Nie zostały po nich tylko numerki
Pojechałam do raciborskiego archiwum by sfotografować „uwolnione” spod RODO i kurateli rybnickiego USC żydowskie zgony z Rybnika i wróciłam z plątaniną myśli. Nie, nie. Nie przez żydowskie zgony. Przez te „psychiatryczne”. Od dawna zdawałam sobie sprawy, że w czasie wojny wykończono w naszym psychiatryku (wówczas zwanym Landes Heil und Pflegeanstalt) wielu ludzi, ale co innego wiedza o przypuszczalnej ilości chorych, którzy zmarli/zostali zamordowani w tym szpitalu, a co innego patrzenie na akty zgonów. Na dokumenty, na których jest imię, nazwisko, data i miejsce urodzenia, dane rodziców i przyczyna zgonu. Na każdej kartce w tych grubych księgach jest czyjś dramat, jakieś życie przedtem, cierpienie. Nawet przy tych, których dziś nazwalibyśmy NN, bowiem i tacy w szpitalu umierali. To są tragedie ludzi, których życie się skończyło, bądź je intencjonalnie zakończono właśnie w naszym mieście. Taka lżejsza forma akcji ➡ T4. A może jednak program eutanazji w najczystszej postaci zatuszowany sfałszowaną dokumentacją medyczną i potem ukryty pod niezgodną z prawdą przyczyną zgonu?
Ci ludzie mają groby, ale większość tylko z numerem na betonowej tabliczce. Gdy rybniczanie odwiedzają nasze dwa cmentarze psychiatryczne na pewno nie mają pojęcia skąd byli ci, którzy tu leżą. Gdy przerzucałam kartki w grubych księgach zgonów dla lat 1940-1942 widziałam wszystkie możliwe miasta: Bielsko i jego okolice, Zabrze, Cieszyn, Świdnicę, Krefeld, Berlin, Wrocław, Łódź, Pszczynę, Świętochłowice, Trzebnicę, Brzeg, Legnicę, Milicz, Czeladź, Kostomłoty, Poznań, Bełk, Czerwionkę, Wyry, Świerklany, Kraków, Jelenią Górę, Namysłów, Kotlarnię, Głogów, Ciermięcice, Kończyce, Prudnik, Dzierżoniów, Żywiec, i wiele innych. Podałam celowo nazwy polskie dla lepszej orientacji geograficznej.
Rybniczanie nie znają ich nazwisk, bo i skąd by mieli znać. Może pod numerkiem „2035” leży Charlotta Haase z domu Karlis? Ewangeliczka z Berlina, którą przyjęto do tutejszego szpitala 18 września 1943 r. ze szpitala w Jastrzębiu-Zdroju (wówczas Bad Konigsdorf). Była wdową po Hermanie i miała wtedy 55 lat. Jej papiery przeglądałam jakieś 10 lat temu ze względu na nazwisko, które miało dla mnie znaczenie. Myślałam, że może to jakaś krewna naszych Haasów.
Nie mam jej aktu zgonu, bo on jeszcze jest niedostępny, ale zachowana dokumentacja medyczna jeży włosy na głowie. Przy przyjęciu ważyła 36 kilogramów. Opisano przeprowadzony z nią wywiad lekarski oraz dołączono historię choroby z poprzedniego zakładu psychiatrycznego w Berlinie, z informacjami o próbach samobójczych. Z zapisanych rozmów, które przeprowadzano z chorą jeszcze w Berlinie, jawi mi się biedna kobieta, na której cieniem zaległy przeżycia z młodości oraz śmierć męża. W Rybniku mierzono jej temperaturę, ale nie wiem czy podawano jej jedzenie. Zbadano jej krew i mocz ale wątpię czy aplikowano jakieś lekarstwa. Zmarła 3 tygodnie po przyjęciu – 8 października 1943 r. o godz. 15.20.
Rybniczanie nie zdają sobie sprawy, że ci pod tymi numerkami byli wszystkich wyznań. Katolicy, ewangelicy, żydzi, bezwyznaniowcy, a i jednego prawosławnego znalazłam. To prawdopodobnie jeniec rosyjski z pierwszej wojny, który zapewne był w szpitalu od jej zakończenia. Nazywał się Aleksander Gonczarow i zmarł tutaj w 12 września 1940 r. w wieku 57 lat.
Jeden z tych, którego religia była nieokreślona, zawrócił moją uwagę ze względu na miejsce urodzenia oraz podany zawód. To urodzony w Pradze redaktor Klebinder i jego historię kiedyś opiszę osobno, bo mnie do niego ciągnie. Najpierw jednak muszę znaleźć jego dokumentację medyczną, a to wymaga kolejnych wizyt w Raciborzu.
