20 maja 2013

Mini reportaż z wizyty wnuków Józefa Manneberga (dzień zero)

Wizyta dwóch wnuków Józefa Manneberga, żydowskiego kupca, a raczej biznesmena, który z Rybnika wyjechał w 1939 roku, to było naprawdę wielkie dla mnie przeżycie.  Wręcz przeogromne.

Znalazłam ich, jakiś czas temu, jak zwykle przez zupełny przypadek, czyli przez stare ogłoszenie na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej, z którego to obwieszczenia mogłam wywieźć jak nazywał się jeden z synów Józefa.  I potem to już poszłoooooo łatwiuśko. Pikuś. Wujek Google i prywatne drzewa genealogiczne, dzięki którym trafiłam na następne pokolenie, czyli Michaela Manneberga – wnuka przedwojennego rybnickiego biznesmena są zawsze niezawodni. Komp się grzał od wysyłanych i otrzymywanych listów. Poznałam całą historię rodziny, dostałam skany starych zdjęć, dokumentów. No cud malina! Aż pewnego dnia przyszła wiadomość od drugiego z wnuków: „Małgosiu, dziękujemy za życzenia noworoczne (a życzyłam im, by kiedyś zawitali do Rybnika), nawet nie zdajesz sobie sprawy jak szybko się mogą spełnić, gdyż postanowiliśmy z Michaelem przyjechać do Rybnika w maju, Twój Eli”. Skacze się pod sufit po czymś takim? Skacze się 🙂

Historię rodziny Mannebergów wkleiłam na portalu Wirtualny Sztetl, jej autorem jest Eli Manneberg. A historię wizyty dwóch wnuków Opy*, jak go nazywali ci dojrzali panowie, opisałam już ja. Choć pisałam całkowicie do szuflady, to jednak uznałam, że może ktoś zechce przeczytać o dwóch potomkach żydowskiego kupca z Rybnika.

Dzień krakowski

W poniedziałek pojechałam do Krakowa z rana, gdyż chciałam to „odbieranie wnuków” wykorzystać i polatać po Kazimierzu. Z Mannebergami miałam się spotkać we wtorek z rana w hotelu, więc poniedziałek to był czas na zlokalizowanie ich miejsca zakwaterowania, obczajenie drogi z hotelu na dworzec, czas na Kazimierz, no i czas na spotkanie się z jedną dziewczyną, której tata urodził się w naszym mieście, ale z niego wyjechał lata temu na drugą półkulę i tam robi karierę. Ten intrygujący wątek pominę, gdyż nie wiem, czy mogę go opisać. Gdy będę mieć zgodę, to ujawnię o kogo chodzi (możecie się jedynie domyślać, że jest to też wątek żydowski) .

Wracam do Krakowa, który mimo, że mamy wyjątkowo zimny maj (szkoda Jackowskiego) był w miarę słoneczny. Młoda (u niej miałam bazę) mieszka 7 min. pieszo od Rynku, więc Stare Miasto miałam w zasięgu ręki, a raczej nóg. Najpierw poszłam zlokalizować hotel, w którym następnego dnia miałam się spotkać z moimi gośćmi.

Wędrowałam sobie z Łobzowskiej koło Muzeum Czartoryskich, obok Bramy Floriańskiej, nawet w pewnym momencie myślałam, że może Mosad ląduje.

1

4

3

Chmury nad Krakowem były dość ciemne i cały czas groziła bycza ulewa.

5

Znalazłam hotel, w którym na drugi dzień miałam się spotkać z Mannebergami – był to Wit Stwosz (prawie przy Plantach).

7

Część zadania wykonałam, więc mogłam zaiwaniać na Kazimierz, gdyż tam miałam wyznaczone spotkanie z Julią – Amerykanką.

Chmury zbierały się coraz gorsze, a ja miałam parasol typu składak (wciepałam go na szybko rano do plecaczka), który był totalnie powyginany i w zasadzie to mogłam se go wsadzić w… wiecie gdzie.

Zaczęło grzmieć, lać ale udało mi się dolecieć do pierwszego miejsca, które musiałam zobaczyć. Otóż nasz krajan (tak można powiedzieć) z sąsiedniego Wodzisławia, a zarazem mój serdeczny kolega otworzył na Kazimierzu filię swej kawiarenki.

I tak, na ul.Józefa można skosztować boskich słodyczy z Manufaktury Leona. Należy tu wspomnieć, iż prawuj kolegi taką manufakturę prowadził też onegdaj u nas w Rybniku.

