9 listopada 2022

Rybniczanka, która była świadkiem Nocy Kryształowej

Urodziła się w Rybniku przy Schloßstrasse 23 maja 1900 r. Rodzice rok przed jej narodzeniem stracili maleńką córeczkę Getrude, więc przyjście na świat kolejnego dziecka było oczekiwane przez całą rodzinę. Jej kwilenie, pierwsze gaworzenie, potem nieporadne kroczki pozwalały mamie Betty choć trochę zapomnieć o utracie niespełna trzyletniej pierwszej córki.

Dzieciństwo miała szczęśliwe. Dorastała w miłości, choć gdy urodził się braciszek Fritz, to tak po dziecięcemu była lekko o niego zazdrosna. Tatuś hołubił syna, ale miłość mamusi jej wszystko rekompensowała. W ogromnym mieszkaniu z ciężkimi i bogatymi meblami goniła raczkującego Fritza, bo mamusia zawsze prosiła, by miała na niego oko. Gdy była już dziesięcioletnią dziewczynką, trafiało jej się pilnować maleńkiej ➡ kuzynki Doris, która urodziła się wujkowi Adolfowi i cioci Klarze. Ciocia Klara była siostrą mamy a wujek bratem taty. Wszyscy razem obchodzili ważne święta, cieszyli się z nowej kamienicy, którą wujek wybudował na Ringu, a gdy dumnie paradowali zieloną Promenadestrasse, to Ona czuła się taka ważna, że to właśnie jej powierzano pod opiekę rozdokazywanego brata i małą Doris w wielkim wózku.

W maju 1912 r. skończyła 12 lat. Pewnego dnia tatuś zawołał do swego gabinetu. Powiedział jej, że jest już dużą dziewczynką i powinna wiedzieć, że mamusia od jakiegoś czasu jest chora, ale nie wolno z nią na ten temat rozmawiać, by jej nie martwić. Może się też zdarzyć, że Mutti wyjedzie do szpitala i wtedy ona będzie musiała pełnić rolę gospodyni w domu. Wybiegła szybko na zaplecze rodzinnej palarni kawy, gdzie zawsze się chowała, gdy miała jakieś zmartwienie. Łkała tam przez kilka godzin niezauważona przez nikogo. Znalazła ja dopiero służąca, zabrała do domu i przez następną godzinę tuliła i pocieszała. Nie będzie tak źle, moja śliczna. Pani wyzdrowieje.

Spełniły się słowa taty. Mutti co jakiś czas trafiała do szpitala, z którego wracała coraz bardziej smutna i słaba. Ona ukradkiem podsłuchiwała rozmowy dorosłych i wiedziała, że tata załatwił dobrego lekarza w Breslau. O tym Breslau to mamusia i Tante Klara nie raz z zachwytem opowiadały. Teraz ta nazwa jej się źle kojarzyła. Jesienią 1912 r. tato zawiózł tam mamę. Starała się jak mogła, by dom był posprzątany, ośmioletni braciszek się uczył i by wszystko było tak, jakby mamusia sobie życzyła.
12 listopada wieczorem przyszedł telegram ze złą nowiną. Ciocia Klara dostała histerii, a tato zamknął się sam w swoim ciemnym pokoju. Ona poszła do kuchni, gdzie Fritz akurat podkradał smakołyki kucharce i powiedziała bratu: Mutti umarła. Na dworze padał mocny listopadowy deszcz, że przez okno nie było nawet widać latarni przy synagodze. Dusiły ją łzy i zapach kawy z palarni na dole. Nienawidzę listopada, pomyślała.

Niecałe dwa lata później tatuś się ponownie ożenił. Była wkurzona i miała za złe bratu, że po powrocie ze szkoły opowiada macosze o swoich kolegach, o nauczycielach, czy kolejce pod ich sklepem. Przez dwa lata od śmierci mamy poczuła się gospodynią, a tu nagle wszystko wywróciło się do góry nogami. Tata się zmienił, brat był coraz bardziej złośliwy, jedynie z Tante Klarą znajdowała wspólny język. W gestach, ruchach, a nawet z głosu przypominała jej mamę.
Miała 14 lat i postanowiła sobie, że gdy tylko będzie mogła to się z tego domu wyprowadzi. Nie zniesie panoszenia się obcej kobiety w miejscach, gdzie jeszcze był zapach mamy. Jeszcze ta wojna w Europie!

Ojciec w końcu uznał, że lepiej będzie dla córki oraz nowej żony, gdy tą pierwszą wyśle gdzieś dalej w głąb Niemiec na dalszą naukę, lub poszuka jej dobrej pracy. Tym bardziej, że żona była w ciąży, a atmosfery w domu nie można było określić jako dobrą. Miała niecałe 22 lata, gdy opuszczała Rybnik. Zresztą nie była jedyną, która stąd wyjeżdżała. Wnet władzę mieli objąć Polacy. Dała się namówić na ostatnie zdjęcie rodzinne z tatą, bratem Fritzem, macochą i kolegami Fritza. Donosiła kawę, więc wolała być z boku stołu. Już siedziała na walizkach i marzyła o wielkim świecie.

Wkrótce dotarła do Monachium. Była dobrą modystką, więc szybko znalazła pracę. Chciała wszystkim udowodnić, że da sobie radę w tym wielkim München. Gdy wpadła w oko, starszemu o 24 lata, Jakobowi, nie zastanawiała się długo. Bez wahania przyjęła oświadczyny tego kupca z podpoznańskiego Miłosławia i 23 sierpnia 1923 r. została panią Kaphan. Nie chciała ślubu w Rybniku. O nie!
Gdy nadszedł listopad wszyscy dookoła gadali o jakimś Hitlerze, o wiecach w piwiarniach i strzelaninach. Mąż, który był dwa razy ranny na wojnie i swoje już widział uspokajał ją, że to nic poważnego. Na szczęście uczestników puczu z 9 na 10 listopada 1923 r. aresztowano i jako tako wszystko wróciło do normy.
Cały listopad, dwa lata później, przeleżała w łóżku, bo to zalecił lekarz, obawiając się przedwczesnego porodu. Znowu ten pechowy listopad! 27 grudnia 1925 r. w mieszkaniu przy Reitmorstraße 53 urodziła syna Kurta Tobiasa. Do Rybnika wysłała tylko lakoniczny telegram. Tam i tak bardziej interesowano się jej przyrodnim bratem Wernerem, który miał już 3 latka.
Na początku lat 30-tych pojawił się znowu ten Hitler. Nastrój dookoła był bardzo ponury. Dla ponad 9000 Żydów mieszkających w stolicy Bawarii nadchodził straszny czas. Przerażały ją nagłówki gazet i wolała nie słuchać politycznych dywagacji męża. Niestety, stało się to co stało. Jakob ją czasem namawiał, że może wyprowadzą się do Polski, do Rybnika, ale zaraz ucinała takie dyskusje. Jakoś to będzie i dadzą sobie radę, powtarzała uparcie.
Kazano im wyrobić nowe dokumenty, gdzie wbito obowiązujące pieczątki. Kurt Tobias miał takie same pucułowate policzki jak ona…

Było coraz gorzej, wręcz strasznie. Ponoć Hitler nie mógł znieść widoku wielkiej synagogi, więc została zniszczona już w czerwcu 1938 r. Nadszedł listopad i zbliżała się 26. rocznica śmierci Mutti. 9 listopada odbywało się doroczne spotkanie nazistowskich „starych bojowników” z Hitlerem, upamiętniające nieudany pucz z 1923 roku. To co stało się tej nocy z 9 na 10 listopada zostało nazwane Kristallnacht, czy Reichspogromnacht.
Listopadową nocą patrzała ukradkiem zza zasłon i widziała rozwalane sklepy, domy modlitwy, bibliotekę żydowską, palone książki i żydowski dobytek. Jak bardzo tęskniła za latarniami w Rybniku. Od tej nocy czuła, że stanie się najgorsze. Rano miasto wyglądało jak po wojnie. Gdy przechodziła obok zniszczonej synagogi czuła przerażający strach.

W 1940 r. cała trójka musiała się wyprowadzić ze swego mieszkania. Zakwaterowano ich przy Robert-Koch-Straße 1 wraz z wieloma innymi monachijskimi Żydami. 4 kwietnia 1942 r. szesnastoletniego Kurta Tobiasa wywieziono do okupowanej Polski. Znalazł się na liście transportowej do getta w Piaskach pod Lublinem. Zamordowano go prawdopodobnie w Bełżcu.

Kilka dni później ona z mężem, na krótko, znalazła się w obozie internowania przy Clemens-August-Straße 9. Po trzech miesiącach, tym samym transportem wywieziono ich do Theresienstadt. Jakoba zamordowano 9 lipca 1944 r. Miał 68 lat.

Ją wsadzono do pociągu, który ruszył do Auschwitz. Było to 9 października 1944 r. W tym transporcie było 1600 Żydów. 1557 zamordowano. Ją też.

Nazywała się Bertha Charlotte Aronade, po mężu Kaphan.

Kilka lat temu grupa osób zaangażowanych w upamiętnianie monachijskich Żydów przed kamienicą, w której Bertha mieszkała z synem i mężem wmurowała w chodnik tzw. Storpensteiny, czyli „kamienie pamięci”. A w 2020 r. na tej samej kamienicy, w rocznicę Nocy Kryształowej, pojawił się portret Berthy. Zdjęcie rybniczanki, która była świadkiem najgorszego i najgorszego doświadczyła.

Wojny nie przeżył ani jej ukochany brat ➡ Fritz, ani jej przyrodni brat Werner, ani jej tata Alfred Aronade, ani jej macocha. Zamordowano również bratową Hertę oraz śliczną bratanicę Werę.

Zdjęcia pochodzą ze strony:
gedenkbuch.muenchen.de, Wikipedii oraz dzięki uprzejmości Terry’ego Swartzberga z Monachium.

 

Czytelniku, jeśli uznałeś, że ten tekst był w jakiś tam sposób ważny, to ➡ możesz mi postawić kawę, z której słynęła palarnia taty Berthy. 

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rybniczanka, która była świadkiem Nocy Kryształowej została wyłączona
6 października 2022

Saga Pragerów (cz. 1)

Na początku 2015 r. zaczęłam opisywać rodzinę Haasych. Zajęło mi to cały rok. Pomijałam w tej familii odgałęzienia, o których niewiele wiedziałam, bądź które za bardzo mnie nie interesowały, a i tak wyszło kilka odcinków, czy też rozdziałów „Epopei Haase”. Wielokrotnie przy okazji opisywania któregoś z członków tej rodziny wymieniałam inny znany rybnicki ród – Pragerów – choćby z racji powiązań przez śluby.
Ponoć nasze miasto, w ramach programu „poznajhistorie.pl” zamierza upamiętnić kilka osób, w tym Abrahama Pragera, jako jednego z ważniejszych obywateli Rybnika na przełomie XIX i XX w. Poproszono mnie o przekazanie jakichś faktów z jego życia czy też bliższych danych i okazało się, że wiem na jego temat wielkie nic (porównując oczywiście z innymi Żydami z naszego miasta). Składając do kupy różne informacje o Abrahamie wpadł mi do głowy pomysł, by cały ród Pragerów usystematyzować i postarać się jakoś opisać.

Już wiem, że łatwo nie będzie, bo rodzina ta była o wiele bardziej rozgałęziona od Haasych. Poza tym Haasymi zajmowałam się przez lata i prawie wszystkie informacje miałam zgromadzone – pisanie więc było w miarę proste. Wyzwania trzeba jednak podejmować a nie cudować, że „brak danych”. Mam nadzieję, że się one znajdą w trakcie pisania i powyskakują z różnych stron. A może i jakiś potomek się odezwie (oprócz jednego, którego znam od lat). Niestety, potrzebna będzie inwestycja w dolarach, co przy ostatniej informacji, że amerykańska waluta przekroczyła 5 zetów, trochę zaboli. Jednak bez opłacenia serwisu „ancestry.com” nie uda się raczej ustalić losów rybnickich Pragerów i ich dzieci czy wnuków.

Zacznę delikatnie i bez fajerwerków 😉 od Simona Pragera, gdyż to on dał początek rodowi. Wiem, wiem. Nie był pierwszy, bo miał ojca i matkę, i dziadków i pradziadów, ale to jego imię jest wymienione jako obywatela pruskiego, który na mocy edyktu emancypacyjnego z 1812 r. przyjął nazwisko Prager i został wymieniony jako obywatel miasta Rybnika. Jest więc dla mnie praprzodkiem rodu. Urodził się w 1771 r., co udało mi się ustalić na podstawie wpisu do rejestru zgonów. Zmarł w Rybniku w 1851 r. w wieku 80 lat. Czyli musiał uczestniczyć w otwieraniu nowej synagogi, co jak przypomnę miało miejsce w 1848 r. Tak nawiasem mówiąc, to słusznego wieku dożył jak na połowę XIX w.

