22 października 2019

Rybnicka synagoga cz.2

Historię rybnickiej synagogi przerwałam w 1914 r. Gdzieś na Bałkanach, o których większość rybniczan miała mgliste pojęcie, członek serbskiej nacjonalistycznej organizacji „Młoda Bośnia” zabił następcę tronu austriackiego. Wydawało się, że dla Rybnika to wydarzenie będzie mieć mało istotne znaczenie. Już w sierpniu 1914 r. „Landsturmowe wywołanie” uświadomiło ludziom, że trzeba się będzie bić. Od dwóch lat w mieście mieliśmy ponownie rabina. Na wskroś nowoczesnego, liberalnego, wielce wykształconego Niemca, który rok przed wybuchem wojny ożenił się z rybniczanką – Louise Altmann. Niewątpliwie ślub miał miejsce w naszej synagodze przy Schlossstrasse.

(Fotografia w zasobach: Leo Baeck Institute w Nowym Jorku)

Mogę podejrzewać, iż również w tym miejscu, rabin ➡ dr Dawid Braunschweiger, bo o nim piszę, informował miejscową elitę, że ich patriotycznym obowiązkiem będzie bić się za Kajzera Wilusia. I się bili, i niektórzy ginęli, ale i wracali z wojny do małego miasteczka na wschodnich rubieżach państwa niemieckiego, w którym obok wielkiego browaru stała skromna synagoga. Braunschweiger jeszcze przed zakończeniem wojny zmienił miejsce zamieszkania i przyjął posadę rabina w prestiżowym Oppeln (Opolu). Bezrabinacie jednak Rybnikowi nie groziło. To były trudne czasy, więc wsparcie religijne, ale i polityczne było niemieckim Żydom potrzebne. Od 1 sierpnia 1918 roku w synagodze nabożeństwa odprawiał już dr Arthur Rosenthal. Niecałe dwa lata rybniczanie słuchali jego kazań. Rok przed plebiscytem opuścił Rybnik i wrócił do Berlina, gdzie mieszkały jego żona i córka. Czasy robiły się coraz trudniejsze, a atmosfera na Śląsku coraz gęstsza. W pobliżu budynku odbywały się wiece, gromadzili się ludzie, debatowali o tym co się stanie z Oberschlesien.

Coraz mniej Żydów przychodziło do synagogi. Znamienici mieszkańcy miasta, czując co może się stać, wyjeżdżali w głąb Niemiec. Po kilku miesiącach bez rabina, uszczuplona gmina zatrudniła, odznaczonego żelaznym krzyżem za męstwo na polu walki, dr. Dagoberta Nellhausa. Gdy przyjechał do Rybnika, a miało to miejsce w październiku 1920 r., jeszcze nie miał zdanych egzaminów rabinackich. Nie przeszkadzało mu to w odprawianiu uroczystości w synagodze z okazji bar micwy trzech żydowskich chłopców z rodzin Guttmannów, Wolffów i Berlinerów. Nie wątpię, że jako niemiecki rabin nawoływał w synagodze do głosowania w plebiscycie za Niemcami. Porządek nabożeństw i modlitw, zarówno w synagodze, jak i siedzibie gminy, podawał Rybniker Stadtblatt.

Potem przyszło trzecie powstanie śląskie i wojna domowa, bo tak trzeba nazwać ten zbrojny czyn rozpoczęty w nocy z 2 na 3 maja 1921 r. Być może uroczystość z okazji 50 Geburstagu Adolfa Priestera – miało to miejsce 22 maja 1921 r., była skromna, by nie rozdrażniać powstańców? Chyba ostatnie modły w synagodze Nellhaus odprawił z okazji bar micwy w rodzinie Rotterów 18 czerwca 1921 r. Prawdopodobnie krótko po jego wyjeździe do Rybnika przybył kaznodzieja, pełniący posługę rabinacką – Salo Levin. Mieliśmy też cały czas kantora – nazywał się Hahn.

Przyszła połowa roku 1922 i nastał nowy ład, a dla niektórych nieład, na Górnym Śląsku. Rybnik przypadł Polsce. Gmina żydowska dotychczas podlegająca Związkowi Gmin Synagogalnych Rejencji Opolskiej, stała się gminą izraelicką województwa śląskiego. Coroczne preliminarze, już na polskich drukach, początkowo wypełniano po niemiecku, ujmując w nich synagogę jako majątek gminy wyznaniowej.

Dość szybko jednak trzeba było się całkowicie przestawić na język polski. W budżetach ujawniano przychody i rozchody, również te, które dotyczyły synagogi. Jak widać nadal kasowano za miejsca. No i ogrzewano jedynie dom modlitwy w tzw. budynku rabina. Zimą modlący się się w synagodze marzli.

Życie powoli się stabilizowało. Ci z niemieckich Żydów, którzy chcieli zostać to zostali i teraz musieli nauczyć się współegzystować z coraz liczniejszą grupą Ostjuden, która osiedlała się w mieście. Do zarządu gminy ich nie dopuszczono, ale wstępu do synagogi nie można było zabronić. Często się zastanawiałam jak wyglądały modły w synagodze. Z jednej strony grupa niemieckich, od pokoleń rybnickich Żydów, totalnie zasymilowanych, liberalnych, mówiących na pewno po niemiecku i być może po śląsku. Z drugiej strony o wiele biedniejsza, bardziej ortodoksyjna, tradycyjna, grupa Żydów z Małopolski, Zagłębia, Kielecczyzny, a nawet okolic Lwowa, używających najczęściej jidisz. Chyba do momentu wyjazdu Salo Levina (w 1924 r.) to jakoś szło, potem przyszło ponowne bezrabinacie i na pewno łatwo im ze sobą nie było. Może to śmiesznie zabrzmi, ale mury synagogi widziały godzenie się (czasem pozorne) rodzin, gdy dochodziło do ślubów między Ost– i Westjuden. Księgi metrykalne to niesamowite dokumenty, które jednoznacznie pokazują, iż do takich małżeństw dochodziło. Tak jak w przypadku Lejby Fiszera z Będzina z panną z niemieckiego rodu Silbigerów – Ilsą, córką bogatego rybnickiego kupca. Od razu widać, że Lejb był obcym w mieście, bowiem nawet swoich świadków nie miał.

Gmina powoli znowu stawała się liczniejsza i uznano, że trzeba zatrudnić kolejnego rabina. Życie pokazało, że ostatniego w historii Rybnika. Zanim do tego doszło, kantor Hahn, 11 listopada 1929 r. odprawił w synagodze nabożeństwo za żołnierzy żydowskich. W uroczystości wzięli wówczas udział oficerowie wyznania katolickiego. Oficjalnie o przyjęciu nowego rabina poinformowano Śląski Urząd Wojewódzki w Katowicach pismem z 18 marca 1930 r., przekazując, iż stosownie do uchwały z 3 lutego 1930 r. „(…) został p.dr Zygmunt Kohlberg, obywatel Rzeczpospolitej Polskiej, jako rabin i nauczyciel religii mojż. w naszej Gminie zaangażowany.” Urząd Wojewódzki przyjął tę uchwałę do zatwierdzającej wiadomości. Zatrudnienie rabina poskutkowało zmianą w preliminarzu wydatków oraz wysokości podatków gminy na rok 1930. Zarząd gminy podniósł o 20% kwotę podatków, które zobowiązani byli płacić członkowie gminy, by zrekompensować zakładane wydatki związane z angażem Kohlberga. Starosta rybnicki uznał tą podwyżkę za niezbyt obciążającą. W budżecie gminy na 1932 rok wynagrodzenie rabina ustalono w wysokości 6 tys. złotych (rocznie), w dokumencie tym widnieje też pozycja nazwana „podatek dla p. Dr.Kohlberga w kwocie 385 złotych”.

