2 lutego 2019

Izrael – countdown

Zaczynam odliczanie. Za dwa tygodnie już tam będę. Wyszłam sobie na balkon i spojrzałam na ciemną hałdę, której jeszcze nie zasłania bezlistna, na razie, brzoza na wujkowym ogrodzie. Kocham ten widok o każdej porze roku, dniem i nocą. Za hałdą migocze radlińska koksownia i jej kominy. Po szosie na hałdzie, od czasu do czasu, przejeżdża auto. Cichy, ciągle zimowy, choć dziś prawie wiosenny, wieczór. Nad domem sąsiadów migocze jakaś planeta (chyba). Moja znajomość astronomii ogranicza się do rozpoznawania słońca, księżyca, czasem Marsa  😉 I przy tym patrzeniu na wieczorną okolicę usłyszałam to złowrogie buczenie na górze. Samolot! Zawsze latają nad moim niebem, a ja truchleję, by nie spadły. Ujrzałam światełko między chmurami. Od lewej do prawej leciał, czyli wylatywał z terenu Polski. Już się scykałam na myśl o tym, co będzie za dwa tygodnie. Muszę ze sobą do tej maszyny zabrać najstraszniejszą ze strasznych książkę o Holokauście, by się skupić na czymś, co było o miliony razy straszniejsze od latania stalowymi potworami. 

Pierwszy meeting przedwyjazdowy odbył się w KATO. Zespół wyjazdowy jest nieliczny, ale jak to mówią, śliczny  😆 co widać na poniższym zdjęciu. Na focie tylko mała część kilkunastoosobowej grupy, z której znam w sumie jedynie trzy osoby. RODO kazało mi zaserduszkować buźki  :mrgreen: Niestety nie znam się na innych sposobach zamazywania facjat, więc został prosty Paint. Swojego pychola nie zamazuję, bo i tak jest publiczny.

Chyba będę jedynym agnostykiem na tym tripie. W dodatku ostro przeklinającym i posiadającym różne inksze złe nawyki  :mrgreen: No trudno. Bez diabełków świat byłby nudny. Father Tomasz, który będzie mieć nad grupą pieczę duchową, na pierwszy look wydaje się być normalnym gościem. O drugim człowieku w czarnym stroju, który był na spotkaniu powiem: „zakluk, zakluk”. Czyli zakluczyłam sobie buzię i no comment. Ten nie leci. Ufff.

Dostosuję się, nie ma problema, choć ponownie ochrzcić się nie dam, ani żadnych ślubów nie będę odnawiać. Parafrazując jednego Burbona, męża inteligentnej Margot (ehh, te historyczne Małgosie to były niezłe szelmy i gałganki) powiem, że Israël vaut bien une masse. Dla takiego widoku, jaki miała Młoda można być i na paru mszach. 

Na razie, to ciepię na walizę co mi się tam przypomni. A że szajspapiór u mnie najważniejszy to już wiecie od dawna. Tym razem szarpnęłam się na izraelskie barwy narodowe i będzie white and blue. I antysraczkowe leki, bo zespół jelita drażliwego atakuje.

Waliza też dorobiła się dodatkowej patriotycznej naklejki. Też jest white and blue. Rybnik rulez  :mrgreen: A jak! W żydowskim kraju hanyskiego „Jeżech z Rybnika” nikt nie odczyta, więc trza się otagować tak bardziej geograficznie poprawnie. No i barwy właściwe. Polskiej przylepki lepiej nie dawać, bo nie ma się czym chwalić w ostatnich czasach. 

Spotkanie z moimi potomkami, czyli Ruth i Elim Mannebergami ustalone i już na samą myśl mi się chce płakać z radości. Obraz dla nich, zamówiony u wybitnego lokalnego akwarelisty, się maluje. Jeszcze mnie bombarduje mailami o spotkanie w Jerusalem, jeden inny znajomy z Hameryki, który akurat wtedy będzie ostatni dzień w świętym mieście. Ale mu nie napiszę: Sid, przyjdź do kościoła  :mrgreen: Pożyjemy, zobaczymy. Może uda się pod Ścianą, albo przy symbolicznym grobie Dawida, ewentualnie autentycznym grobie Schindlera. Innym znajomym Żydom nawet nie piszę, że lecę, bo bym musiała tam spędzić miesiąc.

Tymczasem pyrsk ludkowie. Zabieram się za analizę świeżutkich jak bułki z chwałowickiej piekarni, choć w sumie czerstwych, aktów, sfotografowanych 3 dni temu przez Młodą w raciborskim archiwum. Dobrze mieć następcę. Żydowskie zgony, śluby… miód i maliny. Do zaś  😉 

Fot. nr 1 by Damian, fot. nr 2 by Krzysztof, reszta by Małgosia co zaraz rzuca się w oczy.

30 grudnia 2018

Dreams come true no.2

Idzie nowy!!! Oby był tak rewelacyjny jak ten, który powoluśku dobiega końca. Za oknem se pada deszczyk spłukując śląskie syfy i brudy, a ja z rozrzewnieniem myślę o tych 364 dniach, które za nami. To był bardzo dobry czas.

