22 lipca 2024

Rodzina Kaiserów

Przy końcu ul. Sobieskiego w Rybniku stoi gryfno kamienica, w której od jakiegoś czasu można kupić fest gryfne geszynki – choćby na Geburstag. Jeszcze na początku XX w. ten piętrowy budynek nie wyróżniał się wśród pozostałych kamieniczek przy ówczesnej Breitestrasse i stał w cieniu ceglanego kolosa Rospenków. Przed pierwszą wojną światową został przebudowany na potrzeby właściciela domu mody, którym był przybyły do Rybnika ok. 1912 r. Josef Kaiser. Jego szczyt i duże okna na pierwszym piętrze są podobne w stylu do dawnego domu towarowego na Rynku, który też w tym samym czasie zmienił wygląd. Obie kamienice przebudowano w stylu wczesnego modernizmu, co nadało im nowoczesny jak na tamte lata sznyt, a wykonawcą przebudowy była firma budowlana Paula Martiniego. 

Josef Kaiser, syn Salomona i Jenny, urodził się w małej wsi Städtel (obecnie Miejsce w powiecie namysłowskim). Podejrzewam, że przyjechał on do Rybnika ze śląskiego miasteczka Bernstadt (Bierutów w powiecie oleśnickim), a powodem, dla którego do nas trafił, był wujek, pełniący w owym czasie funkcję kantora w gminie żydowskiej. Dwaj starsi bracia nowego rybniczanina zdecydowali się na stolicę Niemiec, a on wybrał sobie – jak to w 2002 r. powiedziała jego córka Erna – „jedno z najpiękniejszych miast w Polsce”. Wtedy było to jeszcze miasto niemieckie, lecz bezsprzecznie piękne, co widać na starych pocztówkach i zdjęciach.

Znaleziono mu w Rybniku pannę na wydaniu – córkę handlarza Maxa Dombrowskiego i jego żony Jenny, pochodzącej z zasłużonego rodu Leschczinerów. Wybranka, o rzadkim jak na nasze miasto imieniu Flora, była od Josefa o kilka lat młodsza i nie miała rodzeństwa, gdyż jedyny jej braciszek zmarł w niemowlęctwie, a rodzice, gdy brali ślub, do najmłodszych już nie należeli. Florze i Josefowi błogosławieństwa udzielił nowy, urzędujący od 1912 r. rabin David Braunschweiger. Świadkami byli dwaj wujowie – ze strony pana młodego kantor Hugo Schüftan, a ze strony panny młodej Noah Leschcziner, przewodniczący gminy żydowskiej, miejski radny i jeden z bogatszych kupców Rybnika.
Po dziewięciu miesiącach, pod koniec listopada 1913 r., Kaiserom, mieszkającym jeszcze przy ul. Gliwickiej, urodziła się córeczka Elise Johanna. Wszystkie kolejne dzieci przychodziły na świat już w kamienicy wniesionej jako wiano przez żonę. Josef zmienił ten XIX-wieczny budynek w nowoczesny dom handlowy. Radość z przeprowadzki na nowe miejsce i z nowego sklepu przyćmiła śmierć kolejnej córki, dwumiesięcznej Marthy.

Gdy Josefa zaciągnięto do armii kajzera, Flora została sama z interesem, wymagającymi opieki rodzicami i małą Elise. Na szczęście mąż wrócił z Wielkiej Wojny cały i zdrowy, co było cudem, jeśli zważyć na fakt, że kuzyni Georg Schüftan i Alfred Leschcziner polegli zaraz na jej początku.
Opowieści Josefa o okopach, strachu i śmierci towarzyszy broni Flora wolała nie słuchać, bo czuła, że może to zaszkodzić kolejnej ciąży. Na szczęście urodzona w 1919 r. Greta była zdrowa. Elise bardzo się cieszyła, że ma siostrzyczkę, a Josef w duchu marzył o synu. Musiał na niego poczekać jeszcze prawie rok – 11 miesięcy po narodzinach Grety zaprosił do domu mohela na rytualne obrzezanie małego Hansa. Rabin Nellhaus, który tego dokonał, ledwo co rozpoczął swój krótki rabinat w Rybniku. W swoim notatniku, przechowywanym do dziś w Instytucie Leo Baecka w Nowym Jorku, zapisał informację o tym ważnym dla Kaiserów dniu. Gdy pod koniec następnego roku, 17 grudnia 1921 r., Josefowi urodził się kolejny syn, Kurt, dr Nellhaus, przewidujący podział Górnego Śląska, mieszkał już daleko w Szczecinie.

 

Rodzina Kaiserów mimo swej niemieckości nie zamierzała opuszczać miasta. Interes dobrze prosperował, załoga składu manufaktury została nawet powiększona o dekoratora, więc Josef optymistycznie patrzył w przyszłość, choć tak wielu znajomych wyjeżdżało. W domu mówiono tylko po niemiecku, ale sprzedawczynie w sklepie musiały być dwujęzyczne, co było powszechne na ziemi górnośląskiej.
Władzę w mieście przejęli Polacy, ale prawa mniejszości niemieckiej gwarantowała konwencja genewska, co uspokajało Josefa. Wierzył, że dla jego rodziny zbyt wiele się nie zmieni.
Uznawszy, że może bardziej zaangażować się w życie gminy żydowskiej, zgodził się pod koniec 1923 r. kandydować na jej reprezentanta. Zmiany w niej były niezbędne, gdyż wielu Żydów opuściło miasto, co powodowało konieczność uzupełnienia składu tego kolegium. W obecności komisarza wyborczego, którym był burmistrz miasta Władysław Weber, oraz dwóch świadków wyboru: Noaha Leschczinera i A lfreda Aronadego przeprowadzono głosowanie i wybrano nowych reprezentantów gminy. Josef Kaiser wraz z kilkoma innymi wybór przyjął, co poświadczył podpisem.
Przez lata Josef szefował też bractwu pogrzebowemu Chewra Kadisza, które sprawowało opiekę nad cmentarzami oraz zajmowało się pochówkami zmarłych Żydów. W jego imieniu informował m.in. o śmierci w Opolu rabina Braunschweigera, który odszedł ze świata 1 maja 1928 r.

W kwietniu 1924 r. rodzina znowu się powiększyła. Najmłodszą z rodu została Erna. W wywiadzie, którego udzieliła w 2002 r. w Instytucie Jad Waszem, opisała przedwojenny Rybnik, losy swoich rodziców i rodzeństwa oraz to, co sama przeszła w czasie wojny. Czytając jedno ze zdań, które wtedy wypowiedziała, bardzo się wzruszyłam. Na prośbę, by opisała swoje rodzinne miasto, Erna powiedziała: „Jeśli tak ma zostać, to jest to testament. To było jedno z najpiękniejszych miast w Polsce”.
Gdy wypowiadała te słowa, miała 78 lat i nadal pamiętała, że Rybnik był zielony i niezwykle czysty. Opowiadała o synagodze z kryształowymi kandelabrami, o Niemcu chrześcijaninie, który utrzymywał w niej porządek, o żydowskich świętach i niemieckiej nostalgii za miastem, które jeszcze niedawno nie było polskie. Ważne były dla niej wspomnienia wypraw nad staw Ruda, ulubione miejsce dziecięcych kąpieli. No i szpital psychiatryczny, który po drodze mijali. Erna pamiętała, że w tym szpitalu byli leczeni żydowscy pacjenci, którzy czasem przychodzili do synagogi z opiekunem.

Opisując swój dom rodzinny, Erna ze wzruszeniem mówiła o kucharce – katoliczce z Gross Rauden (Rudy), wsi leżącej kilkanaście kilometrów od Rybnika, tuż za niemiecką granicą. Traktowano ją jak członka familii, a do jej rodziny Kaiserowie co miesiąc jeździli w odwiedziny dorożką zaprzężoną w dwa konie. Erna zapamiętała też Herrenzimmer, czyli pokój taty z dużą biblioteką i biurkiem.
Do czwartej klasy mówiła tylko po niemiecku, a jej koleżanki były w większości katoliczkami. Rodzinę stać było na zatrudnienie prywatnej nauczycielki dla młodszych dzieci, pokojówki, wysłanie najstarszej córki Elise na naukę do Wrocławia oraz zatrudnianie kilkunastu pracowników, co znajduje potwierdzenie na zdjęciu z 1924 r. przedstawiającym Kaiserów z załogą sklepu na wycieczce ufundowanej przez właścicieli. Według wspomnień jednej z przedwojennych sprzedawczyń sklepu Kaiserów, Adelajdy Frank, takie wspólne wyjazdy były często organizowane, a sam Josef Kaiser należał do bardzo uczciwych i dobrych pracodawców. Jak przekazała mi jej wnuczka, babcia miała z kupcem sekretny system znaków, dzięki któremu wiedziała, że ma zgodę np. na obniżenie ceny danemu klientowi bądź zastosowanie rabatu.

Od początku lat trzydziestych firma Josefa Kaisera zaczęła mieć spore problemy finansowe, które ciągnęły się aż do wybuchu wojny. Być może przewidując kłopoty, w marcu 1930 r. Kaiser założył spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością z kapitałem wynoszącym 20 000 zł.
Mimo szerokiego asortymentu towarów, które zapewne miały nabywców wśród rybniczan, Josef Kaiser znalazł się na liście dłużników – z nakazem aresztowania wydanym w Izbie Handlowej w Katowicach w 1931 r. Nie wiem, czy do aresztowania doszło, za to wiem, że dom przy Sobieskiego, którego jedyną właścicielką była Flora Kaiser, został wystawiony na licytację.

Przetarg przymusowy Sąd Grodzki w Rybniku wyznaczył na 1 kwietnia 1931 r. Jednak tego dnia dom raczej nie został zlicytowany. Swoje nazwisko w prasie Flora zobaczyła ponownie w 1934 r., gdy rybnicki „Tygodnik Powiatowy” opublikował obwieszczenie komornika, iż przystąpił on do oszacowania nieruchomości stanowiącej własność Flory Kaiserowej z domu Dombrowska. Prawdopodobnie głównym powodem tych problemów była pożyczka zaciągnięta w Komunalnej Kasie Oszczędności w Rybniku. Aż do czerwca 1939 r. firma Kaiser i S-ka (wtedy już w likwidacji) sądziła się z tym bankiem. Ostatnia rozprawa, której akta znajdują się w Archiwum Państwowym w Raciborzu, została przez Kaiserów wygrana.

Przed zlicytowaniem nieruchomości Kaiserów uratowało prawdopodobnie założenie spółki i to, że dom był odrębnym majątkiem żony. Sklep Kaiserów był często okradany, co wtedy nie było czymś wyjątkowym. Za to wyjątkowe było to, co zdarzyło się pewnego grudniowego wieczoru w 1937 r. W witrynę sklepu Kaiserów wjechał samochód! Głównym winowajcą był prawdopodobnie ksiądz Kasper Reginek z Golejowa, młodszy brat Tomasza Reginka, proboszcza parafii Matki Bożej Bolesnej w Rybniku. Jechał ul. Gliwicką, gdy nagle stanął – najpewniej zgasł silnik w jego aucie. Postanowił uruchomić je korbą, poprosił więc przypadkowego przechodnia, by usiadł za kierownicą i dodał gazu. Niestety, przechodzień nie był kierowcą i gdy silnik zaskoczył, nie zapanował nad pojazdem, który zaczął staczać się tyłem, a po drodze najechał na dziewczynkę oraz służącą, która jej pilnowała. Na skrzyżowaniu Gliwickiej z Sobieskiego i dzisiejszą Powstańców Śląskich samochód zmienił kierunek, przodem wjechał w sklep Kaiserów i kompletnie rozbił elegancką witrynę. Potrącone dziecko miało poważnie połamaną nogę, służąca była długo nieprzytomna, przypadkowy kierowca wyszedł z wypadku bez szwanku, ksiądz Reginek doznał ponoć załamania nerwowego, a Josef Kaiser musiał szybko zamówić szklarza i stolarza.

