2 grudnia 2018

Wreszcie o konfie, czyli mała Szuflandia w wielkim świecie

Rzadziej teraz bywam w mieście, więc nie spotykam swoich czytelników, których można w sumie na palcach policzyć. Ale… ostatnio mi się zdarzyło parę razy dotrzeć do centrum i wyobraźcie sobie, że najpierw, przy okazji prowadzonego przeze mnie spaceru po dawnych knajpach, jedna ze spacerowiczek spytała dlaczego nie opisałam warszawskiej konfy genealogicznej. No łał! Ktoś o to zapytał! A wnet potem, w ważnym dniu, jakim było 100 lat od zakończenia wielkiej wojny, podeszła do mnie nieznana mi pani. Okazało się, iż też czyta Szufladę i też czeka na relację z warszawskiej konferencji żydowskiej. Jeśli więc dwie osoby czekają, to wypada mi wreszcie opowiedzieć o tym niesamowitym (dla mnie) wydarzeniu. Zapraszam do uczestnictwa w Międzynarodowej Konferencji o Genealogii Żydowskiej widzianej moimi oczami  :mrgreen:

Swoje przedkonfowe strachy, rozterki, obawy i opisałam krótko przed wyjazdem, gdy dookoła były hyce i zieleń  ➡ Jeżech z Rybnika i jada do Warszawy. Dziś już grudzień, czyli czas, by zrobić przedświąteczny porządek w szufladach.

Do Warszawy elegancko dowiózł mnie Intercity. Uznałam, że taksówki są dla ludzi, nawet tych nie za bogatych i pod Centralnym wsiadłam do jednej. Doznałam szoku! Do swojego hotelu dojechałam za 20 zł. Tu od razu uprzedzam. Nie spałam w Hiltonie, choć mogłam  😆 Cała konfa była w Hiltonie na terenie dawnego getta. Z uwagi na to, że zwracano mi wszystkie koszty związane z moim wyjazdem i uczestnictwem w konferencji, to uznałam, że byłoby bezczelnością z mojej strony naciągać organizatorów na jedynkę w tak drogim hotelu, skoro za połowę ceny mogłam mieć inny, położony w odległości 10 minut spacerem.

O ile pamiętam to już kiedyś pisałam, iż byłam zaproszona przez The German-Jewish Special Interest Group (GerSIG) w osobach Rogera Lustiga ze Stanów i Jeanette Rosenberg z Wielkiej Brytanii. Rogera znałam mailowo od lat. To on, jako wysokiej klasy genealog, znalazł dla mnie informacje, iż ostatni z Haasych zdołał uciec Hitlerowi. Roger jest potomkiem gliwickich Żydów i w jego kręgu zainteresowań są wszystkie tereny, które należały do Niemiec przed I wojną a teraz są polskie. Jeanette zaś zajmuje się ziemiami typowo niemieckimi. Wiedziałam, że właśnie z nimi mam się tam spotkać. Wiedziałam też, że specjalnie na mój wykład przyleci z Anglii Clare Weissenberg, no i miałam jeszcze jedną osobę, z którą miałam umówione spotkanie. Była to Renee z Chicago, z którą zgadałam się na konferencyjnej grupie Fb. Otóż rodzina Renee pochodziła ze Śląska. Jak więc widzicie tylko Clare mi była znana osobiście, reszta jedynie przez internety.

Po zadokowaniu się w swoim hotelu, uznałam, że czas brać byka za rogi i pruć do Hiltona na rozeznanie. Potem, codziennie, przez tydzień, mijałam te miejsca, gdzie nowe pożerało stare, gdzie ślady po dawnych mieszkańcach tej części Warszawy były wyburzane 🙁

Lacze na szłapy, plecaczek i dawaj do Hiltona. Już przy wejściu bym prasnęła jak długa, bo mi się schody pobelontały, gdy patrzałam na ilość pięter. Wlazłam. Zimnica klimatyzacji walnęła mnie obuchem. Na zewnątrz było ponad 30, a w hotelu jak na biegunie.

Z pewną dozą nieśmiałości, jak to mówiła kiedyś jedna pani w kultowej reklamie, zaczęłam się rozglądać po ogromniastej recepcji. Przybywali już uczestnicy. Wszyscy się do siebie uśmiechali, stali grzecznie z walizkami w kolejce, niektórzy się rozpoznawali i generalnie mimo chłodu hiltonowego, czuć było ciepłą atmosferę. Jeszcze był szabat, więc dla fest pobożnych były nawet schody szabatowe. Nie mam pojęcia czym się różniły od zwykłych, ale były takowe. Osobiście nie sprawdziłam, bo szabatów nie obchodzę.

