18 stycznia 2023

Głos „dzwonu” uratowany pod Rybnikiem

Co roku o tej porze mam jednakowe myśli: dobrze, że urodziłam się po wojnie. I srał pies złamany kręgosłup oraz konglomerat guzów na tarczycy, czy inne bzdety.
Za kilka dni 78. rocznica „marszu śmierci”, który przeszedł w naszej okolicy. Zbliża się też 80. rocznica powstania w getcie warszawskim. Już w ubiegłym roku myślałam, by napisać o przedwojennym kantorze z warszawskiej synagogi Nożyków, który zbiegł z marszu w okolicach Kamienia pod Rybnikiem i dzięki nieznanym z nazwiska osobom przeżył. Odłożyłam jego osobę na inny czas i napisałam o niemieckim antyfaszyście ➡ Sprawiedliwym z Auschwitz Ludwigu Wörlu. Zainteresowanych odsyłam do tego tekstu sprzed roku. Teraz wracam do kantora, gdyż wiąże się on nie tylko z marszem ale i powstaniem w getcie.

W wielokrotnie cytowanej przeze mnie publikacji Jana Delowicza pt. „Śladem krwi” jest krótki biogram Jakoba Lichtermana. Już z tych kilku suchych zdań widać ile przeszedł przedwojenny kantor z Warszawy.

Lichterman urodził się w 1909 r. Już jako ośmiolatek zaczął śpiewać w chórze. Jego rodzice, początkowo byli temu przeciwni takim fanaberiom syna, w końcu ulegli, gdyż miał niezwykle piękny głos (wtedy sopran) i był samorodnym talentem, jaki zdarza się raz „na ruski rok”, jakbyśmy to powiedzieli. Po roku młody Lichterman został przyjęty do chóru przy Wielkiej Synagodze na Tłomackiem. Mimo sporej konkurencji, Leo Low, żydowski dyrygent, kompozytor i nauczyciel, a równocześnie prowadzący chór, od razu dostrzegł uzdolnionego chłopca i młody Jakob dołączył do, liczącego 120 osób, zespołu śpiewaków w największej warszawskiej synagodze. Nadkantorem był wówczas legendarny Gerszon Sirota, zwany „żydowskim Carusem”. Dla Jakoba to był honor śpiewać w chórze, który towarzyszył występom takiej sławy. Wnet chłopiec zaczął występować jako solista, ale też równocześnie jego głos, z uwagi na mutację, powoli zmieniał się z sopranu w alt. Gdy miał 17 lat śpiewał już jako tenor liryczny.
Jego kariera toczyła się szybko. Został pomocnikiem kantora w synagodze Nożyków, a po dość krótkim okresie czasu awansował na jej głównego kantora. 

Studiował w warszawskim konserwatorium, które skończył z wyróżnieniem, śpiewał też jako solista w warszawskiej filharmonii oraz żydowskim chórze HaZamir. Nadano mu przydomek „Glocken”, czyli dzwon. Gdy dyrygentem chóru został Abraham Cwi Dawidowicz, pedagog i kompozytor wielu pieśni, Jakob Lichterman bardzo zbliżył się do jego rodziny, co zaowocowało ślubem z córką Dawidowicza – Sonią – cenioną pianistką i uznaną akompaniatorką. Oboje byli artystami z górnej półki, zapewne bywali na salonach, uczestniczyli w życiu kulturalnym, nie tylko żydowskiej Warszawy i przebierali się z radością przed balami karnawałowymi.

W styczniu 1939 r. Soni i Jakobowi urodziła się córeczka – Szoszana. Jakob jeszcze cały czas dawał koncerty, nagrywał w radio, służył jako kantor nie tylko w synagodze Nożyków, ale i jako kantor wojskowy w Polskim Wojsku.

Po wybuchu wojny, synagoga, w której Lichterman służył została zamknięta, jak i inne domy modlitwy. Od września 1941 do lipca 1942 była ponownie otwarta. Gdy zlikwidowano tzw. „małe getto” znalazła się po stronie aryjskiej. Została zamknięta i zdewastowana. Służyła między innymi jako magazyn paszy i stajnia dla koni.

Lichtermanowie znaleźli się z córeczką w getcie, doświadczając najgorszego. Udało im się uniknąć wywózki w trakcie wielkiej akcji deportacyjnej (od 22 lipca 1942 do września 1942). Gdy wybuchło powstanie w getcie, Jakob był jednym z tych, którzy zbrojnie wystąpili przeciwko Niemcom. Został ranny w nogę i pojmany. W kwietniu 1943 r. w bydlęcym wagonie wywieziono go do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Tak jak żonę i czteroletnią Szoszanę. Obie wkrótce zamordowano.
11 lipca 1943 r. Jakoba przewieziono z Majdanku do KL Auschwitz II – Birkenau. Był odtąd numerem 129442. W sierpniu skierowano go do KL Auschwitz III-Monowitz. Nad Auschwitz ptaki nie śpiewały ani motyle nie fruwały. Głos „Glockena” (dzwonu) dławiły łzy.