Przy zgonie podano, że był kupcem. Czym handlował te dwieście lat temu na pewno nie ustalę, choć podejrzewam, że były to tekstylia. Za to wiem, że jego żoną była Rachela (Rosalie) i miał co najmniej 3 synów. I właśnie jeden z tych synów wykorzystał majątek taty i dał podwaliny pod bogactwo następnych pokoleń rybnickich Pragerów, mieszkających w mieście aż do początku lat dwudziestych XX w. Tym synem był, urodzony mniej więcej w 1803 r., Moritz. Dwaj pozostali nazywali się Wolff (Wilhelm) oraz Salomon.
W tamtych czasach, wraz z garbarzem ➡ Efraimem Haase, doszli do wniosku, że może dobrze byłoby pożenić ich dzieci. Jak ustalili tak zrobili. I tak dwaj starsi synowie Simona Pragera wzięli za żony córki Efraima Haase. Moritz ożenił się z Evą, a Wolff z ➡ Charlotte. Ta druga to jedna z bohaterek epopei o Haasych. Jej cudem odnaleziona kilkanaście lat temu macewa do dziś przypomina o tym, że w naszym mieście mieszkali Żydzi i wygumkować się tego nie da. Przez śluby dwóch braci z dwoma siostrami dwie ważne dla miasta familie połączyły się więzami rodzinnymi i zapewne finansowymi. 

Najmłodszy z braci – Salomon się wyłamał (choć Haase miał jeszcze pełno córek na wydaniu) i wziął sobie żonę z poza Rybnika. Była nią Jette Dresdner z Bytomia. Tam też Salomon się wyprowadził i tam zmarł w 1866 r. Jego linię raczej pominę.

Kolejny odcinek Pragerowej sagi, który może ukaże się w listopadzie, dotyczyć będzie Moritza, założyciela tzw. fabryki modrych druków, która pod koniec XIX w. miała filie w wielu miastach Europy. Moritz będzie tym, który kupi na rybnickim Rynku nieruchomości, przez wielu do dziś zwane „na Pragerowym”. To on wyprowadzi małą fabryczkę na wielkie wody i to jego imię będzie używane w nazwie firmy wiele lat po jego śmierci. 

Na razie pisanie odstawiam i zanurzam się w Internety w poszukiwaniu informacji 🙂 a Ty czytelniku możesz mi postawić kawę ➡ Kawa dla Małgosi

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Saga Pragerów (cz. 1) została wyłączona
1 września 2022

Przedwojenni kantorzy

W religii żydowskiej kantor (chazan) to wokalista oratoryjny, który zwykle towarzyszy rabinowi w praktykach religijnych i bierze udział w uroczystościach pogrzebowych. Zwyczajowo przewodzi modlitwom w bożnicy. Do jego obowiązków należy: wykonywanie czynności duchownych oraz zaspokajanie religijnych potrzeb wiernych swej gminy przez m.in. odprawianie nabożeństw, wypełnianie posług religijnych, nadawanie imion, udzielanie ślubów, grzebanie zmarłych.

Pod koniec sierpnia 1930 r. z Rybnikiem pożegnał się kantor Gustaw Hahn. Od pierwszego września zamierzano zatrudnić nowego, szukając kandydata poprzez ogłoszenia w prasie.

Odchodzący kantor urodził się w naszym mieście w 1874 r. jako syn miejscowego kupca Jonasa i Dorel z Wielowsi. Jest wielce prawdopodobne, że nie mieszkał w Rybniku przez cały ten czas. Uważam, że jeszcze przed podziałem Górnego Śląska wyjechał stąd, tak jak zresztą większość jego rodziny (rodzice, siostry i chyba brat).

Niewiele wiem o jego życiu. Zakładam, że od czasów rabina Braunschweigera, czyli od końca pierwszej wojny światowej był poza Rybnikiem. Nie miał więc okazji, jeśli moje założenia są słuszne, przyglądać się pracy dwóch kolejnych rabinów-meteorów. Tak sobie ich nazwałam, gdyż trafiali do nas na krótki okres czasu. Dr Rosenthal i dr Nellhaus nie zagrzali tu miejsca i szukali lepszych miejscówek. Przede wszystkim niemieckich.

Ostatnim, który krótko pełnił funkcję urzędnika religijnego po podziale Śląska, choć oficjalnie nie był rabinem, był Salo Lewin. Gdy wyjechał do Olesna w 1924 r., społeczność żydowska na tego, który miał w okresie bezrabinatu przewodzić w kwestiach religijnych, wybrała Gustawa Hahna. Skądś (ale skąd?) go tu skludzono, gdy Lewin zrezygnował. Członkowie gminy chyba go mocno przekonywali, by wrócił do rodzinnego miasta i zapewne argumenty finansowe oraz sentyment do Rybnika sprawiły, że Hahn ostatecznie zamieszkał z żoną w pobliżu synagogi, czyli w budynku gminy izraelickiej przy ówczesnej ulicy Grażyńskiego 5 (kamieniczkę zburzono przy rozbudowie Urzędu Miasta). Wynagrodzenie dla kantora Hahna, i zarazem rzezaka w jednej osobie, co roku było ujmowane w preliminarzu gminy izraelickiej. Gdy tak patrzę na poszczególne lata, to 6.600 zł miał przez cały czas czyli zarząd nie był zbytnio skory do podwyżek.

6 pełnych lat odprawiał nabożeństwa, był nauczycielem, dokonywał uboju zgodnie z zasadami religijnymi, opiekował się żołnierzami żydowskimi, czasem nawet świadkował na ślubach. Właśnie podpis na akcie ślubu nowych rybniczan, Mojżesza z Białej i Blimy z Będzina, to jedyny namacalny ślad skreślony ręką Gustawa. Tych nowych przybywało i gmina powoli się rozrastała.

Jako kantor musiał mieć piękny i silny głos, który zapewne był słyszalny w rozbudowanym magistracie, sąsiadującym przez drogę z synagogą. Hahn dostosował się do polskich warunków i nawet odprawił stosowne nabożeństwa 11 listopada 1929 r. z okazji odzyskania niepodległości przez Polskę. Poinformował o tym listownie naczelnego rabina Wojska Polskiego pułkownika Józef Miesesa.
Nic nie zapowiadało jego rezygnacji. W preliminarzu na 1930 r. jego wynagrodzenie zostało ujęte w pozycji wydatków, a na samym początku roku złożył wraz z żoną życzenia noworoczne swoim przyjaciołom i znajomym.

Jednak już w połowie roku w gminie gruchnęła informacja, że kantor odchodzi. Nawet katolicka prasa uznała to za ważną informację i poinformowała o tym swoich czytelników.

Najobszerniej napisał o Hahnie redaktor Trunkhardt w swoim Katholische Volkszeitung wychwalając go pod niebiosa. Opisał szeroko jego zasługi dla rybnickich Żydów, w szczególności troskę z jaką pochylał się nad biedotą żydowską, nie tylko żydowską oraz umiejętność godzenia wyznawców różnych religii. Katolicki dziennikarz napisał o kantorze: Nie patrzył tutaj na język i religię, ale na biedę. Do biedaków na pewno nie zaliczali się tutejsi Żydzi niemieccy, a raczej przyjezdni domokrążcy z terenów Zagłębia i dawnej Galicji. Jednym z takich uboższych kramarzy był Dawid Rosenberg z ul. Wodzisławskiej, który osobiście za wszystko  podziękował kantorowi poprzez ogłoszenie prasowe. 

Gustaw Hahn miał 56 lat gdy po raz drugi opuszczał Rybnik. Może nie dogadywał się z nowym rabinem Kohlbergiem, który na początku 1930 r. rozpoczął urzędowanie w naszej synagodze. A być może doszedł do wniosku, że jego misja się zakończyła i powinien zostawić wiernych w rękach tego młodego rabina. Ja przychylam się raczej do teorii o braku porozumienia między wykształconym, acz mocno konserwatywnym rabinem z Kałusza, a dojrzałym niemieckim kantorem, chyba o wiele mniej ortodoksyjnym. Gmina kantora i rzezaka potrzebowała, o czym świadczy ogłoszenie w Jüdisches Volksblatt. Znalazła takowego. Wiem o nim jeszcze mniej. Nazywał się Jakub Kalmus i wraz z rabinem Kohlbergiem doprowadził m.in. do tego, że w Rybniku otwarto sklep z koszerną żywnością. Nie wiem skąd pochodził, choć wiem ile miał lat i co się z nim stało w czasie wojny. Dostał się do będzińskiego getta i ślad po nim zaginął. Został zamordowany albo w getcie albo w obozie zagłady. Wojnę na pewno przeżył jego syn Moses, prawdopodobnie urodzony w Rybniku.
Dalszych losów poprzednika Kalmusa, czyli Gustawa Hahna nie znam. Tak więc choć tych informacji na temat przedwojennych rybnickich kantorów mam co kot napłakał, to puszczam je w eter. Liczę na to, że znowu kiedyś znajdzie się ktoś, kto je uzupełni.

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Przedwojenni kantorzy została wyłączona
25 sierpnia 2022

Ksiądz Teodor Kremski a kaplica św. Juliusza

W miarę niedawno, prawie wszystkie nasze lokalne media informowały, że wreszcie, po wielu latach zapomnienia i zamknięcia, zostanie udostępniona rybniczanom dawna kaplica przyszpitalna p.w. św. Juliusza. Stanie się to za sprawą Fundacji na rzecz Ochrony Dóbr Kultury, która przez najbliższe 25 lat ma zarządzać tym zdesakralizowanym obiektem. Jakie to będzie zarządzanie pokaże czas. Na razie należy się cieszyć i mieć nadzieję, że ta zmiana będzie dla kaplicy bardziej niż korzystna.

Rzadko na Szufladzie podejmuję tematy, które nie są związane z żydowskimi mieszkańcami Rybnika, teraz jednak uznałam, że Teodor Kremski – kompletnie nieznany wśród rybniczan i całkowicie zapomniany ksiądz, który służył miastu i pacjentom szpitala Juliusz przez prawie 34 lata, musi zostać przypomniany. Poza tym przez całe swoje życie dążył do współpracy i porozumienia z wyznawcami innych religii, więc tym bardziej jest mi bliski.

Powinien zostać uhonorowany w kaplicy, bo choć nie zostawił po sobie żadnego nowego kościoła, to swoją służbą i pracą u podstaw zasłużył sobie na to jak mało który lokalny duchowny. Dokładnie w tym roku mija 150 lat, gdy ksiądz Teodor Kremski pojawił się w Rybniku, by objąć funkcję kapelana szpitalnego dla nowo wybudowanej lecznicy. Powstała ona z inicjatywy dr. Juliusa Rogera – niemieckiego lekarza o dziesiątkach zainteresowań (o nim pisać nie muszę, bo każdy rybniczanin, i nie tylko, o nim słyszał).

 

Gdy ksiądz Kremski osiadł w Rybniku nie był już młodzieniaszkiem. Miał 43 lata i za sobą wiele miejsc, gdzie służył oraz wiele inicjatyw, które do dziś służą. Miał ogromne doświadczenie, wiedzę, ale i niezwykłą skromność, niewątpliwie także pokorę wobec życia.
Teodor urodził się w Tarnowskich Górach, w dość bogatej i ponoć wpływowej rodzinie. Jego ojciec miał sklep z płótnem, był królem tarnogórskiego Bractwa Strzeleckiego i przez ponad 30 lat był właścicielem kamienicy, która w Tarnowskich Górach określana jest jako „kamienica Petrascha”. Zdolny Teodor ukończył sześcioklasowe Królewskie Gimnazjum Katolickie w Nysie z wynikiem celującym i rozpoczął studia prawnicze na wrocławskim Schlesische Friedrich-Wilhelms Universität. Rodzinę stać było na opłacanie dalszego kształcenia młodzieńca na uniwersytecie w Bonn. Ostatecznie, stosowne tytuły uzyskał na Uniwersytecie Wilhelma Humboldta w Berlinie. Został specjalistą od prawa świeckiego i kościelnego i po powrocie na Górny Śląsk objął posadę referendarza w swoim rodzinnym mieście. Władze miasta szykowały go na stanowisko prezesa sądu. Młody prawnik jednak od jakiegoś czasu myślał o czymś kompletnie innym. W 1853 r. ponownie wyjechał do Wrocławia, gdzie rozpoczął studia teologiczne. Uzyskał tytuł doktora obojga praw i w 28. roku życia przyjął święcenia kapłańskie. Został skierowany na parafię do Bujakowa pod Mikołowem, a następnie do Opola.
Już wtedy był wrażliwy na biedę i starał się walczyć z nędzą ludu górnośląskiego. A że miał zaplecze finansowe, jakim była jego rodzina, robił to dość skutecznie. Musiał być wyjątkowo kumatym i sprawnym kapelanem, gdyż to jemu w 1860 r. powierzono urząd kuratusa w Katowicach, które jeszcze wtedy były wielonarodowościową i wielowyznaniową wsią bez praw miejskich. Kuratus był samodzielnym duchownym na prawach proboszcza. Młody i przedsiębiorczy ksiądz od razu zabrał się do pracy. Marzył o nowym, pięknym kościele parafialnym w tym szybko rozwijającym się ośrodku przemysłowym. Biskup wrocławski wyraził zgodę i rozpoczęło się wznoszenie monumentalnej świątyni. Na architekta wyznaczono Alexia Langera. Budowa trwała od 1862 r. do 1870 r.