Najpierw ujrzałam Jeanette. Poznałam ją kiedyś w czasie jednej rozmowy na skypie. No i na Fb. Czyli znajomość, że hej 😉 Podeszłam i przedstawiłam się. W ciągu 10 minut ta nieznana mi kobieta, okazuje się być bliska jak koleżanka z klasy. Jeanette jest osobą niepełnosprawną, poruszającą się przy pomocy specjalnego wózka oraz chodzika. Ma w sobie niesamowitą pogodę ducha i tą moc, którą mają właśnie osoby niepełnosprawne oraz angielską życzliwość i uprzejmość. Jakiś czas potem pojawił się Roger z żoną. Jego droga do Polski trwała długo, przez perturbacje na amerykańskim lotnisku. Pomogłam obcokrajowcom w zakupach w pobliskiej Biedronce (w Rybolu po biedrach nie chodzę, a przyhiltonową odwiedziłam 😉 ) Wnet zostało postanowione, że cały top GerSIG  idzie wraz z Małgosią na kolację. No i tu się zaczął problem. Dla mnie oczywiście, gdyż nie jadam potraw obcych kuchni. Mój układ pokarmowy ich nie trawi. A knajpa, do której poszliśmy była meksykańska. Jak to mówią: dla towarzystwa Cygan dał się powiesić. Dałam się powiesić i dwa dni cierpiałam  🙄

W końcu uznałam, że czas wracać do mojego pokoiku, bo późno. Hilton i pobliskie wieżowce się rozświetliły, a ja mijałam stare i nowe.

Prysznic i bach na wygodne, podwójne łoże. Niestety, mimo zmęczenia pół nocy nie przespałam. Tramwaje i motocykle hałasowały, jelita cierpiały, upał doskwierał, a ja nie znoszę klimy, więc wolałam jej nie uruchamiać i starałam się spać przy otwartym oknie. Gdy już w końcu kimnęłam, to mnie z rana obudziły modły. Zerwałam się na nogi a tu: procesja! A raczej pielgrzymka warszawska.

Dobra Małgosia. Wstawaj, ubieraj się, śniadanie i do Hiltona. Trzeba się zarejestrować, a jeszcze nie wiadomo jak  😳 Znowu brzydkie nowe po drodze i zapomniane stare.

Potem rejestracja i rekonesans. W kolejce do zarejestrowania się stałam sobie za panią Agatą Tuszyńską, która też była prelegentką na konfie. Na podstawie kodu kreskowego, który dostawaliśmy na maila, przydzielono wszystkim identyfikatory, tasze reklamowe, cały zestaw ulotek, bony na paradny raut oraz bony na lunche.

W niedzielny, rejestracyjny poranek były tu tłumy. Większość to byli ludzie wiekowi. Usiadłam sobie z boczku i tak na nich patrzałam. Mnóstwo z nich przyleciało do kraju swoich przodków. Do kraju, który nie za bardzo radzi sobie z przeszłością i w którym ich przodkowie ginęli. Siedziałam i myślałam. Byłam ciut zagubiona w tym lekkim chaosie. Ale za to byłam dumna z identyfikatora, który zawiesiłam na szyi. Speaker oraz professional genealogist. Taka se zwykła ja, Małgosia z Rybnika, w takim towarzystwie, na takiej konferencji, i w dodatku jako „zawodowy genealog”. No i prelegent!

W największej hiltonowej sali była tzw. wioska, w której wystawiały się wszystkie możliwe organizacje, można było zasięgnąć porad w sprawach genealogicznych, porozmawiać z rabinem, można było napić się czegoś czy też zjeść jakieś ciasteczko. Na tablicy ogłoszeń można było zostawić wiadomość, iż poszukuje się przodka, czy też towarzystwa do zwiedzania Warszawy.

W niedzielę już zaczynały się wykłady i warsztaty.

Poniżej na zdjęciu GerSIG (niemiecki) Team, czyli Jeanette – SIG Co-Director, Conference and Event Planning, zaraz za nią siedzi Alex – SIG Co-Director, Webmaster oraz Roger – SIG Co-Director, Research Coordinator. Każda część Europy miała swoje własne teamy.

Alex, Roger i jego żona.

Mając na względzie to, że we wtorek miałam dać dwa wykłady musiałam unikać klimy, a jak wspomniałam Hilton był wręcz zmrożony. Dlatego też moim ulubionym miejscem przez ten tydzień był zewnętrzny bar. I to tam właśnie, w niedzielę, natknęłam się na Renee. Wyszłam na zewnątrz, siadłam, poprosiłam o małego Żywca i czekając na niego ponad pół godziny (tak, tak, takie zwyczaje w eleganckim świecie – umierasz z pragnienia, to se umieraj) zobaczyłam kobietę i od razu wiedziałam, że to ona. Hanyska po przodkach, żydówka i katoliczka po przodkach, mieszkanka Chicago. Oczytana, inteligentna, zwykła, normalna, wesoła, ale i smutna. W niedzielę doleciała z Anglii Clare. To o jej rodzinie miałam mieć tzw. wystąpienie krótsze. Dużo wsparcia z jej strony otrzymałam. Niedzielę spędziłyśmy we trójkę na pitoleniu o wszystkim. Do hotelu wracałam znowu obok śladów wspominających żydowską przeszłość Warszawy…

… oraz powstańczą przeszłość. Ta akurat była hucznie i politycznie upamiętniana przy udziale jednego kandydata, o którym dziś już wiemy, że kariera zakończyła się na „nijakim” kandydowaniu.