Gdy w styczniu 1945 r. wyruszył z Auschwitz w nieludzkim marszu miał niecałe 36 lat. 22 stycznia dotarł z innymi współwięźniami pod Rybnik. Wygłodzony, przemarznięty do szpiku gości, był chodzącym trupem, a jednak zdołał uciec wraz z innymi w trakcie strzelaniny na Młynach, gdzieś między Kamieniem a Wielopolem.
Dwa dni ukrywał się w lesie. Może mijał stary krzyż wystawiony przez dawnego właściciela majątku ziemskiego Spendla z Młynów?

Po latach tak napisał:
Padał śnieg cały czas. Jedliśmy go 2 dni, nie pozwalając sobie na sen. W końcu, wyszedłem z lasu i ujrzałem nikłe światło w jakiejś chacie. Zdecydowałem się zapukać. Dwaj towarzysze, z którymi uciekłem bali się: „To niebezpieczne. To może być niemiecki dom”. Ale ja pomyślałem: Dlaczego mam teraz tu umierać? Może mi coś dadzą? Zapukałem do drzwi chałupy. Otworzył mi etniczny Niemiec (zapewne miał na myśli Ślązaka – przyp. M. Płoszaj). Dał mi gorącą kawę w butelce i chleb. Wyszedłem. Doszli do mnie moi towarzysze. Wtedy butelka z kawą wypadła mi ze zdrętwiałych rąk. Gorący napój wylał się do śniegu. Wróciłem do tej chałupy. Ale ten człowiek nie miał już niczego do jedzenia. Dał mi pudełko zapałek i powiedział: „Wszędzie pełno Niemców dookoła. Jak cię złapią to cię zabiją od razu”. Ci którzy ze mną uciekli wrócili gdzieś do lasu. Ja ruszyłem i dotarłem do następnej małej chałupy. Zapukałem. Przyjmiecie mnie – spytałam, gdy ktoś otworzył. Padło pytanie: „Ilu was jest?” Jestem sam – odparłem. Chłop mnie wpuścił i dał schronienie w stodole. Byłem u niego tydzień, do momentu wejścia Rosjan.

Jakob Lichterman od razu wyruszył w drogę do Warszawy. Jak wspominał, panował w niej potworny chaos. Szukał swoich bliskich. Nie odnalazł.
Po wojnie ożenił się z Miriam, warszawianką, więźniarką obozów na Majdanku, Auchwitz-Birkenau, Ravensbruck i Malhof. Wraz z drugą żoną, wyjechali do Johannesburga w Republice Południowej Afryki. Od 1947 do 1950 Lichterman ponownie służył jako kantor w tamtejszej synagodze. W 1950 r. małżonkowie przeprowadzili się do Kapsztadu. I tam, w południowoafrykańskiej synagodze rozbrzmiewał jego głos. Głos dzwonu uratowany przez Ślązaka, który nie bał się udzielić mu schronienia. Możecie go posłuchać 🙂 

 

Jakob Lichterman zmarł w sierpniu 1986 r. Zdążył przedtem odwiedzić synagogę Nożyków. Obaj jego synowie, Joel i Ivor, są kantorami. 

Sir Martin Gilbert, brytyjski historyk, oficjalny biograf Churchilla, w swej książce pt. „Sprawiedliwi. Nieznani bohaterowie Holokaustu”, opisał historie ponad 20 000 „zwykłych” mężczyzn i kobiet, którzy zachowali się w sposób przyzwoity, humanitarny i ratujący życie. Przytaczając wspomnienia Jakoba Lichtermana, wymienił m.in. tych bezimiennych bohaterów z okolic Rybnika. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Głos „dzwonu” uratowany pod Rybnikiem została wyłączona
15 sierpnia 2021

O Friedzie z Rybnika, której mąż został kanclerzem

Leniwa niedziela może doprowadzić do ciekawych odkryć. Można albo wkurzać się na to co dookoła w polityce, albo wyłączyć się i patrzeć na Netflixa, a można klikać bez wyraźnego celu i szukać ciekawostek. Trzeci wybór okazał się dziś najlepszy, choć bez polityki się nie obejdzie.
Klikałam po folderach. Już miałam szukać kto, dokładnie 100 lat temu, wyprowadzał się z Rybnika, gdy najechałam na folder „Tockus”. Jakiś czas temu dodałam do nazwy słowo „kantor”. Otworzyłam kilka plików wczytując się (haha, a nie znam niemieckiego) w tekst na dokumentach urodzenia i ślubu.