Nadchodził rok 1938, a wraz z nim nowe obowiązki i sprawy, jak choćby problemy z przejętym majątkiem gminy żydowskiej w Wodzisławiu Śląskim, którą zlikwidowano jeszcze w 1924 r., powierzając rybnickim Żydom m.in. budynek zamkniętej synagogi. W 1938 r. została ona sprzedana przedstawicielom Związku Powstańców Śląskich.
Josef coraz częściej miał wrażenie, że miasto i jego mieszkańcy się zmieniają. Po latach Erna na pytanie: „Kiedy rozpoczął się antysemityzm w twoim mieście?” odparła: „W 1938 r.” Wtedy po raz pierwszy usłyszała, że „żydki” powinni wyjechać do Palestyny. Antysemityzm narastał w niemieckiej szkole mniejszościowej, do której chodziła, choć od swoich koleżanek chrześcijanek sama nie usłyszała nigdy złego słowa. Jeden z wyjeżdżających znajomych taty przyszedł pewnego dnia do ich domu i namawiał Kaisera na sprzedaż wszystkiego i wyjazd z Polski. Rodzice Erny jednak nigdy nie brali tego pod uwagę, choć sąsiadów powoli ubywało. Listy, które przychodziły z Berlina od Maxa, brata Josefa, nie wróżyły dobrej przyszłości. Max był kantorem i nauczycielem, a to, czego był świadkiem, powinno było zapalić lampki ostrzegawcze w głowach rybnickich Kaiserów. Nie zapaliło, za to długi lont, który miał spowodować wybuch wojny 1 września 1939 r., już się tlił. Greta, Kurt i Hans zaczęli się udzielać w ruchu syjonistycznym, próbując się przygotować na ewentualny wyjazd do Palestyny. Tylko oni dostrzegali narastające zło. Nawet gdy najbliżsi znajomi przychodzili się żegnać, Josef Kaiser uparcie odmawiał opuszczenia Rybnika. Zresztą tak jak sąsiedzi: Martin Kornblum, Fritz Seidemann czy Benno Lewin. Wszyscy mieszkali tuż obok siebie, przy Sobieskiego, i razem chodzili na zebrania do gminy, po drodze komentując najnowsze doniesienia prasowe. Mieli dzieci, które wchodziły w dorosłość, i to one starały się przekonać rodziców, że należy uciekać, zanim będzie za późno. Niestety, wszyscy trzej nie mieli tyle siły i samozaparcia co Josef Manneberg, prowadzący do wiosny 1939 r. swój sklep z żelazem ciut niżej, po przeciwnej stronie ulicy. Ten, jak to już kiedyś pisałam, nie patrząc ani na miłość swego najmłodszego syna, ani na straty, które poniósł przy sprzedaży majątku, wyjechał.

Jakiś czas temu usnułam sobie taką historyjkę o podkochiwaniu się córki siodlarza Fritza Seidemanna, Johanny, w którymś z młodych i przystojnych Kaiserów. Urodzona w 1921 r. Johanna przeżyła drugą wojnę, podobnie jak najmłodsza z Kaiserów. Jej dwajbracia, rodzice i siostra Greta zginęli. Nie przeżył Seidemann, nikt z rodziny Martina Kornbluma ani z Lewinów. Relacja złożona w 1947 r. przez sąsiadkę Kaiserów, Joannę (wówczas miała już spolszczone imię i nazwisko Zajdeman), przedstawia to, co się stało po wejściu Niemców do Rybnika, i pokrywa się z wywiadem, którego udzieliła Erna Kaiser w 2002 r. Krótko przed rozpoczęciem wojny (albo na samym jej początku) Kurt, Hans i Greta Kaiserowie zdołali nielegalnie przedostać się na teren Słowacji, do Bratysławy, z nadzieją na dalszą podróż do Palestyny. Republika Słowacji, która powstała w wyniku rozpadu Czechosłowacji w marcu 1939 r., była sojusznikiem hitlerowskich Niemiec. Niewielu ludzi wie, że państwo to płaciło III Rzeszy 500 marek za każdego wywiezionego Żyda. Losy tej trójki młodych Kaiserów są trudne do precyzyjnego ustalenia. Erna dowiedziała się po wojnie, że wszyscy z Bratysławy zostali wywiezieni do Auschwitz, skąd bracia trafili do podobozów Gross-Rosen. Hans został zamordowany w Wiesau (obecnie wieś Łąka pod Bolesławcem), a Kurt w Arbeitslagrze Fünfteichen (Miłoszyce). Śliczna Greta zmarła na tyfus w Auschwitz. III Rzesza zgarnęła za nich razem 1500 marek tzw. opłaty za przesiedlenie.

 

Wracam jednak do Rybnika i wybuchu wojny, co postaram się opisać na podstawie zeznań obu niemieckich Żydówek z Rybnika, koleżanek i sąsiadek sprzed wojny, z których jedna, Johanny Seidemann i Erny Kaiser.
Gdy rozpoczęła się wojna, w Rybniku mieszkali zarówno Żydzi niemieccy, których Johanna określiła jako miejscowych, jak i napływowi – z Sosnowca, Będzina i innych miast Polski. Po zajęciu Rybnika część z nich uciekła do Zagłębia, kilka rodzin – na wschód Polski, a reszta została. Wiem, że kilka osób jeszcze pod koniec sierpnia 1939 r. wyjechało do Krakowa, np. rodzina właściciela firmy transportowej Młynarskiego czy Max Leschcziner. Natychmiast rozpoczął się rabunek sklepów żydowskich, spisywanie ich ruchomości i przejmowanie majątków przez tzw. Treuhänderów – powierników czy raczej komisarzy, którzy z ramienia władz niemieckich zarządzali ich mieniem. To samo działo się w przypadku sklepów i przedsiębiorstw Polaków. Treuhänderzy zazwyczaj prowadzili przejęte interesy pod niezmienioną nazwą, dodając jedynie swoje nazwiska w reklamach prasowych i drukach firmowych. Firma Kaisera jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością oficjalnie została zamknięta dopiero w październiku 1941 r.

W październiku 1939 r. Niemcy podpalili synagogę przy ul. Zamkowej, a resztki jej murów rozebrano. 8 listopada wszystkich mężczyzn w wieku od 14 do 60 lat wywieziono ciężarówkami do więzienia w Żorach. Wśród nich byli Josef Kaiser oraz Fritz Seidemann – ojcowie ocalałych kobiet. Po mniej więcej trzech tygodniach ich puszczono i mogli wrócić do Rybnika. W grudniu wezwano do Katowic Filipa Weissa, starego Żyda niemieckiego, którego dawni członkowie zarządu i reprezentanci gminy wybrali na swego przedstawiciela w tych trudnych czasach. Poinformowano go, że wszyscy Żydzi z Rybnika, Żor i Wodzisławia zostaną natychmiast przesiedleni w okolice Lublina z bagażem o maksymalnej wadze 25 kg. Wywózkę udało się odwołać, czy też raczej odroczyć, po złożeniu okupu w złocie i pieniądzach. Dla 15-letniej wtedy Erny była to ogromna „kupa złota”, jak powiedziała po latach. Stary Weiss zawiózł okup do siedziby gminy żydowskiej w Katowicach, która przekazała go Gestapo.

Od końca grudnia Żydzi w naszym mieście byli zobowiązani nosić białe opaski z niebieską gwiazdą Dawida na lewym ramieniu, a od marca 1940 r. mężczyźni musieli codziennie zgłaszać się na Gestapo. W tym samym miesiącu – zgodnie z tym, co relacjonowała dwa lata po wojnie Joanna Seidemann (Zajdeman) – Żydów mężczyzn zmuszono do usunięcia nagrobków, rozkopania grobów oraz rozbiórki domu przedpogrzebowego na starym cmentarzu (oficjalnie zamkniętym jeszcze przed wojną przez władze sanacyjne) przy ul. 3 Maja, przemianowanej na Adolf-Hitler-Strasse. 5 maja ponownie wezwano Weissa do Katowic, gdzie przekazano mu rozkaz Gestapo: 22 maja 1940 r. cała ludność żydowska Rybnika zostanie przesiedlona do Trzebini. Tego dnia z rybnickiego dworca pod eskortą gestapowców wywieziono nieco ponad 100 osób (w tym kilku Żydów z Żor i Wodzisławia). Wśród nich byli Flora i Josef Kaiserowie oraz ich dwie córki, Elise i Erna, Priesterowie, a także rodzina Seidemanna z Joanną. Nie pomogło powoływanie się na służbę wojskową w czasie pierwszej wojny światowej i niemieckie pochodzenie. Meble, które mogli zabrać, przewieziono do Trzebini ciężarówkami. W obcym dla nich mieście rozdzielono kobiety i mężczyzn, ustawiono ich czwórkami i popędzono pod siedzibę tamtejszej gminy żydowskiej. Trzebiński Judenrat zakwaterował rybniczan u miejscowej ludności. Na tego, który przez ostatnie miesiące był posłańcem złych wiadomości, czyli swojego tatę, dwie niezamężne córki Weissówny czekały jeszcze tydzień. Niemcy zostawili go w Rybniku, by „posprzątał” po tych, którzy mieli tu już nigdy nie wrócić. Po tygodniu dołączył, niestety na krótko, do wywiezionych. Prace, do których wszystkich zmuszano, były ponad jego siły.

Erna z Kaiserów, została jako jedna z pierwszych wywieziona z Trzebini do obozu pracy. Gestapo przyszło po nią w nocy. W międzyczasie większość Żydów z Trzebini przewieziono do getta w Chrzanowie, które ostatecznie zlikwidowano 18 lutego 1943 r. Elise, jeszcze przed tą datą została wywieziona z Chrzanowa do Sosnowca, skąd ostatecznie trafiła do KL Auschwitz. Rodzice Flora i Josef, po likwidacji chrzanowskiego getta, też zostali wywiezieni do Auschwitz i tam zamordowani.

Erna dostała się do małego obozu pracy Hannsdorf w malowniczych górach Jesionikach, w Sudetach Wschodnich. Oprócz jednego z większych czeskich browarów (dziś znanego z wyśmienitego piwa Holba) w tym małym miasteczku, zamieszkanym w większości przez Niemców, była przędzalnia, w której utworzono Zwangsarbeitslager für Juden, tj. obóz pracy przymusowej dla Żydów. A w zasadzie dla Żydówek. Wyniszczająca praca, terror, głód, bicie, ciągły strach przed śmiercią – tak wyglądało życie codzienne nastolatki. Ręce poparzone gorącym olejem ukrywała, by nie zakwalifikowano jej do wywózki do Auschwitz jako niezdolnej do pracy. Po jakimś czasie została przewieziona do innego obozu na terenie Sudetów – Parschnitz. Spędziła w nim półtora roku. Więźniarki pracowały tam w zakładach włókienniczych Hasse i Welzel przy produkcji mundurów i elementów masek przeciwgazowych dla Wehrmachtu. W 1944 r. obóz został włączony w skład kompleksu KL Gross-Rosen. Łącznie w Parschnitz przetrzymywano ok. 2500 więźniarek, 60% pochodziło z Polski, a reszta z Węgier.

Erna o rodzinie nie wiedziała nic, choć niektóre z kobiet dostawały nawet listy. To właśnie z nich dowiedziały się o tym, co się stało w Warszawie w 1944 r. Powoli docierało do nich, że Niemcy przegrywają, co jednak w żaden sposób nie zmieniło tragicznej sytuacji robotnic przymusowych. Czasem nad obozem przelatywały radzieckie samoloty zrzucające ulotki propagandowe. Dziewczyny starały się za wszelką cenę dotrwać do wyzwolenia. Ręce Erny gniły, ale ze strachu przed wysłaniem do komory nigdy nie poszła do prowizorycznego szpitala po pomoc.
Zimą 1945 r. w pobliżu Parschnitz przechodziły marsze śmierci. Wszędzie leżały trupy więźniów. Wydawało się, że nawet ci, którzy jeszcze byli w stanie iść, nie doczekają końca tej gehenny. 21 lat Erna skończyła 22 kwietnia, a 8 maja do obozu weszli Rosjanie. Więźniarki wreszcie zostały nakarmione, co dla niektórych oznaczało śmierć, gdyż ich żołądki były odzwyczajone od normalnej ilości jedzenia. Erna przez kilka tygodni dochodziła do siebie u jakiejś rodziny i gdy tylko jako tako podreperowała zdrowie, wsiadła do pociągu jadącego w stronę Górnego Śląska.

Dotarła do Rybnika. Nie było mamy, taty, braci, Grety. Z całej siedmioosobowej rodziny przeżyła tylko ona, najmłodsza, i Elise – najstarsza z rodzeństwa. Elise, która przeżyła Auschwitz chyba była bardziej poturbowana psychicznie i fizycznie niż młodsza siostra. Obie zadecydowały, że nie zostaną w Polsce, i dotarły do Niemiec. Dostały się do obozów dla przesiedleńców, w różnych miejscowościach. Jednak Erna jeszcze się łudziła, że może ktoś przeżył i wróci do rodzinnego domu. 

W Niemczech poznała swego męża i w 1947 r. ponownie przyjechała do Rybnika. Nie mogła zamieszkać w kamienicy Kaiserów, więc zatrzymała się przy Sobieskiego 7. Tu rok później, w jej urodziny, przyszedł na świat jej pierwszy syn, któremu dała na imię Józef – na cześć swego ojca Josefa Kaisera. Starała się jakoś odzyskać dom i w sądzie złożyła dokumenty o stwierdzenie nabycia spadku po zamordowanej mamie Florze – jako przedwojennej właścicielce kamienicy przy ul. Sobieskiego. W tamtym czasie przyjęto jedną datę zgonu dla wszystkich członków rodziny. Był to dzień likwidacji getta w Chrzanowie, czyli 18 lutego 1943 r.