Znowu upalna noc i motocykle i tramwaje. Powoli też opanowywał mnie stres związany z wtorkowymi wystąpieniami. Rano śniadanie i deptanko do Hiltka. Ciut inną trasą, by po drodze zobaczyć inne stare, które przetrwało.

W poniedziałek dalej wykłady, prelekcje, spotkania. Uzbrojona w mądrą aplikację, stworzoną specjalnie dla tej konferencji, mogłam się przemieszczać między salami, określanymi nazwami miast Polski. Tu wlazłam posłuchać, tu zobaczyć kto kiedy występuje  🙄 tam posiedziałam. Generalnie przesmradzałam się, bo myśl o nadchodzącym wtorku coraz bardziej mnie paraliżowała.

Ogromniaste sale były przeznaczone dla wykładów rejestrowanych oraz dla wielkich person jak rabin Michael Schudrich, czy  ➡  profesor Antony Polonsky, który mnie powalił na kolana swoją wiedzą, erudycją i tym, że stwierdził, że w Polsce jest tyle samo antysemityzmu ile we Francji, Anglii czy gdziekolwiek indziej.

Z racji cmentarnych zainteresowań w poniedziałek najważniejszy był dla mnie panel dyskusyjny o tym, czy cmentarze żydowskie w Polsce mogą być ocalone. W panelu brali udział naczelny rabin Polski, szefowa Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego, Dan A. Oren z Friends of Jewish Heritage in Poland oraz Steven Reece z The Matzevah Foundation. Schudrich, jak prawie każdy rabin wyśmienitym mówcą jest i nie ma dwóch zdań. Tak każdą tezę przedstawi, że nie ma byka – trzeba mu przyznać rację. Szefowa FODŻ to wg mnie mówca słabszy niż słaby. Angielski na poziomie „inglysz”. No dramat. Ten trzeci gościu, który panel prowadził zaczął od wymieniania swoich tytułów naukowych, osiągnięć i chwalenia się. Na to mu zeszło z 15 minut. No chopie, przyszłam słuchać o cmentarzach i gdyby nie ostatni z mówców, czyli Steven Reece, to bym wyszła. Steven to baptysta ze Stanów. Pastor. Zarazem prezes fundacji, która od kilkunastu lat sprząta, porządkuje i przywraca pamięci żydowskie cmentarze w Polsce. Byłam zauroczona jego wykładem. Moja Młoda, która w ubiegłym roku miała okazję poznać Stevena przy okazji wolontariuszowania na cmentarzach żydowskich w Lubelskiem, powiedziała mi: „To na pewno nie był wykład. To na 100% było przepiękne kazanie, które się przez lata pamięta.” Tak. To było kazanie o pojednaniu chrześcijan i żydów.

W tym dniu pokazałam Clare Warszawę. Nie tą żydowską, ale tą odbudowaną. Bycie przewodnikiem po mieście, którego się za bardzo nie zna łatwe nie jest 😉 Nadeptałam się wtedy, oj nadeptałam. Krakowskie Przedmieście, Zamek, Rynek, Kiliński, mały powstaniec. Przy okazji uświadomiłam moją angielską przyjaciółkę, że Skłodowska była Polką. Wprawiło ją to w osłupienie. A Clare doktorem literatury jest, sroce spod ogona nie wypadła. Mało się chwalimy tą naszą noblistką i przez to ludzie w Europie jej z Polską nie kojarzą. Potem podprowadziłam Clare pod Hiltka i jak zwykle mijając stare i nowe dotarłam do swego pokoju.

Noc nieprzespana. Przed szóstą poszłam prasować rzeczy. Z nerwów sraka, śniadania prawie nie tknęłam. Ileś razy sprawdzałam załadowanie power banków, laptopa, komórki. W końcu spakowałam laptopka, wzięłam 3 pendrivy, dysk zewnętrzny (wszędzie miałam te swoje wypociny) i ruszyłam do Hiltona. W brzuchu ciężko. Pierwszy wykład miałam mieć w sali Radom od 9.50 do 10.15. Tzw. „short presentation”. Na szczęście sala mała. Ufff. Kameralnie. Poszłam jeszcze na kawę do baru na zewnątrz Hiltka. Po dwóch dniach już wiedziałam jak się skraca oczekiwanie na podanie czegokolwiek. Ze swojego pierwszego wystąpienia nie za wiele pamiętam. Wiem, że była Clare (to o jej rodzinie mówiłam), była Jeanette, ze 3 osoby się popłakały na koniec, jeden pan zapytał o jakim regionie mówię. Wiadomo, nie wszyscy muszą wiedzieć gdzie Śląsk. Dwie osoby poprosiły o moją wizytówkę. Koniec. Reszty nie pamiętam. Chyba nie było najgorzej, ale nie było też idealnie. Z uwagi na ograniczony czas gadałam za szybko. Nie zbudowałam tym samym napięcia w tej historii, a ona tego wymagała.