Okey, mam akt urodzenia jakiejś Elfrydy, która przyszła na świat w Rybniku w 1878 roku. Mam też ślub jej siostry Jettel, zawarty również u nas, w 1883.

Na obu dokumentach przy danych ojca dopisano słowo: kantor. Ok, może być. Rabina wtedy nie mieliśmy, więc jego funkcję sprawowali przez lata różni kantorzy. Skoro tu mieszkali, to rodziły im się tu dzieci, no i żeniły się dzieci. Tak przez przypadek bardziej, niż z wyboru 🙂 Po chwili znalazłam akt zgonu owego kantora. Samuel (Simon) Loebel Tockus zmarł w Opolu w 1887 roku, o czym informowała jeszcze inna córka – Anna. I może bym tą rodzinę olała gęstym żurem, gdyby nie krótki research w wujku googlu i serwisie ancestry.com. Co prawda wielka story z tego nie wyjdzie, ale fakt, iż rodzona rybniczanka była żoną przyszłego, dwukrotnego kanclerza Rzeszy, wart jest jednak opisania.

Nie, nie… nie chodzi o Hitlera, ani o Adenauera, czy Brandta – aż takiej sensacji to nie mam 😉 

Elfriede, zwana Friedą, córka górnośląskiego kantora, urodzona w Rybniku, ponoć w dorosłym wieku zagorzała socjaldemokratka, wyszła za mąż w 1902 roku w Berlinie, za bezwyznaniowca,  Hermanna Müllera. Imię i nazwisko bardzo „nasze”, ale ten rybnicki Hermann Müller był właścicielem browaru, a przyszły kanclerz pochodził z Mannheim i był synem wytwórcy szampanów. Niewiele wiadomo o jego rodzinie.

Frieda była wtedy mieszkanką Breslau, a jej wybranek Görlitz. Niewiele jest opracowań opisujących tego przyszłego polityka SPD. Polska Wikipedia poświęca mu jedynie kilka wersów. Niemiecka Wiki podaje już więcej faktów. ➡

https://de.wikipedia.org/wiki/Hermann_M%C3%BCller_(Reichskanzler)

Młody Hermann Müller, dzięki ojcu był niewierzący. Jakiego wyznania była przedtem rodzina, mogę się jedynie domyślać 😉 Nie pasowało mu bycie handlowcem w firmie taty i szybko zaczął się angażować w politykę. Zanim poznał naszą Friedę już był działaczem SPD. Gdy brali ślub, Hermann pracował jako redaktor w Görlitzer Volkswacht. W przepięknym Görlitz mieszkał ze swą, niestety chorującą już wówczas, żoną. Jestem przekonana, że Frieda w najśmielszych snach, nie zakładała, że jej małżonek kiedyś zostanie kanclerzem. Jej myśli bardziej krążyły wokół przyszłości, mającego się wkrótce urodzić, dziecka. Na swe nieszczęście, Frieda chorowała na gruźlicę. Kilka tygodni po urodzeniu córeczki Annemarie, Elfriede Müller zmarła w wyniku komplikacji po porodzie, na które nałożyła się ta, wówczas nieuleczalna, choroba. Był 1905 r. Wdowiec wtedy już był radnym w Görlitz oraz sekretarzem SPD. Od 1910 r. należał do ścisłego kierownictwa tej partii partii. Był ponoć centrystą (modne słowo obecnie), czyli nie popierał ani frakcji Róży Luksemburg, ani rewizjonistów.

W międzyczasie się powtórnie ożenił z, pochodzącą z Jeleniej Góry, nauczycielką. Z tego związku urodziła się druga córka – Elrike. Sam Hermann powolutku piął się po szczeblach kariery politycznej. Jego rybnicka żona wtedy leżała w spokoju na cmentarzu żydowskim w Görlitz. Został ministrem spraw zagranicznych (1919-1920) i po raz pierwszy kanclerzem (1920) w tym trudnym dla Niemiec czasie. Interenety piszą, że nacjonalistyczna prawica bardzo go atakowała i zniesławiała. Gdy obie córki zaczynały studia tata był oddany polityce na amen. Annemarie skończyła medycynę i została dentystką, a Elrike wybrała prawo. Gdy ojca po raz drugi mianowano kanclerzem Rzeszy (1928-1930), dziewczyny już były wykształcone i zaczynały własne kariery. Córka rybniczanki obroniła doktorat, a jej przybrana siostra rozglądała się za dobrą pracą, zgodną z wykształceniem. Tata stracił stanowisko w 1930 roku, gdy SPD zerwało koalicję, czemu sam się zresztą sprzeciwiał. Nad Niemcy nadciągał wielki kryzys. I nie mam na myśli tylko kryzysu gospodarczego. Müller od lat cierpiał na przewlekłe zapalenie pęcherzyka żółciowego. Zmarł w marcu 1931 w wyniku komplikacji po operacji woreczka. Na jego pogrzebie były tłumy.