Niezwykle pracowity Kremski oprócz doglądania budowy cały czas uczył religii w szkole, sprawnie godził interesy w zakresie kształcenia i wychowania dzieci mieszkańców Katowic, czyli Niemców, Polaków i Żydów. Z wielkim taktem i zrozumieniem podchodził do wyznawców trzech religii: katolickiej, ewangelickiej i mojżeszowej. Założył Katolicki Komitet Szkolny, a w 1864 r. doprowadził do powstania prywatnej średniej szkoły żeńskiej w Katowicach, co wydaje mi się niezwykle ważne w jego karierze. Pochylił się nad dalszym kształceniem dziewcząt, co nie było aż tak powszechne w tamtym czasie.
Katowicki kościół, dziś znany jako Mariacki, był już prawie na ukończeniu, gdy nagle przyszedł nieoczekiwany cios, który spowodował, że ksiądz Kremski musiał opuścić Katowice, które już wtedy awansowały do rangi miasta. 2 kwietnia 1866 r., w czasie wygłaszania kazania w drugi dzień Świąt Wielkanocnych nagle stracił głos. Prawdopodobnie przyczyną było przechodzone przeziębienie i zapalenie krtani. Odtąd mógł mówić tylko szeptem. Tu muszę dodać, że kazania zwykle głosił i po niemiecku i po polsku. Żadne kuracje nie pomagały. Uznał, że musi szukać pomocy w dalekich krajach, więc powierzył parafię wikaremu, wziął urlop zdrowotny i ruszył w podróże, by odzyskać głos. Nie pomogli lekarze z Wiedeńskiej Szkoły Medycznej. Nic nie dało leczenie za pomocą orzecha włoskiego i imbiru lekarskiego. Lekarze we Włoszech i Hiszpanii też byli bezradni. Zalecono mu zapuścić długą brodę, by chroniła krtań. Nosił ją potem do końca życia, wyglądając bardziej jak rabin niż jak ksiądz.

W krajach Orientu (odwiedził Algier, Egipt, Palestynę) też nie znaleziono recepty na jego problemy. Pogodzony z losem wrócił na śląską ziemię, ale niestety… musiał pożegnać się z kościołem, który powstawał m.in. z jego własnych pieniędzy. Proboszcz nie mógł być bez głosu. Początkowo znalazł schronienie w małej parafii Trójcy Świętej w Leśnicy koło Góry Świętej Anny. O jego problemach dowiedział się franciszkanin – dawny kolega z wrocławskiego seminarium. Wysznupał mu posadę w ubożuchnym, ledwo co powstałym klasztorze sióstr Służebniczek NMP Niepokalanie Poczętej w Porębie koło Góry Świętej Anny. 16 sierpnia 1868 r. został ojcem duchowym oraz kapelanem w tym małym klasztorze. Rodzinne pieniądze Kremskich, odziedziczone po rodzicach, służyły teraz w upiększaniu tego domu bożego i jego otoczenia.

W trakcie pobytu pod Anabergiem, jak to napisał ks. Henryk Olszar w artykule o Teodorze Kremskim „niósł on pomoc finansową istniejącym tam organizacjom kościelnym, kapłanom, zakonnikom i zakonnicom prowadzącym tamtejsze parafie, szpitale, domy opieki i szkoły oraz seminarium i domy misyjne. (…) Własnym kosztem kazał blisko domu zakonnego w Porębie założyć studnię, aby odciążyć siostry w dotychczasowym trudnym przynoszeniu wody. Zakładał inspekta ogrodowe, ponieważ chciał, aby „nowicjuszki uczyły się robienia kwiatów”. Postulował, aby w środowisku mieszanym narodowo przyjmować do życia zakonnego tylko te kandydatki „co umieją mówić po niemiecku i po polsku”. Żegnał wreszcie siostry-sanitariuszki, „oddane do rannych” w czasie wojny prusko-francuskiej lat 1870-1871. Cały czas interesował się Ziemią Świętą, opisując ją po polsku m.in w czasopiśmie Związku Katolickiego. Zgadzam się z jego opisem Jaffy 🙂 

Utrzymywał kontakty z wieloma osobami duchownymi z różnych krajów, no i oczywiście z rodziną w Tarnowskich Górach. I bardzo dobrze! Gdyż to właśnie wizyta na rodzinnej uroczystości spowodowała, że odzyskał głos. A miało to miejsce w kwietniu 1872 r. Teodor wzniósł toast wódką, powiedzmy za szwagra, wypił i… przemówił! Nie pomógł ani orzech włoski, ani modlitwy w Ziemi Świętej, a kielonek zwykłej gorzołki właściwie przepłukał gardło.
Kto wie, może odzyskanie głosu spowodowało, że skierowano go do Rybnika by objął stanowisko kapelana szpitala Juliusz (Julius-Krankenhaus). Obecnej – odrębnej kaplicy jeszcze wówczas, w 1872 r., nie było. Do obowiązków ks. Kremskiego należało m.in. duszpasterstwo chorych i pracujących tu sióstr franciszkanek. Jako człowiek czynu nie mógł poprzestać na zwykłym „kapelanowaniu”.
Przyczynił się do powstania przepięknej kaplicy szpitalnej pod wezwaniem świętego Juliusza, oddanej do użytku chorych oraz personelu medycznego w 1894 r. Tej, która ponownie wnet zostanie otwarta dla rybniczan. Gdy parlament debatował nad nową ustawą o zarobkach w szkołach, walczył o poprawę warunków pracy lokalnych nauczycieli, m.in. apelując do księcia raciborskiego o interwencję w sprawie wynagrodzeń, o co poprosili go nauczyciele z Rybnika, Rydułtów i Orzesza.  Schlesische Schulzeitung z 21 stycznia 1897 r. opublikował jego list otwarty, w którym pisał m.in. Najjaśniejszy książę! Szpital Julius to fundament twojego zmarłego ojca. Wszystkie znajdujące się na nim kamienie świadczą o Jego dobrym sercu i o ofierze wszystkich najbliższych krewnych. Rycersko chroń biednych nauczycieli, Herr Herzog, aby nie musieli umierać w tym sanktuarium nędzy.

Chyba lubił politykę, gdyż często brał udział w wiecach przedwyborczych, wybierano go mężem zaufania przy okazji prawie każdych wyborów. Jego zaangażowanie po stronie niektórych niemieckich kandydatów wielokrotnie krytykowano na łamach Nowin Raciborskich. Był znawcą historii śląskiej ziemi.
Kolejni proboszczowie z kościoła starego powierzali mu ważną rolę. Często wystawiano go jako pierwszego witającego wizytujących okolicę biskupów.

Zaangażował się w budowę kościoła p.w. św. Antoniego, gdy po raz pierwszy zaczęto mówić o tym pomyśle. Znalazł się w zwołanym na dzień 10 maja 1897 r. komitecie budowy nowej świątyni. W skład komitetu, oprócz Kremskiego, weszli wówczas ówczesny burmistrz Günther, były burmistrz Fuchs oraz kupiec August Gierich. Już w czerwcu tego samego roku ofiarował 1000 talarów na poczet przyszłej budowy.
Jego kazania i przemówienia były niezwykłe. Jedno wyjątkowo zapadło w pamięci słuchających. 15 sierpnia 1895 r. porwał obecnych opowieścią o męczeńskiej śmierci księdza Walentego. Miało to miejsce w czasie uroczystości poświęcenia kaplicy w jankowickiej Studzience – pątniczym miejscu, do którego pielgrzymowali i moi przodkowie. Daleko nie mieli, a tak po prawdzie to sądzę, że dziadek dymał tam z moją babcią i rodziną, bo w tamtejszym mini schronisku przy grocie serwowano dobre piwo z browaru Müllera.

W kronice jankowickiej parafii zachowały się wpisy proboszcza Bolika opisujące księdza Teodora jako rzetelnego i pilnego pomocnika w chwilach trudnych sytuacji duszpasterskich i wielkiego oratora. Intrygujący jest jeden zapis ówczesnego rybnickiego proboszcza: „od Wielkanocy jest w kościele parafialnym przy środkowej mszy świętej zawsze niemieckie kazanie, a ks. Kremski niech lepiej pozostanie w szpitalu, bo nie każdy przyzwyczaiłby się w kościele do jego brody, którą nosi od swego powrotu z Jerozolimy”. No cóż…

Te wszystkie zasługi Kremskiego dla kościoła nie mają dla mnie aż tak istotnego znaczenia. Ważniejsze wydaje mi się jego poświęcenie chorym i biednym. Jak napisał Marek Szołtysek w styczniowym wydaniu Gazety Rybnickiej z 2001 r. księdza w Rybniku nazywano „bogatym biedakiem”. Całe bogactwo, które odziedziczył po rodzinie z Tarnowskich Gór rozdał biednym i ubogim w naszej okolicy. Wyobrażacie sobie? Ksiądz rozdał swój majątek!
Zmarł nagle na zawał, krótko przed Wigilią 1906 r. spiesząc z wiatykiem do umierającego. Miał 77 lat. Przez 34 lata był rybniczaninem, a w naszym mieście nie został po nim ani jeden ślad, choć tu został pochowany.

Tak jak w przypadku Juliusa Rogera, inicjatora budowy szpitala, w którym ksiądz Kremski pocieszał przez lata chorych, na pogrzeb kapelana przyszły tłumy. Ponoć zanotowano, że żegnali się z nim nie tylko katolicy, ale i „innowiercy”. W ogóle się temu nie dziwię. Skoro od początku swego kapłaństwa starał się o dialog z innymi religiami, to na pewno i w Rybniku często spotykał się z luteranami i żydami. Tym bardziej, że jego Juliuszowa kaplica stała dokładnie naprzeciw żydowskiej kaplicy przedpogrzebowej i cmentarza gminy izraelickiej, a rzut beretem miał kościół i nekropolię ewangelicką. Trumnę złożono na cmentarzu przy ul. Gliwickiej zaraz przy wejściu do, wtedy kaplicy cmentarnej, a lata przedtem (i ponownie teraz) kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Wszyscy wiemy co stało się z tym cmentarzem w czasach PRL-u. Zbezczeszczono groby i prawie wsio zaorano. Niestety, grób tak zasłużonego dla miasta księdza był wśród tych, które zniszczono. W broszurce o kościele św. Antoniego wydanej przez ojca Emila Drobnego w 1931 r. można zobaczyć jak wyglądał skromny nagrobek „bogatego biedaka”, który miał wygląd rabina, rozdał wszystko co miał potrzebującym, dążył do dialogu między wyznaniami, chciał by kobiety miały prawo do dalszej nauki i któremu kieliszek wódki przywrócił głos.

Ks. Teodor Kremski objął funkcję kapelana w Rybniku 25 listopada 1872 r. – 150 lat temu.

Korzystałam z artykułu ks. Henryka Olszara pt. „Ks. dr Teodor Kremski (1829-1906)”, oraz jak zwykle starych gazet na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej.

 

 

11 czerwca 2022

Max Richter – krewki budowlaniec i dyrektor browaru

Max szedł za skromną trumną, złożoną na ciągniętym przez dwa czarne konie, karawanie. Nie był na czele konduktu, a wmieszał się w tłum żałobników zaliczających się do znajomych zmarłego. W myślach cały czas analizował co teraz będzie. W zasadzie wiedział, że nagle zmarły bogacz nie sporządził testamentu i cały majątek, który na czas pogrzebu przestał dymić, odziedziczą dalecy krewni nieboszczyka, mieszkający poza Polską. A jak jednak spisał ostatnią wolę? I to wszystko dostanie ona? Na przodzie majaczyła sylwetka młodej kobiety idącej pod pachę z mężem.
Zbliżał się maj i dookoła pachniała zieleń. Gdy kondukt dotarł do cmentarza, Max odczuwał lekki ból w stopach. Jednak to kawał drogi z Zamkowej, a on na tą okazję sprawił sobie nowe buty, które zaczynały go obciskać. Jutro zaraz pójdzie do szewca z reklamacją. Wygarnie mu ile wlezie.
Nowy cmentarz żydowski był ledwo co urządzony i niewiele macew na nim stało. Sam był tym, który przyczynił się do jego powstania, choć przez długi czas był, jak inni, temu przeciwny.