Musiałam polecieć ponownie na kawę na zewnątrz i do klopa. Klima w środku dawała mi popalić i wolałam hyce w barze zewnętrznym. Pierwsze nerwy ze mnie spłynęły. Teraz czekanie na następny speech, tym razem po lunchu grupy niemieckiej, czyli grupy, która miała przodków w Niemczech. W tym i na Śląsku. Lunch. No w życiu niczego nie tknę, choć mi w brzuchu burczy. Na widok koszernego mi się podnosi, a to niekoszerne też jakieś podejrzane.

Clare mnie namawia bym jednak coś zjadła. No way. Jeszcze mi się będzie odbijać. Wiem już, że muszę korzystać z mikrofonu, bo sala nie jest tak mała jak poprzednia. Jest w niej w sumie 6 okrągłych stołów, mały stoliczek dla prelegenta, duży ekran. Zaczęli jeść. Na oko około 65 osób.

Nałożyłam sobie kawałeczek sernika i wzięłam jeszcze jedną kawę. Wsio podłączyłam. Pan techniczny z Hiltka sprawdził, czy wszystko działa i sobie poszedł. A słuchacze jedzą. Kombinuję sobie w duchu, czy do kotleta będę nawijać? Zaraz sobie zdaję sprawę z tego, że do kotleta to raczej nie  :mrgreen:  No nic. Dziubię w tym serniku siedząc przy okrągłym stole. Nagle odzywa się do mnie starszy pan z długimi, siwymi włosami jak czarnoksiężnik i tzw. złym wyglądzie: Czy oprócz lunchu będzie tu jeszcze coś? To ja: Tak. Wykład o rodzinie Mannebergów z małego miasta na Śląsku. A na ekranie już można było zobaczyć stronę tytułową mojego wykładu. Czarnoksiężnik, który potem okazał się Żydem mieszkającym w Berlinie, choć przez lata był obywatelem USA, nagle ujrzał identyfikator na mojej piersi i popatrzał na ekran. Skojarzył. A to ty będziesz mówić? To zostanę. Później z Czarnoksiężnikiem siadywaliśmy sobie przy kawie i gadali o historii. Miał swoje specyficzne przemyślenia o niemieckich Żydach. Wracam do sali Białystok i lunchu. W pewnym momencie Jeanette, z teamu GerSIG, zaklupała w szklankę i stanowczym tonem oświadczyła, iż „za pięć minut wszyscy lunch kończą, gdyż Malgozia, która przyjęła nasze zaproszenie na konferencję ma swój wykład”. Za niecałe pięć minut ani jeden nie mlasnął.

Zaczęłam. Nie miałam smutnej historii, więc były momenty, gdy się śmiali. Prawie 1.5 godz. nawijałam o rodzinie Mannebergów z Rybnika po angielsku. No wiem, że parę razy się w czasach ciulnęłam. Trudno. Mikrofon mnie jak zwykle ograniczał w gestykulowaniu. Trudno. W pewnym momencie doszła chrypa (skutek klimy). Trudno. Mam tylko jedno zdjęcie zrobione przez Clare. Trudno 😉

Skończyłam. I nagle brawa. Takie naturalne. Autentyczne. Takie z podziwu. No to ja nieśmiało, czy może są jakieś pytania. I tu las rąk. W życiu bym się nie spodziewała. Pierwsze: Co mieszkańcy mojego miasta na to co robię, szczególnie w dzisiejszych czasach? Moja odpowiedź: mieszkańcy mojego miasta mnie wspierają i nie odczuwam żadnego anty. Jeśli kiedykolwiek było jakieś „anty” to nie ze strony rybniczan, czy Ślązaków. Potem padło jeszcze ileś tam pytań. Niestety następni prelegenci czekali, więc musiałam kończyć. I wyobraźcie sobie, że po wykładzie podchodzili słuchacze i zadawali jeszcze pytania ale już indywidualnie. Jedna kobita mnie wyściskała za ten wykład. Kim się okazała ta pani jeszcze napiszę. Na razie byłam w takim szoku, że musiałam, no musiałam zjechać na dół i wyjść do swojego baru. Prasnęłam na pufy i poprosiłam o gin z tonikiem z ogromną ilością lodu. Wiedziałam, że mi wyszło. Wiedziałam, że nie dałam dupy. Wiedziałam, że było bardzo dobrze. Nie przyniosłam gańby Rybnikowi. Nogi mi się jeszcze trzęsły, ręce powoli się uspokajały. Telefon do Młodej, telefon do Płoszaja, telefon do dziadka. Dałam radę! Nie spaliłam się jak przed laty w ŻIH-u. Od teraz jestem tu już jako kolo-luzak. Drina wypiłam duszkiem i wróciłam na wykłady.