Nie wiemy nic, by w tym czasie synagogę remontowano, czy odnawiano. Nie zachowały się, a przynajmniej ja o takowych nie wiem, żadne zdjęcia całej synagogi z lat trzydziestych. Na zdjęciu przedstawiającym dwie nieznane eleganckie rybniczanki, widać jedynie przepiękne kute balustrady przy schodach prowadzących do bożnicy.

Zaś na fotografii, ukazującej córki ówczesnego burmistrza – Władysława Webera, bawiące się w ogrodzie magistratu, możemy zobaczyć fragment synagogi przylegający do dzisiejszej ulicy Chrobrego.

Cały czas obok dymiły kominy browaru Müllera. Dymiły nawet wtedy, gdy z budynku prawie sąsiadującego z synagogą, w kwietniu 1934 r. wyszedł kondukt pogrzebowy z trumną i ciałem Zygfryda Müllera. Zza miedzy dochodziły słuchy o ograniczeniu praw Żydów w nazistowskich Niemczech. Zapewne po modlitwach, na schodach synagogi o tym mówiono, wyrażając zaniepokojenie i rodzący się strach. Wszak wielu rybniczan miało rodziny w Rzeszy. Gmina borykała się z coraz większymi problemami, w tym finansowymi, a jeszcze dodatkowo musiała zajmować się majątkiem po zlikwidowanej gminie w sąsiednim Wodzisławiu.

Nie wiem jak potraktować informacje „Jewish Telegraphic Agency” z 12 października 1938 r., z których wynika, iż policja aresztowała 11 osób w Wilnie i gminie miejskiej Rybnik za antysemickie ekscesy. 6 osób zostało skazanych na obóz koncentracyjny (podaję za oryginałem) w Berezie Kartuskiej za atakowanie Żydów na ulicach Wilna. Pozostali zostali zatrzymani za atak bombowy na rybnicką synagogę (!).

Wg mnie to był ówczesny fejk. Pod koniec września, i owszem, doszło do wybuchów na podłożu antysemickim w Rybniku, ale synagoga nie była celem. Wrzucono petardy w trzech miejscach (przy ul.Rudzkiej, Sobieskiego oraz Hallera), ale nie przy synagodze. Nigdzie, a przejrzałam wiele ówczesnych gazet, nie ma najmniejszej wzmianki o ataku bombowym na żydowską świątynię. Atakowano rybnickie żydostwo, ale nie synagogę. Choć… może jeszcze za mało wiem…

Rabin miał coraz mniej ślubów do udzielania, bar micwy trafiały się rzadko, wielu szykowało się do wyjazdu z Polski. Krótko przed wojną władze wojewódzkie rozwiązały gminę izraelicką w Rybniku.
Kończył się upalny sierpień 1939 roku i od zachodu nadciągały ogromniste chmury. Dziś nazywa się takowe superkomórkami burzowymi. Zaczynał się ostatni, najtragiczniejszy rozdział w historii rybnickiej synagogi i izraelickiej gminy wyznaniowej w Rybniku na Górnym Śląsku. Mam nadzieję, że przedstawię go Wam do końca października.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rybnicka synagoga cz.2 została wyłączona
2 października 2019

Rybnicka synagoga cz.1

W październiku mija 80 lat od zniszczenia rybnickiej synagogi. Którego dnia dokładnie to było, niestety dziś nie stwierdzimy. W sieci jest wiele sprzecznych informacji, podających różne daty spalenia, czy też zniszczenia synagogi. Od lat podaję październik 1939 r., jako najbardziej prawdopodobny miesiąc i rok, bowiem tak zeznała w lipcu 1947 r. Joanna Zajdeman-Gabowicz (przed wojną Johanna Seidemann) – rybnicka Żydówka, która do  maja 1940 r. mieszkała w Rybniku. Jej świadectwo tego co stało się z synagogą oraz starym cmentarzem żydowskim znajduje się w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie. Tak więc data podawana przez Wikipedię (spalenie synagogi na pocz. 1940 r.), czy inne, kopiujące ją źródła, jest raczej błędna. Poniżej fragment zeznania Joanny.

Zanim jednak doszło do tego, że z centrum miasta „wymazano” to ważne miejsce, przez ponad 90 lat biedni i bogaci, miejscowi i przyjezdni, ważni i mało znaczący dla miasta Żydzi tu słuchali rabinów, kantorów, tu zawierali małżeństwa, tu czytali Torę. Pierwsza rybnicka synagoga, drewniana, stała przy ówczesnej Ratiborerstrasse – mniej więcej przed obecnym skrzyżowaniem ulicy Raciborskiej z ulicą Curie-Skłodowskiej. Jak wiele drewnianych budynków w tamtych czasach ponoć spłonęła.
W tym czasie liczba Żydów w mieście stale rosła. Tym samym uznano, iż należy wybudować nową, murowaną synagogę. Cmentarz istniał już od 1814 r., brakowało domu zgromadzenia (bejt kneset). U zbiegu ówczesnych ulic Zamkowej oraz Gimnazjalnej (dziś róg Zamkowej i Chrobrego) rozpoczęto wznoszenie nowego budynku. Na początku czerwca 1848 r. rybniczanie byli świadkami wielce podniosłej i radosnej uroczystości otwarcia nowej synagogi.

Nadal, mieszkańcy opłakiwali ofiary epidemii tyfusu, która nawiedziła te tereny, ale jak to napisano w „Allgemeine Zeitung des Judenthums” (nr 29 z 1848 r.) po ponad 5 latach od wmurowania kamienia węgielnego wreszcie nadszedł dzień radości i dziękczynienia i wszyscy mogli się zjednoczyć, by uczestniczyć w konsekracji świątyni. Ktoś, w prywatnej korespondencji dla tego czasopisma donosił iż: „I wtedy to, gdy nasi chrześcijańscy bracia czując w piersi wiosenne tchnienie jednoczącej ludzi teraźniejszości wyszli nam naprzeciw ze słodkimi darami serca i biorąc udział w uroczystości okazali nam swą miłość”*. Piękne słowa, nie uważacie? Korespondent, którym był zapewne rybnicki Żyd, podawał dalej: „Z radością sprowadzono kwiaty, dywany, doniczki i inne dekoracje, aby jak najpiękniej ozdobić nową świątynię, przy czym każdy prześcigał się w usługach i poczuciu estetyki. W mieście nie było nikogo, kto wykazałby obojętność wobec uroczystości. Duchowieństwo katolickie i ewangelickie, magistrat miejski i członkowie Rady Miejskiej, wojskowi i miejscowe elity, starosta i urzędnicy sądowi wspólnie dołączyli do grona świętujących, a nieogarniony tłum przesuwał się ze starej do nowej synagogi, wkraczając do niej wzdłuż szpaleru, uczynionego przez członków straży obywatelskiej, aby nie dopuścić do natłoku przy wejściu”*. Patrząc na dzisiejsze czasy i porównując to z połową XIX w., to chyba teraz jesteśmy w Średniowieczu jeśli chodzi o tolerancję, koegzystencję religii i szanowanie się sąsiadów. Nie będę tego zbytnio komentować, bo czytelnicy Szuflady są mądrzy i potrafią sami wyciągać wnioski.