Rabin Kohlberg rozpoczął mowę pogrzebową. Zanosiło się na deszcz i tłum nerwowo przedreptywał, patrząc na nadciągające chmury. Max z ukosa spojrzał na, elegancko ubranego, adwokata, podtrzymującego Bertę. Jeśli browarnik spisał testament, to ten katolik, i w dodatku Polak będzie się teraz szarogęsić i wszystkim zarządzać. Nie może do tego dopuścić! Jutro trzeba zaraz wszystko ustalić. Trumnę spuszczono do wykopanego dołu. Pismaki ze Sztandaru Polskiego też tu przylazły! Niedoczekanie ich. Miał z nimi na pieńku od jakiegoś czasu. Taki majątek nie może przejść w polskie ręce. Max wiedział, że zrobi wszystko, by to w jego rękach znalazł się Herman Müller Brauerei. Tłum odprowadzających ostatniego właściciela rybnickiego browaru – Siegfrieda Müllera, powoli się rozchodził. Wszyscy z parasolami nad głowami starali się jak najszybciej dotrzeć do swoich domów. Jedynie rabin Kohlberg został na cmentarzu dłużej. Podszedł do innego, w miarę świeżego grobu, i po policzkach spłynęły mu łzy. Miałbyś już prawie rok synku – pomyślał. Była niedziela 29 kwietnia 1934 r.

Kilka dni później, w prasie ukazało się ogłoszenie, że mimo nagłego odejścia właściciela, browar działa jak działał.

Max Richter, będzie bohaterem tej opowieści. Nie browarnik, nie rabin Kohlberg, a budowniczy, czy, jak dziś byśmy powiedzieli, właściciel lokalnego przedsiębiorstwa budowlanego, którego ambicje doprowadziły do stanowiska dyrektora rybnickiego browaru, po śmierci ostatniego właściciela. Jest to postać naprawdę tajemnicza. Na podstawie tego co o nim zgromadziłam, mogę powiedzieć, że był apodyktycznym, wybuchowym, niezwykle ambitnym i żądnym władzy człowiekiem. Niewątpliwie majętnym. No i niezwykle skutecznym. Nie był lubiany przez polską władzę oraz prasę. Kapitalista w najgorszej postaci, w dodatku z politycznymi aspiracjami. A przede wszystkim dla większości ówczesnych obywateli miasta – Niemiec, w dodatku Żyd.

Jego prywatne życie jest dla mnie tajemnicą. Nie wiem jak wyglądał, nie wiem, czy miał dzieci, nawet dokładnych losów żony Marii nie mogę ustalić – wiem jedynie, że zginęła w czasie wojny. I choć od lat gromadzę o nim skąpe informacje, to dopiero niedawno ustaliłam, że urodził się w Hohenlohehütte (obecnie Wełnowiec, dzielnica Katowic) w 1882 r. jako syn kupca Jakoba i Rosalie. Gdy szedł w kondukcie, kombinując, czy pasierbica zmarłego – Berta, oraz jej polski mąż, mogą zostać właścicielami majątku po Müllerze, miał 52 lata. Na tamte czasy starszy człowiek, na dzisiejsze – mężczyzna w kwiecie wieku.
Richter mieszkał przy ul. Hallera 26 i tam oficjalnie mieściła się jego firma w latach 30-tych. W Rybniku pojawił się jeszcze przed 1920 r. Jego Baugeschäft miał początkowo adres przy Placu Zamkowym, po jakimś czasie przy Promenadenstrasse (dziś 3 Maja).

Do końca lat 30-tych Polacy mu pamiętali, że w trakcie plebiscytu zajadle bronił niemieckości tych terenów i przy każdej okazji, prasa podkreślała, że jest „niemieckim żydkiem”. Nie należał do tej grupy niemieckich Żydów, którzy zostając w mieście, zaakceptowali warunki podziału Śląska, więc jawnie uczestniczył w zebraniach mniejszości niemieckiej, nie kryjąc się ze swoimi poglądami.

Gdy na początku 1930 r. reprezentanci gminy ponownie wybrali go do zarządu, w polskich władzach, zawrzało. Śląski Urząd Wojewódzki w Katowicach początkowo odmówił zatwierdzenia tego wyboru i zażądał od władz miasta, stosowych wyjaśnień. Richter, który miał dupę pełną ambicji, wybór przyjął, choć oficjalnie zarząd nie był zatwierdzony przez polskie władze administracyjne.

Prawie przez rok urzędnicy zajmowali się budowlańcem, który, jak to napisano: „(…) bierze oficjalnie udział, tak w sprawie obrony mniejszości żydowskiej, jak i niemieckiej (…)”. Starosta Wyglenda informował władze zwierzchnie, że gmina żydowska starała się nakłonić Richtera do rezygnacji, na co ten się nie zgodził. Chodził na zebrania przełożeństwa gminy i wraz z Alfredem Aronade oraz Martinem Kornblumem, decydował o sprawach członków gminy, jak choćby o zatrudnieniu rabina Zygmunta Kohlberga, czy o odwołaniu się od decyzji zamknięcia przez miasto starego cmentarza żydowskiego.

W październiku 1930 r. władze wojewódzkie nadal wątpiły w jego lojalność w stosunku do państwa polskiego. Ostatecznie go zatwierdzono i m.in. Richter był tym, który skonstruował nowy statut gminy. Był też osobą, która doszła do porozumienia z miastem w sprawie urządzenia nowego cmentarza przy ul. Rudzkiej. Tu wyczuwam interes, który Richter sobie równocześnie załatwił, gdyż do tego miejsca należało doprowadzić wodociąg oraz wybudować, choćby prowizoryczny, dom przedpogrzebowy. Że taki powstał, świadczy mapa z czasów wojny, na której widać niewielki budynek na terenie nowego cmentarza żydowskiego (obecnie cmentarz czerwonoarmistów).
Właśnie na ten cmentarz odprowadzał zmarłego Siegfrieda Müllera, ostatniego właściciela browaru rybnickiego. Jak napisała lokalna prasa, zwykle nieprzychylna Żydom, miasto straciło zacnego obywatela, który w przeciwieństwie do Maxa Richtera, obowiązki w stosunku do państwa polskiego, wypełniał wzorowo.

Müller nie miał własnych dzieci, a jedynie pasierbicę z pierwszego małżeństwa, jego zmarłej wcześniej żony (ewangeliczki). Dla Richtera było oczywistym, że masą spadkową nie mogą zarządzać prawni spadkobiercy, których jak wyliczono było 109. Tak, tak, aż tylu. Chyba nikt z nich nie mieszkał w Rybniku. Koniecznym było wyznaczenie kuratora, potem założenie spółki no i zatrudnienie dyrektora tego największego przedsiębiorstwa w Rybniku. Max znał się nie tylko na budowlance, gdyż już pod koniec lat 20-tych zasiadał w Radzie Nadzorczej „Fr. Mikeska, Górnośląski Przemysł Spirytusowy, Spółka Akcyjna w Rybniku”. Zapomniałam dodać, że był też przez jakiś czas miejskim radnym, z ramienia frakcji niemieckiej. Wybrano go kuratorem majątku po Müllerze, krótko potem władze sądowe go wymieniły, ale za jakiś czas znowu, ponownie pełnił tą funkcję.

Po zakończonym postępowaniu spadkowym, które jak się mogę domyślać, było dość skomplikowane i długie, zadecydowano o założeniu spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Pojęcia nie mam kim byli Rudolf i Stefanie Behr, którzy łącznie mieli aż 200 udziałów, czyli najwięcej. Daleki kuzyn zmarłego, Emil Prager, którego imię i nazwisko jeszcze w czasie wojny było używane, gdy mówiono o domu handlowym na Rynku (dziś drogeria Hebe) miał 30 udziałów. A np. jakiś Erwin Danziger tylko jeden, co stanowiło 1/2160 część spadku.

Richter został dyrektorem przedsiębiorstwa, które nadal warzyło rybnickie piwo. Miłym szefem na pewno nie był. Swoją opinię opieram na artykułach publikowanych w Katholische Volkszeitung, którego wydawcą był Artur Trunkhardt – w sumie Niemiec, choć Polak. Antysemicki „Narodowiec” też szkalował Maxa, ale akurat to wydawnictwo nie jest dla mnie miarodajne.

Trunkhardt, dawny powstaniec, się z Richterem nie pitolił. Jechał po nim jak po starej kobyle i co chwilę publikował niusy, w których opisywał skandaliczne zachowanie dyrektora. A to, że w 1936 r. bezprawnie rozwiązał umowę z najemcą baru restauratorem Cichym, którego prawie z dnia na dzień wywalił na bruk, przedtem nie dostarczając mu piwa oraz odcinając prąd. Choć kto wie, może Cichy nie płacił na czas czynszu? Redaktor uważał, że Richter stosuje w browarze metody rodem z budowlanki oraz, że nie znosi Polaków, więc dlatego naruszył umowę najmu. Wnet gazeta donosiła, że dyrektor browaru uderzył w twarz kierowcę, który zbyt późno wrócił z pracy (rozwoził piwo). Pobity był powstańcem śląskim, więc Trunkhardt grzmiał, iż to było powodem skandalicznego zachowania Richtera. W artykule wspomniał, że nerwy dyrektora mogły być spowodowane tym, że wybudowana przez niego w ogrodzie browarniczym restauracja, nie była zbyt chętnie odwiedzana przez gości.
W 1937 r. Max pobił brygadzistę o nazwisku Salamon, któremu nawet groził, że go zastrzeli. Katholische Volkszeitung informowało, że ordynarne wyzwiska rzucane w stronę pracowników to codzienność. W maju 1938 r. Richter odpowiadał przed sądem za znieważenie innego pracownika Antoniego Reclika. Został skazany na miesiąc więzienia (czy odsiedział, to inna kwestia) oraz 200 zł grzywny. 

Za jego dyrektorowania pojawiło się nowe logo zakładu, a klienci prawie w każdym wydaniu lokalnych gazet widzieli reklamy browaru.

We wrześniu 1938 roku, doszło do serii zamachów na żydowskie geszefty, z których jeden dotknął buńczucznego dyrektora, cały czas równocześnie prowadzącego swoją firmę budowlaną. M.in. pod jego dom przy ul. Hallera, podłożono petardy, których wybuch nie spowodował większych strat. 

W tym czasie, inny poszkodowany, Josef Manneberg już planował wyjazd z Polski. Richter, albo o tym nie myślał, bowiem uważał, że Niemcy to jego naród, albo planów nie zdążył zrealizować. Możliwości do opuszczenia Polski miał, gdyż mógł spieniężyć nie tylko swój biznes, ale i sprzedać nieruchomości. M.in. dom przy Hallera oraz kamienicę przy końcu ul. Sobieskiego, której był właścicielem prawdopodobnie od 1931 r.

Gdy wybuchła wojna miał ponad 57 lat. Browar przejęła Rzesza, nadal produkując w nim piwo.

Od dawna widziałam, że przeżył, choć do teraz nie wiem jak. Miał jakieś niewiarygodne szczęście i nie zginął jak inny z ważniejszych pracowników browaru – Franz Klein, długoletni prokurent tego zakładu (nawet za życia ostatniego właściciela). Pochodzący z Gniewu Klein został zamordowany w 1940 r. w Konzentrationslager Mauthausen, a nie był Żydem jak Richter.

Po zakończeniu wojny Max, czy raczej wtedy już Maks, wrócił do Rybnika i zamieszkał w domu Priesterów przy Placu Wolności. Tak, jak inny ocalały, Eryk Priester, złożył w starostwie kwestionariusz dotyczący szkód, jakie poniósł przez lata okupacji. Oprócz strat materialnych, czyli zniszczeń domów, utraty pieniędzy np. z tytułu najmu nieruchomości, zrabowanych antyków (m.in. obrazów Kossaka, kryształów), przedmiotów gospodarstwa domowego (radia, patefon, telefony), 2 samochodów osobowych, motocykla, rowerów, Richter wymienił również straty moralne oraz uszczerbki na zdrowiu. Zginęła mu żona Maria z domu Horn, a sam stracił zęby, które jak napisał zostały mu „wytrzaskane” (dosłownie napisał: „wycgaskane”) i nabawił się problemów żołądkowych. Podkreślił, że był prześladowany z powodów rasowych i politycznych. Druk, który wypełniali po wojnie starający się o odszkodowanie miał kilka stron. Opisując zdarzenie, które spowodowało szkodę napisał: „na skutek działań wojennych, przybyłem w obozie, w więzieniu, obkradzony, domy przez min i pociski uszkodzone itd.” (pisownia oryginalna). Przedwojenny nieprzejednany Niemiec, w rubrykach przynależność państwowa i narodowość we wrześniu 1945 r. wpisał: Polska i Polak. 