Rybnik – to jedno z najpiękniejszych miast w Polsce stało dla Erny się obce, choć kilku ocalałych Żydów starało się ponownie ułożyć sobie w nim życie. Joasia Zajdeman też planowała wyjazd z mężem. Zresztą tak samo jak rybniczanin Eryk Priester, który wraz z Kaiserami był w gettach Trzebini i Chrzanowa, ale on przeżył dzięki bohaterom z Trzebini i dzięki swojej ówczesnej żonie.
Erna Mandelbaum z domu Kaiser (wówczas pisano już Kajzer) wraz z małym synkiem i mężem na powrót znalazła się w Niemczech. Po wielu perturbacjach udało im się dotrzeć do Izraela, w którym „na powitanie” wszystkich pasażerów statku odwszawiono za pomocą DDT. Jeszcze w 2002 r. mówiła z oburzeniem o tym, jak ich potraktowano.

W Izraelu urodził się jej drugi syn. Erna znała tylko niemiecki i polski, a hebrajskiego, jak powiedziała, nigdy za dobrze się nie nauczyła. W latach dziewięćdziesiątych XX w. udało jej się odzyskać bezprawnie znacjonalizowaną kamienicę przy Sobieskiego 36. Kilka razy odwiedziła to jedno z najpiękniejszych miast w Polsce. Po jej śmierci budynek odziedziczyli synowie, którzy jakiś czas temu ostatecznie go sprzedali. Jej siostra, Elise Kaiser, zmarła w Filadelfii w 1999 r.

Nad gryfnym geszeftem w dawnej kamienicy Kaiserów, gdzie obsługuje się w języku nie tylko polskim, ale i śląskim, na pewno czuwa duch przedwojennego rybnickiego kupca Josefa i jego żony Flory.

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rodzina Kaiserów została wyłączona
21 maja 2024

Rudolf Strauss – zapomniany oszust (uzupełnienie)

O tej tragicznej postaci pisałam już lata temu: ➡ Strauss

Znalezione w raciborskim archiwum dokumenty spowodowały, że muszę zrobić uzupełnienie do historii żydowskiego przedsiębiorcy Rudolfa Straussa, przedwojennego właściciela garbarni, której budynki stały mniej więcej tam gdzie dziś straszy biurowiec „telekomunikacji”, czyli w okolicach ulic Pocztowej i Hallera. Nieistniejący zielony budynek dawnej przychodni przy Hallera przed wojną należał właśnie do tego zakładu. Zburzono go w 2015 r. Oficjalny, przedwojenny adres garbarni to ul. Pocztowa 6.

28 marca tego roku minęło 80 lat od zamordowania w KL Plaszow Rudolfa Straussa, do którego, jak do wielu szemranych postaci z Rybnika, mam wyjątkowy sentyment. Dla przedwojennej prasy był to oszust, malwersant i wyzyskiwacz. Dla mnie to mało krystaliczny fabrykant, którego los na jakiś czas związał z Rybnikiem i którego życie być może zostało przerwane przez „pana śmierci i życia”. Obóz w Płaszowie kojarzy mi się jednoznacznie z „Listą Schindlera” i oczyma wyobraźni widzę jak ów „pan” tj. Amon Göth z papierosem w ustach strzela z balkonu swej wilii do Straussa pchającego wagonik z wapieniem. Co prawda zaświadczenie wystawione przez Waffen SS Konzentrationslager Krakau-Plaszow informuje tylko, że „żyd Rudolf Strauss ur. 4 sierpnia 1895 w Zabłociu pow. Żywiec zmarł dnia 28 marca 1944 w obozie koncentracyjnym”, ale inaczej wtedy nie pisano. Gdy w archiwum w Raciborzu dotykałam jego odręcznego testamentu spisanego w obozie czułam wyjątkowy smutek. Jakie wtedy miały znaczenie te jego nieruchomości, długi i hipoteczne obciążenia?

Strauss pojawił się w Rybniku pod koniec lat 20-tych, początkowo jako zarządca, a następnie jako właściciel Górnośląskiej Fabryki Skór, która była prowadzona jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Przedtem, podobny zakład prowadził w Zabłociu oraz pod Radomiem. Prawie od początku miał problemy z prawem, jak choćby za zatrudnianie bez wymaganego zezwolenia cudzoziemców. W 1933 r. „Gazeta Robotnicza” pisała o wyzysku pracowników i braku umów u „rybnickich fabrykantów skór”. Tu należy wspomnieć, że niewypłacanie wynagrodzeń opisano również u konkurentów Straussa, czyli w garbarni Żurków.

W skład nieruchomości Straussa wchodziły (podaję za testamentem): Realności hipoteczne przy ul. Pocztowej 4 i 6 oraz Hallera 8. Składały się na nie budynki fabryczne, urządzone wraz z magazynami, dołami do garbowania, beczkami do wałkowania skór, budynek magazynowy, budynek wydzierżawiony firmie Sobczyk na wyrób cukierków i czekolady, dwupiętrowa willa z mieszkaniami, w ogrodzie budynki administracyjne i mieszkania dla robotników, łaźnia oraz garaż. W swej ostatniej woli spisanej 14 sierpnia 1943 r. Strauss ujawniał wszystkie zadłużenia, które ciążyły na jego nieruchomościach oraz powołał do spadku swoją żonę Margit Strauss, a także dwie siostry oraz brata. Zastrzegł, że gdyby jego żona nie żyła, to jej część ma przypaść rodzeństwu. Testament oddał w ręce adwokata dr. Jana Kańskiego z Krakowa i mianował go wykonawcą tej woli. Po kilku dniach spisał dodatek do swego ostatniego rozporządzenia, w którym oświadczył, że jest winien pani Stelli Kańskiej (żonie adwokata) kwotę 20.000 dolarów amerykańskich. Dług ten mieli spłacić spadkobiercy.

Poniżej wklejam ostatnią wolę Rudolfa wraz z uzupełnieniem.

Przewidujący wtedy swoją niechybną śmierć w obozie, Rudolf Strauss jeszcze kilka lat przedtem miał wielkie szanse na długie życie. Prowadząc swoją garbarnię w Rybniku był dość majętnym przedsiębiorcą, choć niestety ze skłonnościami do oszustw i do bardzo kreatywnego księgowania. Latem 1937 r. Rybnik (a potem i wiele innych miast) obiegła informacja, że Strauss ogłosił bankructwo i ze sporą ilością gotówki zbiegł zagranicę. Prasa pisała o niepłaceniu podatków, wynagrodzeń, sprzeniewierzeniu składek na ubezpieczenie robotników, o pobranych zaliczkach za towary, poszkodowanych na wysokie kwoty kontrahentach, hipotekach oraz okupacji fabryki przez robotników.

Za uciekinierem wystawiono międzynarodowe listy gończe, a nad fabryką rozciągnięto nadzór sądowy zabezpieczając księgi handlowe i towary. Aresztowano kilka osób podejrzanych o współudział w malwersacjach, przeprowadzono wiele rewizji i gromadzono dowody winy przedsiębiorcy, który wg plotek starał się dostać do Palestyny. To mu się nie udało, gdyż został aresztowany 26 listopada 1937 r. na terenie Czechosłowacji i ostatniego dnia tego samego roku odstawiony do aresztu w Rybniku.

 

Sensacyjny proces Straussa rozpoczął się dopiero we wrześniu 1938 r., gdyż sporo czasu zajęło przygotowanie materiału dowodowego. Na ławie oskarżonych zasiadło jeszcze kilku jego współpracowników i wspólników oraz poborca rybnickiego urzędu skarbowego. Odpowiadali z wolnej stopy w odróżnieniu od głównego oskarżonego, który wyszedł z aresztu dopiero pod koniec października, gdy złożono kaucję w formie zabezpieczenia hipotecznego na nieruchomości jego siostry z Bielska.

I gdy wyszedł na wolność to zaraz wrócił do garbarni jako zarządzający, choć wtedy sam zakład był już wydzierżawiony (być może z jego inicjatywy) dr. Kańskiemu z Krakowa. Tak, tak, temu, który w 1943 r. dostał się jakoś do obozu w Płaszowie i odebrał testament a potem uzupełnienie do niego. Rozmawiałam z pracownikiem Muzeum w Płaszowie i był w szoku, że takie dokumenty zostały w obozie sporządzone i dwukrotnie w niego wyniesione. To było w zasadzie niemożliwe.

Pracownicy garbarni, którzy jeszcze niedawno czuli się poszkodowani i okupowali zakład, składali swemu szefowi życzenia noworoczne pisząc jakim to jest rzetelnym pracodawcą. 

Wyrok w tej bulwersującej rybniczan sprawie zapadł 14 lutego 1939 r. Sąd skazał Straussa na 18 miesięcy więzienia za fałszowanie bilansu, a za pokrzywdzenie wierzycieli również na 18 miesięcy, wymierzając łączną karę dwóch lat pobytu w więzieniu z zawieszeniem na pięć lat. W marcu zapadł jeszcze jeden wyrok w sprawie nieodprowadzania składek do Funduszu Pracy, ale i wtedy oszust nie wrócił za kratki.

1 września 1939 r. żydowski przedsiębiorca na pewno pluł sobie w brodę, że dał się złapać przy węgierskiej granicy. Rybnickie więzienie, w którym spędził niecały rok było rajem w porównaniu z płaszowskim obozem, do którego trafił z Krakowa, gdzie zapewne zbiegł po wybuchu wojny. Dr Jan Kański, już jako Johann Kanski, został zarządcą komisarycznym rybnickiej garbarni, czyli Lederfabrik, z ramienia władzy okupacyjnej.

Ponownie pojawił się w Rybniku, gdy zaraz po wojnie obywatelka Węgier – Julia Böhm, rodzona siostra Rudolfa Straussa zgłosiła się jako spadkobierczyni po bracie. Z uwagi na międzynarodowy wydźwięk tej sprawy, Ministerstwo Spraw Zagranicznych z Warszawy często dopytywało o postępy i kiedy zostanie wydany dekret o dziedziczeniu. Na sprawie zależało też dr. Kańskiemu, gdyż to jego żona została ujęta w dodatku do testamentu jako wierzycielka masy spadkowej. Z powołanych do spadku czterech osób dwie nie żyły. Zarówno Margit, żona Straussa, jak i druga z jego sióstr zostały zamordowane w czasie wojny. Zgodnie z postanowieniem Sądu Grodzkiego w Rybniku obciążony spadek przypadł siostrze mieszkającej w Budapeszcie oraz bratu z Bielska.

 

Nie mam pojęcia, czy Stella Kańska i jej mąż odzyskali swoje 20.000 dolarów, kto spłacił hipoteki, i czy w ogóle żyjący spadkobiercy (brat z Bielska i siostra z Budapesztu) spadek przyjęli. Tajemnicą, chyba na zawsze, pozostanie kwestia powiązań pomiędzy Kańskim i Straussem oraz to w jaki sposób udało mu się przedostać do obozu, by odebrać ostatnią wolę spisaną przez rybnickiego przedsiębiorcę. Czy Strauss napisał testament dobrowolnie? Może na tym dokumencie zależało temu, który był jego wykonawcą? Nie wiem też, w jakich okolicznościach zginęła żona Rudolfa – Margit, z którą ożenił się krótko przed wojną. Sąd ją wezwał na rozprawę pisząc na adres Rybnik Pocztowa 6, ale na tzw. zwrotce pocztowej jest adnotacja, iż „adresat pozostaje nieznany”. 

Budapeszteńska siostra zmarła w 1973 r., a brat inżynier z Bielska, który przeżył wojnę gdzieś w sowieckiej Rosji, wyjechał potem do Australii. 

Mimo wielu zastrzeżeń do tego nieuczciwego właściciela garbarni myślę o nim raczej ciepło. A zarazem mi smutno. Nie tak powinno było się skończyć jego życie…

 

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rudolf Strauss – zapomniany oszust (uzupełnienie) została wyłączona
26 lutego 2024

Bismarckstrasse 5 czyli Powstańców Śląskich 5

Dzisiejsza ulica Powstańców Śląskich nosiła różne nazwy: Sohrauerstrasse (czyli Żorska), w okresie międzywojennym Marszałka Józefa Piłsudskiego, w czasie okupacji Bismarckstrasse, po wojnie była ulicą Stalina. Przy tej części rybnickiego Deptaka na początku XX w. wybudowano małą kamienicę, która aż do naszych czasów w zasadzie nie zmieniła swojego wyglądu. Oznaczona jest numerem 5 i dokładnie przed nią rozpoczyna się Dróżka Prof. Libury.

Właściciele tej nieruchomości dość często się zmieniali, a ostatnimi przed II wojną oraz w trakcie jej trwania byli małżonkowie Józef i Anna Piechowie z Radlina. Nabyli kamieniczkę w 1936 r. od Filipa Piontka i wynajmowali ją pod różne małe geszefty, z których jeden funkcjonuje aż do dziś i ma się bardzo dobrze. W latach 20. otworzył tu biznes Bruno Bielowski – szklarz, którego potomkowie nadal zajmują się podobną branżą w Rybniku. Mnie jednak interesują raczej wątki żydowskie i Żydzi, którzy w tym miejscu handlowali i starali się swoimi towarami przyciągnąć mieszkańców naszego miasta.