Pokusiłam się o przeprowadzenie szybkiej statystyki, gdy dotykałam tych starych kartek. Od 19 sierpnia do 31 grudnia 1942 r. zmarło w Rybniku około 290 osób (w tym są liczone zgony żołnierzy Wehrmachtu na froncie, zwykłe zgony z powodu lat, czy zawału). 120 aktów to „śmierci psychiatryczne”, a to daje 41%. Wyobrażacie sobie! 41%! Nie wierzę w naturalne zgony, ani w to co podano jako przyczyny śmierci. Przynajmniej nie we wszystkich przypadkach. A „niegodne życie” zabijać można nie tylko strzałem w głowę, zagazowaniem, czy podaniem zastrzyku luminalu. Można zabijać śmiertelnymi dawkami światła, jak to np. robił w lublinieckim szpitalu psychiatrycznym, rybniczanin dr Ernst Buchalik. Tak, tak, ten zbrodniarz w kitlu pochodził z naszego miasta. Wraz z dr Elizabeth Hecker, zwaną Mengele w spódnicy, preparowali potem mózgi zamordowanych dzieci chorych na epilepsję i wysyłali je do różnych pseudo naukowych ośrodków w Niemczech. Można przyspieszać śmierć umieszczając chorego w izbach z prątkującymi gruźlikami. Można nie podawać leków, można nie karmić, można zostawić epileptyka z atakiem na podłodze, nie ratować przy zakrztuszeniu. Sposobów na uśmiercenie jest wiele.
Na aktach, które przeglądałam były różne powody zgonów: chroniczny stan wyczerpania, kretynizm czyli wrodzony zespół niedoboru jodu, zatrzymanie krążenia, ciężki stan depresyjny, ostra utrata sił, niewydolność serca, starość, gruźlica płuc, schizofrenia, apopleksja, wodobrzusze, psychoza klimakteryczna, kacheksja, grypa, paraliż postępujący, chroniczny katar żołądka i jelit, epilepsja, itd., itp. Ta epilepsja mnie zawsze porusza, bo na nią chorowałam. Już to kiedyś chyba napisałam: ja też bym została uśmiercona w Landes Heil und Pflegeanstalt.
Za dużo tych zgonów było w rybnickim szpitalu, by nie pokusić się o tezę, że stosowano tu planową eutanazję. W wielu artykułach i książkach Rybnik jest wymieniany jako jeden z ośrodków akcji T4. Artykułów pisanych (następnie powielanych w sieci) przez dziennikarzy nie korzystających z dokumentów nie należy brać za pewnik, ale prace naukowe (książkowe), w których są przypisy do dokumentów z niemieckich archiwów już tak. W pracy Heinza Faulsticha “Hungersterben in der Psychiatrie 1914-1949: Mit einer Topographie der NS-Psychiatrie” podane są odnośniki do dokumentów, z których wynika, że w Rybniku od 1941 r. wypełniono około 200 formularzy rejestracyjnych tzw. eutanazyjnych (w ramach akcji Vernichtung von lebensunwertem Leben – fizycznej „eliminacji życia niewartego życia”). To te nadmiarowe zgony, które widziałam. Ponadto informacja o akcji eutanazyjnej na Górnym Śląsku, tj. w Lublińcu i Rybniku, była zamieszczona na wystawie, która onegdaj została pokazana w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich. Przygotowało ją Saksońskie Miejsce Pamięci Pirna-Sonnenstein, czyli niemieccy historycy współpracujący z tym ośrodkiem, gdzie w latach 1940-1941 uśmiercono gazem ponad 13 tys. osób. Byłam tam w ubiegłym roku. Ponoć w szpitalu Sonnenstein zabijano też ludzi przewiezionych od nas. Mroczny obiekt, zresztą jak wszystkie miejsca, gdzie mordowano na masową skalę. Tak sobie teraz myślę, że warto byłoby taką wystawę sprowadzić z Pirny do Rybnika.
Ale od pisania prac na tak trudny temat są zawodowi historycy lub psychiatrzy, a ja jestem tylko od patrzenia na czyjeś życie poprzez stare papiery. I właśnie takie jedno życie mignęło mi przy kartkowaniu księgi zgonów dla 1941 r.: Graf von Praschma. Po polsku to hrabia Praschma. Syn pana na zamku w Niemodlinie (wówczas Falkenberg O.S.), śląskiego ziemianina, posła do Reichstagu, członka Rady Rzeszy dla Górnego Śląska. Urodzony w 1898 r. Engelbert Maria Antonius Emanuel Graf Praschma zmarł w rybnickim szpitalu 31 stycznia 1941 r. Kolejna tragiczna historia – tym razem lepiej opisana, gdyż wspomnienia jego żony wyszły w formie książki. Graf Engelbert chyba nie należał do arystokratów, którzy podporządkowywali się pruskiemu drylowi znaczącej rodziny. Poszukujący przygód Engelbert poślubił swą żonę aż w dalekim Transwalu (dziś Republika Południowej Afryki). Należy dodać, że wybranka nie była księżniczką, jak np. bratowa – córka pana na zamku w naszych Rudach. Dorothy Eva Ferreira, po mężu von Praschma, dorastała na afrykańskiej farmie. Dla rodziny męża była „chłopką”. Gdy Engelbert po śmierci ojca wrócił do Niemiec, by ubiegać się o należne mu dziedzictwo, rodzina uznała go za czarną owcę i nieodpowiedzialnego rozrzutnika .