A teraz o pani, która mnie zaraz po wykładzie wyściskała. Dla mnie zwykła kobita. Jednak po moim wykładzie, Renee nagle wpadła w ekstazę. Zaczęła mi tłumaczyć, że to jakaś profesor Sprout. Myślę se: ok, profesorów różnorakich tu pełno. Zaczęłam googlować, by sprawdzić z jakiej dziedziny profesor mnie ściskała. No i się okazało, że to profesor czarownica i zielarka. Taki traf! Nie przeczytałam ani jednej z części H.Pottera, nie obejrzałam ani jednego filmu, to jak miałabym skojarzyć 😉 Prof. Sprout, a w zasadzie Miriam Margolyes, brytyjska aktorka, ma korzenie w Polsce. Jej pradziadek Symeon Sandmann urodził się w Margoninie (Wielkopolska).  Wspólne zdjęcie, o które poprosiłam jest dla Młodej, jako fanki całej serii z Harrym Potterem.

Noc z wtorku na środę wreszcie spałam spokojnie. Nie przeszkadzały mi tramwaje, upał, motocykle. Kolejne dni spędzałam już na swobodnym uczestniczeniu w wykładach.

Zupełnie przez przypadek poznałam Barriego z Arizony- emerytowanego żołnierza. Barry przyleciał na konfę ze swoją wiekową mamą, której rodzina zdołała wyjechać z terenów dzisiejszej Ukrainy zaraz po pogromach za cara. Ojjjj, aleśmy z Barrym prowadzili dysputy historyczne. Czasem przysiadał się Czarnoksiężnik z Berlina.

Clare musiała wracać do Anglii, ale została Renee, której też pokazałam Warszawę i opowiedziałam jej historię. W czwartek pojechałam też na grób Kory. Musiałam. Popłakałam się. Byłam tam dzień po pogrzebie. Zapach kwiatów odurzał. Wręcz w tym upale można było zemdleć.

W czwartek wieczorem miał się odbyć wystawny bankiet. Uznałam, że przed takim wydarzeniem należy się lekko kimnąć. Podreptałam więc znowu do swego hotelu lukając sobie w stare zakamarki.

Wieczorem się odwaliłam w jedyną sukienkę, którą zabrałam i ponownie poszłam do Hiltka. Przydzielono mi numer stołu i wpuszczono do sali bankietowej. No i się zaczął cyrk oraz komedyja 😀

Zaczyna się totalnie nudny wykład, który pod koniec przerodził się w walenie obuchem po Polakach. Nie pamiętam jak się gościu nazywał, ale wg mnie na koniec konfy powinno być więcej dyplomacji. Mógł wystąpić prof. Polonsky albo Schudrich. Siedziałam przy stole z ludźmi, których w ogóle na konferencji nie widziałam. Z mojej lewej małżeństwo z San Francisco. On roszczeniowy prawnik – łysy i elegancki, ona uspokajająca go, też gustownie ubrana. Z prawej małżeństwo z Anglii. Przy mojej prozopagnozji nie pamiętam ich twarzy – chyba przeciętniacy, choć mili. Naprzeciw mnie para z Wenezueli. Ona maszkaron, on chudy i blady. Jeszcze jedna elegancka pani z Nowej Zelandii. No i ja z Polandii. Hi, hi, nice to meet you. How wonderful. I takie te anglosaskie banały. W trakcie wykładu zaczyna się zbieranie zamówień przez kelnerów, którzy paradują po sali jak w „Zaklętych rewirach”. Część z nich to jeszcze raczej dzieci, w dodatku, patrząc na karnację, chyba ze Sri Lanki. Od zbierania zamówień koszernych jest specjalny kucharz z pejsami. Ja: non-kosher. Para z San Francisco też non-kosher. Koszer chce mąż z Anglii i żona z Wenezueli. Pozostali też niekoszernie. Kelnerzy zaczynają roznosić jedzenie dość mocno przy tym hałasując a wykład trwa. Siedzę obok prawnika i czuję jak w nim krew zaczyna buzować. Żona: darling… please. On, mając za nic prośby żony, wstaje i idzie na zaplecze opierdolić kelnerów i tych, których słychać z kuchni. Wraca. Trochę luftu z niego zeszło. Na krótko niestety. Przynoszą żarcie do naszego stołu. Ja dostaję koszerne mimry z mamrami, choć zamawiałam niekoszerne. W dodatku zimne. I na plastikowych talerzach, z plastikowymi sztućcami – no bo koszerne!