Zakup nieruchomości przez mistrza hutniczego Józefa Piechę to czasy, gdy Rybniku mieszkali również Żydzi tzw. polscy. Oprócz tych niemieckich, którzy mimo podziału Górnego Śląska nie zdecydowali się wyjechać i uznali, że to tu jest ich Heimat, bez względu na państwowość, mieliśmy pewną ilość Żydów pochodzących z Zagłębia, dawnej Kongresówki, czy nawet odległych miast Galicji. Nie byli tutejsi – byli nie swoi. Obcy. Kiedyś nazwałam ich „Żydami-gorolami”. To nieładne określenie, ale może Państwu zobrazuje to jak ich tu traktowano. W większości docierali do naszego miasta w poszukiwaniu pracy, lepszego interesu, skuszeni przez tych znajomych i krewnych, którzy teren już rozeznali i wiedzieli, że Rybnik to w miarę dobre miejsce do życia.

Historie tych drobnych sklepikarzy, szewców, krawców, kapeluszników czy obwoźnych handlarzy są bardzo trudne do ustalenia. Gros z nich, mimo pobytu w mieście, nie utożsamiała się z tutejszą gminą żydowską i nie kwapiła się do płacenia podatków na jej rzecz, ale też nie była akceptowana przez tutejszych Żydów niemieckich i resztę rybniczan. Niewiele po nich zostało dokumentów. Rzadko też ogłaszali się w przedwojennej prasie, bo ich po prostu na to nie było stać. Jeśli już trafiają się na ich temat artykuły, to na ogół z przekręconymi nazwiskami i w wyraźnie antysemickich gazetach, które atakowały „żydków zalewających” Śląsk. Jednak mimo dość skąpych informacji uważam, że należy podjąć rękawicę i starać się o nich przypominać, nawet przy tej skromnej ilości danych.

Właśnie dzisiejsza ulica Powstańców Śląskich, to był trakt, przy którym czynsze za sklepy i mieszkania na pewno były niższe niż przy Sobieskiego i stąd też przy tej ulicy sporo było żydowskich geszefcików, nie wartych na ogół ani funta kłaków. Te maluśkie sklepy i warsztaty wyjątkowo drażniły lokalnych antysemitów, którzy wręcz pisali o „szajce” z ulicy Piłsudskiego. 

W kamienicy pod numerem 5 przez jakiś czas miał sklepik z konfekcją zagłębiowski Żyd – krawiec Abraham Flak, którego akurat do „szajki” nie zaliczono. Zapewne sprzedawał to co sam uszył. Nie miał zbytniego szczęścia do biznesu, bo wielokrotnie był okradany. W przypadku tak małego interesu, kradzież 10 ubrań chłopięcych, 10 męskich płaszczy, 25 kapeluszy, całej partii bielizny to była naprawdę wielka strata. Krótko po tym zdarzeniu do sklepu Abrahama wtargnęło dwóch podchmielonych osobników, którzy chcieli wymusić na nim okup, pod groźbą zdemolowania sklepu. Na szczęście się im nie udało. Przy innej kradzieży krawiec Flak stracił 3 weksle na 1000 zł i własne prywatne ubrania. 

To wszystko chyba spowodowało, że Abraham zdecydował się sprzedać, bądź odstąpić swoje towary innemu krawcowi z Będzina – Berkowi Lajtnerowi, który w tym samym miejscu handlował bardzo podobnymi towarami od 1932 r. i też był poza „konfekcyjną szajką”, bo chyba był za biedny, by ktokolwiek na niego zwrócił uwagę.
Przy ulicy Marszałka Piłsudskiego 5, około trzydziestoletni Berek, o którego życiu w Rybniku zaświadczają jedynie dokumenty w Archiwum Państwowym w Katowicach dotrwał w naszym mieście aż do końca sierpnia 1939 r. Prawdopodobnie w związku ze zbliżającym się wybuchem wojny wyjechał do Będzina, by przetrwać (w jego mniemaniu) ten niepewny czas, a potem wrócić z powrotem na prowadzącą do nowego kościoła ulicę.

Zostały po nim dwa weksle, kilka złożonych zamaszystych podpisów i cała fura pism, gdy jego składzik z konfekcją i butami, przy przemianowanej na Bismarcksstrasse ulicy, został jesienią 1939 r. przejęty przez tzw. Treuhändera, czyli powiernika. Była to osoba, która na ziemiach okupowanych przez Niemcy zarządzała z ramienia władz niemieckich danym interesem. Na terenach wcielonych do Rzeszy (czyli i w Rybniku) w przeważającej części byli to Niemcy zamieszkali w Polsce przed wojną. W przypadku sklepu przy ulicy Bismarcka 5 tym Treuhänderem został Theodor Früholz, 67-letni rybniczanin mieszkający przy Ratiborerstrasse 51, a prowadzący handel piwem przy obecnej ul. Kościuszki (wtedy Goeringstr.) Onegdaj był właścicielem wytwórni wód mineralnej gdzieś na Smolnej i jedyną interesującą informację jaką o nim znalazłam, to gdy niemieckojęzyczny Kattowitzer Zeitung doniósł o zaatakowaniu Früholza przez pracownika poczty w Rybniku w 1927 r. W wyniku tego ataku poszkodowanym został sam atakujący, bowiem żona Früholza broniła męża i obiła napastnika drewnianym pantoflem.

Patrzę na przedwojenny podpis Lajtnera (oficjalnie przez Niemców zwanego Leitnerem) i moje myśli krążą wokół zdjęć twarzy setek będzińskich Żydów. Zdjęć które zostały zrobione w getcie na polecenie nazistów. Fotografie ludzi o smutnych i przerażonych oczach. Przejrzałam je wszystkie ponownie na stronie Instytutu Jad Waszem. Jest wielu Lajtnerów, ale Berka brak. Fantazyjne pismo tego młodego mężczyzny być może pokazuje jego pełen naiwnego optymizmu charakter, który skłonił go w marcu 1940 r. do napisania próśb do Treuhändera oraz rybnickiego Landrata. Jego wnioski o pomoc finansową, opatrzone o wiele już mniej fikuśnym i wesołym podpisem, zostały odrzucone i do Będzina, na adres Alter Ring 19 wysłano odmowę.

W międzyczasie Theodor Früholz słał do urzędów swoje pisma z wątpliwościami, gdyż do niego, jako zarządcy dobijali się wierzyciele, którym Berek był winien różne kwoty. Jedną z osób, która upominała się o pieniądze był właściciel małej kamienicy przy Bismarckstr. 5, czyli Josef Piecha. Z jego wyliczeń wynikało, że Berek Lajtner nie płacił od jakiegoś czasu czynszu, ponadto Piecha miał dwa weksle wystawione przez Berka, co łącznie dawało kwotę długu 212 marek. Różni inni komisaryczni zarządcy, którzy jak Früholz dysponowali teraz majątkami żydowskimi upominali się o stare należności, których Lajtner nie chciał, albo nie zdążył zapłacić przed wojną. W dokumentach katowickiego archiwum są weksle podpisane przez Lajtnera a wystawione na wspomnianego wyżej Abrahama Flaka w lipcu 1939 r. Na ich odwrocie pełno indosów, a na przedłużkach protesty oraz adnotacje komornika z lutego 1940 r., z których wynika, że komornik „odbił się od zamkniętych drzwi firmy” i uzyskał jedynie informację, że Żyd Lajtner uciekł. Treuhänder Früholz nie poczuwał się do zapłaty czegokolwiek, gdyż miał urzędowe pismo, zgodnie z którym starych długów nie musiał regulować, gdyż jak to nazwano eufemistycznie „należy poczekać na szczegółowe regulacje prawne”.

Życie Berka zakończyły też pewne „regulacje prawne” Rzeszy Niemieckiej. Czy stało się to jeszcze w będzińskim getcie, czy w Auschwitz nie jestem w stanie ustalić. Przez siedem lat otwierał przed rybniczanami drzwi do swego sklepiku przy ulicy Marszałka Piłsudskiego 5, a i niejednokrotnie na chybcika zamykał przed ścigającymi go wierzycielami. Dla mnie nie był oszustem, a jedynie drobnym handlowcem, który starał się jakoś wiązać koniec z końcem, by przetrwać na rynku. Każdy przedsiębiorca, który teraz czyta te słowa wie co mam na myśli.
Gdy zaciągał kraty na drzwiach po raz ostatni, zabezpieczając swój skromny majątek, co mogło mieć miejsce pod koniec sierpnia bądź na początku września 1939 r., to na pewno nie przypuszczał, że to co nadchodziło wymaże jego istnienie – mało ciekawe życie zwykłego krawca, który tak pięknie pisał literę „B”.

14 grudnia 2023

Wdowa Schindler

Klara Schindler od jakiegoś czasu całkiem sama musiała się zajmować zarówno restauracją jak i tą ogromną kamienicą. Kiedyś tutejsi nazwą ją „plebiscytową”, ale o tym Klara jeszcze nie wiedziała, bo był 1914 r. i całe jej życie toczyło się wokół chorego męża, dwóch córek, no i interesów, które miała głowie. W połowie roku do miasta dotarła informacja, że zaczęła się wojna, którą za kilka lat ludzie będą nazywać Wielką, ale jeszcze nie zdawali sobie z tego sprawy, gdyż bardziej ich interesowały problemy lokalne i nie mieli pojęcia o okopach czy przyszłym rozpadzie niemieckiego mocarstwa. Na pogrzeb brata Leopolda Klara nie pojechała, bo tu, w Rybniku, były ważniejsze sprawy.

10 września 1914 r. czuwała przy odchodzącym mężu i choć była przygotowana na jego śmierć, to mimo wszystko ją to zaskoczyło. Był szabat. Zamknęła mu oczy, zasłoniła lustra i wylała wodę z wszystkich naczyń, a śląską służącą posłała z wiadomością do Phillipa Weissa. Następnego dnia Weiss poszedł do urzędu, by zgłosić śmierć Paula Schindlera, restauratora, urodzonego w Zabrzu, zamieszkałego ostatnio przy Kirchplatzu w Rybniku, a w „Rybniker Kreisblatt” ukazał się nekrolog informujący o zgonie oraz pogrzebie o 3 po południu tego samego dnia.

Choć na pogrzeb nie dotarli krewni z daleka, to żałobników było naprawdę wielu. Brat Siegfried z całą rodziną, zarząd i reprezentanci gminy żydowskiej, Eugen Weissmann, który od kilku lat najmował w Schindlerowej kamienicy sklep, wielu klientów Gasthausu, no i one: wdowa Klara z córkami Erną oraz Margarethą. Stojąc na cmentarzu Klara cały czas rozmyślała co teraz zrobi w tym mieście, z którym nie była zbytnio związana. Pochodziła z okolic miasta Sagan, dziś zwanego Żaganiem, a ślub z Paulem brała w mieście Breslau, czyli była związana z krainą, którą jeden poczytny pisarz po 109 latach nazwie „Odrzanią”. To za mężem przyjechała do Oberschlesien i choć mieszkała tu już kilka lat, to jednak nadal czuła się obco. Po narodzinach córek w Breslau przyjechali najpierw do Kattowitz, a potem za namową swego brata Siegfrieda, Paul kupił od Danzingera tę wielką kamienicę przy katolickim kościele.

I teraz ona została z wszystkim sama. Obie córki należało wnet wydać za mąż, w końcu Erna miała 24, a Margarethe 22 lata. Jedna krnąbrna i przebojowa, a druga zahukana i nieśmiała. Jeszcze w czasie pogrzebu uznała, że musi się zwrócić o pomoc do szwagra. Może on pomoże jej znaleźć właściwych kandydatów na mężów dla córek. To Siegfried mieszka w tym małym mieście od tylu lat, prowadzi modny sklep na Ringu, więc na pewno zna więcej ludzi niż ona.

Klara starała się prowadzić Gasthaus po mężu, co jakoś jej się udawało, bowiem pochodziła z rodziny karczmarzy. Ciągle jednak borykała się z zaległymi czynszami od tych, którym wynajmowała mieszkania i sklepy i nawet nie zauważyła, że w międzyczasie kończyła się wojna i nadchodziły nowe czasy. Choć polityka jej nie interesowała, to w swojej restauracji słuchała o czym coraz głośniej i dość otwarcie gadano.

Nadszedł 1919 r. Skończyła 60 lat i czuła, że nie ma już tylu sił, by zajmować się tak wielkim majątkiem. Pewnego wieczoru siadła z córkami, by im oznajmić, że być może trzeba będzie to wszystko sprzedać, ale informacja, którą znienacka przekazała jej starsza Erna spowodowała, że sprawy kamienicy nagle stały się nieważne. Klara aż pobladła, gdy usłyszała, że Erna zamierza wyjść za mąż za katolika. – Co by ojciec powiedział? Paul Schindler od sześciu lat spoczywał na cmentarzu, więc nie mógł zaprotestować. Erna postawiła na swoim i jeszcze tego samego roku jesienią, zawarła ślub z Alfonsem Reinschem. By podniesć rangę tego wydarzenia, na uroczystość wdowa zaprosiła aż z Hamburga swego brata Theodora Borowera. Śląsk nie był mu obcy, gdyż przez jakiś czas prowadził interesy w Zabrzu. Przystał na propozycję by zostać świadkiem wraz z ojcem pana młodego.