Marzenia się spełniły 😀 W mijającym roku wreszcie rybniccy Żydzi znaleźli właściwe upamiętnienie. To, jak ich pokazano i przedstawiono na wystawie stałej w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich w Gliwicach przeszło moje najśmielsze oczekiwania. 13 grudnia, czyli dzień otwarcia wystawy był jednym z ważniejszych, o ile nie najważniejszy dla mnie w 2018 roku. Warszawska konfa była taka bardziej osobista, taka moja, a wystawa jest o nich i dla nich. Dla tych wszystkich, o których przez lata nie pamiętano, których pomijano w historii Rybnika i Śląska, których deprecjonowano i niejednokrotnie po wojnie szkalowano. W moim mieście miejsce dla rybnickich Żydów się nie znalazło, ale Gliwice przyjęło ich godnie i tak samo upamiętniło. Na wystawie znalazła się nasza synagoga, cmentarz żydowski, 3 nasi rabini (Fraenkel, Braunschweiger i Rosenthal), historia ochronki, dwa rody przedsiębiorców (Haase i Müller), tragedia Rudolfa Haase, o której pisałam jakiś czas temu:  ➡ „Haase epopeja – śmierć Rudolfa cz.7). 

Pokazano przepiękne świeczniki z naszej synagogi fundowane przez Louise Haase – żonę Ferdynanda. Na multimedialnym ekranie zwiedzający zobaczą fotografie rodziny Manneberg – no cud, miód i malina! 

W części dotyczącej Zagłady można zobaczyć zdjęcia Marysi i Jasia Radoszyckich, o których pisałam w poście  ➡ „Nie nasi, a nasi”, a także fotografię Charlotty Rosenberg. Lotka, bo tak ją nazwałam, też ma u mnie swoją szufladkę pamięci  ➡ „Po tej Lotce zostało tylko zdjęcie”. Dziś, rybniczanie – Charlotta, jak i Jaś z Marysią są upamiętnieni w Gliwicach.

Marzenie o upamiętnieniu moich Żydów się spełniło. Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy się do tego przyczynili, czyli Gliwicom, jako miastu, całemu Domowi Pamięci Żydów Górnośląskich, kuratorce wystawy pani Bożenie Kubit, projektantom wystawy, konsultantom, sponsorom oraz moim potomkom, którzy wyrazili zgody na publikację ich rodzinnych zdjęć. 

Spełnia się też kolejne marzenie, bowiem moja Dusia, moja  ➡ „Ja siama” właśnie w tym cudownym gliwickim Domu, gdzie są moi Żydzi, zaczyna pracę. Będzie łączyć rodzime muzeum z muzeum zza miedzy, czy też dawnej granicy. Jak zwykle w takich momentach wali mi w dekiel, a rzić rośnie od chwolby  :mrgreen: 

A w nowy rok wchodzę z drżeniem każdego kawałka mojego ciała i rozumu i duszy… Next dream will come true! I to taki dream z tych na samych wierchu dreamów  😆 Taka Czomolungma marzeń. I znowu tym świętym Mikołajem spełniającym marzenia jest friend Olutka.

Choć, jak może niektórzy wiedzą ja nie latam, bo się tego panicznie boję, to jednak, jak to śpiewał R.Kelly: „I belive I can fly”. 

 

There are miracles in life I must achieve, But first I know it starts inside of me, ho oh. No tak, są cuda w życiu, do których muszę dążyć i które muszę osiągnąć. I tym cudem, który ma się w lutym wydarzyć jest Izrael! Yes! Yes! Yes! – jak to kiedyś wykrzyczał jeden klasyk (tfu, tfu – polityk). Lecę, by zobaczyć to, co widziała już w tym roku moja Dusia. Wiszą i powiewają mi groty, bazyliki, kościoły, Jordany czy Kany Galilejskie. Jadę zobaczyć Jerozolimę z jej Ścianą Płaczu i grób jednego Oskara, od którego się u mnie wszystko, ponad 20 lat temu, zaczęło. 

Jeszcze nie wiem jak się wymknę wycieczce i pobiegnę na grób Schindlera, ale coś wykombinuję. Jeszcze też nie wiem, jak przeżyję lot, ale może trzy tablety relanium mi pomogą  :mrgreen: Byleby nas nie zestrzelili nad morzem, bo chcę mieć grób. I belive I can fly, bo muszę zobaczyć Morze Martwe. 

I believe I can touch the sky, bo muszę zobaczyć się z moimi Mannebergami, których ponad 4 lata temu tak żegnałam w Rybniku łykając łzy.

Na razie rozwinęłam wielką mapę małego kraju na podłodze i wiem, że if I can see it, then I can do it

Betlejem, Jerozolima, Yad Vashem, Mur Zachodni, w który muszę włożyć karteczkę, Stara Jaffa, Tel Aviv, pustynia Negew, Masada, Jerycho, Nazaret, Hajfa, ogrody Bahaitów, Akka plus wiele innych miejscówek, takich, o których muszę doczytać, by nie wyjść na durnia. Tu mam na myśli choćby jakąś Górę Kuszenia Jezusa (?), Pole Pasterzy (??), Grotę Mleczną (???), drzewo sykomora (daję 4 znaki zapytania, bo kompletnie nie kumam co ma jakiś figowiec z religią). No i tam parę jeszcze inkszych Emmausów. 

Tymczasem pyrsk ludkowie! Wracam do mapy, przewodników i marzeń. Życzę Wam, by cuda się przydarzały, a 2019 rok był pełen dobrych wrażeń i pełnych portfeli, a zdrowie Was nie opuszczało. If we just spread our wings we can fly.