W tamtym czasie w Rybniku urzędował rabin Karfunkel, który należał do konserwatywnego nurtu judaizmu i wyraźnie sprzeciwiał się rozprzestrzeniającym się wówczas reformom. Jego kazanie wygłoszone w starej synagodze (tu należy wnioskować, że jeszcze wtedy istniała) nawoływało do chronienia nowej świątyni przed nurtami i czasami, które nadchodzą. A nadchodziły, choćby wraz z młodym rabinem opolskim doktorem Salomonem Cohnem, który został na rybnicką uroczystość zaproszony i to on wygłosił kazanie w nowej synagodze. Jego słowa nawiązywały do epoki Oświecenia, bowiem dr Cohn powiedział, że: „(…) teraz gdy zostały wyrwane polityczne kamienie graniczne w relacjach międzyludzkich, dawno zamazane granice, które dzieliły Izraelitów od życia nie powinny zostać ponownie odnowione (…)”*. Trwające ponad 1,5 godz. kazanie ponoć wywarło ogromne wrażenie na słuchaczach, w szczególności na chrześcijanach. Było ono o wiele lepsze od przemowy ortodoksyjnego Karfunkla, który mówił nieprzystępnym językiem, co spowodowało, iż wielu oddaliło się zanim rabin dobrnął do końca utyskiwania na nowe. Można wnioskować, iż rybniczanie chcieli iść z duchem czasu, a ortodoksja już im nie odpowiadała. Nie dziwota więc, iż 1848 r. to był ostatni rok posługi rabina Karfunkla w naszym mieście. Wyprowadził się do Tarnowskich Gór, gdzie zmarł i został pochowany na tamtejszym cmentarzu. Gdyby ktoś chciał, to może na jego macewie położyć kamyczek. Bez względu na jego poglądy, to należy mu się podziękowanie, bo to za jego kadencji podjęto inicjatywę o budowie świątyni i za jego czasów ją ukończono.

Ten upalny czerwcowy dzień, na pewno wielu mieszkańców miasta długo pamiętało. W uroczystym pochodzie, na przodzie szły ubrane na biało dziewczyny z wiankami z chabrów, sypiąc na drogę płatki z kwiatów, za nimi niewiasty ze świecami, dalej uczniowie szkoły, potem pod baldachimem duchowieństwo, urzędnicy oraz władze. Za drugim baldachimem szli męscy goście. Zaś za trzecim członkowie gminy. Klucz do synagogi niosła niewiasta, która przekazała go staroście, a ten dokonał uroczystego otwarcia świątyni. To niewątpliwie robiło wrażenie na uczestnikach i obserwatorach.

Synagogę budowano ponad 5 lat, bo nie dość, że brakowało pieniędzy na jej dokończenie i gmina żydowska musiała zaciągnąć pożyczkę w starostwie, to na pewno do przerw w pracach budowlanych przyczyniła się epidemia tyfusu. Budowla nie należała do jakichś wybitnie monumentalnych. Utrzymana była w stylu klasycystycznym, na planie prostokąta i oczywiście orientowana. Fronton zdobiła Gwiazda Dawida. Z przodu był murowany podest, ze schodami po bokach i kutymi balustradami. We wnętrzu był wydzielony babiniec. Aron ha-kodesz ponoć był bogato dekorowany, a polichromia sklepienia, miała imitować granatowe niebo ze złotymi gwiazdkami. Niestety, nie przetrwały żadne zdjęcia pokazujące jej wnętrze, ale coś niecoś pamięta ostatni, nadal żyjący rybnicki Żyd – Jay Kupermann. Był nastolatkiem, gdy wybuchła wojna, więc mogę mu wierzyć. Na poniższej pocztówce przedstawiającej szpital Juliusz oraz jego kaplicę, synagoga jest widoczna w oddali – na prawo od kopuły kaplicy (zachodzi na nią datownik pocztowy). Czasem w internecie można się natknąć na złe informacje, które właśnie tą mauretańską budowlę podają jako synagogę.

Do końca XIX wieku posługę w synagodze pełniło tylko dwóch rabinów – wspomniany Lazarus Karfunkel oraz Daniel Fraenkel, o którym już kiedyś pisałam tu ➡ http://szufladamalgosi.pl/rabin-daniel-fraenkel/

Oczywiście byli też kantorzy, ale o nich nie za dużo wiem. Kantorem w Rybniku na pewno był Isaac Landau, dalej Samuel Albert Gordon (również przeze mnie opisany) ➡ http://szufladamalgosi.pl/z-rybnika-przez-hildesheim-do-bury-st-edmunds/ Nota bene, jego wnuk do mnie napisał parę miesięcy temu,  gdyż znalazł wpis na Szufladzie 🙂 Po Gordonie, od lat 80. XIX w. do początków XX w. kantorem i rzezakiem był Isidor Nathan. Sporą czeladkę dzieci spłodził wtedy w Rybniku 😉

Oprócz głównej synagogi w Rybniku funkcjonowały domy modlitwy. Na pewno jeden z nich, istniał w sierocińcu żydowskim, oddanym do użytku w październiku 1893 r. W różnorakich dokumentach ta odrębna sala w ochronce nazywana była salą modlitewną. Zaś w siedzibie gminy żydowskiej, w której mieszkali rybniccy rabini (przy ówczesnej Bahnhofstrasse 5 – budynek już nie istnieje), też był dom modlitwy, czy też raczej salka modlitw z Torą. Czyli w sumie druga synagoga, położona o rzut beretem od ulicy Zamkowej. Oczywiście najważniejszą rolę spełniała bożnica, którą z taką radością otwierali rybniczanie w połowie XIX w. Sala modlitewna w ochronce z założenia służyła dzieciom, które mieszkały na jej terenie, a dom modlitwy w siedzibie gminy był „awaryjny” na wypadek wielkich mrozów, bowiem główna synagoga nie była ogrzewana.

Nie przetrwały żadne zdjęcia wnętrza synagogi. Jedyny element jaki z niej został ocalony to srebrne świeczniki ufundowane przez Luise Haase, żonę Ferdynanda. Nierozwiązaną zagadką pozostanie kwestia ich uratowania. Jeszcze do nich wrócę, ale na razie jedynie wspomnę, iż można je oglądać na wystawie stałej w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich w Gliwicach.

Do naszej synagogi chodzili Żydzi z Rybnika i przynależnej do naszej gminy okolicy – na statucie gminy żydowskiej były one wymienione.

Członkowie gminy płacili na jej rzecz podatki, z których część przeznaczana była m.in. na utrzymanie synagogi (oświetlenie, strojenie, remonty, wynagrodzenie dla rabina, czy kantora, itp.). W ujednoliconym statucie gminy, podpisanym przez jej reprezentantów w marcu 1855 r., widniał zapis (na tyle na ile skumałam niemiecki gotyk z połowy XIX w.), iż niektórym członkom gminy przysługiwały prywatne miejsca w synagodze. Wiadomo, że za to uiszczało się opłatę.
I tak sobie ta nasza synagoga trwała; modliły się w niej całe pokolenia Pragerów, Haasych, Priesterów, Guttmannów, Friedlanderów, Brauerów, Böhmów, Aronadych, Mannebergów, Königsbergerów, Feldmannów, Rahmerów, Picków, Schäfferów, Müllerów i wielu innych. Tu zawierały śluby rybniczanki, których mężowie pochodzili z innych części Prus, a później Niemiec. Tu mieli bar micwy młodzi chłopcy wkraczający w dorosły świat. Za synagogą dymiły kominy browaru Müllera, przed nią przejeżdżały dorożki zmierzające na rynek, handlarze i handlarki przechodzili obok w drodze na cotygodniowe targi. „Bezrabinacie”, które nastało pod koniec lat 70. XIX w. nie miało wpływu na modlitwy np. szabatowe. Porządek nabożeństw był ustalony i przestrzegany. Rybniccy Żydzi, tak jak pozostali niemieccy Izraelici, byli pod wpływem Haskali, nurtów reformatorskich i postępowych, więc myślę, że w synagodze bywały chóry, a reprezentanci gminy byli pewni, że ortodoksyjnych rabinów już nie chcą.

Pod koniec 1893 roku synagoga gościła wielu ważnych gości. Przy okazji otwierania wspomnianej ochronki zjechała do miasta żydowska (i nie tylko) śmietanka Górnego Śląska (i nie tylko). Raczej jest pewne, że rabini z Katowic (Cohn), Tarnowskich Gór (Löwenthal), Raciborza (Blumenthal), czy Królewskiej Huty (Goldschmidt), którzy odwiedzili Rybnik tego dnia, zawitali i do synagogi.