 

Niecałe dwa lata później kanclerzem został Hitler. No i? No i zło wylazło z każdego kątka Niemiec i zaatakowało nawet rodzinę byłego kanclerza. Druga żona zmuszona została do wyjazdu z Berlina. Wróciła na Dolny Śląsk, gdzie zmarła w Cieplicach w 1944 r. Nie zdołała dotrzeć do Paryża.
Córka Żydówki z Rybnika i zarazem byłego kanclerza Rzeszy straciła pracę lekarki szkolnej i była zmuszona otworzyć prywatną praktykę w Berlinie tylko dla żydowskich pacjentów. Jej młodsza siostra, z racji tego, że poślubiła żydowskiego dziennikarza, również została zwolniona z pracy w sądzie i wyemigrowała do Paryża. Dzięki dawnym znajomościom, które zostały po tacie, udało im się wyjechać w 1941 r. do USA.
Po wojnie, obie walczyły o odszkodowanie od państwa niemieckiego i obie zmarły bezdzietnie. Annemarie odeszła w 1984 r. w Berlinie, a młodsza Ulrike w trakcie wakacji w Hiszpanii w 1989 r.

Tylko tyle i aż tyle. Ponoć grób rybniczanki, córki kantora, socjaldemokratki, żony późniejszego dwukrotnego kanclerza Rzeszy przetrwał na żydowskim cmentarzu w Görlitz. A ja ćwok, dotarłam tam kiedyś tylko pod synagogę.

Fotografie Hermanna Müllera oraz jego pogrzebu pochodzą z niemieckiej Wikipedii. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania O Friedzie z Rybnika, której mąż został kanclerzem została wyłączona
22 października 2019

Rybnicka synagoga cz.2

Historię rybnickiej synagogi przerwałam w 1914 r. Gdzieś na Bałkanach, o których większość rybniczan miała mgliste pojęcie, członek serbskiej nacjonalistycznej organizacji „Młoda Bośnia” zabił następcę tronu austriackiego. Wydawało się, że dla Rybnika to wydarzenie będzie mieć mało istotne znaczenie. Już w sierpniu 1914 r. „Landsturmowe wywołanie” uświadomiło ludziom, że trzeba się będzie bić. Od dwóch lat w mieście mieliśmy ponownie rabina. Na wskroś nowoczesnego, liberalnego, wielce wykształconego Niemca, który rok przed wybuchem wojny ożenił się z rybniczanką – Louise Altmann. Niewątpliwie ślub miał miejsce w naszej synagodze przy Schlossstrasse.

(Fotografia w zasobach: Leo Baeck Institute w Nowym Jorku)

Mogę podejrzewać, iż również w tym miejscu, rabin ➡ dr Dawid Braunschweiger, bo o nim piszę, informował miejscową elitę, że ich patriotycznym obowiązkiem będzie bić się za Kajzera Wilusia. I się bili, i niektórzy ginęli, ale i wracali z wojny do małego miasteczka na wschodnich rubieżach państwa niemieckiego, w którym obok wielkiego browaru stała skromna synagoga. Braunschweiger jeszcze przed zakończeniem wojny zmienił miejsce zamieszkania i przyjął posadę rabina w prestiżowym Oppeln (Opolu). Bezrabinacie jednak Rybnikowi nie groziło. To były trudne czasy, więc wsparcie religijne, ale i polityczne było niemieckim Żydom potrzebne. Od 1 sierpnia 1918 roku w synagodze nabożeństwa odprawiał już dr Arthur Rosenthal. Niecałe dwa lata rybniczanie słuchali jego kazań. Rok przed plebiscytem opuścił Rybnik i wrócił do Berlina, gdzie mieszkały jego żona i córka. Czasy robiły się coraz trudniejsze, a atmosfera na Śląsku coraz gęstsza. W pobliżu budynku odbywały się wiece, gromadzili się ludzie, debatowali o tym co się stanie z Oberschlesien.