Druga córka, nieśmiała Margarethe nadal była sama i taką miała pozostać aż do momentu, gdy została wsadzona 13 kwietnia 1942 r. do bydlęcego wagonu i wywieziona do getta w Izbicy. Ale o jakiejś Izbicy w momencie ślubu Erny nikt nie słyszał. Za to słuchano i rozprawiano o Wersalu i traktacie na mocy którego do Rybnika zawitali żołnierze w różnych mundurach. Jakieś komitety, plebiscyty, komisje i manifestacje zajmowały teraz klientów Gasthausu wdowy Schindler.

Zięć okazał się porządnym Niemcem, który zgadzał się z teściową i wujkiem Siegfriedem z Ringu, że prawdopodobnie trzeba będzie wyjechać, bo nie wiadomo co tu będzie się dalej dziać. Przez zawirowania polityczne interesy szły coraz gorzej. Kamienica generowała koszty i w dużej części była pusta. Inflacja coraz bardziej przyspieszała i Klara wiedziała, że trudno jej będzie znaleźć kupca za dobrą cenę, a tu jeszcze miała się powiększyć rodzina, więc należało się spieszyć z podjęciem decyzji.

Jedyny, ale wtedy Klara jeszcze tego nie wiedziała, wnuk urodził się przy Kirchplatzu pod koniec stycznia 1921 r. Dano mu na pierwsze imię Horst, a na drugie Paul pod błogosławionej pamięci żydowskim dziadku. Krótko przedtem teściowa i zięć ustalili, iż bez względu na to, że są Niemcami to wynajmą jeden lokal polskiej gazecie. I tak w Schindlerowej kamienicy można było nabyć Gazetę Rybnicką – współorgan „Sztandaru Polskiego” oraz satyrycznego „Kocyndra”.

Niedługo zaś potem wspólnie wyrazili zgodę na to, by w kamienicy należącej do nich – niemieckich Żydówek: Klary Schindler i jej córek, miał siedzibę Polski Komitet Plebiscytowy. W kamienicy rybniczanie widywali teraz dr. Białego, dr. Różańskiego, czy innych polskich działaczy zaangażowanych w zbliżający się plebiscyt. Księgarz Basista miał kilka kroków do siedziby komitetu i w tym gorącym okresie bywał tam częściej niż w domu. Tak samo zresztą jak Emil Winkler z Ligoty. Klara Schindler oraz jej zięć Alfons Reinsch szukali na gwałt potencjalnego kupca na ten ogromny budynek, choć zdawali sobie sprawę z tego, że nie oni jedni starali się pozbyć majątku w mieście, o które walczyły, choć na razie jedynie głosując, dwie strony. 

Gdy wybuchło III powstanie Klara z balkonu patrzała na uzbrojonych Ślązaków ustawiających się przed willą Haasów. Wnet do kamienicy dotarła wiadomość o zamordowaniu młodego Rudolfa Haasego za angażowanie się po stronie niemieckiej. Byli prawie sąsiadami. I gdy wydawało się, że już nie uda się sprzedać tego kamienicznego kolosa, zięć jednego dnia przyniósł dobrą nowinę. Ten Winkler, który tu bywał, a potem latał z bronią ponoć pytał o cenę. Klara nie negocjowała warunków z niedawnym powstańcem. Przystała na jego wszystkie warunki i w sierpniu 1921 r. „Sztandar Polski” poinformował: „Drogą kupna przeszedł dom wdowy pani Szindler, w którym znajdują się dwa wyszynki i dawniejszy podkom. plebiscytowy, na własność pana Emila Winklera z Ligoty za sumę 400.000 marek.”

Przez jakiś czas jeszcze Emil Winkler w prasie podpierał się nazwiskiem poprzedniej właścicielki informując o jakichś wydarzeniach. Niestety, tak jak i Paul Schindler, Winkler zmarł za szybko, w wieku 46 lat, co stało się w 1931 r., a sprawami kamienicy, sklepów i restauracją musiała zajmować się kolejna wdowa. W tych początkach lat trzydziestych nikt jeszcze nie wiedział, że we wrześniu 1939 r. następna wdowa w tej kamienicy będzie opłakiwać śmierć swego męża. No bo wtedy córka Emila – Elżbieta Winkler jeszcze nie myślała, że przyjdzie jej się zakochać w kapitanie wojska polskiego Janie Kotuczu, który zanim zginie 6 września 1939 r. zawoła: „Niech żyje Polska! Tak umiera polski oficer!”.

Na koniec muszę napisać jakie były dalsze losy Klary Schindler, jej córek, zięcia i wnuka. Wszyscy wyjechali z Rybnika do niezwykłej miejscowości w Karkonoszach. Wtedy ani Klara ani jej rodzina nie przypuszczali, że ówczesne Krummhübel zostanie kiedyś nazwane Karpaczem. Wdowa Schindler zmarła pod pokrytymi śniegiem górami w lutym 1925 r.

Osobą, która poinformowała urząd o jej śmierci był katolicki zięć z Rybnika. Zapewne też on organizował pogrzeb i pochówek w Jeleniej Górze, gdyż to do tej gminy żydowskiej oficjalnie należały i matka i córki. W wykazach obie córki figurowały jako bezwyznaniowe Żydówki. Alfons Reinsch początkowo prowadził interesy w Karpaczu wraz z teściową, bo to zapewne ona dała marki na otwarcie sklepu z pamiątkami i artykułami tytoniowymi. Zachowane powojenne dokumenty Erny wskazują na to, że przed 1945 r. została wdową, a mieszane małżeństwo zawarte w naszym mieście, a może i siła charakteru pozwoliły jej przeżyć czasy Hitlera. Co prawda była aresztowana przez Gestapo w 1942 r. ale po dwóch tygodniach ją wypuszczono. W 1944 r. opuściła Krummhübel, gdyż groziło jej kolejne aresztowanie. W 1946 r. mieszkała już w Bawarii starając się o wyjazd do Palestyny. Urodzony w plebiscytowej kamienicy w Rybniku jej syn Horst Reinsch również przeżył. Jedynie nieśmiała Margarethe została zgładzona na terenie okupowanej Polski.

Równo 50 lat po śmierci Paula Schindlera, w 1964 r. na kamienicy, w której zmarł, a którą wdowa po nim wynajęła zaangażowanym w przyłączenie Rybnika do Polski, zamocowano pamiątkową tablicę. Rybniczanie nazwali ją „plebiscytową” łącząc to miejsce z walką o polskość tego miasta i zasłużoną rodziną Winklerów. Chyba niewielu wiedziało, że w tamtym czasie była to własność niemieckiej Żydówki, która z polskością miała tyle wspólnego ile ja z chińskim mandarynem.  

Obecnie, kamienica jest remontowana i być może wnet zobaczymy ją tak samo piękną, jak wtedy gdy wprowadzał się do niej około 120 lat temu Paul Schindler ze swoją Klarą.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Wdowa Schindler została wyłączona
4 września 2023

Tajemnice stuletniej kartki

Zapewne niektórzy rybniczanie pamiętają, że nasze miasto odwiedziła w maju prof. Miriam Glucksmann, córka urodzonego w 1904 r. tutaj, późniejszego wybitnego brytyjskiego embriologa Alfreda Glücksmanna. Jej ojciec, jako nastolatek pasjonował się fotografią i opuszczając Niemcy po dojściu do władzy Hitlera w 1933 r., zabrał ze sobą kopertę z około setką zdjęć – w większości zrobionych w Rybniku w latach 1919-1922.
Miriam niektóre z tych fotografii przywiozła, by je pokazać zarówno mi jak i uczestnikom spotkania zorganizowanego w bibliotece przy okazji wystawy pt. „Z rodzinnego albumu”. Byłam przekonana, że widziałam już wszystkie zdjęcia jej ojca, gdyż sukcesywnie je dostawałam w wersji elektronicznej. Jakież było moje zdumienie, gdy zobaczyłam nowe, kompletnie mi nieznane, przedstawiające zarówno Rybnik jak i istotne dla miasta wydarzenia.
Wśród zdjęć była też jedna karta pocztowa wysłana z Rybnika w kwietniu 1923 r. do uczącego się wtedy we Wrocławiu Glücksmanna.

Niestety, nie znam języka niemieckiego, więc jedyne co zdołałam wywnioskować to to, że nadawca pisze o Rybniku, który jest piękny gdy nie ma w nim Thei Priester. Początkowo myślałam, że nadawcą jest Fritz Aronade, czyli najbliższy przyjaciel Alfreda, który jeszcze w 1921 r. był chłopakiem Thei i jako odtrącony przez dziewczynę jej adorator z sarkazmem mógł przyznawać, że lepiej jest w mieście, gdy wyjechała. Kartka nie dawała mi spokoju i wiedziałam, że musi się znaleźć ktoś, kto odcyfruje te bazgroły, bym miała choćby coś, czego mogę się uczepić. Wiem, że to może wydawać się śmieszne, bo cokolwiek na niej napisane dziś nie ma najmniejszego znaczenia. To zwykła korespondencja dwóch osób, od której nie zależały losy świata. Jednak od lat, jak mam taki mus, to do końca drążę i staram się nie odpuszczać. Tak było i w przypadku tej kartki, na odwrocie której jest leśna polana opisana odręcznym pismem jako „Rudawald”, czyli „Las Ruda”. Do dziś po nim się przechadzają rybniczanie i jeżdżą na rowerach rowerzyści.

Zakładałam, że to kartka zrobiona ze zdjęcia, wykonanego przez nadawcę, bo taka wtedy panowała moda. W pomoc w rozszyfrowaniu niemieckich bazgrołów zaangażowali się moi bliżsi i dalsi znajomi z Facebooka. Po kilku dniach poznałam treść i dowiedziałam się, że nadawcą jest tajemniczy Herbert, który prawdopodobnie był kolejnym zranionym przez flirciarę Theę młodzieńcem, Niemcem, nadal mieszkającym w polskim już Rybniku. W tłumaczeniu pomogła znajoma z Warmii.
W międzyczasie przyglądałam się zdjęciom zrobionym przez Alfreda, z których wiele przedstawia przyrodę i kombinowałam kto, jak i on, mógł tak samo patrzeć na drzewa i uznać, że to może być interesujący obraz, by wysłać go do uczącego się w Breslau kolegi. Tu należy dodać, że Alfred fotografował zieleń, architekturę, swoich przyjaciół, istotne wydarzenia polityczno-społeczne (np. przyjeżdżających na plebiscyt w 1921 r. na rybnickim dworu, czy manifestacje i wiece na tutejszym Rynku). Dokumentował też, choć wtedy na pewno nie myślał, że 100 lat później, ktoś będzie analizować jego fotografie jako dokumenty, zwykłe spacery w okolicach Rybnika, ale i powstańców czy wojska rozjemcze stacjonujące na Górnym Śląsku. Chyba fascynował się tzw. techniką silhouette, polegającą na niedoświetlaniu sylwetki tematu głównego – w jego przypadku osób. Wiele z fotografii zostało wykonanych właśnie w ten sposób. Tak sfotografował swojego przyjaciela Fritza Aronade, czy własną siostrę Ilse z Theą Priester.

Tej techniki musiał go nauczyć profesjonalista. Ktoś musiał pokazać temu nastolatkowi jak obsługiwać aparat fotograficzny, który w tamtych czasach niewątpliwie kosztował fortunę. Po jakiś czasie, już jako student medycyny, zamienił ten przyrząd optyczny na inny – mikroskop.

Z racji tego, że na kilku jego zdjęciach widać kamienicę, w której miał swoje atelier ówczesny mistrz fotografii Otto Schwittay, to od razu uznałam, że to on był tym, który młodego Glücksmanna wdrażał w arkana sztuki fotograficznej. Według historyka Michała Palicy, to Schwittay wybudował potężną kamienicę do dziś stojącą na skrzyżowaniu obecnych ulic Chrobrego (wówczas Gimnazjalnej) i 3 Maja. Wielu z rybniczan zapewne kojarzy ją z drogerii „Sanitas”. Samo atelier mieściło się w przybudówce z prawej strony budynku, która w tamtym czasie od strony ulicy nie miała okien, co było celowym zabiegiem.

Sądzę, że fotograf był też miłośnikiem kwiatów, gdyż przed swoim domem miał przepiękny kieszonkowy skwer z pnączami, różami, agawami i innymi egzotycznymi roślinami. Ten mały tajemniczy ogród musiał zachwycać Alfreda, bowiem zachowało się pięć fotografii tego miejsca, na których widać np. kaktusy w doniczkach.