Nie wiem w jakim obozie przebywał, ale mam nadzieję, że kiedyś uda mi się to ustalić. Długo nie wiedziałam też, czy udało mu się z Polski wyjechać. W 1947 r. we Francji czekała na niego wiza chilijska, którą załatwiał poprzez JOINT. Nie miał wtedy jeszcze tranzytowej wizy francuskiej. Miał 65 lat i chciał w dalekiej Ameryce Południowej zacząć od nowa, bo w Rybniku nie dość, że pamiętano o jego przedwojennych wybrykach, to na dodatek, jego nieruchomości przejmowała komunistyczna władza. Jeszcze w 1945 r. wystąpił z roszczeniami o majątek browaru, o czym z niesmakiem jesienią donosiła Trybuna Robotnicza pisząc iż „pan ten zwiał ze sporą gotówką gdy wybuchła wojna i nie wiadomo gdzie przebywał w czasie okupacji”.  Hmmm… w obozie. 

Nie wiem czy do Chile dotarł. Wiem, że na statku Queen Mary wypłynął z Southamptoon do Nowego Jorku. Był to początek października 1947 r. Mam na to dokument. Ale nie sprawdzę gdzie zmarł, bo mój ukochany Sławek Pastuszka, bezskutecznie starał się mi znaleźć w świecie jego grób i nie znalazł.
Nieznane pozostają również okoliczności śmierci jego żony Marii z domu Horn, która przed wojną była współwłaścicielką (chyba z siostrą) Rybnickiej Fabryki Mydła przy Sobieskiego.

Może ktoś z czytelników słyszał o krewkim dyrektorze, albo mieszka w domu przez niego zbudowanym i kiedyś uzupełnię ten wpis o dodatkowe informacje… 

Tymczasem słyszę, że nadchodzą upały, więc polecam gasić pragnienie piwem z „Browaru Rybnik„, tak jak robiono to przed wojną przy schronisku Studzienka w podrybnickich Jankowicach.  Ciekawe, czy woźnica na zdjęciu, to ten pobity za spóźnienie? Nie lubię szefów nie szanujących swoich pracowników, więc Maximilian Richter nie zostanie zaliczony do grupy ulubionych przedwojennych rybniczan. 

Jak zwykle korzystałam z zasobów Archiwum Państwowego w Raciborzu oraz Katowicach, ze starych gazet, które można czytać na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Max Richter – krewki budowlaniec i dyrektor browaru została wyłączona
6 lutego 2022

Major Leopold Okulicki, prokurent Otto Attermann i pies

Życie generała Leopolda Okulickiego, żołnierza w czasie wojny bolszewickiej, obrońcy Warszawy, cichociemnego, ostatniego dowódcy Armii Krajowej, zamordowanego przez Sowietów po tzw. procesie szesnastu pod koniec 1946 w więzieniu na Łubiance w Moskwie, można prześledzić na wielu stronach internetowych, zastanawiając się nad tragicznym losem tego bohatera.

Generał, jeszcze wtedy w randze majora, od kwietnia 1930 do czerwca 1931 roku, przebywał w Rybniku jako dowódca batalionu 75 pułku piechoty. Był u nas ciut ponad rok. Ulica nazwana jego imieniem jest bardzo długa i ciągnie się od Chwałowic do Radziejowa. Na domu, w którym mieszkał (wówczas przy ul. Rudzkiej, obecnie to Chrószcza) umieszczono pamiątkową tablicę. Aż tyle, czy tylko tyle? Na mój rozum akurat.

Ze trzy lata temu, natknęłam się na dziwną pamiątkę po pobycie Okulickiego w Rybniku, czyli jego podpis na dokumencie ślubu. Nie własnym, rzecz jasna. Podpisał się jako świadek.

Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pan młody był żołnierzem. Ale nie! Żeniący się mężczyzna był żydowskim kupcem, czy też raczej wtedy jeszcze pełnomocnikiem jednej z rybnickich firm. Ślub był „mieszany”, gdyż wybranka była wyznania katolickiego. Jeszcze żeby panna młoda była córką jakiejś ważnej persony z przedwojennego Rybnika, to też bym to jakoś zrozumiała. Ale nie! Była to córka ślusarza z Kolonii Emma w Radlinie.

Dlaczego? Jak? Przez jakie okoliczności? Major Leopold Okulicki, wraz z innym Żydem kupcem – Marcelim Steinerem świadkował w styczniu 1931 r. na ślubie Ottona Attermanna, urodzonego w Vítkovicach, czyli w jednym z dzisiejszych obwodów Ostrawy oraz Klary Antonii Lindnerówny, urodzonej w Paruszowcu.
Wykazy płaconych na rzecz gminy żydowskiej podatków, potwierdzają pobyt Attermanna w Rybniku. Nawet jest podany adres zamieszkania, zresztą taki sam co drugiego ze świadków. Obydwaj mieszkali w kamienicy przy ul. Sobieskiego 19. Czyli jeden ze świadków był sąsiadem, co jest dość logiczne, tym bardziej, że Otton nie był „nasz”, więc za dużo znajomych raczej nie miał. Ale skąd wytrzasnął Okulickiego?

Postarałam się poszukać czegoś na temat Ottona. W ostrawskich wykazach adresowych znalazłam sporo Attermanów. Dość szybko udało się ustalić, że jego rodzice zginęli w czasie wojny w obozie koncentracyjnym w Theresienstadt. Gorzej było z namierzeniem pana młodego. Dopiero, gdy natrafiłam na opis tragedii, która miała miejsce pod koniec 1932 roku wyjaśniło się, że Attermann pojawił się w Rybniku jako prokurent firmy „Fr. Mikeska Górnośląski Przemysł Spirytusowy Spółka Akcyjna”. Spółka miała siedzibę pod adresem Rybnik ul. Sobieskiego 19-21. Marceli Steiner, który wraz z Okulickim spotkał się w rybnickim Urzędzie Stanu Cywilnego, by wspólnie poświadczyć zawarcie tego małżeństwa, też był przez pewien czas prokurentem u Mikeski, a od 1928 r. nawet zasiadał w zarządzie spółki. Obydwaj mieszkali w miejscu pracy. Jako ciekawostkę dodam, że sporo Żydów działało w tej firmie, co widać po informacjach o zmianach w zarządzie firmy, która miała swoje filie w wielu miastach na Śląsku.

Może firma Franciszka Mikeski dostarczała gorzołkę dla stacjonujących w Rybniku żołnierzy? Raczej nie da się ustalić powodu, dla którego Okulicki został świadkiem na ślubie Ottona, wyznania izraelickiego i Klary katoliczki.

Wspomniałam o dramacie, który zdarzył się w niecałe dwa lata po ślubie,  małżonkowie wtedy cieszyli się już pierwszym potomkiem. Gdy w prasie rzuciła mi się w oczy klepsydra informująca o śmierci Klary Attermann, zaraz czułam, że coś się musiało stać.

Początkowo przyjęłam, że zmarła przy porodzie syna Petera, bo to wydawało mi się najprostszym rozwiązaniem. W życiu bym nie przypuszczała, że powodem śmierci tej dwudziestopięciolatki był pies. Jak to dobrze, że nasz kronikarz i redaktor naczelny Katholische Volkszeitung – Artur Trukhardt lubił pisać o małych sensacjach i plotkach. Dzięki jego relacji wiem co się stało.

W okolicach świąt Bożego Narodzenia, panią Attermann ugryzł w nogę pies. Dodam, że nie obcy, a swój własny – niby niegroźny. Ponoć pies rozrabiał w mieszkaniu, więc Klara pogroziła mu kijem. Ten rzucił się na nią i dotkliwie pogryzł. Początkowo pogryziona nie przywiązywała wagi do ran, lekceważąc to co się stało. Niestety doszło do zakażenia krwi i młoda kobieta zmarła w strasznych męczarniach na tężec 29 grudnia 1932 r. Nie podano szczepionki, choć już wtedy była dostępna. No cóż… Niewiele się zmieniło od tamtych czasów.

Tu warto dopowiedzieć, że dziennikarz nie omieszkał wspomnieć, iż zmarła po ślubie zmieniła wiarę, ale gdy nadchodził jej kres i zanim „zbladły na zawsze jej usta”, powróciła na łono Boga chrześcijańskiego.

Wdowiec sprzedał owczarka, ale ten już dwa tygodnie później pogryzł trzymającą go na smyczy dziewczynkę w Rydułtowach. Trzech rosłych chłopów nie potrafiło go od niej odciągnąć. Mam nadzieję, że tym razem podano szczepionkę. Swego czasu i mnie też pogryzł wielki pies i dobrze pamiętam jak wyglądała moja ręka po dwóch dniach, gdy zaczęły w niej wyrabiać drobnoustroje tlenowe i beztlenowe. Jako osoba ufająca nauce i lekarzom, przeszłam cały cykl szczepień przeciw tężcowi i wściekliźnie.

Dalsze losy psa, który przyczynił się do śmierci Klary nie są znane.

Co się stało z Ottonem Attermannem i jego synkiem też nie wiem. Mimo naprawdę rozległych poszukiwań nie znalazłam o nich żadnych informacji. W czasie wojny zamordowano drugiego ze świadków – Marcela Steinera. Na szczęście jego żona i urodzony w 1928 r. w Rybniku syn Erno przeżyli. W 1948 r. starali się o wyjazd do Australii.  

Na cmentarzu na Powązkach jest symboliczny grób generała Leopolda Okulickiego, który jako major, 91 lat temu szkryfnął się w rybnickim magistracie na jednym dokumencie. Czy był potem na weselu? Myślę, że tak. Wznosił toast młodej pary wódką z Rybnika 😆

18 stycznia 2022

Nazwał mnie pan ocalałym. Ja ocalałem dzięki nim.

77 rocznica wyzwolenia KL Auschwitz i tym samym 77 rocznica przemarszu więźniów tego obozu przez Rybnik.

Od jakiegoś czasu staram się wyławiać z listy mężczyzn, którzy w tym strasznym marszu szli przez nasze miasto jedną osobę, by ją przybliżyć. W ubiegłym roku był to Niemiec, więzień wielu obozów, po jakimś czasie odznaczony tytułem Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata. O innych poczytajcie w odrębnych szufladkach.

Dziś będzie o tym, który został, jako jeden z trzech, uratowany przez rodzinę państwa Zimoniów z Wielopola, będącego w 1945 roku osobną wsią, a obecnie jedną z północnych dzielnic Rybnika. A potem był jednym z kilku wsypujących prochy hitlerowca do morza.

Michael Goldman, później Michael Gilad, urodził się w 1925 r. w Katowicach. Pochodził z religijnej rodziny, która w okresie międzywojennym zamieszkała na Śląsku. Miał starszego brata i młodszą siostrzyczkę, z którą był wyjątkowo związany. Gdy wybuchła wojna, rodzina Goldmanów rozpoczęła tułaczkę, jak wielu innych, na wschód Polski. Ich celem była Bircza, wówczas małe miasteczko na Podkarpaciu, w którym mieszkała rodzina taty. Bircza we wrześniu została zajęta przez Armię Czerwoną i znalazła się w strefie okupowanej przez Sowietów. Wiosną 1940 roku starszy brat Michaela został zaciągnięty do czerwonoarmistów i na wiele lat słuch o nim zaginął. Krótko potem rodzina zdecydowała o przeprowadzce do małych Niżankowic (obecnie to wieś zaraz za polską granicą w Ukrainie). Jak to powiedział Michael w wywiadzie dla Yad Vashem, starali się wieść jako tako normalne życie w tej nienormalnej sytuacji. Z Katowic wyruszyli z dwoma walizkami i kluczami do swego małego interesu. W Niżankowicach klucze nawet do najbogatszego biznesu w KATO nie stanowiły żadnej wartości, za to zawartość walizek już tak.

22 czerwca 1941 roku Niemcy rozpoczęli Operację Barbarossa. Następnego dnia weszli do Niżankowic. Goldmanowie zdecydowali, że jednak wrócą do Birczy, w której krótko potem powstało getto. Nastoletniego Michaela wywieziono do obozu pracy w Przemyślu. W Przemyślu również były dwa getta, w których na dość małym obszarze stłoczono około 20.000 ludzi. Po jakimś czasie do Przemyśla przywieziono rodziców i siostrę. Michael spotkał ich 26 lipca 1942 roku – dokładnie w swoje urodziny.