Przyszedł przełom wieków i Rybnik z przytupem, jako w miarę nowoczesne miasteczko wszedł w XX wiek. Mimo że miasto się rozwijało, było drogowo i kolejowo skomunikowane z resztą Śląska, powstała sieć wodociągowa, centrum zostało skanalizowane, były plany spektakularnej rozbudowy Rybnika, to Żydów ubywało. Wyprowadzali się do większych miast. Nabożeństwa w synagodze nadal odprawiano bez rabina, za to z cudownym (tak myślę) głosem kantora Nathana. Małym wstrząsem dla społeczności żydowskiej było włamanie do świątyni, które miało miejsce późną wiosną 1904 r. Włamanie miało charakter czysto rabunkowy, a za wskazanie bezczelnego złodzieja, który wlazł do przybytku od strony ogrodu Müllera, gmina wyznaczyła nagrodę.

Jeszcze nikt nie przewidywał, że nadejdzie taki czas, który zostanie nazwany Wielką Wojną, której daleką konsekwencją będzie podzielenie tej ziemi między Niemcy a coś, o czym miejscowi – niemieccy Żydzi za bardzo nie słyszeli. Nasi Żydzi, po wielu latach „bezrabinatu”, postanowili, iż w końcu Torę w synagodze winien czytać i głosić kazania nowoczesny, wykształcony i na wskroś zasymilowany oraz liberalny rabin. W rybnickiej Tempel, co jakiś czas, bywał katowicki rabin Cohn i to on prawdopodobnie polecił tutejszej społeczności młodego, acz wielce wykształconego, rabina dr. Dawida Braunschweigera, pracującego w tamtym czasie w prężnym mieście, zwanym wówczas Kattowitz.
Tu wydaje mi się, że mogę przerwać na parę dni opowieść o rybnickiej synagodze, gdyż zbliżający się 1914 rok będzie właściwy dla podzielenia tej historii na dwie części.
Wnet zaczniemy od ślubu i dwóch sarajewskich „pach, pach” (w podbrzusze oraz tchawicę). Stay tuned 😉

*Opis otwarcia synagogi przetłumaczył dla Muzeum w Rybniku dr Gregor Ploch z Muzeum Ziemi Górnośląskiej w Ratingen na potrzeby wystawy o rybnickich Żydach, która miała miejsce w 2012 r. Wybór fragmentów mój.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rybnicka synagoga cz.1 została wyłączona
28 października 2017

Jüdisches Berlin, czyli żydowski Berlin (cz.1)

Marzenie się spełniło. Zobaczyłam żydowski Berlin w pigułce, bo nie da się wszystkiego obejrzeć w trakcie jednej wizyty w mieście, którego historia jest tak skomplikowana i niezwykła. Oczywiście mam na myśli historię żydowską, bo na niej się skupię. Przed wyjazdem zrobiłam sobie listę tych rzeczy, na których mi najbardziej zależało oraz tych, które przy okazji, ewentualnie, na wszelki wypadek, w razie wolnego czasu może uda się zaliczyć.

No to zaczynam  😀 Już pierwsze kroki na zmoczonej deszczem niemieckiej ziemi, czyli zaraz po wyjściu z samochodu, skierowałam w stronę byczej kamienicy, sąsiadującej z naszym apartamentowcem Palacina.

Tu były pierwsze dwa kamienie pamięci, tzw. Stolpersteiny, czyli płytki w chodniku upamiętniające Żydów tu mieszkających. Małżonkowie Weinstock zamieszkali przed 1934 na terenie Czechosłowacji, później w Berlinie przy Winterfeldtstraße 5 stracili życie w getcie we Włocławku. A może w obozie zagłady w Chełmie nad Nerem?  😥

Pierwszy dzień naszego pobytu w stolicy Niemiec był bardziej towarzyski, więc nie będę go opisywać 😉

Wtorek z rana zaczęłam od samotnej przebieżki po okolicy Palaciny – właśnie w poszukiwaniu tych smutnych pamiątek po danych mieszkańcach pobliskich kamienic. Po śniadaniu, zaopatrzone w mapę, przewodniki, instrukcje od Frau z naszych apartamentów, już wszystkie trzy udałyśmy się na zwiedzanie Berlina. Najpierw busem pod jakiś dupny Bahnhof, z którego szłapcugiem łaziłyśmy czasem w deszczu, czasem tylko przy mżawce, oglądając po drodze co się dało, no i zaliczając żydowskie i „holokaustowe” punkty z mojej listy. Kolegówny dreptały bez słowa marudzenia, choć domyślam się, że dla nich wiele z oglądanych przez nas rzeczy nie miało takiego znaczenia jak dla mnie.

Reichstag od środka olałyśmy i podążając w stronę Bramy Brandenburskiej, po lewej stronie w parku Tiergarten, nagle ujrzałam opisany płot, a za nim miejsce pamięci, a raczej Pomnik Pamięci Pomordowanych Sinti i Romów Europy. Jest w formie basenu, na którym jest wysepka w kształcie trójkąta (był to symbol, którzy Romowie musieli nosić w obozach).

Na trójkącie leżały białe, świeże kwiaty. Róże.

Dookoła basenu, w trawnik, czy też chodnik, wkomponowano płyty z napisami miejsc, w których mordowano Romów i Sinti. Proste, poruszające, wywołujące łzy. Pomnik, który na długo mi zapadnie w pamięci.

Po dotarciu do Bramy i paru fotach upamiętniających jej „zdobycie” (no i po udzieleniu informacji kilku Hindusom, którzy nie kumali co to za ważna budowla, przy której takie tłumy), zaczęłyśmy szukać drogi do Pomnika Pomordowanych Żydów Europy. On był na mej liście jako „must see bez względu na wszystko”. No i? No i mnie tak rozczarował, że nie wiem co. Przerost formy nad treścią. Te 2711 stel, te korytarze, nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. Pascal podaje, iż monument został tak zaprojektowany, by odwiedzający czuł się nieswojo. A wg twórcy pomnik ma ukazywać uporządkowany system, nad którym przestał panować ludzki rozum. To cytat z przewodnika. Niech sobie pomnik w Bełżcu zobaczą, to się będą czuć nieswojo. To betonowe cudactwo nie wzbudziło we mnie niczego. Zero. Null. Może inaczej – wzbudziło rozczarowanie.

Za to pokolorowany Trabant, stojący w pobliżu przypomniał mi wiele i on akurat wywołał uśmiech na buzi  :mrgreen:

Przemieszczałyśmy się dalej pieszo całą Aleją Unter den Linden w kierunku Wyspy Muzeów, zarazem katedry berlińskiej i Schlossplatzu. Głównym celem był Pergamon, choć po drodze były cele z tych pomniejszych, ale bardzo ważnych  :mrgreen:

Pergamon z jego zabytkami pokazującymi początek cywilizowanego świata jest niesamowity. Wiele, wiele lat temu widziałam Bramę Isztar i wtedy był to dla mnie szok. Tym razem ciut mniejszy, co nie oznacza, że nie było zachwytu.

I choć moim „targetem” w Berlinie były w zasadzie zabytki judaistyczne, to nie mogłam pozostać obojętna na bizantyjskie czy islamskie cuda w Muzeum Pergamońskim. Sztuka i kultura Wschodu jednak jest niesamowita. Zachodnia cywilizacja to „ma na noc” i szlus.

Powoli zmrok zaczynał zapadać, a przed nami jeszcze była do zaliczenia w tym dniu Nowa Synagoga. Przed Pergamonem spytałam ochroniarzy (Hindusa i chyba Koreankę – tak, żeby było śmieszniej i tak multi-kulti, co jest cudowne w tym berlińskim świecie) jak najszybciej dojść do Neue Synagoge. Jak mi zaczęli kręcić o jakichś tramwajach, to uznałyśmy, że walimy piechty. Idziemy, idziemy, a ja wiem, że gdzieś tu w pobliżu musi być stary cmentarz żydowski. W końcu studiowałam mapę Berlina na długo przed wyjazdem 😉 Ogromniastą kopułę synagogi było już widać w oddali, a mnie rzucił się w ślepia drogowskaz: Alte Jüdische Friedhof – 100 m. Ciepnąć beretem. No to ja plissss dziewczyny. To tylko 100 m. A kolegówny: Ależ proszę cię bardzo. Idziemy Megulku tam gdzie ty. I podreptały za mną w stronę tego starego cmentarza, na którym jest pochowany Moses Mendelssohn –  filozof żydowski i niemiecki, pisarz, pierwszy zwolennik zrównania praw Żydów z ludnością nieżydowską w krajach niemieckich. Cmentarz był już zamknięty, więc zrobiłam tylko zdjęcia z zewnątrz.

