21 maja 2013

Mini reportaż z wizyty wnuków Józefa Manneberga (powitanie)

Spotkanie We wtorek wstałam po cichutku, by nie budzić studentek. Piłam kawę i patrzałam na taki widok z okna krakowskiej kamienicy prawie w samym środku tego miasta. Echhhh, chyba jednak wolę moją hałdę i chwałowicką zieleń. a Czas się zbierać, bo na takie spotkanie nie wolno się spóźnić. Pozbierałam klamoty, buzi córze i dawaj przez budzący się Krk wędrowałam na Mikołajską.

b Wsio poukładałam sobie w głowie po angielsku i odważnie weszłam do Wita. Pytam panią recepcjonistę, czy państwo Manneberg zeszli już na śniadanie. Hmmm, lekka konsternacja, telefon na dół do restauracji i odpowiedź: „Tak, jeden pan z pokoju 32 już zszedł, bo para z pokoju 33 jeszcze nie zeszła. Proszę iść prosto, w lewo, w dół po schodach i będzie pani w naszej restauracji, koleżanka dalej panią na dole skieruje”.   To walę prosto, w lewo, w dół i podchodzę do koleżanki. Znowu grzecznie pytam, czy jest już na śniadaniu pan Michael Manneberg z pokoju 32. Pani „dolna” patrzy w rejestry i mówi: „Oczywiście, to ten pan pod ścianą„. Patrzę pod ścianę i widzę faceta w wieku ok. 30 lat.  Mówię pani „dolnej”, że raczej to niemożliwe, by to był pan Michael Manneberg, gdyż powinien mieć ok. 70 lat. A na to pani „dolna”:”Ten pan jest z pokoju 32 na 100%, niech zresztą sama pani spyta„. Myśli mi po łepie latają… może wnuk Józefa, przysłał swego wnuka, może sam zachorował. Hmm. Nic, trza się pytać. Podchodzę i znowu z tym swoim idiotycznym uśmiechem, który moja licealna koleżanka Olutka nazywała „popisowym” pytam: „Are you Micheal Manneberg?” (czy jest pan Miechaelem Manneberg). Młody gościu, chyba Anglik, odpowiada mi grzecznie: „Yes I am Michael, but not Manneberg” (tak, jestem Michael, ale nie Manneberg). Myślę se: „Nieźle” . Wracam do pani „dolnej”, ale pani „dolna” w sumie jest od podawania kawy i pilnowania szwedzkiego stołu. Idę więc na górę do pani „górnej” recepcyjnej. Hellloł, ten na dole to nie ten 😕  Pani górna mówi: „O! Koleżanka chyba wszystko pomyliła, bo to może był pan z pokoju 23”. Nic to, siadam w lobby i czytam reklamówki, ale nagle pani „górna” mówi: „Jest, jadą, winda ruszyła z III piętra„,  Wstaję i… za minutę do lobby wchodzi 3 trójka uśmiechniętych ludzi. „Malgosia?” Yes! Rzucają się do ściskania, całowania (a ile ja się nakombinowałam przedtem, czy będą ortodoksyjni, czy będą koszerni, itp., itd), przedstawiania. Dodam, że w przypadku bardzo głęboko wierzących Żydów nie wchodzi w rachubę takie ściskanie obcych kobiet, czy mężczyzn. Po kolei lecą: Eli syn Hansa (Janka), a zarazem wnuk Józefa Manneberga wraz z żoną Ruth – z Izraela oraz Michael syn Ernsta, a zarazem wnuk Józefa ze Szwajcarii. Kuzyni 😀