Łysy z San Francisco też. Piorun w niego trafia. Robi awanturę przypadkowemu kelnerowi, który w dodatku ni chu chu po angielsku. Żona do niego: darling please. Ja zaczynam dziubać w moim koszernym i już wiem, jak zareagują na to moje jelita. Mija z 10 minut łysy łapie następnego kelnera i upomina się o swoje non-kosher. Angole z prawej uśmiechają się, jakby nie słyszeli awantury. Próbują nawiązać kontakt z Wenezuelą, ale ta mało gadająca. Kolejne 10 minut i łysy nie wytrzymuje. Idzie na zaplecze. Wraca bez żarcia. Jedynie co załatwił to, że zabrali mu kosher, które miał przed nosem, a którego nie tknął. Cały nasz okrągły stół dostał pomieszane jedzenie, ale tylko łysy ma ciśnienie podniesione z tego powodu. Mija pół godziny, ja już skończyłam koszerną szarlotkę, a łysy nadal głodny. W końcu dostaje jedzenie. K…a! Zimne! Żona: darling, please! Nie opłaciło się biednemu kelnerowi ze Sri Lanki. Mam nadzieję, że nie rozumiał co łysy mu powiedział. Ze strachu poleciał po jakiegoś ważniejszego i ten za następne 5 minut przyniósł łysemu ciepłe danie. Zapewne podgrzane w mikroweli, ale takiemu roszczeniowcowi nic lepszego nie powinno przysługiwać. Żona z San Francisco wzrokiem przeprasza za zachowanie męża. Spoko dziewczyno. Pewne typy tak mają. Foty łysego nie daję, bo wolę nie mieć do czynienia z prawnikiem z Hameryki 😉

Wracam do swojego hotelu po drodze zahaczając o sklep nocny. Kabanosy są dla mnie błogosławieństwem. Zasypiam. Rano pakowanko i z walizą do Hiltka na ostatnie interesujące mnie wykłady. Po raz ostatni idę koło intrygującego muralu.

Jeżech z Rybnika czeka w recepcji.

Potem pożegnania: z Barrym, od którego dostałam na pamiątkę jednego dolca, z Rogerem i jego żoną (z nimi wnet się i tak spotykałam na Śląsku), z Jeanette i jej mężem oraz see you z Renee. Z nią też za 3 dni mam się spotkać – tym razem na śląskiej ziemi.

Uczestnictwo w tej konferencji było największym przeżyciem mijającego roku. Następna odbędzie w USA, więc na 100% nie będę w niej uczestniczyć. Jestem niezwykle wdzięczna zespołowi GerSIG za zaproszenie i za to, że mogłam mówić o moim Rybniku i rodzinie Mannebergów.

Wsiadam w Taxi i jadę na Centralny. Do zobaczenia Warszawo. To był męczący ale ciekawy czas. Szuflandia wraca do domu.

3 sierpnia 2018

Jeżech z Rybnika i jada do Warszawy

Deadline nadszedł. Nadszedł też moment, w którym uznałam, że gdzieś muszę przykleić naklejkę „Jeżech z Rybnika”. Skoro się jedzie do stolicy, jedzie się na ➡ Międzynarodową Konferencję o Genealogii Żydowskiej i na tej konfie, w której uczestniczyć będzie ok. 1000 osób, będzie się opowiadać również o Rybniku, to trza się otagować  :mrgreen:  Jeżech z Rybnika, jako i był Josef Manneberg i jego rodzina. A między innymi będę o nich mówić.

Robię ostatnie próby przed publicznymi występami, ale w tym hycu, to gotuje mi się w mózgu i wsio kiełbasi. Szczególnie angielskie past perfekty i inksze kontinousy. Gdyby moje dwa speeche były po polsku, to bym jechała na większym luzie, a przez mus gadania w obcym języku stres się mi potęguje. Mój best friend Olutka przed chwilą, życząc powodzenia, przypomniała mi matury. Olać i już nie powtarzać. Łatwo powiedzieć. Siedzę na balkonie, bo poddaszowe mieszkanie jest cieplejsze od zacienionego balkonu i lukam ciągle w te prezentacje, klikam na stoper czy się mieszczę w czasie, który mi będzie przysługiwać. Osy furgają dookoła, mineralką już rzygam, pot spływa spod cycków, a ja kombinuję, czy może jeszcze coś zmienić w opowieści o rodzinie Clare….

… czy dodać jeszcze więcej ciepłych słów o Józefie Mannebergu…

… czy też dalej się pakować. Jak zwykle szajspapiór biorę, choć mam wypasiony hotel. Zwyczajowo też Rewia Rozrywki, coś do czytania, coś by mieć skrzydła i zatkać żołądek, gdyby wybuchła jakaś wojna  😉

No i 4 pendrivy, lap (just in case, bo każda Hiltonowa aparatura może się skićkać w nieodpowiednim momencie), kabanosy, setki kabli do nowoczesnych urządzeń, 7 par cichobiegów na nabaniałe szłapy i jedna kiecka na raut. Bo ma być raut! Taki hamerykański 😉

No i tyle. Marcysia mi tu tyro po balkonie (Mrużka woli leżeć w klopie, bo tam zimniej), lap się przegrzewa, więc chyba czas na podlewanie ogrodu, a może robienie konfitur z ostrężnic…

Spadam pooglądać sobie uratowane kozielskie macewy, o których napiszę jak wrócę z Warszawy. Na razie stoją w moim ogrodzie. Rybniczanie, trzymajcie kciuki we wtorek, bym nie przyniosła gańby naszemu miastu.