Przed nekropolią stoi pomnik upamiętniający Żydów wywożonych do obozów. Prosta w wyrazie rzeźba. Kamyczki oczywiście położyłam – te zabrane z Rybnika. W końcu rybniczan z Berlina też wywożono.

Tu moje przyjaciółki uznały, że skoro ja cykam tyle zdjęć zamkniętemu cmentarzowi, to mogą na szybko strzelić sobie kawę w małej tureckiej kafejce przy tej uliczce, która kiedyś należała do dawnej dzielnicy Spandauer Vorstadt, stanowiącej centrum żydowskiego Berlina.

Poszłam i ja na tą kawkę z przepysznym sernikiem. W takich momentach nie wolno tracić czasu, bo ciemność przychodzi szybko i trza sprawdzać co jest w okolicy. Pascal przyszedł z pomocą. Jest! Na tej piciulinkowatej Straße, choć z nazwy Große, bowiem jej nazwa to Große Hamburger Straße ma być wg przewodnika specyficzny monument, czyli tzw. Brakujący Dom. Francuski artysta – Christian Boltanski zebrał dane osób zamieszkujących onegdaj wyburzoną kamienicę i na budynkach sąsiadujących umieścił tabliczki z ich nazwiskami i zawodami. Hmmm. Koleżanki jeszcze piły kawę, więc ja pędem musiałam poszukać takiego niesamowitego upamiętnienia. Wyszłam przed kafejkę i pytam przechodzącą młodą Niemkę (pytam po angielsku of course). Ni chu chu. Ona pierwszy raz o tym słyszy, ale stara się mi pomóc i pyta straszą Niemkę. Ta też nie wie. Wracam do Turka w knajpce i jego pytam. Ten na mnie patrzy jak na idiotę i odpowiada, że też nie wie. No to ja: A jak długa jest ta Straße? Krótka. Lecę. Patrzę po bokach i niczego nie widzę. Żadnej wyrwy po bloku, czy kamienicy. No nic. Patrzę też pod nogi i choć wyłapuję jeden za drugim Stolpersteiny. Masakra ile ich tu jest.

Ci mieszkali tu:

Kolejni mieszkali przy Große Hamburger Straße 31, czyli zaraz obok. Johanna zginęła tak młodo  🙁 Małgosia, nie analizuj nazwisk, czy dat, bo masz szukać wyrwy kamienicznej!

Brakującego Domu jak nie ma, tak nie ma. Mijam jakąś szkołę i pytam wychodzącego z niej młodego mężczyznę. Tak, zna angielski. Tłumaczę. Hmmm. Myśli. Po zastanowieniu odpowiada, że to chyba musi być coś tam, coś tam, ale trzeba iść prosto, potem w lewo, prawo i to w ogóle jest na innej ulicy. Jak daleko stąd? Jakieś 15 minut. Rezygnuję, bo nie mogę narażać moich koleżanek na tak długie czekanie. Wracam te w sumie 200 metrów w stronę kafejki. Idę tym razem drugą stroną ulicy, która faktycznie jest krótka. Nagle patrzę ponad zagospodarowany ogródek piwny, a raczej maleńką restaurację i MAM! No ciul ze mnie bity! Mijałam to, ale patrząc na eleganckie Bistro i jego ogródek nie spojrzałam w niebo.

Poza tym, Brakujący Dom był chyba w drugiej linii zabudowy i to mnie zmyliło.

Nazwiska, zawody. Nie tylko Żydzi. Po prostu berlińczycy. Podobało mi się to. Jak niewiele trzeba, by o kimś przypomnieć.

Stamtąd już nie pozostaje nic innego jak zaiwaniać do Nowej Synagogi. W duchu się modliłam, by jeszcze była otwarta. Gdy doszłyśmy, to początkowo wydawało mi się, że amen – przepadło, bo już zamknięta. Na szczęście, można było wejść do niej po czerwonym dywanie i po przejściu przez bardzo ścisłą kontrolę. Myślę, że tak się sprawdza pasażerów na lotnisku w Izraelu  😉

Już z zewnątrz jest niesamowita, choć ciężko jej zrobić dobre zdjęcie, gdyż jest tak wielka i w dodatku wbudowana między inne kamienice. Motyle mi latały w brzuchu.

Zdjęcia robiłam totalnie na oślep, więc są tragiczne. Gdy już nas, torebki i wsio co miałyśmy przeskanowano aparaturą kontrolną weszłyśmy do cuda, które kiedyś wyglądało tak jak na dwóch zdjęciach poniżej i było największą synagogą w Niemczech. Dziś tylko część jest odbudowana i stanowi Centrum Judaicum.

Stojąc przy parochecie i patrząc na, w miarę niedawno odnalezioną, oryginalną ner tamid miałam ciary na plerach.

Potem reszta wystawy, czyli to co się uratowało (np. sklecone resztki bimy), plansze pokazujące jak piękną ta synagoga była, jak wyglądała po zniszczeniach, itp.itd.

 

I ta pusta przestrzeń, czyli jej najważniejsza dawna część, gdzie była Tora i główna sala modlitewna.

Intrygująca też była wystawa multimedialna o migracjach żydowskich i tożsamości. Niestety na nią już nie było zbyt dużo czasu.

Bezsprzecznie Neue Synagoge oraz Pomnik Pomordowanych Sinti i Romów to były dwa najważniejsze momenty tego dnia.

Stamtąd został nam już tylko powrót (non-stop pieszo!) na Wyspę Muzeów pod katedrę, a od niej ponownie całą Unter den Linden do Bramy, by obejrzeć festiwal świateł, który nam poleciła Frau. Był genialny!

Gdy dotarłyśmy do Palaciny taksówką, miałam nogi w dupie. Ale co tam nogi, gdy się tyle widziało i tyle emocji przeżyło. Z listy koniecznych do zobaczenie miałam zrealizowany plan w 150%  :mrgreen: Było i żydowsko, i nieżydowsko, i berlińsko, i piwnie, i muzealnie, i obficie jedzeniowo i przede wszystkim wesoło :mrgreen:

Następnego dnia czekał cmentarz Weissensee, ale o tym innym razem.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Jüdisches Berlin, czyli żydowski Berlin (cz.1) została wyłączona
5 czerwca 2016

Gojka na cmentarnym szlaku

Już dziś późnym wieczorem moja ukochana chwałowicka hałda. Przede mną jeszcze w niedzielę kilka niezaliczonych z powodu szabatu miejsc i wsiadam w Rzeszowie do busa, który mnie zawiezie do Kato  :mrgreen: Dzisiejszy odpoczynek na sympatycznej agro w Brzozowie pozwolił mi zregenerować siły i przede wszystkim nerwy. Przesyt tematyką żydowską przypomniał mi, że trzeba iść też do jakiegoś kościoła, czy poszukać lokalnych Nepomuków.