Coraz mniej Żydów przychodziło do synagogi. Znamienici mieszkańcy miasta, czując co może się stać, wyjeżdżali w głąb Niemiec. Po kilku miesiącach bez rabina, uszczuplona gmina zatrudniła, odznaczonego żelaznym krzyżem za męstwo na polu walki, dr. Dagoberta Nellhausa. Gdy przyjechał do Rybnika, a miało to miejsce w październiku 1920 r., jeszcze nie miał zdanych egzaminów rabinackich. Nie przeszkadzało mu to w odprawianiu uroczystości w synagodze z okazji bar micwy trzech żydowskich chłopców z rodzin Guttmannów, Wolffów i Berlinerów. Nie wątpię, że jako niemiecki rabin nawoływał w synagodze do głosowania w plebiscycie za Niemcami. Porządek nabożeństw i modlitw, zarówno w synagodze, jak i siedzibie gminy, podawał Rybniker Stadtblatt.

Potem przyszło trzecie powstanie śląskie i wojna domowa, bo tak trzeba nazwać ten zbrojny czyn rozpoczęty w nocy z 2 na 3 maja 1921 r. Być może uroczystość z okazji 50 Geburstagu Adolfa Priestera – miało to miejsce 22 maja 1921 r., była skromna, by nie rozdrażniać powstańców? Chyba ostatnie modły w synagodze Nellhaus odprawił z okazji bar micwy w rodzinie Rotterów 18 czerwca 1921 r. Prawdopodobnie krótko po jego wyjeździe do Rybnika przybył kaznodzieja, pełniący posługę rabinacką – Salo Levin. Mieliśmy też cały czas kantora – nazywał się Hahn.

Przyszła połowa roku 1922 i nastał nowy ład, a dla niektórych nieład, na Górnym Śląsku. Rybnik przypadł Polsce. Gmina żydowska dotychczas podlegająca Związkowi Gmin Synagogalnych Rejencji Opolskiej, stała się gminą izraelicką województwa śląskiego. Coroczne preliminarze, już na polskich drukach, początkowo wypełniano po niemiecku, ujmując w nich synagogę jako majątek gminy wyznaniowej.

Dość szybko jednak trzeba było się całkowicie przestawić na język polski. W budżetach ujawniano przychody i rozchody, również te, które dotyczyły synagogi. Jak widać nadal kasowano za miejsca. No i ogrzewano jedynie dom modlitwy w tzw. budynku rabina. Zimą modlący się się w synagodze marzli.

Życie powoli się stabilizowało. Ci z niemieckich Żydów, którzy chcieli zostać to zostali i teraz musieli nauczyć się współegzystować z coraz liczniejszą grupą Ostjuden, która osiedlała się w mieście. Do zarządu gminy ich nie dopuszczono, ale wstępu do synagogi nie można było zabronić. Często się zastanawiałam jak wyglądały modły w synagodze. Z jednej strony grupa niemieckich, od pokoleń rybnickich Żydów, totalnie zasymilowanych, liberalnych, mówiących na pewno po niemiecku i być może po śląsku. Z drugiej strony o wiele biedniejsza, bardziej ortodoksyjna, tradycyjna, grupa Żydów z Małopolski, Zagłębia, Kielecczyzny, a nawet okolic Lwowa, używających najczęściej jidisz. Chyba do momentu wyjazdu Salo Levina (w 1924 r.) to jakoś szło, potem przyszło ponowne bezrabinacie i na pewno łatwo im ze sobą nie było. Może to śmiesznie zabrzmi, ale mury synagogi widziały godzenie się (czasem pozorne) rodzin, gdy dochodziło do ślubów między Ost– i Westjuden. Księgi metrykalne to niesamowite dokumenty, które jednoznacznie pokazują, iż do takich małżeństw dochodziło. Tak jak w przypadku Lejby Fiszera z Będzina z panną z niemieckiego rodu Silbigerów – Ilsą, córką bogatego rybnickiego kupca. Od razu widać, że Lejb był obcym w mieście, bowiem nawet swoich świadków nie miał.