Jeżech z Rybnika, a to zobowiązuje  :mrgreen:

14 grudnia 2016

O historii pisanej listami w Gliwicach

Gdy Karolina Jakoweńko z Domu Pamięci Żydów Górnośląskich zaproponowała mi wymyślenie cyklu pogadanek o Żydach z naszego Śląska, to wiedziałam, iż na pierwszy rzut musi polecieć moja ukochana rybnicka rodzina Haasych. Jak to mówią: nie było opcji 😉 Mówiłam o nich tyle już razy, że spotkanie w Gliwicach, za wyjątkiem potwornej tremy (nie mówiłam do rybniczan), nie wywołało we mnie jakichś innych emocji.

Nad wyborem drugiej rodziny, o której miałam opowiadać, też się nie musiałam zastanawiać. Po prawie dwóch latach rozkminiań, poszukiwań i detektywistycznych analiz godnych Sherloka, które wraz z Clare (potomkinią rodu Weissenbergów) prowadziłam przez Internet, w archiwach i kilku miastach Górnego Śląska ➡ (opisywałam to już tu i tu), czuję się prawie jak jej przybrana kuzynka. To był mus, by opowiedzieć o tragicznych losach Blochów i Weissenbergów, których losy były splecione z Pyskowicami, Toszkiem, Pszczyną, Zabrzem i ostatecznie z  Gliwicami. Od razu wiedziałam, że to łatwe  nie będzie. I to nie z powodu, iż Żydzi spoza Rybnika, to za bardzo nie jest moja brocha. Tym problemem dla mnie były listy. Listy babci Clare, pisane do swojego syna, a zarazem ojca mojej angielskiej znajomej. Takie pośmiertne przesłania. Pisane pod koniec lat 30-tych z Gleiwitz. Proste, bez wyszukanego słownictwa, pełne ukrytej, bo nie wypowiadanej wprost, rozpaczy, a równocześnie przepełnione zwykłą troską o to, czy syn pije soki, pamięta o wysłaniu życzeń urodzinowych do ciotek, czy też czy kupił sobie kulki naftalinowe. Pamiętam, gdy po raz pierwszy przeczytałam je wszystkie w jedną noc na blogu Clare. Masakra. Dokumenty źródłowe, jak mi to wytłumaczyła Młoda. Tak, po naukowemu to niby dokumenty źródłowe, które dają świadectwo temu, co naziści zrobili Żydom niemieckim. A po mojemu to listy mamy do swego ukochanego synka. „Meine lieber Werner” – tak je zaczynała. Chyba nie muszę więcej pisać.

Gdy została ustalona data spotkania napisałam maila do Clare, czy nie zechciałaby przylecieć do Gliwic na moją pogadankę. Między Bogiem a prawdą, to napisałam z głupia frant, nie zakładając, że będzie jej się chciało rzucać wszystko i przylatywać do Polski w zimnym grudniu, w dodatku po raz drugi w tym roku. A tu szok 😯  Dla mnie, że przylatuje i dla niej, że ktoś, gdzieś będzie opowiadać o jej rodzinie i o tym, co się stało z jej prababcią, babcią, dziadkiem, czy tym jak tata wyszedł z Dachau.

Boże kochany, jak ja się przygotowywałam do tego. Mówiąc o Haasych w Gliwicach mogłam się ciulnąć, bo kto by zauważył jakikolwiek błąd 😉 (a tak btw, to dwa razy miałam wpadkę, co wychwyciła Młoda). A tu? Gdy będzie mnie słuchać córka i zarazem wnuczka osób, o którym będę mówić. I nieważne, że nieznająca polskiego. Sercem będzie rozumiała moje słowa. Pięć dni gadałam do ściany, a dokładniej do reklamy Pragera, cały wykład. Początkowo wybrałam ileś fragmentów listów, co dało mi 25 stron. Przetłumaczyłam je sobie na polski i skracałam, skracałam, skracałam. Co je czytałam, to beczałam. Jak coś skróciłam, to zaś to dodawałam, uznając, że zbyt ważne, by można to było wywalić. I bek. Niesprzyjające okoliczności przyrody, czy też raczej biologii, doprowadziły mnie do sporego rozchwiania emocjonalnego we wtorek. A spotkanie miało być w czwartek. Bałam się, że jak zacznę te fragmenty listów czytać, to się rozkleję na maksa i słowa z siebie nie wyduszę. I po części tak się stało.

Do Domu Pamięci pojechałam z duszą na ramieniu. Zawiłości rodzinne miałam w małym palcu, listy znałam prawie na pamięć, wsio w głowie. Tylko te dwa zdania z listu, który napisała babcia Clare do przyjaciółki (krótko przed wywózką do Auschwitz) mnie dławiły. Dużo zdrowia wam życzę, niech Bóg będzie z wami. Wydaje się, że o nas On zapomniał. No i mnie zdławiły. Zresztą nie mnie jedną. Widziałam panie ocierające łzy. Z tych emocji okulary mi się ciągle z nosa zsuwały, kartki z listami belontały*,  chrypka uniemożliwiała mówienie. Nightmare prelegenta, w szczególności takiego, który ma braki warsztatowe 😉 (to taka mała dygresja à propos ukochanego W.Manna).