Wiecie na czym polega tzw. pokrewieństwo dusz? Chyba wiecie. To jest to coś, co zaraz nas łączy z ledwo poznanymi osobami. Tu tak właśnie było. To był moment, taki pstryk w mózgu i wiedziałam, że to są cudni, wspaniali, normalni, bardzo serdeczni, wyjątkowo dowcipni ludzie. Ja ich znałam od lat, choć widziałam pierwszy raz w życiu. Eli – lekko dziadkowaty, czyli taki z rubasznym uśmiechem, siwym wąsem, korpulentny, cały czas uśmiechnięty. Jego żona Ruth szczupła, stonowana, mniej emocjonalna od męża, też uśmiechnięta od ucha do ucha. No i Michael. Z akyntaszą* (tam miał wszystkie notatki i jakieś inne skarby, z których naśmiewał się jego kuzyn), szczupły z elegancką bródką, z niemieckim, a raczej szwajcarskim twardym akcentem, też cały rozradowany. Eli zaprasza na śniadanie i idziemy znowu prosto, w lewo i w dół. Pani „dolnej” mówią, że jestem ichnim gościem i będę z nimi jeść śniadanie. Po 5 minutach ze mnie stres spłynął kanałami do Wisły i przestałam analizować, czy używam właściwych angielskich czasów, czy nie. Co mi tam English grammar – siedzę naprzeciw wnuków Józefa Manneberga, piję z nimi kawę i to się liczy. Pierwsze rozmowy z obydwoma panami Mannebergami to już był dla mnie raj  :mrgreen: Po śniadaniu goście poszli się spakować i ruszyliśmy na dworzec busikowy w Krakowie. W trakcie jazdy dowiedziałam się, że dziadek po kądzieli szwajcarskiego wnuka miał w Katowicach restaurację na dworcu. Wiadomo, że starym. Skoro mieliśmy przesiadkę w Kato, to uznałam, że między Placem Andrzeja a starym dworcem nie jest zbyt duża odległość, więc poszliśmy w jego stronę. Nie za bardzo wzięłam pod uwagę to, że mieli ze sobą walizy. Nie było lekko, bo Katowice rozkopane, rozwalone i z wysokimi krawężnikami. Jakoś dowlekliśmy się pod dawną stację. c

Dziś wiem, że informacje Michaela były niezbyt dokładne. Otóż później znalazłam informację – i to na normalnej Wikipedii, że jego dziadek, urodzony w XIX w. w Toruniu, prowadzący biznesy na Śląsku najpierw w Kattowitz, potem w Katowicach, miał i owszem sklep na tej ulicy, ale pod numerem 17. Czyli nie na dworcu, a lekko po skosie naprzeciw. Wikipedia podaje, iż: (…) W latach międzywojennych pod numerem 5 swoją siedzibę miała dyrekcja kolei, a pod numerem 9 − „Bar Bufet”, którego właścicielem był Jan Strużyna. Przy ul. Dworcowej do 1939 działały: kawiarnia Grang (ul. Dworcowa 11), sklep z wódkami Destylacja Filipa Taterka (ul. Dworcowa17), hotel „Central” z 30 pokojami (ul. Dworcowa 11), restauracja „Kaiser-Automat” Karola Kriegera (ul. Dworcowa 11), restauracja Monopolowa (ul. Dworcowa 7), jadłodajnia Mleczarnia Zdrowia (ul. Dworcowa 13), Bank Agrar u Commerzbank (ul. Dworcowa 13), Dresdener Bank (ul. Dworcowa 3), Kolejkowa Kasa Oszczędności (ul. Dworcowa 18, Książnica Śląska − antykwariat i wypożyczalnia książek (ul. Dworcowa 18). (…) f Z Dworcowej musieliśmy z powrotem na Andrzeja biec, bo czekał na nas Rybnik. W busie był tłok, ale jak to powiedział Michael „No problem” 🙂 i siadł na walizę. g Na przystanku przy bazylice czekał na mnie tata z autem, by pozbierać walizy i by je zawieźć do hotelu na rynku. Zabrał też żonę Eliezera. A sam Eli uznał, że skoro był tu już raz 7 lat temu, to może uda mu się poprowadzić kuzyna przez miasto i ruszył w dół ul.Powstańców. h Bezbłędnie doszedł do kamienicy dziadka, czyli pod Sobieskiego 15. Weszliśmy na moment do DZ wzbudzając lekki popłoch u młodych dziennikarek. W końcu udało się nam dotrzeć do hotelu, gdzie goście poszli się rozpakować. Pani w recepcji znała niemiecki, więc należy jej się pełen szacun. Przy okazji powiem, iż goście między sobą porozumiewali się po hebrajsku, a ze mną po angielsku. Potem już został tylko obiad i to najbliżej gdzie się dało, czyli w Delicji. Widziałam, że są zmęczeni, bo poprzedniego dnia mieli długą podróż, więc pożegnałam się i poszłam na autobus z głową w chmurach – już rybnickich. j Pierwszy dzień minął bardzo szybko. Na drugi dzień miały nas czekać archiwa – zarówno naszego USC jak i w Raciborzu.

* Akyntasza – aktówka po śląsku

Tagi: ,

Opublikowano 21 maja 2013 przez Małgorzata Płoszaj in category "Judaika", "Rybnik", "Turystyka i krajoznawstwo