Gmina powoli znowu stawała się liczniejsza i uznano, że trzeba zatrudnić kolejnego rabina. Życie pokazało, że ostatniego w historii Rybnika. Zanim do tego doszło, kantor Hahn, 11 listopada 1929 r. odprawił w synagodze nabożeństwo za żołnierzy żydowskich. W uroczystości wzięli wówczas udział oficerowie wyznania katolickiego. Oficjalnie o przyjęciu nowego rabina poinformowano Śląski Urząd Wojewódzki w Katowicach pismem z 18 marca 1930 r., przekazując, iż stosownie do uchwały z 3 lutego 1930 r. „(…) został p.dr Zygmunt Kohlberg, obywatel Rzeczpospolitej Polskiej, jako rabin i nauczyciel religii mojż. w naszej Gminie zaangażowany.” Urząd Wojewódzki przyjął tę uchwałę do zatwierdzającej wiadomości. Zatrudnienie rabina poskutkowało zmianą w preliminarzu wydatków oraz wysokości podatków gminy na rok 1930. Zarząd gminy podniósł o 20% kwotę podatków, które zobowiązani byli płacić członkowie gminy, by zrekompensować zakładane wydatki związane z angażem Kohlberga. Starosta rybnicki uznał tą podwyżkę za niezbyt obciążającą. W budżecie gminy na 1932 rok wynagrodzenie rabina ustalono w wysokości 6 tys. złotych (rocznie), w dokumencie tym widnieje też pozycja nazwana „podatek dla p. Dr.Kohlberga w kwocie 385 złotych”.

Nie wiemy nic, by w tym czasie synagogę remontowano, czy odnawiano. Nie zachowały się, a przynajmniej ja o takowych nie wiem, żadne zdjęcia całej synagogi z lat trzydziestych. Na zdjęciu przedstawiającym dwie nieznane eleganckie rybniczanki, widać jedynie przepiękne kute balustrady przy schodach prowadzących do bożnicy.

Zaś na fotografii, ukazującej córki ówczesnego burmistrza – Władysława Webera, bawiące się w ogrodzie magistratu, możemy zobaczyć fragment synagogi przylegający do dzisiejszej ulicy Chrobrego.

Cały czas obok dymiły kominy browaru Müllera. Dymiły nawet wtedy, gdy z budynku prawie sąsiadującego z synagogą, w kwietniu 1934 r. wyszedł kondukt pogrzebowy z trumną i ciałem Zygfryda Müllera. Zza miedzy dochodziły słuchy o ograniczeniu praw Żydów w nazistowskich Niemczech. Zapewne po modlitwach, na schodach synagogi o tym mówiono, wyrażając zaniepokojenie i rodzący się strach. Wszak wielu rybniczan miało rodziny w Rzeszy. Gmina borykała się z coraz większymi problemami, w tym finansowymi, a jeszcze dodatkowo musiała zajmować się majątkiem po zlikwidowanej gminie w sąsiednim Wodzisławiu.

Nie wiem jak potraktować informacje „Jewish Telegraphic Agency” z 12 października 1938 r., z których wynika, iż policja aresztowała 11 osób w Wilnie i gminie miejskiej Rybnik za antysemickie ekscesy. 6 osób zostało skazanych na obóz koncentracyjny (podaję za oryginałem) w Berezie Kartuskiej za atakowanie Żydów na ulicach Wilna. Pozostali zostali zatrzymani za atak bombowy na rybnicką synagogę (!).

Wg mnie to był ówczesny fejk. Pod koniec września, i owszem, doszło do wybuchów na podłożu antysemickim w Rybniku, ale synagoga nie była celem. Wrzucono petardy w trzech miejscach (przy ul.Rudzkiej, Sobieskiego oraz Hallera), ale nie przy synagodze. Nigdzie, a przejrzałam wiele ówczesnych gazet, nie ma najmniejszej wzmianki o ataku bombowym na żydowską świątynię. Atakowano rybnickie żydostwo, ale nie synagogę. Choć… może jeszcze za mało wiem…

Rabin miał coraz mniej ślubów do udzielania, bar micwy trafiały się rzadko, wielu szykowało się do wyjazdu z Polski. Krótko przed wojną władze wojewódzkie rozwiązały gminę izraelicką w Rybniku.
Kończył się upalny sierpień 1939 roku i od zachodu nadciągały ogromniste chmury. Dziś nazywa się takowe superkomórkami burzowymi. Zaczynał się ostatni, najtragiczniejszy rozdział w historii rybnickiej synagogi i izraelickiej gminy wyznaniowej w Rybniku na Górnym Śląsku. Mam nadzieję, że przedstawię go Wam do końca października.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rybnicka synagoga cz.2 została wyłączona
7 stycznia 2018