Starając się czegoś dowiedzieć o właścicielu atelier, którego zdjęcia ze specyficznym logo zapewne nadal walają się w wielu domach, odkryłam, że żona Otto Schwittaya była z domu Opitz, czyli też pochodziła z słynnej rodziny fotografów, którzy mieli wiele filii w dużej ilości miast nie tylko na Śląsku. Zapewne jedna z nich była w Rybniku i to tak do niego trafili państwo Schwittayowie po ślubie zawartym w Katowicach w 1903 r. U nas wybudowali wielką kamienicę i nowoczesne atelier, w którym Otto fotografował śluby, komunie, przyjaciół. Robił pojedyncze portrety jak i całych rodzin (w tym i odwalonych jak na odpust moich pradziadków z synami i córką). Co prawda na tej rodzinnej fotografii nie ma charakterystycznego logo Schwittaya, ale poznaję tło, na którym dostojny pradziadek i skromna, ale z surową miną prababka, zapozowali z resztą mojej śląskiej familii.

Mniej więcej w tym samym czasie (połowa lat 20. XX wieku) do pracowni Schwittaya zawitała grupa żydowskich przyjaciół, z których wielu zostało bohaterami mojej książki „Piękni i młodzi”, choćby wspomniana Thea (wtedy już jako mężatka) czy Fritz Aronade. Ta druga fotografia jest o wiele bardziej frywolna od tej z albumu wujka. Inne stroje, alkohol i papierosy, a przede wszystkim luz. Jest na niej jeden chłopak (drugi z lewej), który od dawna pojawia mi się na różnych zdjęciach jednak nie potrafię go zidentyfikować. Może to ten, o którym zaraz poniżej.

Szukając w sumie sama nie wiedząc czego, nagle wydałam z siebie nagle wrzask radości, gdy znalazłam informację z 1928 r., iż niejaki Herbert Schwittay z ulicy Gimnazjalnej w Rybniku chce sprzedać wypasiony, jak na ówczesne czasy, motocykl! To był mój Herbert z kartki pocztowej!

To syn fotografa, który przejął po jakimś czasie fach po ojcu, informował Alfreda o tym co słychać w Rybniku. Poukładały mi się informacje w głowie, czyli również wspomnienia syna kochliwej Thei Priester, który opisał swoją mamę jako dziewczynę, w której wielu się durzyło, m.in. jakiś fotograf. To Herbert sfotografował „Rudawald”, bo być może był jak ojciec miłośnikiem przyrody. I to Herbert był kolejnym, porzuconym przez wyemancypowaną Theę chłopakiem i zarazem przyjacielem grupki młodzieży żydowskiej.
Herbert Schwittay oraz jego rodzice Otto i Louise opuścili Rybnik w sierpniu 1930 r. i przenieśli się do niemieckiego Opola. Stary Schwittay zmarł w 1935 r., o czym poinformowała z żalem parafia ewangelicka w Rybniku.

Tu muszę dodać, że rodzina Schwittay pochodziła z Warmii, a dokładniej z Nidzicy. Tłumaczenie kartki Herberta też przyszło do mnie z Warmii. Ot, taka ciekawa zbieżność.
Przed II wojną Herbert w Opolu miał serwis fotograficzny (Foto-Dienst Schwittay). Nie znam jego dalszych losów, choć intuicja mi podpowiada, że w 1943 r. był w Wehrmachcie. Wtedy bowiem zmarł w Opolu jego kilkumiesięczny syn, a osobą zgłaszającą zgon była żona. W tym samym roku Friedel (tak nazywali Alfreda Glücksmanna przyjaciele, no i Herbert), czyli jego kolega z rybnickich czasów mieszkał w Cambridge i zajmował się badaniami nad szybkim leczeniem ran żołnierzy brytyjskich. Zaś kokietka Thea w Kanadzie z mężem i synem starali się przystosować do życia jako farmerzy. Czwarty z wymienionych z imienia na kartce tj. Fritz Aronade od września 1939 r. już nie żył.

Treść kartki (tłumaczenie Kornelia Kurowska, Fundacja Borussia, Olsztyn)

Mój drogi Friedlu,
Bardzo Ci dziękuję za pocztówkę i za to, że odezwały się „wyrzuty sumienia”. Już prawie sądziłem, że ja i dla Ciebie już nie istnieję. W Rybniku jest „bardzo ładnie“, zwłaszcza że Thea już wyjechała! Czy już Ci się przedstawiła? Gdybyś miał się z nią teraz spotkać, przekaż jej najserdeczniejsze pozdrowienia. Czy Lenchel (? – Lenka?) jest we Wrocławiu? Chcieliśmy ją odwiedzić w niedzielę w Gliwicach, ale się nie udało. Chciałbym ją znowu zobaczyć. Fritz A. wraca za tydzień! Wybacz, że przesyłam Ci tylko kartkę, ale nie mam więcej czasu, a chciałem Ci przynajmniej odpisać.
Pozdrawia Cię najserdeczniej Twój przyjaciel Herbert

Kim była Lenka (Lenchel) nie ustaliłam. 

Na koniec jeszcze kilka zdjęć rybnickiego mistrza fotografii – Otto Schwittaya. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Tajemnice stuletniej kartki została wyłączona
26 lipca 2023

Rodzina Rosenbaumów

Buchenwald, Bełżec, Auschwitz, whatever, nie spadły z nieba. Te słowa wypowiedziane przez Mariana Turskiego wielu słyszało, ale do niewielu dotarł sens tej wypowiedzi. Jeśli na pikniku rodzinnym jeden starzec definiuje wroga narodu, a słuchające go rodziny biją brawo, to mam pod powiekami scenę z „Kabaretu”. Kto widział ten pamięta młodego nazistę śpiewającego początkowo nostalgiczną piosenkę, która przeradza się w przerażający marsz wojskowy. Ten Buchenwald i to Auschwitz już są nad naszymi głowami. I to dość nisko…


Od kilku dni starałam się coś wydobyć z niewielu dokumentów na temat rybnickiej rodziny Rosenbaumów i cały czas kołatało mi w głowie „Tomorrow belongs to me”.

Wiele lat temu pisałam już o części tej rodziny, gdy znalazłam na stronie Yad Vashem fotografię Charlotty Rosenbaum, urodzonej w Rybniku w 1907 r. Tym razem będzie nie tylko o niej, ale i o reszcie rodziny.


Tak myślę, że gdy fryzjer z Mikołowa, Isidor Rosenbaum żenił się z Friedericke Fleischer, wtedy gogolinianką, już planował przeprowadzkę do Rybnika. Ślub został zawarty w grudniu 1904 r. w Gogolinie, a zaraz w lutym 1905 r. Isidor otwarł polisę ubezpieczeniową w firmie Nordstern, podając miejsce zamieszkania: Rybnik.

Tu przyszły na świat jego dzieci. Najpierw dwie córki: Charlotte w 1907 r., a dwa lata później Erna. Syna, którego rodzice nazwali Georg Wilhelm powitano we wrześniu 1914 r. Zapewne fryzjera zaciągnięto do armii kajzera, z której wrócił cały i zdrowy i dalej golił i strzygł rybniczan. Po zmianach, które zaszły w 1922 r. nie wyjechał z miasta, bo Mikołów z którego pochodził też przypadł Polsce, więc Rosenbaum został w Rybniku. Już w 1923 r. znalazł się na liście „członków gminy izraelickiej uprawnionych do głosowania”. Właśnie przez te zmiany polityczne należało przeprowadzić ponowne wybory do władz gminy, gdyż wielu reprezentantów opuściło miasto i wojewoda wyznaczył komisarza – w osobie burmistrza Webera, który miał być odpowiedzialny, by wszystko przebiegło zgodnie z ustawą o „stosunkach żydowskich” z 1847 r. Tak, tak, nie ma pomyłki w dacie. Choć była tu Polska nadal niejednokrotnie stosowano pruskie prawodawstwo.

Już jako Izydor, Rosenbaum brał udział w tym, i kolejnych, głosowaniach. Przez cały okres międzywojnia odprowadzał stosowne podatki do gminy, niezmiennie podając adres Sobieskiego 5. Wtedy, w tym 1923 r. na liście głosujących znalazł się obok niejakiego Dawida Rozenberga – kramarza. Wnet do Dawida dołączył jego brat Manes, czy też Moniek, ewentualnie Maurycy (imię drugiego Rozenberga różnie podawano). Raczej wątpię, że Izydor Rosenbaum był zadowolony, gdy jego najstarsza córka Charlotte zakochała się w tym przystojnym przybyszu z Będzina. Do ślubu doszło w 1929 r. i panna Rosenbaumówna, jak to napisano na akcie, poślubiła kupca Manesa Rozenberga, syna właściciela domu w Będzinie – Wolfa. Świadków golarz załatwił najprzedniejszych: Marcina Kornbluma oraz Zygfryda Mannaberga. Obaj ze starej gwardii niemieckich Żydów o ugruntowanej pozycji w mieście.

Sam Manes Rozenberg jakoś nie jawi mi się kryształową postacią, ale to tylko moje przeczucie. Zawody zmieniał co chwilę. Raz był kupcem, raz buchalterem czy szewcem, a na jednym dokumencie występował jako agent ubezpieczeniowy. Wraz z żoną początkowo mieszkał przy ul. Reja 9, a po kilku latach para przeniosła się do Izydora, czyli na Sobieskiego 5. Zaraz po ślubie Charlotta, zwana Lotte została wpisana do rejestru handlowego, prowadzonego przez Sąd Grodzki w Rybniku, jako właścicielka składu czekolady i cukierków. Ona, a niej jej mąż. Może przezorny chyba tata wolał, by córka miała swój odrębny i własny interes.

On się trzymał swojego zawodu i raczej żadne afery się go nie imały. No może maleńki skandal, kiedy to rzekomo miał obrażać w jednym sklepie Matkę Boską. Doszło do procesu, mimo że właścicielka sklepu niczego nie potwierdzała, to jednak sprzedawczyni coś tam zeznała (choć czy zgodnie z prawdą?) i uznano to za publiczną obrazę religijną.

W 1932 r. fryzjer owdowiał i został sam z kolejnymi problemami. Najpierw zmarła mała wnuczka, a potem młodsza z córek zaczęła ukradkiem zerkać na pomocnika, którego przyjął do swego zakładu. I znowu to nie był zięć jego marzeń. Izer Szeer z Będzina, syn rzeźnika Icka Berka poślubił Ernę, córkę mistrza fryzjerskiego (tak już podano na akcie) w grudniu 1937 r. Jak poprzednio, tata poprosił na świadka Marcina Kornbluma. Drugim został stary Louis Brauer – sąsiad z Sobieskiego. Izer niewprawnym pismem podpisał się na dokumencie i wszedł do rodziny. Do pisania smykałki nie miał, ale golił wyśmienicie, no i klientki chwaliły go za perfekcyjnie robione trwałe ondulacje.

Trzecie dziecko starego Rosenbauma, czyli syn Georg (Jerzy), uczył się na kupca. Tata zadowolony z jego postępów kupił młodemu mężczyźnie motocykl i po nocach marzył, że może choć on bogato się ożeni. Mimo różnych kłopotów cały czas błogosławił ten moment, że nie zrobił jak inni w 1921 r. i został w Rybniku. Podsłuchiwał w swoim zakładzie plotkującą o polityce klientelę, więc wiedział, co ma miejsce kilkanaście kilometrów za granicą jego miasta. Zresztą sam Kornblum mu opowiadał co się dzieje u brata w Hindenburgu. Pieśń młodych nazistów już była ogłuszającym marszem wojskowym, a nie delikatną piosenką. Wróg był wybrany i wskazany. Zgroza brała Izydora, gdy sobie myślał, że takie rzeczy mogłyby się dziać i tutaj. Coraz mocniej pulsujący w Rybniku antysemityzm uznawał za niegroźny.
W 1938 r. o mało nie dostał zawału, gdy się dowiedział, w co się wplątał zięć Manes Rozenberg. Wszystko mógł zrozumieć, ale przemycanie mąki i powiązania z jakąś szajką, to było za dużo dla szanowanego mistrza fryzjerskiego. Lotte oczywiście broniła męża, który uciekł przed aresztowaniem gdzieś do Zagłębia, ale Izydor swoje czuł. Córka straszyła tatę, że się wyprowadzi z Manesem do Będzina i tyle ją będzie widzieć. Schmuggelbande w Rybniku przy Sobieskiego 5! I to jeszcze w katowickiej prasie! Jak zareagują na to klienci!

W marcu 1939 r. młodsza Erna z radością oświadczyła, że spodziewa się dziecka. Urodzi się w październiku. Przyszły dziadek skończył 61 lat i postanowił, że przekaże swój zakład drugiemu zięciowi, bo miał grajfkę do zawodu.

Nadeszło lato 1939 r. a ja dotarłam do momentu, od którego nie mogę już pozwalać sobie na fantazję i podśmiechujki z tego, że ktoś miał niewrobione pismo lub zmieniał zawody. 1 września niektórzy dawni klienci Izydora Rosenbauma z radością witali wjazd Wehrmachtu do Rybnika. Wozy pancerne mijały zamknięty zakład fryzjerski przy Sobieskiego 5.