DrogaJednak 6 dni z rzędu w aucie z jednym upartym facetem, to ciut za dużo. Do tego 2 dżipiesy (jeden gadający po hebrajsku, odpadający co chwilę od szyby, drugi angielskojęzyczny wbudowany w Passacie, pokazujący kompletnie inną drogę), radio rfm, z beznadziejnymi prowadzącymi rozdającymi kasę, pipczące alarmy przy cofaniu, zbliżaniu się do przeszkód, itp., kartki na kolanach, mapa, belątające się dwie komórki, wychodzenie z auta co chwilę by pytać o to, gdzie tu kiedyś był cmentarz żydowski, do jedzenia jedynie kabanosy, a do picia cola – to jednak bardzo męczące. Nie wspomnę o przedzieraniu się przez chaszcze, pokrzywy, błota, wspinaniu na góry i w upale i deszczach. Trzymanie kamery, robienie zdjęć, codzienne tłumaczenie na noclegach, że gość prosi, by jajka były przygotowywane na specjalnie przywiezionej patelce (z całą resztą mieszaczek, myjek, mątewek), proszenie by gospodarze wsio wywalili z zamrażalnika, bo on tam musi wsadzić te swoje zamrożone koszerne mimry, siedzenie do nocy i dyktowanie opisów tego co widzieliśmy, branie na klatę „opierdolów”, gdy gość odmawia płacenia za wejście do synagogi. Tłumaczenie z polskiego na angielski i odwrotnie, tłumaczenie ze słowackiego (!) na angielski i na to wszystko przez cały dzień „smola” i „jamina”, czyli „turn left” i „turn right” kiedy zwykła mapa lepsza, no ale co tam dla niego mapa, skoro jest nawigacja 👿 No i wieczorne wyciąganie kleszczy, co nie jest proste, gdy robi się to samemu. Niestety tym razem, mimo ciągłego obsikiwania się, nie uchroniłam się przed pieronami.

No to się wygadałam  😆  A teraz mały skrót z mijającego tygodnia.

„Zaliczyliśmy”, bo tak to należy nazwać, 38 cmentarzy żydowskich (w tym dwa słowackie), kilkanaście synagog i grobów masowych.

Niedziela (29.06.2016). Rzeszowskie lotnisko nie powiem – całkiem, całkiem. W oczekiwaniu na gościa nawet mogłam wysłuchać mszy, co wydało mi się ciut jednak kuriozalne jak na halę przylotów. Zero turystów za to modły na full.

Rzeszow lotnisko (1)

Po przylocie Meira, odebraliśmy nówkę Passata. Łooo matko, co za straszne auto. Im więcej przycisków i ciulstw tym chyba gorzej dla pasażera i kierowcy. Zanim ustaliliśmy jak się zmienia klimę, to walił na mnie strumień arktycznego powietrza przez 2 godziny. Potem odbieranie mrożonek koszernych. Mały cyrk, bo nie było wiadomo kto je miał przechować. W końcu są. Gdy ujrzałam zasyfione pudło to wiedziałam, że nie tknę tego za Chiny.

1 Ostoya (7)

Wyruszamy w drogę. Raniżów – cmentarz w chaszczach, jedynie dwie podstawy nagrobków. Potem Kolbuszowa – synagoga i cmentarz wraz z grobem masowym.

1 Kolbuszowa (77)

Jedziemy dalej – Majdan Królewski. Błądzimy przez 40 minut po lasach. Niby miał być w odległości 200 m od oczyszczalni ścieków. Oczyszczalnia jest w lesie. Ani ducha w pobliżu. Już powoli rezygnowaliśmy kierując się do auta, aż tu nagle podjechał Gucio  😉 czyli lekko rozluźniony z powodu niedzieli sympatyczny pan na rowerze. Zaprowadzi nas. Ja pierdziu…. Kilometr w las. Bez Gucia byśmy tam nigdy nie trafili. W trakcie drogi Gucio mi całe swoje życie opowiedział 😉 Fajny gość. Robi się późno. Rezygnujemy z Radomyśla Wielkiego – jutro do niego wrócimy. Czas na nocleg. W motelu odmawiam mrożonek koszernych argumentując tym, że mam jeszcze kanapki z domu.

Poniedziałek (30.06.2016). Rano lekkie przeplanowanie trasy i wyruszamy do Sędziszowa Małopolskiego.

Planowanie

Na cmentarzu w Sędziszowie pokrzywy po moją pachę. Przedzieranie się przez ponad hektarowy cmentarz, by odszukać grób masowy, to było niezłe wyzwanie.

Sedziszow Malopolski (26)

Potem Dębica. Zadbany, ukwiecony i pełen zapachów cmentarz. No i trele wszystkich możliwych ptaszków, choć obok bloki. Pięknie.

Debica (43)

Z Dębicy wracamy na północ do Radomyśla. Błądzenie. W końcu trafiamy na cmentarz w lesie. Smutnie, bo nikt o tym miejscu nie pamięta.

Radomysl Wielki (34)

Potem Pilzno, niesamowity Brzostek…

Brzostek (5)

…i w planach Jodłowa, której cmentarz jest na takim leśnym zadupiu, że czułam, iż z powodu nadchodzącej burzy ja z niego zrezygnuję. Poza tym byłam tam już kiedyś i parcia nie miałam. W las wjechaliśmy. Ja wyjścia odmówiłam, Meir wyszedł i nawet kombinował, czy Passatem nie podjeżdżać dalej błotnistą drogą dla traktorów, ale chyba rozsądek zwyciężył. Pojechaliśmy do Ryglic. Mimo deszczu cmentarz zachwycał.

Ryglice (45)

Z Ryglic ruszamy do Ołpin. Wjeżdżamy na górę pod cmentarz pierwszowojenny o numerze 34, za którym jakieś 500 m miał być żydowski. Passat pipczy cały czas, bo chyba boi się, że nie wyjedziemy z tych błotnistych pól. Przed nocą zostaje nam jeszcze Rzepiennik Strzyżewski, potem mogiła zbiorowa w Lesie Dąbry (bardzo przygnębiające miejsce)…

Rzepiennik Strzyzewski i Las Dabry (39)

… i na końcu dnia (ja już siedzę cicho, bo padam) cmentarz w Tuchowie, o którym wiem, że jest niedostępny, bo trzeba przechodzić przez czyjąś posesję. No i niczego na nim już nie ma. Meir się upiera i wjeżdżamy kobicie na plac. Zje… dostałam ja, bo on po polsku ni hu hu. Przepraszam, tłumaczę, stroję te swoje zwyczajowe miny. W końcu pani dała się udobruchać i już nie jest zła, że naruszyliśmy jej mir domowy o tak późnej porze. Przed nami szukanie agro na wysokiej górze. W końcu je znajdujemy,  a tu nie ma gospodarzy, bo musieli nagle pojechać do szpitala po syna. Ten wkurzony, bo rozmrażają się koszerne mimry a zamrażalnik w kuchni pełny. No i on głodny. A ja to niby nie? Przestawiam wsio w zamrażalniku i już w głowie przygotowuję co powiem ludziom jak wrócą do domu. Na szczęście są tak cudowni i mili, że nie przeszkadza im nic.

Następnego dnia, czyli we wtorek (31.05.2016) mam taki widok z okna.

 Agro Filipowka (1)

Śniadanie, zabieramy mrożonki i w drogę. Najpierw Bobowa. Podjeżdżamy pod synagogę i już czuję, że będą problemy.

Bobowa (10)

Klucze u pana fryzjera. Pan fryzjer miły, ale pokazuje jakąś kartkę po hebrajsku (niby certyfikat), że należy się kasa. I to w dolarach. A certyfikat od rabina z NY. Niby. Meir nie da ani grosza. Od fryzjera słyszę jacy to Żydzi pazerni i dusigrosze, od Meira jak to Polacy chcą na Żydach zarabiać. Przybieram postawę kaczki, po której spływa. Na odchodnym pan fryzjer mówi, że cmentarz też zamknięty i on ma klucze, a ja mu puszczam oko, że i tak wlezę, bo wiem, gdzie jest dziura  😉

Bobowa (8)

Na cmentarz się dostaliśmy, ale do ohelu nie. Mnie nie zależało, Meir biadolił i przez cały dzień potem fanzolił o fryzjerze. Mógł zapłacić, to byśmy klucze dostali 😉 Widoki zachwycały.