Z Rybnika, przez Hildesheim, do Bury St. Edmunds

Jak to dobrze, że przywrócono durne święto, które choć totalnie mi powiewa, to dało potrzebny oddech. Z uwagi na rodzaj pracy, soboty i niedziele nie są dniami wolnymi dla mnie, więc niech żyje Dzień Trzech Mędrców! Od rana Fejsbuk mnie atakował informacjami, jak ministranci winni pisać kredą na drzwiach „odhaczenie” kolędy, więc wolałam już wleźć do kuchni  i przygotować paradny obiad. Po tygodniu zjadania sylwestrowego bigosu, druga część rodziny wyraźnie miała dość, więc stanęłam przy garach (co się rzadko zdarza, bo pichcenia nie lubię) i zrobiłam śląski obiad. Do surowych jeszcze klusek, od razu wtatarowała Marysia vel Nowotko. Cierp ciało, jak żeś młode koty mieć chciało i je adoptowało  😉

 

Kimę zaliczyłam, choinę rozebrałam, reszta dnia była do zagospodarowania. W zasadzie to powinnam się przygotowywać do spaceru szlakiem Marszu Śmierci, ale w końcu święto jest i nie musiałam pracować. Wyszłam sobie na balkon, popatrzałam na Radlin i moją hałdę, no i zapadła decyzja: muszę siąść do lapa i kogoś wziąć na tapetę. Otworzyłam Folder „Rybnik Żydzi”. Spojrzałam na podfoldery. Zaczęłam w nie wchodzić. Ten nie, ten też nie. Gordon – kantor. Niech będzie on.

Co my tu o nim mamy? W sumie nic. Jedynie akt urodzenia jego syna. Beznamiętny, bo jakiż mógłby być inny, urzędowy dokument informujący o narodzinach dziecka pod koniec września 1884 r.  Dziecko płci męskiej, z matki Sophie Gordon z domu Moses oraz ojca Samuela Alberta Gordona.

Ojciec zgłaszający narodzenie dziecka, podpisał się jako kantor – chazan prowadzący modlitwy w synagodze, czy wypełniający inne istotne posługi, gdy brak rabina. Bezsprzecznie musiał to być wokalista o pięknym głosie.

Gdy Samuel udawał się przed oblicze Standesbeamta, w Rybniku nie było rabina. Od wyjazdu  ➡  Fraenkla minęło już parę lat i gmina nie zatrudniała rabina, a jedynie kantora. Wgryzając się w ten akt urodzenia miałam niezłą zagwozdkę, jak rodzice nazwali syna. Jak wiecie, moja znajomość niemieckiego jest słaba, a rękopisy to już w ogóle jest masakra. Metodą porównywania liter wykombinowałam, że dziecku dano imię: Walter.

No i teraz przede mną było szukanie śladów po Walterze. Gordon, to mało żydowskie nazwisko i trochę czasu mi zajęło nim trafiłam właściwy na trop, czyli miasto w Dolnej Saksonii – Hildesheim.

Teraz, jak zwykle puszczam wodze fantazji (zważając jednak na informacje znalezione w Internetach) i mogę Wam opowiedzieć o Walterze, urodzonym w Rybniku, przyszłym lekarzu, który zakończył swe życie w hrabstwie Suffolk. Przez to, że tam mieszka angielska część mojej rodziny, Walter tego dzisiejszego popołudnia stał mi się jakoś dziwnie bliski.

Na razie wracam jednak do Rybnika. Gdy Walter przyszedł na świat jego tata i mama na pewno się radowali. Może Samuel chciał, by mały w przyszłości został rabinem? Nie wiem, czy w Rybniku Sophie i jej mąż dorobili się innych dzieci. W zapiskach mam tylko ten jeden akt urodzenia u Gordonów, którzy na pewno nie byli z naszego miasta. Kantor był tu na kontrakcie, więc zapewne po jakimś czasie wyjechał. Do czasu wyjazdu pełnił posługę w naszej synagodze odprawiając nabożeństwa, udzielając śluby, grzebiąc zmarłych, itd.

Kiedy wyjechał? Nie wiem. Gdzie? Też nie wiem. Kiedy zmarł? Kolejna zagadka. Pewne jest to, że jego syn, a nasz Walter nie został rabinem, choć podjął studia teologiczne w Breslau. Od bezproduktywnego religijnego pitolenia, wolał pożyteczne babranie się w ludzkich flakach. Został lekarzem w szpitalu St. BernwardKrankenhaus. Zanim, jak wielu niemieckich Żydów, został powołany do wojska w czasie Wielkiej Wojny, ożenił się z Lotte Wolfes z Hamburga. Lotte była od niego młodsza o 10 lat. Para wzięła ślub w sierpniu 1914 r. Ich pierwszy syn Johann Rupert urodził się w 1916 r., co ewidentnie pokazuje, iż Walter bywał na przepustkach 😉 Drugi chłopiec przyszedł na świat już po wojnie, tj. w 1919 r. Młody lekarz w tych ciężkich, bojowych czasach pracował jako chirurg. Niejedno widział i niejedno przeżył. Wojna go zahartowała. Po jej zakończeniu powrócił do Hildesheim, do szpitala St. Bernwarda. W tymże szpitalu, po wielu, wielu latach, umrze na niewydolność wątroby jeden słynny Oskar – Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata, który uratował ponad 1200 światów.