Clare, jako gość specjalny, była niesamowicie wzruszona, choć starała się trzymać. Dla niej to był też trudny wieczór. Wiem, że go bardzo przeżyła. Po raz kolejny wizyta w Polsce nią poruszyła. Nastrój spotkania, atmosfera Domu Pamięci, pytania zadawane po mojej opowieści, jej odpowiedzi, sympatia ze strony słuchaczy, to wszystko było tak magiczne, że aż do Rybnika mi w łepetynie prądy przeskakiwały we wszystkie strony.

Na drugi dzień spotkałyśmy się ponownie w Gliwicach – był jeszcze wywiad dla Nowin Gliwickich 😉 Był to dla nas obu zaszczyt, że lokalna prasa zainteresowała się tym tematem. Choć przyznam, że robienie zdjęć kojarzyło mi się jakoś z fotami na tzw. ściance 😉 Miejmy nadzieję, że zdjęcia nie zostaną opublikowane.

Z Gliwic pojechałyśmy jeszcze do Bytomia na cmentarz żydowski, by poszukać grobu pradziadków, czyli Alberta i Bettiny Weissenbergów. Dzięki niesamowitej pani Ewie, opiekunce tego miejsca, udało nam się wsio znaleźć. Gdy patrzałam na Clare, stojącą samą przy ich grobie, znowu się popłakałam. Odeszłam na bok, by mogła pobyć z nimi. Potem mi powiedziała, że to takie cudowne, że mają grób, leżą razem, że tego grobu nikt nie zniszczył.

Pani Ewa, w swej uprzejmości, pokazała nam groby wszystkich Weissenbergów pochowanych na tym cmentarzu. Widziałam, że Clare już zamarza, ale ja tam wolałam wsio obejść just in case, bo nigdy nie wiadomo, czy któryś z pochowanych się nie okaże się kiedyś krewnym. Lepiej foty mieć 😉

Wieczorem dostałam od Clare taki list z linkiem do jej bloga, z prośbą, bym umieściła to na swoim fejsie. W wolnym tłumaczeniu Clare w ten sposób podziękowała wszystkim w Gliwicach:

Właściwy post blogowy napiszę, gdy już wrócę do Anglii do swojego biurka, ale tera chciałabym szczerze podziękować wszystkim Wam – dobrym ludziom, którzy nas tak ciepło przyjęli poprzedniego wieczoru w Żydowskim Domu Pamięci. Nie wiem czego oczekiwałam – myślę, że pół tuzina przyjaciół Małgosi i cichego ale interesującego spotkania z nimi.

Zamiast tego, zobaczyliśmy salę pełną ludzi, których ciepłe przyjęcie nas otoczyło, jak tylko weszliśmy. Przyszliście zimnego grudniowego wieczoru krótko przed świętami Bożego Narodzenia, wtedy gdy raczej powinniście siedzieć w ciepłych domach ze swoimi rodzinami. Przyszliście, by posłuchać jak Małgosia opowiada o naszej rodzinie, posłuchać w ciszy i ze współczuciem. Zadawaliście inteligentne pytania, na które jako prawdopodobnie zbyt przytłoczona nie potrafiłam inteligentnie odpowiadać. Ale się starałam. Nie jestem przyzwyczajona do publicznych wystąpień, mam nadzieję, że następnym razem będzie lepiej (…)

Dziękuję wam wszystkim wspaniali ludzie, za to, że czuliśmy się tak dobrze. Byliśmy wzruszeni waszą reakcją na historię naszej rodziny. 

I przede wszystkim dziękuję Gliwicom za wysłuchanie słów, o kimś kto był waszą córką i również moją babcią – o Else Weissenberg. 

Tyle od Clare, która już odleciała z Polski do kraju, który stał się w 1939 r. ojczyzną dla jej taty – niemieckiego Żyda, urodzonego w Pless, absolwenta gimnazjum w Beuthen, absolwenta uniwersytetu w Breslau, więźnia Dachau, syna Else zamordowanej w Auschwitz, wnuka Herminy zamordowanej w Auschwitz.

Ja też Wam dziękuję gliwiczanie! Dziękuję również znajomym z Mikołowa, Mysłowic, Zabrza i Pyskowic! Za pomoc, za słuchanie i za bycie 🙂

Zdjęcia ze spotkania: Iza Grauman oraz Ireneusz Skwirowski, z Bytomia moje, zaś archiwalne fotografie z albumu rodzinnego Clare i ➡  jej blogu „From numbers to names.

P.S. Kolejne spotkanie w Gliwickim Domu, zaplanowane na 23 lutego 2017 r., już nie będzie takim wyciskaczem łez, bo będzie o zębach  😉 Na zachętę dodam, iż i o gybisie** Hitlera.

Dla nie Ślązaków:

* belontać: mieszać

** gybis: sztuczna szczęka