Bobowa (25)

Jedziemy do Grybowa. Najpierw synagoga, a potem cmentarz. Na takiej kępie! Upał a my się przedzieramy (każdy inną drogą, bo nie wiadomo która była właściwa) przez ostrężnice i pokrzywy. Serce mi wali jak młot. W końcu docieram i cmentarz mnie nie dopuszcza do siebie. Zakluczony, płot na 2 metry, szpiczaty, zarośnięty, dziur brak. Widać, że kłódy nikt nie otwierał przez lata. Nie lubię takich kirkutów.

Grybow (19)

Schodzimy z góry i dalej do Łabowej. Tam od razu widać, że cmentarz jest pod opieką miasta, a nie gminy żydowskiej. Wsio wykoszone, opisane, otwarte.

Labowa (27)

Następne miejsca, czyli kirkut w Krynicy Zdroju…

Krynica Zdroj (23)

oraz Muszynie też zadbane i dostępne.

Muszyna (26)

Przed nami jeszcze Gorlice, w których już nie polazłam do ohelu i przy nadciągającej burzy – Biecz. Nocleg mamy na kompletnym zadupiu w dawnej stanicy WOP. Do nocy dyktuję opisy miejsc, uspakajając swoje nerwy Jolkami, bo Meirowi się laptop trup co 5 minut zawiesza, a przez uparty charakter nie przyjmuje moich argumentów, że pisanie ręcznie będzie szybciej. Dodam, że pisze 1 palcem, i każda rzecz była opisywana w dwóch językach. Skończyliśmy o północy.

Schronisko Hajstra (2)

Środa (1.06.2016). Po noclegu w schronisku Hajstra (polecam tym, którzy chcą pomieszkać w miejscu bez sieci komórkowych, internetu za to po takim niebem, że hej) wyjazd w kierunku Słowacji. Czasem udaje mi się ustrzelić z auta jakieś prawosławne cudo – jak tą cerkiew św. Jana Złotoustego we wsi Polany.

Cerkiew sw.Jana Zlotoustego wies Polany (1)

Jedziemy do Niznego Hrusova, gdyż tam urodziła się mama Meira. No a ja mam tłumaczyć ze słowackiego. Nie dociera do niego, że to inny język. Dla niego brzmi jak polski i tyle. Domu rodzinnego już nie ma, ale udało nam się znaleźć ludzi, którzy są potomkami sąsiadów tej rodziny żydowskiej. Nota bene przed wojną żyły tam tylko 4 rodziny żydowskie. Spędzamy w tej wsi z pięć godzin. Poznajemy Jara, którego tata znał mamę Meira, a który jest potentatem we wsi i handluje antykami oraz obrazami na całym świecie.

Nizny Hrusov (22)

Jaro oprowadza nas po swoich włościach, pokazuje obrazy – m.in. Warhola, prowadzi na dwa cmentarze żydowskie i w pewnym momencie mówi, że cmentarze wymagają odkrzaczenia, że można by zrobić jakiś projekt itp. Meir podchwytuje temat. Oczywiście. Niech wieś słowacka to zrobi. No to mu mówię, że skoro na jednym z tych cmentarzy są pochowani jego przodkowie i on jest jedynym potomkiem Żydów z tej wsi, to powinien pomóc. A ten mi strzela tekst, że to nie jego interes tylko tej bidnej wsi słowackiej i Jara, bo on jest biznesmenem. No ch… mnie trafił. Sorry za te przekleństwa, ale Meir w tym dniu mnie mocno wyprowadził z równowagi. W Passacie było ostro. Nawet bardzo ostro. Nie docierało do niego nic. W końcu przybrałam ponownie postawę kaczki, po której spływa i zrobiłam se zakluk zakluk.

Agro mieliśmy zamówione pod Jaśliskami, więc jeszcze przed noclegiem postanowiliśmy zaliczyć kirkut w Jaśliskach. Wiedziałam, że tam niczego nie ma i że swego czasu Stowarzyszenie Magurycz uratowało wiele macew z tego kirkutu. Zostały one złożone w jakimś magazynie. Były z nimi problemy, jakieś włamania, policja, cuda na kiju. Było to lata temu. No i niestety powiedziałam o tym Meirowi. A mówi się, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu, a ja taka nadgorliwa i pochwaliłam się niepotrzebnie tą wiedzą. Gdy wróciliśmy z tego cmentarza, rozpakowaliśmy się (wraz z mimrami) Meir nagle mówi (była tak godz. 18.30): Kto zarządza tą miejscowością?. No to mówię: Wójt. Kto to wójt? Tłumaczę kim jest wójt. On na to: Jedziemy do tego wójta, bo on powinien te macewy ratować. Spokojnie, choć już czuję jak krew mi zaczyna szybciej krążyć, tłumaczę że o tej porze urzędy w Polsce nie pracują. On: a może jest jakaś sekretarka. Ja z pozą kaczki: Ok. Ja mogę jechać do urzędu gminy za 1 minutę. Wsiadamy do Passata i jedziemy pod UG. Z uśmiechem ostatniej złośliwej zołzy mówię: Tu jest urząd gminy – idź sprawdź, czy jest tam jakaś sekretarka. Nie wychodzę nawet z auta. On tam idzie, wali w drzwi. Liczę w duchu do 20. Wracamy na agro. W końcu trzeba znowu spisywać co widzieliśmy. Po pół godzinie od powrotu, mój ortodoksyjny gość przychodzi do altany i pyta, czy mi zrobić kawę. Hahahahahaha. Dotarło do łaba, że jestem zła jak osa. A nawet całe stado os. Dostaję kawę pod nos.

Czwartek (2.06.2016) W planach Bieszczady. O rana leje. Przysięgam sobie w duchu, by już się nie wykazywać nadgorliwością. Pierwszy po drodze cmentarz w Woli Michowej. Wiem, że można tam łatwo dotrzeć poprzez stadninę koni, choć wymaga to dyplomacji, gdyż właścicielka nie chce przepuszczać i są złe psy. Oficjalne dojście jest bardziej uciążliwe i cmentarz raczej nie jest dostępny w deszczu. Podjeżdżamy pod ledwo widoczną tabliczkę z napisem „cmentarz” i pokazuję Meirowi drogę przez rwący potok. Pokazuję też górkę i chaszcze. Z nieba leci ściana deszczu. Uprzedzam od razu, że ja nie idę. Ani słowa o możliwości proszenia o przejście przez prywatną posesję. Meir kombinuje nad potokiem, a to tu, a to tam. W końcu wraca do Passata. Odhaczam Wolę Michową w notatkach – niezdobyta.

Cisna (2)A potem już deszczowe Bieszczady i wspomnienia.

Spośród wielu bzdur 
Które niosą stada chmur
Ja lubię deszcz 
Deszcz w Cisnej
Z każdą większą kroplą dżdżu 
Coraz lepiej jest mi tu
Kiedy deszcz 
Deszcz w Cisnej
Koła aut się ślizgają
Wycieraczki smutno w deszczu łkają
Kropel głuchy rytm 
Stuka w moje drzwi 
Pasjans, który stawiam dziś od rana
Znów nie wyszedł mi.

Lutowiska.

Lutowiska (18)

Baligród

Baligrod (40)

Bukowsko, do którego ja nie doszłam, a Meirowi cmentarz pomógł odnaleźć Bóg. Przynajmniej tak mi powiedział.

Bukowsko (9)

Nie doszłam też do cmentarza w Nowotańcu, gdyż dojście było przez pola otoczone elektrycznymi pastuchami, a dla mnie kopnięcie przez prąd byłoby raczej niewskazane. Zdrowie ważniejsze.

Nowotaniec - Wola Sekowa (10)

Przy zdobywaniu cmentarza w Tyrawie Wołoskiej Meir musiał się przemóc i podać mi rękę, bo bym zaliczyła gliniastą glebę. Pod koniec dnia jeszcze był Brzozów, a w nim i cmentarz i mogiła zbiorowa i przed noclegiem Jasielnica Rosielna.  No i okazało się, że komplikuje się mój nocleg w centrum Chasydzkim. Niby mogę tam spać, pokój dla mnie będzie, ale nie mogę wnieść swojego żarcia, nie będę mogła korzystać z komórki, ani internetu. Uznałam, że smolę poznawanie kultur i załatwię sobie agro. W drodze na nocleg zobaczyłam takie cóś:

P1630296

Piątek (3.06.2016)

Piątek był dniem synagog.  One były na pierwszym planie, choć i zaliczaliśmy kirkuty. Najpierw Niebylec.