Wracam do Waltera. Mieszkał z bliskimi przy ul. Zingel 24. Jego synowie chodzili do starej szkoły żydowskiej w Hildesheim, a cała rodzina do synagogi w dzielnicy Lappenberg. Życie płynęło spokojnie, do momentu, gdy brunatne koszule zaczęły pojawiać się na ulicach i do władzy doszedł mały, zły człowiek, który bał się dentystów, a na śmierć posłał miliony ludzi.

Zaczęły się szykany. Pochodzenie i wyznanie odgrywały najistotniejszą rolę. Nie liczyły się kompetencje i umiejętności Waltera. Nie brano pod uwagę zasług wojennych. Ustawy norymberskie, zwalnianie z pracy, wyrzucenie do Polski Żydów z obywatelstwem polskim, zamykanie w obozach i ostatecznie Kristallnacht. A społeczność żydowska w Hildesheim była spora. Musieli patrzeć jak płonie ich synagoga, jak wybijane są szyby w witrynach sklepów, jak wywlekani są z mieszkań ludzie, jak ich się bije i aresztuje. Waltera też aresztowano. Trafił do Buchenwaldu. Dwa lata przedtem, w 1936 r. zmarł teść, czyli ojciec Lotte, a sam Walter starał się walczyć o utrzymanie posady, choć poprzez przedstawianie pism od swoich dowódców z czasów wojny. Walczył za kraj, który teraz go traktował jak nie-człowieka. W kwestionariuszu, który musiał nasz rybniczanin wypełnić jeszcze jako lekarz w 1936 r., najważniejszą pozycją była ta, która waliła po oczach słowem : „JUDE”. A jak JUDE to i RAUS!

Hildesheim nie chciało Żydów. Poniższe zdjęcie, pokazujące właśnie tablicę o tej treści, pochodzi ze strony Yad Vashem.

Gdy zwolniono go z Buchenwaldu, widział, że nie ma na co czekać. Trzeba załatwiać wizy i spierdzielać. Jak to załatwił nie wiem. Ale załatwił i rodzinie udało się wyjechać do Anglii jeszcze przed wybuchem wojny. Czy od razu z synami?  Być może. Choć to oni mogli jako pierwsi opuścić Niemcy, by następnie pomóc rodzicom.

Lotte i Gordon, a także ich synowie, zostali oficjalnie poddanymi króla Jerzego VI w 1947 r. Zamieszkali w mieście Bury St.Edmunds w hrabstwie Suffolk. Po wojnie należeli do The Association of Jewish Refugees (Związku Uchodźców Żydowskich). Walter najpierw pracował jako lekarz w West Suffolk Hospital, a potem w St. Mary’s Hospital jako specjalista od geriatrii. Urodzony w Rybniku w 1884 r. syn kantora odchodził na emeryturę w wieku 75 lat, o czym informował Dziennik Związku Uchodźców Żydowskich, we wrześniu 1959 r. życząc mu dużo zdrowia i szczęścia. 

Walter Gordon zmarł prawdopodobnie w wieku 82 lat, został skremowany i pochowany na żydowskiej części cmentarza miejskiego w Cambridgeshire. Za tą informację to nie dam sobie ręki uciąć, bo by wiedzieć to na 100% musiałabym posłać do Anglii przelew w wysokości 3 funtów i jeszcze jakieś cuda, więc olewam to. Dla mnie ważne jest to, że kolejnemu rybniczaninowi udało się uciec i macki małego, złego człowieka go nie dosięgły. Zapewne też żyją potomkowie Waltera, w dodatku gdzieś tam w Suffolk i okolicy Cambridge, więc mogę spokojnie i z miłymi myślami w głowie, iść spać.

P.S. Po południu miałam tylko jeden akt urodzenia, a tu tyle informacji się znalazło po 9 godzinach pracy 🙂 Internet to potęga, choć google images coś jakieś udogodnienia wprowadziły i są totalnie z dupy. Przez moment musiałam się przerzucić na Yahoo. Jak coś zaś znajdę, to popiszę. Tymczasem pyrsk, ludkowie  :mrgreen:

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Z Rybnika, przez Hildesheim, do Bury St. Edmunds została wyłączona