Nie muszę swoim czytelnikom tłumaczyć, czy opisywać jak mogło wyglądać życie w getcie. Muszę jednak przytoczyć historię, gdyż ona pokazuje ile człowiek może wytrzymać i znieść i jaką ma niesamowitą wolę życia. Otóż pewnego dnia nastolatek został wezwany przed oblicze komendanta obozu Josefa Schwammbergera, zbrodniarza wojennego, sadysty odpowiedzialnego za śmierć tysięcy ludzi. Wszyscy wiedzieli, że jeśli Schwammberger kogoś wzywa, to życie wezwanego zostanie zakończone. Michael, za ukrycie polskich książek o pociągach, został skazany na chłostę. Komendant kazał przynieść ławkę, na której zawsze katował Żydów. Zazwyczaj było to 25 batów. Gdy decydował o 50 batach, to zawsze po nich strzelał z pistoletu do skatowanego. O tym wszyscy wiedzieli. Wiedział i Michael. Zdał sobie sprawę, że to koniec. Położono go na ławce i Schwammberger zaczął go okładać smyczą, na której jeszcze przed chwilą trzymał owczarka niemieckiego i liczył. Po kilkunastu batach chłopak stracił przytomność. Odzyskiwał ją i znowu mdlał. On nie liczył, ale liczyli inni. 80 batów! W pewnym momencie chłopak usłyszał „Aufstehen!” (Wstać!). Wstał, czując jak krew cieknie po całym jego ciele. „Do trzech minut chcę widzieć te książki!” rozkazał kat. Gdy zostały przyniesione, owinął smycz dookoła szyi nastolatka i kazał mu się wynosić. Michael do dziś nie potrafi odpowiedzieć na pytania ludzi, jakim cudem przeżył to batożenie, miał siły wstać i jeszcze przynieść ukryte książki. Niewiarygodne są pokłady siły w człowieku.

Do września 1943 obydwa getta w Przemyślu zostały zlikwidowane. Michael został wywieziony do obozu koncentracyjnego w Szebniach. Jego rodzina, wraz z tysiącami innych, do obozu zagłady w Bełżcu, o czym dowiedział się dopiero po wojnie. Szebnie, jak to powiedział w wywiadzie, to był taki przedsionek Auschwitz. Pracował jako elektryk, choć nim nie był. Tam komendantem był Josef Grzimek, a o nim może ktoś z was już słyszał. Kolejny zbrodniarz, który związany jest z Rybnikiem, gdyż brał udział w prowokacji w Hochlinden, tj. dzisiejszych rybnickich Stodołach krótko przed wybuchem wojny.

Następnym przystankiem już było Auschwitz. Wiedział czym jest to miejsce. Przy selekcji skłamał i podał esesmanowi w białych rękawiczkach (!), że jest o rok starszy oraz że jest ślusarzem. Jego kolega, który nie potrafił kłamać i podał prawdę, natychmiast został skierowany na lewo. Michael już nigdy kolegi nie widział. O tego momentu stał się numerem. 

Po miesiącu przeniesiono go do Auschwitz III-Monowitz, gdzie pracował ponad siły dla IG Farben, a 77 lat temu był jednym z tych, których pędzono przez śląską ziemię. Niejednokrotnie opisywałam co stało się w okolicach Rybnika. Pokrótce przypomnę tym, którzy nigdy o tym nie czytali czy słyszeli. W Gliwicach więźniów Marszu Śmierci załadowano do wagonów towarowych i pociąg ruszył w stronę Rybnika. Z niewiadomych przyczyn zatrzymał się na stacji w Rzędówce (dziś Leszczyny) gdzie doszło do pierwszej masakry i zamordowania ponad 300 osób. Gdy sformowano ponownie kolumny więźniowie ruszyli w stronę Rybnika. Część popędzono przez las w stronę Wielopola. W tej grupie był Goldman. Niedługo potem doszło do strzelaniny w lesie w Kamieniu, w trakcie której wielu zbiegło, ale i wielu zginęło.

Michael w tym czasie szedł obok dwóch kolegów na północ od Rybnika przez małe Wielopole. Napuchnięte nogi nie miały już sił. Pomyślał: „Albo teraz spróbuję uciec, albo usiądę i będę czekał na kulę”. Zobaczył, że jeden z esesmanów jest z przodu, pociągnął kolegę Hansa Ausbachera, wyszli z szeregu i wskoczyli do rowu. Po obu stronach drogi były rowy całkowicie zasypane śniegiem. Bez ruchu leżeli twarzą w śniegu jakby byli nieżywi. Gdy kolumna się oddaliła wskoczyli na podwórze stojącego obok domu. Nie wiedzieli kto tu mieszka. Czy Niemcy, czy Polacy, czy Volksdojcze. Po minucie dołączył do nich Eli Heyman, który zauważył ich ucieczkę. Na podwórku była studnia i końcu mogli się choć napić wody, po kilku dniach potwornego marszu. Nie wiedzieli, czy właściciele są w domu i zaczęli szukać miejsca do ukrycia. Michael zobaczył drabinę przystawioną do stodoły pełnej siana czy słomy. Wspięli się po drabinie na pięterko i schowali najgłębiej jak mogli. Tak przeczekali noc. Nagle zobaczyli kogoś, kto wspiął się do nich i położył bochenek chleba oraz dzbanek i szybko zszedł. Michael podczołgał się w kierunku chleba. Dzbanek był pełen ciepłego mleka. Zaczęli jeść. Popatrzcie na oczy starego Michaela gdy opowiada jak połykali ten chleb (47 minuta filmu, który wklejam poniżej). Po jakiejś godzinie, czy dwóch znów usłyszeli, że ktoś się wspina po drabinie. Ujrzeli głowę dziewczynki o blond włosach. Usiadła naprzeciw uciekinierów i powiedziała: „Możecie zostać. Moi rodzice postanowili, że was ukryją”. Codziennie się do nich wspinała i przynosiła, chleb, zupę. Zostali tam do 26 stycznia. 6 dni.

Rodziną, która ocaliła tych trzech Żydów byli Regina i Konrad Zimoniowie z córką Stefanią z Wielopola. Ocalili trzy światy. Nie wydali, nie zadenuncjowali, nie wywalili, a dali ciepłe mleko i chleb, ryzykując swoje życie – na pewno cholernie się bojąc. Ktoś może pomyśleć, co to za wielki heroizm dać mleko. A ja odpowiem: tak, ogromny heroizm. Bohaterstwo to nie tylko rzucanie granatów na wroga, czy wysadzanie pociągów. W latach 90-tych, z inicjatywy Michaela Goldmana, już wówczas Gilada wszyscy troje zostali uhonorowani tytułem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Ich nazwiska są w Yad Vashem, są w Parku Ocalałych w Łodzi, na stronie Muzeum Polin, opisano ich w wielu książkach, itp., itd.

Michael po raz pierwszy odwiedził, tych którzy go ocalili w 1990 r., choć był z nimi w kontakcie listowym. Do dziś potomkowie rodziny utrzymują z nim kontakt. W wywiadzie powiedział pytającemu: „Nazwał mnie pan ocalałym. Ja ocalałam dzięki nim”.

Drewniana drabina z podrybnickiego Wielopola – ten symbol ocalenia, od 2018 roku jest eksponatem w United States Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie. ➡ https://collections.ushmm.org/search/catalog/irn594405

 

A jakie były dalsze losy tego młodego człowieka, który pod Rybnikiem zdecydował się na ucieczkę? Nadejście Rosjan o mało co nie skończyło się dla uciekinierów tragicznie. Ruscy nie za bardzo kumali „who was who”. Na szczęście ich nie rozstrzelano jako Niemców. Michael dotarł do Katowic, zaciągnął się do Armii Czerwonej i jako czołgista poszedł bić z Niemcami. W trakcie walk o czeską Pragę został ranny i koniec wojny zastał go w szpitalu. Po wojnie wrócił do Katowic, ale nie odnalazł ani bliskich ani przyjaciół. Mieszkanie było zajęte. Dostał się do obozu dla przesiedleńców na Zachodzie i starał się dotrzeć do Palestyny na statku Hatikva w 1947 r. Przeszedł obóz internowania na Cyprze i ostatecznie znalazł się w Izraelu, dopiero gdy powstało to państwo. Rozpoczął pracę w policji, z której zwolnił się w 1958 roku, głównie z powodu zarobków. Rok przedtem dowiedział się, że jego starszy brat przeżył wojnę i mieszka w ZSRR. Bracia spotkali się w 1961 r.
I teraz dochodzimy do ważnego momentu tej opowieści, choć nie najważniejszego. Bo w końcu uratowania czyjegoś życia nie można porównywać w żaden sposób z procesem zbrodniarza. Myślę jednak, że to o czym zaraz napiszę może być dla niektórych niezwykle ciekawe.
O Adolfie Eichmannie na pewno wszyscy słyszeliście (jak nie, to tu link ➡ https://polin.pl/pl/proces-eichmanna

Może niektórzy widzieli nawet jakiś film fabularny opisujący jego porwanie z Argentyny i proces. Otóż, gdy Eichmanna przywieziono do Izraela, państwo to musiało się bardzo dobrze przygotować do jego procesu. Michael wiedział kim był i kilka dni po oficjalnym ogłoszeniu przez premiera Ben Guriona o schwytaniu Eichamnna, zgłosił się do pomocy przy procesie. Przywrócono go do pracy w policji i włączono do zespołu tzw. „Biura 06”. Śledztwo trwało wiele miesięcy. Michael też przesłuchiwał sądzonego. Zacytuję jego słowa: „Gdy siadł przede mną i otwarł usta, poczułem jakby otworzyło się krematorium. Brama krematorium”. Celem procesu było udowodnienie zbrodni kryminalnych, ale członkom Biura 06 chodziło o proces o Holokaust. Nie chodziło tylko o tego jednego zbrodniarza. Jednym z zeznających był izraelski pisarz, który też uciekł pod Rybnikiem. ➡ https://szufladamalgosi.pl/planeta-auschwitz/

Głównym oskarżycielem został Gideon Hausner.
Przesłuchiwano wielu ocalałych, którzy opowiadali o swoich przeżyciach. Świadkiem był m.in. dr Józef Burzmiński, który tak jak Michael był w getcie w Przemyślu. W pewnym momencie zaczął mówić o komendancie Josefie Schwammbergerze i o wymierzeniu 80 batów młodemu chłopakowi. Przesłuchujący prokurator zadał pytanie: „Czy widzi pan w tym pomieszczeniu chłopaka, którego tak schłostano?”. Padła odpowiedź: „Tak, to oficer Goldman, który siedzi naprzeciw mnie. Obok pana Hausnera”. Ocalony w Wielopolu Michael był osobistym asystentem głównego oskarżyciela Gideona Hausnera w procesie Eichamanna. W trakcie przerwy Hausner odwrócił się do Michaela i spytał: „Siedzimy obok siebie codziennie, czytamy zeznania, które ty zbierasz i nigdy nie powiedziałeś ani słowa o sobie”.

 

Eichmann został skazany na śmierć przez powieszenie. Krótko przed północą 31 maja 1962 roku wykonano wyrok. Michael Goldman-Gilad był jednym z dwóch oficerów, którzy był świadkami zawiśnięcia nazisty na stryczku. „Powiesiliśmy jednego. Nie mogliśmy go powiesić 6 milionów razy”. Ciało spalono. Gilad zobaczył urnę z prochami.
Stojąc tam, przypomniałem sobie, że mniej więcej tydzień po przyjeździe do Birkenau, w listopadzie 1943 r., zostałem wyprowadzony z bloku z grupą około dziesięciu więźniów i zaprowadzono nas do krematoriów. Wiedzieliśmy już, co się tam dzieje i myśleliśmy, że prowadzi nas na śmierć. Ziemia była lodowata i szliśmy w drewnianych sabotach. Stał tam polski kapo z kilkoma esesmanami. Zostaliśmy doprowadzeni do góry popiołu. Kazano nam wziąć taczki, zasypać je popiołem i rozsypać po trasach patroli esesmanów, żeby się nie poślizgnęli. To była praca na cały dzień. Później wróciliśmy do obozu. Następnego dnia zabrali inną grupę i podobno nigdy nie wrócili. Natychmiast po tym, jak usunęli ciało Eichmanna i zobaczyłem, co z niego zostało, zrozumiałem, ile setek tysięcy musiało znajdować się w tym stosie popiołu; to takie powiązanie, którego nie zapomnę do końca życia.”

Potem w kilku oficerów pojechali do portu w Jaffie, policyjną łodzią wypłynęli w morze, 6 mil poza wody terytorialne Izraela. Wspólnie trzymając urnę wysypali prochy do Morza Śródziemnego. Gdy w ciszy wracali do portu, Michael myślał o rodzicach. Nad Jaffą wschodziło słońce.