Niebylec (17)

Kolejna zachowana bożnica w Strzyżowie – obecnie biblioteka. Zresztą tak jak w Niebylcu i Czudcu.

Strzyzow

Potem Czudec, gdzie dwie uprzejme panie oprowadziły nas po mini izbie pamięci i pokazały wszystko co było ważne – łącznie z uratowanymi macewami.

Czudec (13)

Czułam, że dzień będzie krótki, bo Meir musi się przygotować do szabatu. Już chciał zjeżdżać do Dynowa, przedtem zawożąc mnie na agro do Brzozowa, ale tym razem ja go zmusiłam do jeszcze jednego cmentarza. I to takiego trudnego do zdobycia. Błażowa. Ja już się tam kiedyś nieźle zafuczałam, tym razem Meir dyszał jak lokomotywa.

Blazowa

Brzozow

Gdy dotarłam na agro u pani Eli padłam. Piątkowy wolny wieczór! Cała sobota wolna! Nieważne, że Brzozów to malutkie miasteczko. Ważne, że była jedna restauracja, w której zamówiłam byczy kotlet z frytami. No i były Nepomuki. Odespałam te 6 dni. Jeszcze niedziela i dom. W niedzielę parę miejscówek, z których na pewno musimy być w Markowej i w Pruchniku. Ten ostatni bowiem jest związany z moją Adą, której historię zatrzymałam w pewnym momencie, ale do której wrócę.

Idę spać. Upyprane welury i adidasy spakowane.

Bukowsko (16)

14 listopada 2015

Śmierć na Kirchplatzu

Moryc Zimbler akt zgonu (1)

Taka sobie opowieść.

Administracja policji w miejscu zawiadomiła pismem z 7-go stycznia 1911 r. , że szewc Moryc Zimbler w wieku 30 lat, mojżeszowego wyznania, zamieszkały w Będzinie w Rosji, urodzony w Będzinie, żonaty z Esterą (…) umarł w Rybniku na placu kościelnym dnia czwartego stycznia roku tysiąc dziewięćset jedenastego, po południu o godzinie dwunastej i trzy kwadranse.

Tyle. Beznamiętny akt zgonu, za którym kryje się historia nieznanego żydowskiego szewca, zmarłego na Kirchplazu w Rybniku. Gdzieś w Będzinie szlochała wdowa Estera, może jakieś małe dziatki, płakała po nim Idische Mame.

Co go przywiodło do pruskiego wówczas Rybnika? Jestem w 100% przekonana, że interesy. Jak zwykle stworzyłam sobie własną opowieść, która z prawdą może mieć niewiele wspólnego, ale fantazjowanie jest przyjemne i sprawia frajdę.

Żył sobie w Będzinie biedny Żyd Moryc. Wraz z żoną Esterą od ślubu borykał się z przeciwnościami losu, choć B-g niedostatek wynagradzał mu sporą gromadką córek. Niestety, to jeszcze bardziej pogłębiało ubóstwo szewca i choć córki radowały jego serducho, to powodowały, że z każdym rokiem chudł i przed 30-tką wyglądał już jak szkielet. Maleńki warsztacik, który przejął po śmierci ojca, nie dawał aż takiego dochodu, by wszystkich wyżywić, ogrzać i odziać. Słuchał opowieści swoich konkurentów o El Dorado, jakim jawił się kraj za Przemszą. Tam, w Wielkich Prusach i klientela bogata, i zapłata bez ociągania, i skóry na cholewki delikatniejsze i dobre rzemiosło cenione.

Czytaj dalej

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Śmierć na Kirchplatzu została wyłączona
30 marca 2015

Gojka jako współautor

Może ktoś pamięta, jak prawie rok temu w maju, wraz z dyrektorem Holocaust Research Institute in Memory of Zahava & Zvi Shwartz z Izraela, objechaliśmy w deszczu i wichurach pewną część dawnej Galicji.  Opisałam to we wpisie „Gojka jako tłumacz i przewodnik cmentarny”.

Zabno (16)

Ten winniczkowy trip dał rezultat w postaci czegoś à la podręcznik dla instruktorów, nauczycieli, przewodników, którzy przyjeżdżają do Polski z grupami z Izraela. Jestem w jakimś sensie jego współautorem.

Czytaj dalej

Kategoria: Judaika, Rybnik, Turystyka i krajoznawstwo | Możliwość komentowania Gojka jako współautor została wyłączona
26 marca 2015

Go purple!

Purple Day.

Skojarzenia

„Purple rain”… bleee, nie lubię Prince’a. 

Purpurowe pierwiosnki gruzińskie już wyściubiły buzie. Ponoć kolor utożsamiany jest z próżnością, ekstrawagancją i indywidualizmem. Gdzież u tych bidulków próżność?

23.03.2014 (20)

Czytaj dalej

Kategoria: Różniste | Możliwość komentowania Go purple! została wyłączona
18 maja 2014

Gojka jako tłumacz i przewodnik cmentarny

Muszę się ciut pochwalić, a jak! Czasem trzeba, bo tego wymaga marketing.

Moja fitulityngeszeftowa spółka oficjalnie zwana mp kwadrat Sp. z o.o., a potocznie Szufladą Małgosi, wykonała kawał dobrej roboty na zlecenie Holocaust Research Institute in Memory of Zahava & Zvi Shwartz z Izraela.  Gojka i mocno religijny Żyd, czyli Małgosia-Prezeska szufladki i dyrektor tegoż instytutu objechali, sprawdzili, opisali ponad 40 cmentarzy żydowskich, kilkanaście synagog, wiele grobów zbiorowych na terenie Podkarpacia, Małopolski i woj. świętokrzyskiego.  Pięć dni pracy po 17-18 godzin. Od 8 rana do zmroku w terenie, a potem jeszcze kilka godzin opisywania (po hebrajsku i częściowo po polsku) i analizowania tego co widzieliśmy. A najwięcej to widzieliśmy winniczków, a przynajmniej ja ich widziałam setki. Mój towarzysz na nie raczej nie zwracał uwagi.

trip (10)

 

Moja praca polegała na zorganizowaniu całego objazdu, załatwieniu noclegów, umawianiu spotkań z lokalnymi władzami, opiekunami cmentarzy, tłumaczeniu, przedzieraniu się przez krzaki, chaszcze, szukaniu dróg, ścieżek, dojść, i wielu innych rzeczy. Pogoda nie była sprzyjająca, gdyż potężny niż o dźwięcznej nazwie Yvette bardzo nam pracę utrudniał.

trip (20)

Czytaj dalej

16 kwietnia 2014

Alfred Kornblum z Rybnika a warszawskie getto

Wnet 71. rocznica wybuchu powstania w warszawskim getcie.  Ponad rok temu natknęłam się na informację, iż w getcie zginął Alfred Kornblum urodzony w naszym mieście w 1878 roku. Wspominałam o tym właśnie rok temu prowadząc spacer „Śladami rybnickich Żydów”.  Alfred należał do rodu, który do Rybnika przyjechał z głębi ówczesnych Prus. Kornblumowie byli dość mocno rozgałęzioną familią. Alfred był synem Hermanna i Karoliny. Nie był jedynakiem, na co mógłby wskazywać wpis w księdze urodzin. Jego rodzeństwo było starsze i przyszło na świat jeszcze zanim jego ojciec osiadł w Rybniku, dlatego też nie odnotowano ich narodzin w naszym urzędzie.

mp_Rybnik ur. 1874-1901 A-L (128)

                                                                       (źródło Archiwum Państwowe w Raciborzu)

Czytaj dalej

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Alfred Kornblum z Rybnika a warszawskie getto została wyłączona