Nie wiem co stało się z rybnickim mistrzem sztuki fryzjerskiej Izydorem. A dokładniej: nie wiem gdzie zginął. Zakładam, że obie siostry z mężami wyjechały z Rybnika do Będzina jeszcze przed wybuchem wojny. Czy ojciec pojechał z nimi, czy też jak Marcin Kornblum został wywieziony do Trzebini w maju 1940?

Wiem, że młodsza córka Rosenbauma Erna, żona fryzjera Izera Szeera, 15 października 1939 r. urodziła w Będzinie córeczkę Friedę Sarę. Mam na to pieczątkę na akcie ślubu tej pary. Nie przeżyli, ale porządek w papierach musiał być.

Wiem, że starsza córka Charlotte wraz z mężem Manesem Rozenbergiem była również w getcie w Będzinie. Mam na to dwa zdjęcia zrobione przez Gestapo (obecnie są w zasobach Yad Vashem). Mieszkali na Warpiu. Żadne z nich nie przeżyło.

Fragment z pamiętnika będzińskiej Rutki Laskier (1929-1943): Ludzie mdleli, dzieci płakały, ogólnie mówiąc sądny dzień. Ludzie byli spragnieni, a tu ani na lekarstwo wody, żar był okropny. Potem nagle zaczął padać ulewny deszcz, i tak padało przez cały czas. O 3-ej przyjechał Kuczynski [esesman] i rozpoczęła się segregacja. 1 to powrót, 1a to roboty, co jest stokroć razy gorsze od wysiedlenia, 2 – „do przejrzenia”, a 3 to „wysiedlenie”, czyli śmierć. Wtedy zobaczyłam, co to jest nieszczęście. Myśmy stanęli o 4-tej mama z tatą i braciszkiem poszli na 1 a ja 1a. Szłam jakbym była ogłuszona. Siedział już Salek Goldzweig, Linka Gold, Mania Potocka. Najdziwniejsze było to, żeśmy w ogóle nie płakali, ab-so-lu-tnie, nie uronili ani jednej łzy. Potem napatrzyłam się na tyle nieszczęść, w ogóle tego pióro opisać nie może. Małe dzieci leżały na mokrej od deszczu trawie. Burza szalała nad nami. Policjanci tak okropnie bili i strzelali. 

Najmłodszy z rodziny – Georg też został uznany za wroga. Bo jeden kurdupel sobie przypisał prawo do ustalania kto jest wrogiem. Krótko łudziłam się, że może choć ten z Rosenbaumów zdołał przeżyć. Niestety, najpierw go znalazłam na liście więźniów obozu w Buchenwaldzie, a chwilę potem miałam jego akt zgonu. Nie wiem skąd trafił do Buchenwaldu. Czy najpierw był w Gross Rosen? Czy w innym obozie? Doczekał wyzwolenia, ale zmarł 30 grudnia 1945 r. w szpitalu miejskim w Wiesbaden. Przyczynami były ogólne wycieńczenie, gruźlica jelit i niewydolność krążeniowa. Miał 31 lat. Jego siostry gdy je mordowano miały około 35 lat.

Wtedy w Buchenwaldzie jeszcze jeden rybniczanin był w bardzo złym stanie, gdy wkroczyły wojska Pattona. Na szczęście jemu się udało – jako jedynemu z całej rodziny. Nazywał się Jakub Kuperman. Był moim wielkim przyjacielem i skarbnicą wiedzy o przedwojennym Rybniku. Opowiadał mi co przeszedł w obozach i w jakim był stanie w kwietniu 1945 r., gdy wyzwolono Buchenwald. Jakub odszedł ze świata kilka lat temu, zostawiając po sobie córki, wnuki i prawnuki. Po Rosenbaumach nikt, ani nic nie zostało. Jedynie zapomniane dokumenty w archiwach i parę wzmianek prasowych. Lotta została upamiętniona w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich na wystawie stałej – jako ofiara narodowego nacjonalizmu.

Jeszcze komuś chce się rechotać przy piwie, gdy jakiś starzec czy polski naziol zieje nienawiścią i ustala kto jest wrogiem?

Korzystałam z zasobów Instytutu Yad Vashem, serwisu ancestry.com, Śląskiej Biblioteki Cyfrowej, Archiwum Arolsen oraz w Raciborzu.

11 czerwca 2022

Max Richter – krewki budowlaniec i dyrektor browaru

Max szedł za skromną trumną, złożoną na ciągniętym przez dwa czarne konie, karawanie. Nie był na czele konduktu, a wmieszał się w tłum żałobników zaliczających się do znajomych zmarłego. W myślach cały czas analizował co teraz będzie. W zasadzie wiedział, że nagle zmarły bogacz nie sporządził testamentu i cały majątek, który na czas pogrzebu przestał dymić, odziedziczą dalecy krewni nieboszczyka, mieszkający poza Polską. A jak jednak spisał ostatnią wolę? I to wszystko dostanie ona? Na przodzie majaczyła sylwetka młodej kobiety idącej pod pachę z mężem.
Zbliżał się maj i dookoła pachniała zieleń. Gdy kondukt dotarł do cmentarza, Max odczuwał lekki ból w stopach. Jednak to kawał drogi z Zamkowej, a on na tą okazję sprawił sobie nowe buty, które zaczynały go obciskać. Jutro zaraz pójdzie do szewca z reklamacją. Wygarnie mu ile wlezie.
Nowy cmentarz żydowski był ledwo co urządzony i niewiele macew na nim stało. Sam był tym, który przyczynił się do jego powstania, choć przez długi czas był, jak inni, temu przeciwny.

Rabin Kohlberg rozpoczął mowę pogrzebową. Zanosiło się na deszcz i tłum nerwowo przedreptywał, patrząc na nadciągające chmury. Max z ukosa spojrzał na, elegancko ubranego, adwokata, podtrzymującego Bertę. Jeśli browarnik spisał testament, to ten katolik, i w dodatku Polak będzie się teraz szarogęsić i wszystkim zarządzać. Nie może do tego dopuścić! Jutro trzeba zaraz wszystko ustalić. Trumnę spuszczono do wykopanego dołu. Pismaki ze Sztandaru Polskiego też tu przylazły! Niedoczekanie ich. Miał z nimi na pieńku od jakiegoś czasu. Taki majątek nie może przejść w polskie ręce. Max wiedział, że zrobi wszystko, by to w jego rękach znalazł się Herman Müller Brauerei. Tłum odprowadzających ostatniego właściciela rybnickiego browaru – Siegfrieda Müllera, powoli się rozchodził. Wszyscy z parasolami nad głowami starali się jak najszybciej dotrzeć do swoich domów. Jedynie rabin Kohlberg został na cmentarzu dłużej. Podszedł do innego, w miarę świeżego grobu, i po policzkach spłynęły mu łzy. Miałbyś już prawie rok synku – pomyślał. Była niedziela 29 kwietnia 1934 r.

Kilka dni później, w prasie ukazało się ogłoszenie, że mimo nagłego odejścia właściciela, browar działa jak działał.

Max Richter, będzie bohaterem tej opowieści. Nie browarnik, nie rabin Kohlberg, a budowniczy, czy, jak dziś byśmy powiedzieli, właściciel lokalnego przedsiębiorstwa budowlanego, którego ambicje doprowadziły do stanowiska dyrektora rybnickiego browaru, po śmierci ostatniego właściciela. Jest to postać naprawdę tajemnicza. Na podstawie tego co o nim zgromadziłam, mogę powiedzieć, że był apodyktycznym, wybuchowym, niezwykle ambitnym i żądnym władzy człowiekiem. Niewątpliwie majętnym. No i niezwykle skutecznym. Nie był lubiany przez polską władzę oraz prasę. Kapitalista w najgorszej postaci, w dodatku z politycznymi aspiracjami. A przede wszystkim dla większości ówczesnych obywateli miasta – Niemiec, w dodatku Żyd.

Jego prywatne życie jest dla mnie tajemnicą. Nie wiem jak wyglądał, nie wiem, czy miał dzieci, nawet dokładnych losów żony Marii nie mogę ustalić – wiem jedynie, że zginęła w czasie wojny. I choć od lat gromadzę o nim skąpe informacje, to dopiero niedawno ustaliłam, że urodził się w Hohenlohehütte (obecnie Wełnowiec, dzielnica Katowic) w 1882 r. jako syn kupca Jakoba i Rosalie. Gdy szedł w kondukcie, kombinując, czy pasierbica zmarłego – Berta, oraz jej polski mąż, mogą zostać właścicielami majątku po Müllerze, miał 52 lata. Na tamte czasy starszy człowiek, na dzisiejsze – mężczyzna w kwiecie wieku.
Richter mieszkał przy ul. Hallera 26 i tam oficjalnie mieściła się jego firma w latach 30-tych. W Rybniku pojawił się jeszcze przed 1920 r. Jego Baugeschäft miał początkowo adres przy Placu Zamkowym, po jakimś czasie przy Promenadenstrasse (dziś 3 Maja).

Do końca lat 30-tych Polacy mu pamiętali, że w trakcie plebiscytu zajadle bronił niemieckości tych terenów i przy każdej okazji, prasa podkreślała, że jest „niemieckim żydkiem”. Nie należał do tej grupy niemieckich Żydów, którzy zostając w mieście, zaakceptowali warunki podziału Śląska, więc jawnie uczestniczył w zebraniach mniejszości niemieckiej, nie kryjąc się ze swoimi poglądami.

Gdy na początku 1930 r. reprezentanci gminy ponownie wybrali go do zarządu, w polskich władzach, zawrzało. Śląski Urząd Wojewódzki w Katowicach początkowo odmówił zatwierdzenia tego wyboru i zażądał od władz miasta, stosowych wyjaśnień. Richter, który miał dupę pełną ambicji, wybór przyjął, choć oficjalnie zarząd nie był zatwierdzony przez polskie władze administracyjne.

Prawie przez rok urzędnicy zajmowali się budowlańcem, który, jak to napisano: „(…) bierze oficjalnie udział, tak w sprawie obrony mniejszości żydowskiej, jak i niemieckiej (…)”. Starosta Wyglenda informował władze zwierzchnie, że gmina żydowska starała się nakłonić Richtera do rezygnacji, na co ten się nie zgodził. Chodził na zebrania przełożeństwa gminy i wraz z Alfredem Aronade oraz Martinem Kornblumem, decydował o sprawach członków gminy, jak choćby o zatrudnieniu rabina Zygmunta Kohlberga, czy o odwołaniu się od decyzji zamknięcia przez miasto starego cmentarza żydowskiego.

W październiku 1930 r. władze wojewódzkie nadal wątpiły w jego lojalność w stosunku do państwa polskiego. Ostatecznie go zatwierdzono i m.in. Richter był tym, który skonstruował nowy statut gminy. Był też osobą, która doszła do porozumienia z miastem w sprawie urządzenia nowego cmentarza przy ul. Rudzkiej. Tu wyczuwam interes, który Richter sobie równocześnie załatwił, gdyż do tego miejsca należało doprowadzić wodociąg oraz wybudować, choćby prowizoryczny, dom przedpogrzebowy. Że taki powstał, świadczy mapa z czasów wojny, na której widać niewielki budynek na terenie nowego cmentarza żydowskiego (obecnie cmentarz czerwonoarmistów).
Właśnie na ten cmentarz odprowadzał zmarłego Siegfrieda Müllera, ostatniego właściciela browaru rybnickiego. Jak napisała lokalna prasa, zwykle nieprzychylna Żydom, miasto straciło zacnego obywatela, który w przeciwieństwie do Maxa Richtera, obowiązki w stosunku do państwa polskiego, wypełniał wzorowo.

Müller nie miał własnych dzieci, a jedynie pasierbicę z pierwszego małżeństwa, jego zmarłej wcześniej żony (ewangeliczki). Dla Richtera było oczywistym, że masą spadkową nie mogą zarządzać prawni spadkobiercy, których jak wyliczono było 109. Tak, tak, aż tylu. Chyba nikt z nich nie mieszkał w Rybniku. Koniecznym było wyznaczenie kuratora, potem założenie spółki no i zatrudnienie dyrektora tego największego przedsiębiorstwa w Rybniku. Max znał się nie tylko na budowlance, gdyż już pod koniec lat 20-tych zasiadał w Radzie Nadzorczej „Fr. Mikeska, Górnośląski Przemysł Spirytusowy, Spółka Akcyjna w Rybniku”. Zapomniałam dodać, że był też przez jakiś czas miejskim radnym, z ramienia frakcji niemieckiej. Wybrano go kuratorem majątku po Müllerze, krótko potem władze sądowe go wymieniły, ale za jakiś czas znowu, ponownie pełnił tą funkcję.