9

Miejsce niezwykle klimatyczne, przytulne, urocze i ze wspaniałą kawą oraz pralinami. Tu zrobiłam sobie mały siad na tyłek, bo miałam czas do spotkania z Julią – Amerykanką (od taty rybniczanina).

1110

Ze Słodkiej Manufaktury Leona skierowałam się w stronę Chederu – kawiarenki w pobliżu Szerokiej. Chybcikiem, jak to mówią w jednym banku, sprawdziłam, czy nie zaklajstrowali styropianem kapelusza na starej kamienicy przy ul.Jakuba i weszłam do Chederu.

12

13

Gdy tylko weszłam podleciała do mnie młoda, uśmiechnięta dziewczyna z okrzykiem: „Hello, are you Malgosia? It’s me Julia…”. Hello, hello, buzi, buzi i siadamy na ziemi, znaczy się na poduchach na ziemi w Chederze. Przecież nie powiem, że mam nogi napuchnięte jak baniaki (stare baby tak mają) i nie za bardzo wiem, gdzie je wsadzić, więc wolałabym je schować pod stołem.. Trza zgrywać młodzika i udawać, że „no problem” – siedzieć mogę i na ziemi.

14

Julia jest rewelacyjną dziewczyną, powiązaną z naszym miastem poprzez tatę i babcię, z drugiej strony jest powiązana z Ameryką i choć ma krew polską to nie mówi po polsku. Kapitalna dziewczyna. Bywa u nas w mieście bardzo często, gdyż jej babcia jest już bardzo stara i poważnie choruje. W Krakowie przebywa obecnie na jakiejś wymianie, czy też projekcie rządowym, wraca do Stanów w lipcu.

15

Przez dwie godziny omówiłyśmy naszych rybnickich Żydów, koligacje rodzinne i co się tam jeszcze dało. Rozstałyśmy się, wiedząc, że nasze mejle się nie raz skrzyżują.  Nabaniałe nogi podniosłam i ruszyłam dalej sprawdzać, czy jest jeszcze coś z tajemnicy Kazimierza, który odwiedzam co 2-3 lata od lat 90-tych.

17

Na szczęście cały czas nad Krakowem niebo się burzyło i turyści nie plątali się po ulicach, a siedzieli w knajpach. Mogłam więc spokojnie podumać w synagodze Remuh, na cmentarzu byłam prawie sama, bo padał deszcz, w bóżnicy Izaaka też dane mi było posiedzieć w ciszy, bez jazgotu zwiedzających.

16

18

Powoli zaczęłam zawracać w stronę centrum, po drodze chowając się przed deszczem albo w synagogach, albo kościołach.

19

Doszłam do wniosku, że muszę jeszcze sprawdzić drogę z hotelu, w którym mieli spać Mannebergowie na dworzec autobusowy. Nie mogłam wyjść na dupka, który nie wie jakim busikiem trza jechać, z którego stanowiska, i gdzie jest przejście podziemne 😉 No więc zaiwaniałam z Kazimierza nazad na Mikołajską, z potem dalej pod dworzec PKP, który wygląda niezwykle po „Eurofutbolowym” remoncie. Przez dworzec PKP na dworzec busowy, z niego przez Galerię Krakowską znowu na Stare Miasto.

20

Nade mną rozgrywał się serial pogodowy pt. „Czarne chmury”

21

Dochodziła mniej więcej 19-ta, gdy zaczęłam kierować w stronę stancji Magdy.

22

Dotarłam na kwaterę, oczywiście zaczęłam od sprzątania  (za co dostałam „opeer”), potem jeszcze raz leciałam na miasto, bo Młoda wyszła z zajęć i chciała ze mną zjeść obiad (choć to raczej była kolacja) i o 22-giej już nie wiedziałam jak się nazywam. Padłam w studenckim pokoju na tapczanie i zasnęłam w minutę.

Na drugi dzień miałam już z rana spotkać swoich Mannebergów, którzy mniej więcej o tej późnej porze docierali do Krakowa. Jedni pociągiem z W-wy (bo tylko tam lądują samoloty z Tell-Awiwu), a jeden z Balic, gdyż tam latają z Zurichu.

Przed zaśnięciem zdążyłam tylko pomyśleć, ciekawe, czy będą normalni  😉

* Opa – dziadek po niemiecku.

Tagi: ,

Opublikowano 20 maja 2013 przez Małgorzata Płoszaj in category "Judaika", "Turystyka i krajoznawstwo