Zacytuję słowa żony: Engelbert popadł w kłopoty finansowe. Został oskarżony o handel bronią, a rodzina stwierdziła, że to trudny przypadek, ale dlaczego pozwolili go zabrać do Lublińca, do tzw. sanatorium, do którego wysyła się ludzi nieprzydatnych dla „wspaniałej III Rzeszy”? Czy to możliwe, że rodzina faktycznie wydała go nazistom, bo był dla nich takim cierniem w boku? Dlaczego jego siostra Elisabeth, która pracowała dla wojska, dziesięć dni temu powiedziała mi bez emocji, że skoro Engelbert wkrótce umrze, jedyne, co mi pozostaje, to wrócić do Afryki i zostawić tu dzieci do adopcji odpowiednim rodzinom? Zostawić moje dzieci? Nigdy.
(zdjęcie żony grafa von Praschmy pochodzi z okładki książki pt. „Return of the Swallows” (2018), która jest zbiorem wspomnień Dorothei opracowanych przez jej córkę Ilonę.)
Jak widać rodzinie nie pasił taki graf, więc wmanewrowano go w chorobę psychiczną, skierowano najpierw do Lublińca, a potem do Rybnika. Tu zmarł. Czy został tu pochowany? Wątpię. Jako przyczynę zgonu podano m.in. osłabienie mięśnia sercowego i zapalenie płuc.
W czasie szalejącej wokół wojny, wdowa Dorothea i jej dzieci znalazły schronienie u ciotki i wujka, hrabiego i hrabiny Stolbergów, w Czechosłowacji. Arystokraci szybko uznali, że przydała się obecność kogoś, kto wiedział, jak zbierać jagody… jak zabijać kurczaka… jak przeciwstawiać się falom nadciągających rosyjskich żołnierzy, a przede wszystkim nie był Niemcem. Jej jedynym dowodem na to była mała, postrzępiona flaga Republiki Południowej Afryki i pieczęcie króla Jerzego na akcie ślubu. Po strasznych następstwach wojny odzyskała swoje małe dzieci, które wysłano do odległych szkół z internatem. Hrabina zmarła w Afryce w 1981 r.
Jak więc widzicie w naszym psychiatryku przebywali arystokraci, kupcy, jeńcy z I wojny, robotnicy, redaktorzy, wozacy, gospodynie domowe, ludzie wszystkich stanów, zawodów, religii, znani z nazwiska i nieznani. Byli sterylizowani, mordowani i umierali, a stan liczebny szpitala uzupełniano przywożąc kolejne chore osoby z innych szpitali z Niemiec.
Ci którzy dotrwali w szpitalu do stycznia 1945 r. częściowo zostali ewakuowani. Ci, których pozostawiono, gdyż wg przekazów nie nadawali się do transportu, zginęli w trakcie ofensywy Armii Czerwonej w styczniu, lutym i marcu 1945 r. Wszystkim należy się pamięć a nie tylko numerek. Pamiętajcie o tym, gdy będziecie przejeżdżać na rowerze przez Las Ruda.
Na koniec informacja, którą już ustnie przekazywałam niektórym zainteresowanym. Otóż grób „Józinka” (naprzeciw grobu ofiar Marszu Śmierci) to miejsce pochówku czteroletniego syna przedwojennego dyrektora szpitala – dr. Wiendlochy. Józinek, jako jeden z niewielu, ma właściwy nagrobek.
A gdyby Państwo chcieli spojrzeć na tych, o których napisałam, to wklejam poniżej kilkanaście przykładowych aktów zgonów pacjentów, których „leczono” (to sarkazm) w Rybniku. Proszę pamiętać, że to zgony do końca 1942 r. Potem jeszcze były dwa pełne lata wojny i zima 1945 r. Może ktoś kiedyś trafi tu na swojego przodka…
Będę wdzięczna 🙂 za wsparcie moich badań poprzez serwis ➡ Kawa dla Małgosi
Świetny wpis, cieszę się, że ratuje Pani te historie i wyciąga na światło dzienne.
Dziękuję. Trzeba ratować i przypominać. Na tyle, na ile się da.