PS. Michael Goldman-Gilad w 1992 roku był świadkiem na procesie Josef Schwammbergera, który tak jak Eichmann ukrywał w Argentynie, ale aż do późnych lat 80-tych. Schwammberger pamiętał chłopaka, któremu wymierzył 80 razów. Skazano go na dożywocie.
Michael Goldman-Gilad nadal żyje dzięki rodzinie Zimoniów.

Bardziej zaciekawionym, znającym angielski lub hebrajski polecam wywiad z Giladem.

 

Zdjęcia pochodzą ze strony Yad Vashem oraz są screenami z wywiadu. Jaffa moja własna. 

27 grudnia 2021

Stary Rok z Nowym pucharem się trąca

Na koniec Starego Roku będzie dużo staroci. Zresztą tak jak zwykle 😉 Z jaką nadzieją wchodzono w rok 1939? Wierszyk z gazety „7 groszy” jest odpowiedzią:
Stary Rok z Nowym pucharem się trąca,
A ten ma oręż, i tamten jest zbrojny,
Starego chyba nie ma co żałować,
Bo w nim o nie mało nie doszło do wojny.
Czy Nowy będzie pod tym względem lepszy?
Co nam uwarzą dyplomatów kuchnie?…
Myślimy, mówiąc: „Witaj Nowy Roku!” –
„Niechże i w tobie wojna nie wybuchnie!”

A czego życzyli swoim klientom rybniccy Żydzi?
Firma Wohle-Worth prowadzona przez rodzinę Brauer, wchodziła w 1939 r. z dobrym towarem i dostępnymi cenami, radując się prywatnie z powiększenia rodziny, które miało wkrótce nastąpić. Mieszkali i handlowali przy Sobieskiego 11. Max Brauer ze swoją żoną oraz urodzoną w kwietniu 1939 r. maleńką córeczką Ruth, wraz z bratem Lotarem i rodzicami Louisem i Else uciekali wnet przed hitlerowcami na wschód. Wojny nie przeżyli Lotar oraz stary dziadek Louis Brauer.

Eryk Priester prowadzący, wraz ze swoją mamą Olgą, interes po dziadku po kądzieli – Noah Leschczinerze, dał takie ogłoszenie życząc wszystkim swoim przyjaciołom, znajomym i klientom szczęścia w Nowym Roku. Miał sklep przy Sobieskiego 2. Dziś to restauracja „Tu i Teraz” przy Rynku.

Sam, te chwile szczęścia zdołał jeszcze złapać na letnich wakacjach w Krynicy właśnie z matką. Wiosną 1940 r. wywieziono go do getta w Trzebini. Zdołał przetrwać ukrywany przez Polaków, wspomaganych przez nieżydowską pierwszą żonę Eryka. Jego mama Olga niestety została zamordowana. Zresztą tak jak i jedna z sióstr Herta. Dziadek Noah zdążył (jak to brzmi!) umrzeć śmiercią naturalną na początku 1940 r. w Rybniku.

Prosit Neujahr! Od Josefa Kaisera i familii. Mieli sklep tam gdzie dziś możecie kupić gryfne geszynki – też przy Sobieskiego.

Z siedmioosobowej rodziny cudem przeżyły pobyty w gettach i obozach dwie Kaiserówny Erna i Else. Josef, jego żona Flora, trzecia córka Greta, oraz dwaj synowie Hans i Kurt zostali zamordowani w różnych obozach koncentracyjnych.

Firma Aronadych również nie zapomniała o swojej klienteli na przełomie 1938/1939. Tradycja zobowiązywała do opublikowania ogłoszenia z życzeniami. Przed Nowym Rokiem na pewno w ich sklepie – na roku Rynku i Zamkowej (obecnie kawiarnia Lilly) rybniczanie kupowali na potęgę frykasy na zabawy sylwestrowe. 

Współwłaściciel firmy, jak widać ze zdjęcia – miłośnik zwierząt, ➡ Fritz Aronade, został zamordowany 4 września 1939 w Woszczycach. Jego żonę ➡ Hertę z rodu Priesterów oraz córeczkę Werę zadenuncjowali jacyś rybniczanie. Zamordowano je w okolicach 1941 lub 1942 roku. Drugi z współwłaścicieli, ojciec Fritza – Alfred Aronade, zginął prawdopodobnie w Kazachstanie. Losy młodszego brata nie są znane.

By nie kończyć tak bardzo smutno, przedstawię jeszcze ogłoszenie naszego przedwojennego potentata na rynku produktów żelaznych i budowalnych.

Józef Manneberg, bo o nim mowa, życząc szanownym odbiorcom i znajomym wesołego Nowego Roku już miał wszystko w głowie poukładane. Do roli uchodźcy z Polski, jako polski obywatel, choć z niemieckim pochodzeniem, szykował się od prawie dwóch lat, przewidując w swoim analitycznym umyśle co się może wydarzyć. Stary Rok z Nowym pucharem się trąca, A ten ma oręż, i tamten jest zbrojny. Nie wierzył ani armii, ani politykom, ani polskiej propagandzie, a jedynie swojemu rozsądkowi i intuicji. Rodziny starszego syna i córki już wyprawił do Palestyny. Gdy o północy trącał się z żoną i najmłodszym Hansem kieliszkiem szampana, to wiedział, że trzeba będzie przeboleć i to ukochane miasto, i znajomych, i straty finansowe, i ten dorobek, bo życie jest najważniejsze. Życzyli sobie, by się im udało to, co Józef tak skrupulatnie zaplanował. Swoje 65 urodziny, 1 maja 1939 jeszcze obchodził nad, prawie już nie swoimi sklepami, przy Sobieskiego 15. Pełen obaw żegnał wtedy też syna Hansa, który ostatni raz szedł przez Rynek w stronę stacji kolejowej, która była początkiem jego tułaczki/ucieczki. Gdy 22 maja do Rybnika dotarł telegram, że Hanik, bo tak go zwano, dotarł do Tel Awiwu, Józef częściowo odetchnął z ulgą. Wszystkie dzieci były bezpieczne. Od tego momentu działał jak dobrze nasmarowana maszyna i gdzie trzeba było „smarował” kasą, by żaden trybik nie wyskoczył. 6 czerwca odbiór paszportów w Warszawie, 9 czerwca odbiór wiz w Warszawie, powrót do Rybnika przez Kraków, 14 czerwca przekroczenie granicy polsko-rumuńskiej, następnego dnia port w Konstancy i wypływanie do Istambułu, dalej do Aleksandrii, a stamtąd do Hajfy. 20 czerwca brytyjski urzędnik imigracyjny w Tel Awiwie, do paszportów obojga Mannebergów seniorów, wbił pieczątki uprawniające do pobytu w Palestynie przez 3 miesiące. Spełniło się życzenie sylwestrowe składane jeszcze w Rybniku. Na obcej ziemi, która przygarnęła całą rodzinę z Rybnika doczekał wnuków i złotego wesela.

Bądźmy w tym 2022 roku jak Josef mądrzy, rozsądni, przewidujący i kochający swoją rodzinę. Oby nam się udało doczekać złotych, a nawet diamentowych godów. 

(Wszystkie ogłoszenia noworoczne pochodzą z Katholische Volks-Zeitung Arthura Trukhardta z końca 1938 i początku 1939, zdjęcia zaś z archiwów domowych wspomnianych rodzin).

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Stary Rok z Nowym pucharem się trąca została wyłączona
3 grudnia 2021

Grudniowy czas

Przedświąteczny grudniowy czas to chyba najlepszy okres dla handlowców. Tak było i ponad 80 lat temu.

W przedwojennym Rybniku do tego gorącego, choć zimowego, czasu szykowali się głównie ci, których produkty mogły posłużyć za prezenty oraz sprzedawcy delikatesowych specjałów.

Od lat dwudziestych do zakupu słodkości zachęcał Dom Czekolady prowadzony przez rodzinę Königsfeldów, choć głównie przez Marię.

W bezpośrednim sąsiedztwie Domu Czekolady można było zaopatrzyć się w inne niezbędne przed świętami produkty. Znana i niezwykle szanowna firma „Jonas Aronade”, prowadzona przez syna i, od lat trzydziestych, również wnuka Jonasa, tj. przez Alfreda i Fritza polecała na święta orzechy włoskie i laskowe, świeży mak i wszelakie wypieki. Już wtedy panie domu mogły sobie kupić gotowca i nie musiały się obawiać, że ciasto nie urośnie.

Z racji tego, że rodzina Aronadych miała własną palarnię kawy, to rybniczan nie trzeba chyba było przekonywać do odwiedzenia ich sklepu na rogu Rynku i Zamkowej. Przy okazji mogli kupić herbatę, kakao – wszystko tanio, z rabatem.

Też przy Rynku, do zakupu swoich towarów przed Bożym Narodzeniem namawiała firma „A. Böhm”, której głową był Szymon, a pomocnikami jego synowie Gerhard i Kurt.

A po prezenty, w szczególności zabawki, trzeba było udać się na Sobieskiego do braci Brauerów. „Nasza dewiza zadowolony klient” 🙂

A gdy już wsio zostało zakupione, to można było pójść do kina, by zobaczyć największą gwiazdę przedwojennego kina. Aleksander Leuchter, żydowski właściciel Lichtbildtheater, w grudniu 1930 r. zapraszał na „Tajemnicę starego rodu” z Jadwigą Smosarską i Jerzym Marrem.

Post Scriptum.
Nieznane mi są losy Marii Königsfeld. Prawdopodobnie została zamordowana w Holokauście.
Alfred Aronade i jego syn Fritz nie przeżyli wojny. Fritz zginął 4 września 1939 w Woszczycach. Alfred w 1943 roku w Kazachstanie.
Z rodziny Böhm chyba wojnę przeżył jedynie Gerhard.
Lothar Brauer w trakcie ucieczki w 1939 r. z całą rodziną na Wschód, już na terenie Związku Radzieckiego, wysiadł na moment z pociągu, który miał stać przez cały dzień na jakiejś stacji kolejowej w polach. Był cukrzykiem, więc poszedł kupić/poszukać czegoś do jedzenia dla siebie i rodziny. Niestety, pociąg ruszył. Reszty nie muszę dopowiadać. Max, jego mama, żona i maleńka córeczka przeżyli wojnę na Dalekim Wschodzie.
Aleksander Leuchter prawie na 100% został wywieziony do getta w Trzebini. Dalsze losy nieznane.

Słucham radia. Lao Che. „Wojenka”. Niezmiennie: Gdyby do nas przyszła, Skłamałbym, że wyszłaś, że na świat nie przyszłaś, kłamałbym jak popadnie, choć kłamać, córeńko nieładnie. A teraz nowa płyta Spiętego! Jak mogło mi to umknąć w tym roku?! Łał!!! 

Idee są jak złote jaja póty
Póki się nie zrobią zbuki
W założeniu prześliczne
W praktyce diaboliczne

Udanych zakupów. I nie zapomnijcie o boosterze! 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Grudniowy czas została wyłączona
23 listopada 2021

Max Rotter i jego rodzina

Porządkując swoją szufladę z napisem „Manneberg”, czyli wszystkie informacje o tej rodzinie, przyglądnęłam się ponownie telegramom, które z okazji zamążpójścia w 1926 roku otrzymała Rosel Manneberg – córka Josefa, poważanego kupca rybnickiego.

Ten, na który spojrzałam ciut dłużej nadany został przez Maxa Rottera z rodziną. Mało znane w naszym mieście nazwisko. Max też jakoś mi się nie kojarzył z niczym ciekawym. Między Bogiem a prawdą, w ogóle mi się nie kojarzył. Zrobiłam głębokie grzebu grzebu, i… znalazłam akt ślubu Maxa z 1900 roku, który dostałam lata temu od pani dr Ewy Kulik z naszego muzeum. A taki akt to skarbnica informacji. Małżeństwo zawierali: Max, urodzony w Tychach, a zamieszkały w Chemnitz (zagwozdka!), jego wybranka Regina urodzona w Wodzisławiu Śląskim (wtedy Loslau), a przebywająca na stałe w dzisiejszej dzielnicy Smolna, wówczas jeszcze odrębnej wsi za rogatkami miasta. Podpisali się dwaj ważni świadkowie, czyli Leopold Manneberg i Adolf Apt. Teść i zięć. I teraz taka koincydencja 🙂 Panna wychodząca za Rottera pochodziła z rodu Mannebergów i miała na imię Regina. A jedyna córka świadka Leopolda, zarazem żona drugiego świadka Adolfa Apta, też miała na imię Regina i urodziła się jako Manneberg. Obie Reginy Manneberg były więc kuzynkami.

