Gojka jako współautor
Może ktoś pamięta, jak prawie rok temu w maju, wraz z dyrektorem Holocaust Research Institute in Memory of Zahava & Zvi Shwartz z Izraela, objechaliśmy w deszczu i wichurach pewną część dawnej Galicji. Opisałam to we wpisie „Gojka jako tłumacz i przewodnik cmentarny”.
Ten winniczkowy trip dał rezultat w postaci czegoś à la podręcznik dla instruktorów, nauczycieli, przewodników, którzy przyjeżdżają do Polski z grupami z Izraela. Jestem w jakimś sensie jego współautorem.
Na okładce moje zdjęcie macew z Birczy w rzepaku.
Meir, z którym ten objazd robiłam i dla którego wykonywałam korekty wersji angielskiej przyleciał kilka dni temu do Polski z dużą grupą młodzieży. Udało nam się cudem spotkać między jego objazdem po śladach żydowskich (że też zawsze te wycieczki są tak standardowe i nikt nie chce do Rybnika przyjechać!) a moimi utrudnieniami. Jakim sympatycznym zdziwieniem dla mnie było, gdy na dachu Hotelu Wyspiański, w którym mieliśmy się spotkać zobaczyłam napis „Dom Turysty PTTK”.
Ojjjj, to tu doszło do makabrycznego zdemoralizowania młodzieży licealnej. Pierwsze wino, kupione przez kierowcę, wypite przez 6 lasek na piętrowych łóżkach po idiotycznym spektaklu „Henryk któryś tam na łowach”. Wszystkie nawalone jak meserszmity 😆 I to w pierwszej klasie. Chłopcy chyba obok mieli dwa wina. W drugiej klasie powtórka… picia na piętrowych i dodatkowo nocne przebieżki między pokojami. Nasza wychowawczyni bardzo starała się odchamiać smarkatych Hanysów z mat-fizu, którzy nad opery/operetki i inne kultury przedkładali jazdę tramwajami, całowanie się, no i wina. Musiu (kolega) o krakowskich korzeniach zgrywał asa i nas wywiózł na jakieś zadupie, gdzie jego ciotka mieszkała. Boszzzzze, to był wtedy naprawdę wielki świat. Dziś nawet Nowy Jork w porównaniu z tamtym krakowskim przedmieściem jest dziurą.
Mam w kronice klasowej karty pobytu Olutki i Ewusi wystawione przez Dom Turysty PTTK. Niestety bilet wstępu na Henryka ktoś zajumał. Po prawie 40 latach przyjechałam do tegoż Domu, obecnie dumnie zwanego Hotelem, po książkę, w której pośród hebrajskich robaczków widnieje moje imię i nazwisko. Teraz w tym miejscu zatrzymują się już nie tylko zwykłe Hanysy, które kiedyś nie wiedziały co ubrać do teatru, a młodzież z całego świata. Kolorowa, hałaśliwa, różnojęzyczna ale sądzę, że tak samo niezwykła. Choć nie w ELPO Legnicy* na tyłku.
Czekając na Meira przy wypasionej recepcji pomyślałam, że od chwili otwierania wina o egzotycznej wówczas nazwie Murfatlar, a momentem czekania na hebrajskie robaczki minął dzień, nooo może z tydzień. Tfuuu, to chyba przez te purpury. Na psa urok! Tfu! Jeszcze przecież w zielone gramy!
Wracam do książki. No to tak. Jest ona takie małe łał. Nie jest to Encyclopedia Judaica, więc nie ma czym się niby podniecać, ale ja się jaram i tak. Ma jeszcze wyjść wersja „English”, czeka na korektę edytorską Co w niej napisano, to jeden wspólny Pan Bóg wie, jak będzie chciał się nad tym pochylić. Sądzę jednak, że jeden wariat cmentarny drugiego podobnego oszołoma źle nie opisał. Ufam więc, iż Meir zawarł tu jedynie opis miejsc, które w tych różnych majowych okolicznościach przyrody objechaliśmy słuchając tej idiotki ustalającej każdą trasę.
Gdyby ktoś był biegły to prawdopodobnie to jest jakaś nota od wydawcy i wstęp
Z mojej strony ni hu hu, ale zażartym poliglotom daję jeszcze dwie kartki (jest ich sporo).
I tyle. Meir szuka sponsora, bo trza dawną Galicję dokończyć. Aaaa, zapomniałam dodać, że wyściskaliśmy się jak starzy przyjaciele. Jednak nawet fest* religijnego Żyda można oswoić 😆