się to tym samym na wybór następnego rabina.
Jeśli bowiem dwóch pierwszych rabinów Rybnika można uważać za konserwatywnych, to już trzeciego z nich, czyli Davida Braunschweigera, należy uznawać za liberała i zwolennika asymilacji. Urodził się 8 sierpnia 1875 r. w Würzburgu; jego ojcem był historyk dr Moses Braunschweiger. Gimnazjum ukończył w rodzinnym mieście, dalszą naukę kontynuował w Berlinie na uniwersytecie oraz uczelni rabinicznej, którą skończył w roku 1911, otrzymując dyplom rabina, choć wówczas przebywał już na stałe na Górnym Śląsku.

Tytuł doktora uzyskał na uniwersytecie w Bonn. W latach 1900–1912 był pomocnikiem rabina oraz nauczycielem religii w liceum, gimnazjum oraz szkole dla dziewcząt w Katowicach. Być może to katowicki rabin Cohn, odwiedzający co jakiś czas Rybnik, polecił Braunschweigera, bowiem w 1912 r. został on mianowany tutejszym rabinem, zapewne i nauczycielem religii, a w roku następnym był już członkiem zarządu rabinów górnośląskich. Jego rybnicki rabinat przypadał głównie na czasy I wojny światowej. Braunschweiger w czasach późniejszych, czyli po wyjeździe z Rybnika, był znany z licznych wystąpień oraz angażowania się w sprawy polityczne (choćby w trakcie plebiscytu w 1921 r., gdy aktywnie działał po stronie niemieckiej), można więc przyjąć, iż i tutaj był niezwykle aktywny oraz twórczy. Dzięki informacjom publikowanym w Rybniker Kreisblatt (rok 1914), czyli tygodniku wydawanym przez starostwo rybnickie, wiemy, iż finansowo wspierał Czerwony Krzyż oraz wojsko, ofiarowując żołnierzom książki. Należy podkreślić, że rybniccy Żydzi brali udział w wojnie, byli odznaczani za męstwo, ginęli na jej frontach. Prawdopodobnie więc Braunschweiger, będąc w Rybniku, koncentrował się na niesieniu otuchy rodzinom, które w jakikolwiek sposób ucierpiały w czasie Wielkiej Wojny. Jeszcze przed zakończeniem działań wojennych opuścił Rybnik i objął rabinat oraz posadę nauczyciela religii w Opolu w lipcu 1918 r. W Opolu mieszkał i pracował aż do swojej śmierci 2 maja 1928 r. W trakcie opolskiego rabinatu angażował się w Loży Wolności (Freiheit-Loge), w stowarzyszeniu żydowskich klubów literackich (jüdischen Literaturvereine), wygłaszał wiele odczytów, startował, z partii liberalno-konserwatywnej, w wyborach do Pruskiego Związku Krajowego Gmin Żydowskich (Preußischen Landesverbandes jüdischer Gemeinden).

 

Dr Braunschweiger był osobą bardzo poważaną i cenioną. W Biographische Handbuch der Rabbiner podano, iż został pochowany na cmentarzu w Strzelcach Opolskich (Gross Strehlitz). Jeśli jest to informacja prawdziwa, to grób rabina nie zachował się do naszych czasów, bowiem cmentarz ten został zniszczony w czasie II wojny światowej i ostatecznie zlikwidowany w latach sześćdziesiątych XX w.

Dziś wiem, że jego żona Louise geboren Altmann zdołała wyjechać z faszystowskich Niemiec. Przez Kubę dostała się do Anglii, gdzie mieszkała już ich córka. Bardzo ucieszyło mnie również potwierdzenie tego, co już dawno temu wysznupałam. Potomkowie siostry Louise – Hannach mieszkają w USA.

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Rybnicki rabin – dr David Braunschweiger została wyłączona