Rok po ślubie małżonkom urodził się pod Rybnikiem pierwszy syn Georg, a w 1905 r. córka Charlotte. Max oficjalnie występował jako Gastwirt oraz Kaufmann w Rybniku-Smolnej. Przynajmniej tak podawano w Rybniker Kreisblatt za rok 1904 i 1905.

Myślę jednak, że już wtedy planował zakup Gasthausu, czy też wręcz hotelu w Mokrem (dziś część Mikołowa) od Wilhelma Czwiklitzera. Gazeta Katolik podała właśnie taką informację, lekko przeinaczając nazwisko Maxa.

Stare pocztówki prezentują bardzo przyzwoity obiekt. Wręcz bym powiedziała: bogaty. Na jego zapleczu ogród z kręgielnią! Zapewne jeden ze stojących przed zajazdem mężczyzn to Max. No i żona z naszej Smolnej i dzieci. Nowy właściciel wiedział jak się zareklamować. Jeszcze przed wybuchem I wojny szukał „dziewczyny do wyszynku”, potem pomocnika handlowego, gdyż oprócz oberży, handlował towarami kolonialnymi, drogeryjnymi i krótkimi towarami żelaznymi.

W czasach, gdy już nie „Smolniok” zarządzał tym geszeftem, pobliski pałac, zachowane do dziś wapienniki oraz wiele hektarów gruntu było w rękach spółki przemysłowej Towarzystwo Górnicze Spadkobierców Georga von Giesche.

Max przez wiele lat prowadził interesy w rozkroku. I w Mokrem i w Rybniku. Na pewno z rybnicką gminą żydowską wiele go łączyło. W naszej synagodze odbyła się uroczystość bar micwy jednego z synów, co skrupulatnie odnotował rabin Nellhaus w 1921 r. Oberżysta z Mokrego widnieje na wykazach płacących podatek w Rybniku i w latach 20-tych i 30-tych. Stąd też niewątpliwie bliska znajomość z Josefem Mannebergiem, z którym był powiązany nie tylko przez żonę. Obydwaj byli reprezentantami gminy. No i handlowali towarami żelaznymi. Zapewne też z tego powodu wysłał powyższy telegram gratulacyjny, który jako ważna pamiątka został zabrany przez Mannebergów, gdy opuszczali Rybnik przed emigracją do Palestyny.

Rotter wymieniany był w Rybniku jako „nie meldowany”, ale jednak odprowadzający tu podatki. Bladego pojęcia nie mam gdzie miał interes w Rybniku, gdyż księga adresowa – bodajże dla 1932 r., wymienia go jedynie z imienia i nazwiska, nie podając niczego więcej. Musiało to być gdzieś na Smolnej, wtedy już dzielnicy miasta.

Składał swój podpis na wielu dokumentach. Był jednym z tych, którzy podatki zatwierdzali.

Gdy zmarł w 1937 r., w naszym niemieckojęzycznym Katholische Volkszeitung ukazało się coś a la klepsydra. Nie wiem gdzie umarł, bo nie mam go w wykazach rybnickich zgonów. Ze słów Trunkhardta można by wywnioskować, że u nas – w Rybniku. Nota bene redaktor bardzo ciepło o nim napisał, zaznaczając, że był lojalnym polskim obywatelem, choć w sumie z urodzenia niemieckim Żydem. Czy do końca prowadził zajazd w Mokrem, to powinni ustalić fachowcy od historii Mikołowa 🙂

Ja tymczasem zajmę się kolejnymi synami Maxa i Reginy, którzy w tym artykuliku zostali wymienieni, jako ci, którzy by studiować dorabiali pracując fizycznie jako murarze. Max był obywatelem polskim, bo pracował w tej części Śląska, która przypadła Polsce, a dwaj jego synowie wybrali inne państwa. Obydwaj urodzili się w Mokrem, rok za rokiem. Starszy Herbert wybrał studia medyczne w Breslau i w tym mieście, aż do wiosny 1939 r., pracował jako lekarz w szpitalu żydowskim. Tam się ożenił w 1936 r. z Käthe Lippmann, córką radcy prawnego. 

Z kolei urodzony w 1908 r. Ernst pod studiach również w Breslau, kontynuował naukę we Wiedniu, a następnie w Paryżu. Po śmierci taty, wszyscy bracia wraz z mamą Reginą opublikowali podziękowania za złożone kondolencje. Zastanawia mnie ten wymieniony, oprócz Wrocławia i Paryża, Rybnik. Żona Maxa musiała u nas nadal mieszkać.

Jej losy, a także najstarszego z młodych Rotterów, lakonicznie opisał w 1955 r. Herbert, który zdołał, na niemieckich paszportach, z żoną wyjechać z Wrocławia do Palestyny. Ze złożonych w Yad Vashem świadectw wynika, iż w momencie wybuchu wojny Regina i syn Georg (mieszkaniec Katowic) przebywali w Iwoniczu Zdroju. Można się domyślać, że nie wrócili na Śląsk, bo się nie dało. Dostali się do Krosna. Herbert orientacyjne podał rok śmierci jako 1943. Jego urodzona w Palestynie (w marcu 1940 r.) córka, żadnej z babć nie poznała. Rodzice Käthe też wojny nie przeżyli. Wtedy, ani Herbert ani jego żona jeszcze tego nie wiedzieli.

Niezwykle intrygujące, zaskakujące i niestety smutne są losy najmłodszego z Rotterów – Ernsta. Gdy na świat przychodziła bratanica, wujek prawnik był w Paryżu. Niewątpliwie, po to by się uratować, zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej (nie był jedynym Żydem z Górnego Śląska, który w ten sposób ocalał). W listopadzie 1942 r. już pomagał Amerykanom. Od wiosny 1943 pracował dla Amerykańskiego Czerwonego Krzyża w Casablance, a kilka miesięcy później został zaciągnięty do pracy przy dowództwie lotnictwa U.S. Po wojnie, po powrocie do Paryża, zaczął pracować dla Trans World Airlines na lotnisku Orly jako szef kontroli ruchu, a następnie jako menadżer odpowiedzialny za „przemysłowe kontakty zagraniczne”.

Urodzony w małym Mokrem Ernst nigdy się nie ożenił. Ponoć był niezwykle lubiany, co chyba potwierdza jego facjata. Taki dobrotliwy wygląd. Koledzy przez lata pamiętali jak przebierał się za świętego Mikołaja z okazji Świąt Bożego Narodzenia dla rodzin pracowników Trans World Airlines France.


A teraz będzie coś dla miłośników latania, czyli na pewno nie dla mnie. Organicznie nie znoszę samolotów, choć masochistycznie oglądam program pt. „Katastrofy lotnicze” 😉 Dlatego też bardzo skrupulatnie prześledziłam losy lotu nr 891.


W piątek, 26 czerwca 1959 roku o godz. 9.15, z Aten wystartował samolot TWA z sześcioma pasażerami. O godz.11.15 wylądował w Rzymie, gdzie nastąpiła przesiadka i lot został wznowiony samolotem Lockheed L-1649A nr N7313C; na pokład przedtem weszło 15 osób, wśród których był i Ernst Rotter. 40 kolejnych pasażerów wsiadło na lotnisku pod Mediolanem. Samolot kierował się na Orly pod Paryżem, skąd wieczorem miał odlecieć do Chicago. Kiedy lot 891 opuścił Mediolan, padał lekki deszcz z niskim zachmurzeniem i pułapem około 2000 stóp, z widocznością około dwóch mil. 

Nad Lombardią grzmiało. Dwanaście minut po starcie załoga poinformowała, że samolot wznosi się na wysokość 10 000 stóp .Ostatni sygnał samolotu został odebrany przez radiolatarnię Saronno o godzinie 16.32. Samolot został uderzony piorunem podczas lotu na wysokości 11 000 stóp nad ziemią, rozpadł się w potężnej eksplozji, stanął w płomieniach i rozbił się na kilka zwęglonych części, rozrzuconych na obszarze pięciu mil.  Wielu świadków widziało, jak samolot spadał w płomieniach. Mieszkańcy maleńkiego włoskiego miasteczka Olgiate Olona i pobliskich wiosek cudem ocaleli. Policja i ratownicy przybyli szybko, ale strażakom udało się ugasić płomienie dopiero około godziny 20.00. Wiadomość o katastrofie odbiła się szerokim echem ze względu na firmę i model samolotu, liczbę ofiar śmiertelnych i ich pochodzenie. Na pokładzie było szesnastu Włochów (wśród nich byli znani biznesmeni i siostra włoskiego noblisty Enrico Fermiego), trzydziestu sześciu Amerykanów, czterech Brytyjczyków, siedmiu Francuzów, trzech Chilijczyków (żona i dzieci chilijskiego konsula w Tokio), jeden Niemiec, jeden Izraelczyk, oraz Egipcjanin.

Ernst z Górnego Śląska był zaliczony do Francuzów. Przybyły na miejsce katastrofy biskup Mediolanu, późniejszy papież Paweł VI, udzielił szczątkom rozgrzeszenia. Następnego dnia rozpoczęło się drobiazgowe badanie zwęglonych zwłok. Wszyscy zginęli na swoich miejscach z zapiętymi pasami – z wyjątkiem małej dziewczynki, którą znaleziono w objęciach jednej z dwóch stewardes. Straszliwy i gwałtowny upadek kadłuba okaleczył ciała ofiar, których szczątki rozrzucone były po całej okolicy, mieszając się z wrakiem samolotu i ziemią. Do liczby 70 ofiar doliczono nienarodzone dziecko jednej z pasażerek.
Po uroczystych pogrzebach w Busto Arsizio we Włoszech, szczątki Ernsta Rottera zostały wysłane do Francji specjalnym lotem TWA 3 lipca 1959, wraz ze szczątkami pozostałych sześciu francuskich ofiar katastrofy lotniczej 26 czerwca 1959.

Ustalono, iż do katastrofy Lockheed L-1649A Starlinera doszło w wyniku eksplozji oparów paliwa zawartego w zbiorniku nr 7, po której natychmiast nastąpiła dalsza eksplozja w zbiorniku nr 6. Uwzględniając sztormowe warunki pogodowe, z częstymi wyładowaniami elektrycznymi, jakie w chwili katastrofy występowały w okolicy, można przypuszczać, że wybuch oparów paliwa zawartego w zbiorniku nr 7 został wywołany, poprzez rury wylotowe, przez zapalenie oparów benzyny wydobywających się z tych rur – przez wyładowania. Aż mnie ciary przeszły na myśl, że musiałabym znowu gdzieś lecieć.

Dr Herbert Rotter stracił kolejną osobę z rodziny 🙁

Każdego roku 26 czerwca w Olgiate Olona przy pomniku, dziesięć flag upamiętnia narodowości siedemdziesięciu istnień i reprezentuje kraje, które zostały mniej lub bardziej bezpośrednio dotknięte katastrofą. Należy zaznaczyć, że dwie dodatkowe flagi, czyli Unii Europejskiej oraz ONZ mają upamiętniać kraje urodzenia ofiar – nie tylko ich obywatelstwo. Chodzi o Grecję, Hiszpanię, Rumunię (tu urodził się Izraelczyk, który zginął w katastrofie), Polskę (to dla naszego Ernsta, choć gdy się rodził Mokre było niemieckie), Rosję, Czechy (Czechosłowację w 1959), Algierię oraz Sudan.

Dr Herbert Rotter, urodzony 18 lutego 1907 r. w Mokrem – wówczas pod Mikołowem, zmarł w wieku 85 lat w Izraelu. Brat Ernst spoczywa gdzieś we Francji. Czy ich zmarły w 1937 r. tata Max został pochowany na nowym cmentarzu żydowskim w Rybniku, na razie nie udało mi się ustalić. Mamę Reginę i trzeciego z braci prawdopodobnie zagazowano w jednym z obozów Zagłady.

Jako miłośniczka piw muszę na koniec pokazać jeszcze to! Ponoć taki trunek warzył Max Rotter w Mokrem, co jakiś czasu temu ujawnili pasjonaci historii Mikołowa. 

Korzystałam z zasobów Centralnej Biblioteki Judaistycznej, gdzie można prześledzić całe życie zawodowe lekarza Herberta Rottera, z Facebooka Miejskiej Placówki Muzealnej w Mikołowie oraz Mikołowskiego Towarzystwa Historycznego, Śląskiej Biblioteki Cyfrowej, Izraelskiego Archiwum Państwowego oraz ze strony upamiętniającej tragedię samolotu Lockheed L-1649A Super Constellation Starliner Jetstream.

➡ https://www.olgiateolona26giugno1959.org/EN/1-home-en.html

PS. Ja też nadal przechowuję telegramy ślubne.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Max Rotter i jego rodzina została wyłączona