Po zakończonym postępowaniu spadkowym, które jak się mogę domyślać, było dość skomplikowane i długie, zadecydowano o założeniu spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Pojęcia nie mam kim byli Rudolf i Stefanie Behr, którzy łącznie mieli aż 200 udziałów, czyli najwięcej. Daleki kuzyn zmarłego, Emil Prager, którego imię i nazwisko jeszcze w czasie wojny było używane, gdy mówiono o domu handlowym na Rynku (dziś drogeria Hebe) miał 30 udziałów. A np. jakiś Erwin Danziger tylko jeden, co stanowiło 1/2160 część spadku.

Richter został dyrektorem przedsiębiorstwa, które nadal warzyło rybnickie piwo. Miłym szefem na pewno nie był. Swoją opinię opieram na artykułach publikowanych w Katholische Volkszeitung, którego wydawcą był Artur Trunkhardt – w sumie Niemiec, choć Polak. Antysemicki „Narodowiec” też szkalował Maxa, ale akurat to wydawnictwo nie jest dla mnie miarodajne.

Trunkhardt, dawny powstaniec, się z Richterem nie pitolił. Jechał po nim jak po starej kobyle i co chwilę publikował niusy, w których opisywał skandaliczne zachowanie dyrektora. A to, że w 1936 r. bezprawnie rozwiązał umowę z najemcą baru restauratorem Cichym, którego prawie z dnia na dzień wywalił na bruk, przedtem nie dostarczając mu piwa oraz odcinając prąd. Choć kto wie, może Cichy nie płacił na czas czynszu? Redaktor uważał, że Richter stosuje w browarze metody rodem z budowlanki oraz, że nie znosi Polaków, więc dlatego naruszył umowę najmu. Wnet gazeta donosiła, że dyrektor browaru uderzył w twarz kierowcę, który zbyt późno wrócił z pracy (rozwoził piwo). Pobity był powstańcem śląskim, więc Trunkhardt grzmiał, iż to było powodem skandalicznego zachowania Richtera. W artykule wspomniał, że nerwy dyrektora mogły być spowodowane tym, że wybudowana przez niego w ogrodzie browarniczym restauracja, nie była zbyt chętnie odwiedzana przez gości.
W 1937 r. Max pobił brygadzistę o nazwisku Salamon, któremu nawet groził, że go zastrzeli. Katholische Volkszeitung informowało, że ordynarne wyzwiska rzucane w stronę pracowników to codzienność. W maju 1938 r. Richter odpowiadał przed sądem za znieważenie innego pracownika Antoniego Reclika. Został skazany na miesiąc więzienia (czy odsiedział, to inna kwestia) oraz 200 zł grzywny. 

Za jego dyrektorowania pojawiło się nowe logo zakładu, a klienci prawie w każdym wydaniu lokalnych gazet widzieli reklamy browaru.

We wrześniu 1938 roku, doszło do serii zamachów na żydowskie geszefty, z których jeden dotknął buńczucznego dyrektora, cały czas równocześnie prowadzącego swoją firmę budowlaną. M.in. pod jego dom przy ul. Hallera, podłożono petardy, których wybuch nie spowodował większych strat. 

W tym czasie, inny poszkodowany, Josef Manneberg już planował wyjazd z Polski. Richter, albo o tym nie myślał, bowiem uważał, że Niemcy to jego naród, albo planów nie zdążył zrealizować. Możliwości do opuszczenia Polski miał, gdyż mógł spieniężyć nie tylko swój biznes, ale i sprzedać nieruchomości. M.in. dom przy Hallera oraz kamienicę przy końcu ul. Sobieskiego, której był właścicielem prawdopodobnie od 1931 r.

Gdy wybuchła wojna miał ponad 57 lat. Browar przejęła Rzesza, nadal produkując w nim piwo.

Od dawna widziałam, że przeżył, choć do teraz nie wiem jak. Miał jakieś niewiarygodne szczęście i nie zginął jak inny z ważniejszych pracowników browaru – Franz Klein, długoletni prokurent tego zakładu (nawet za życia ostatniego właściciela). Pochodzący z Gniewu Klein został zamordowany w 1940 r. w Konzentrationslager Mauthausen, a nie był Żydem jak Richter.

Po zakończeniu wojny Max, czy raczej wtedy już Maks, wrócił do Rybnika i zamieszkał w domu Priesterów przy Placu Wolności. Tak, jak inny ocalały, Eryk Priester, złożył w starostwie kwestionariusz dotyczący szkód, jakie poniósł przez lata okupacji. Oprócz strat materialnych, czyli zniszczeń domów, utraty pieniędzy np. z tytułu najmu nieruchomości, zrabowanych antyków (m.in. obrazów Kossaka, kryształów), przedmiotów gospodarstwa domowego (radia, patefon, telefony), 2 samochodów osobowych, motocykla, rowerów, Richter wymienił również straty moralne oraz uszczerbki na zdrowiu. Zginęła mu żona Maria z domu Horn, a sam stracił zęby, które jak napisał zostały mu „wytrzaskane” (dosłownie napisał: „wycgaskane”) i nabawił się problemów żołądkowych. Podkreślił, że był prześladowany z powodów rasowych i politycznych. Druk, który wypełniali po wojnie starający się o odszkodowanie miał kilka stron. Opisując zdarzenie, które spowodowało szkodę napisał: „na skutek działań wojennych, przybyłem w obozie, w więzieniu, obkradzony, domy przez min i pociski uszkodzone itd.” (pisownia oryginalna). Przedwojenny nieprzejednany Niemiec, w rubrykach przynależność państwowa i narodowość we wrześniu 1945 r. wpisał: Polska i Polak. 

Nie wiem w jakim obozie przebywał, ale mam nadzieję, że kiedyś uda mi się to ustalić. Długo nie wiedziałam też, czy udało mu się z Polski wyjechać. W 1947 r. we Francji czekała na niego wiza chilijska, którą załatwiał poprzez JOINT. Nie miał wtedy jeszcze tranzytowej wizy francuskiej. Miał 65 lat i chciał w dalekiej Ameryce Południowej zacząć od nowa, bo w Rybniku nie dość, że pamiętano o jego przedwojennych wybrykach, to na dodatek, jego nieruchomości przejmowała komunistyczna władza. Jeszcze w 1945 r. wystąpił z roszczeniami o majątek browaru, o czym z niesmakiem jesienią donosiła Trybuna Robotnicza pisząc iż „pan ten zwiał ze sporą gotówką gdy wybuchła wojna i nie wiadomo gdzie przebywał w czasie okupacji”.  Hmmm… w obozie. 

Nie wiem czy do Chile dotarł. Wiem, że na statku Queen Mary wypłynął z Southamptoon do Nowego Jorku. Był to początek października 1947 r. Mam na to dokument. Ale nie sprawdzę gdzie zmarł, bo mój ukochany Sławek Pastuszka, bezskutecznie starał się mi znaleźć w świecie jego grób i nie znalazł.
Nieznane pozostają również okoliczności śmierci jego żony Marii z domu Horn, która przed wojną była współwłaścicielką (chyba z siostrą) Rybnickiej Fabryki Mydła przy Sobieskiego.

Może ktoś z czytelników słyszał o krewkim dyrektorze, albo mieszka w domu przez niego zbudowanym i kiedyś uzupełnię ten wpis o dodatkowe informacje… 

Tymczasem słyszę, że nadchodzą upały, więc polecam gasić pragnienie piwem z „Browaru Rybnik„, tak jak robiono to przed wojną przy schronisku Studzienka w podrybnickich Jankowicach.  Ciekawe, czy woźnica na zdjęciu, to ten pobity za spóźnienie? Nie lubię szefów nie szanujących swoich pracowników, więc Maximilian Richter nie zostanie zaliczony do grupy ulubionych przedwojennych rybniczan. 

Jak zwykle korzystałam z zasobów Archiwum Państwowego w Raciborzu oraz Katowicach, ze starych gazet, które można czytać na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Max Richter – krewki budowlaniec i dyrektor browaru została wyłączona
27 grudnia 2021

Stary Rok z Nowym pucharem się trąca

Na koniec Starego Roku będzie dużo staroci. Zresztą tak jak zwykle 😉 Z jaką nadzieją wchodzono w rok 1939? Wierszyk z gazety „7 groszy” jest odpowiedzią:
Stary Rok z Nowym pucharem się trąca,
A ten ma oręż, i tamten jest zbrojny,
Starego chyba nie ma co żałować,
Bo w nim o nie mało nie doszło do wojny.
Czy Nowy będzie pod tym względem lepszy?
Co nam uwarzą dyplomatów kuchnie?…
Myślimy, mówiąc: „Witaj Nowy Roku!” –
„Niechże i w tobie wojna nie wybuchnie!”

A czego życzyli swoim klientom rybniccy Żydzi?
Firma Wohle-Worth prowadzona przez rodzinę Brauer, wchodziła w 1939 r. z dobrym towarem i dostępnymi cenami, radując się prywatnie z powiększenia rodziny, które miało wkrótce nastąpić. Mieszkali i handlowali przy Sobieskiego 11. Max Brauer ze swoją żoną oraz urodzoną w kwietniu 1939 r. maleńką córeczką Ruth, wraz z bratem Lotarem i rodzicami Louisem i Else uciekali wnet przed hitlerowcami na wschód. Wojny nie przeżyli Lotar oraz stary dziadek Louis Brauer.

Eryk Priester prowadzący, wraz ze swoją mamą Olgą, interes po dziadku po kądzieli – Noah Leschczinerze, dał takie ogłoszenie życząc wszystkim swoim przyjaciołom, znajomym i klientom szczęścia w Nowym Roku. Miał sklep przy Sobieskiego 2. Dziś to restauracja „Tu i Teraz” przy Rynku.

Sam, te chwile szczęścia zdołał jeszcze złapać na letnich wakacjach w Krynicy właśnie z matką. Wiosną 1940 r. wywieziono go do getta w Trzebini. Zdołał przetrwać ukrywany przez Polaków, wspomaganych przez nieżydowską pierwszą żonę Eryka. Jego mama Olga niestety została zamordowana. Zresztą tak jak i jedna z sióstr Herta. Dziadek Noah zdążył (jak to brzmi!) umrzeć śmiercią naturalną na początku 1940 r. w Rybniku.

Prosit Neujahr! Od Josefa Kaisera i familii. Mieli sklep tam gdzie dziś możecie kupić gryfne geszynki – też przy Sobieskiego.

Z siedmioosobowej rodziny cudem przeżyły pobyty w gettach i obozach dwie Kaiserówny Erna i Else. Josef, jego żona Flora, trzecia córka Greta, oraz dwaj synowie Hans i Kurt zostali zamordowani w różnych obozach koncentracyjnych.

Firma Aronadych również nie zapomniała o swojej klienteli na przełomie 1938/1939. Tradycja zobowiązywała do opublikowania ogłoszenia z życzeniami. Przed Nowym Rokiem na pewno w ich sklepie – na roku Rynku i Zamkowej (obecnie kawiarnia Lilly) rybniczanie kupowali na potęgę frykasy na zabawy sylwestrowe. 

Współwłaściciel firmy, jak widać ze zdjęcia – miłośnik zwierząt, ➡ Fritz Aronade, został zamordowany 4 września 1939 w Woszczycach. Jego żonę ➡ Hertę z rodu Priesterów oraz córeczkę Werę zadenuncjowali jacyś rybniczanie. Zamordowano je w okolicach 1941 lub 1942 roku. Drugi z współwłaścicieli, ojciec Fritza – Alfred Aronade, zginął prawdopodobnie w Kazachstanie. Losy młodszego brata nie są znane.

By nie kończyć tak bardzo smutno, przedstawię jeszcze ogłoszenie naszego przedwojennego potentata na rynku produktów żelaznych i budowalnych.

Józef Manneberg, bo o nim mowa, życząc szanownym odbiorcom i znajomym wesołego Nowego Roku już miał wszystko w głowie poukładane. Do roli uchodźcy z Polski, jako polski obywatel, choć z niemieckim pochodzeniem, szykował się od prawie dwóch lat, przewidując w swoim analitycznym umyśle co się może wydarzyć. Stary Rok z Nowym pucharem się trąca, A ten ma oręż, i tamten jest zbrojny. Nie wierzył ani armii, ani politykom, ani polskiej propagandzie, a jedynie swojemu rozsądkowi i intuicji. Rodziny starszego syna i córki już wyprawił do Palestyny. Gdy o północy trącał się z żoną i najmłodszym Hansem kieliszkiem szampana, to wiedział, że trzeba będzie przeboleć i to ukochane miasto, i znajomych, i straty finansowe, i ten dorobek, bo życie jest najważniejsze. Życzyli sobie, by się im udało to, co Józef tak skrupulatnie zaplanował. Swoje 65 urodziny, 1 maja 1939 jeszcze obchodził nad, prawie już nie swoimi sklepami, przy Sobieskiego 15. Pełen obaw żegnał wtedy też syna Hansa, który ostatni raz szedł przez Rynek w stronę stacji kolejowej, która była początkiem jego tułaczki/ucieczki. Gdy 22 maja do Rybnika dotarł telegram, że Hanik, bo tak go zwano, dotarł do Tel Awiwu, Józef częściowo odetchnął z ulgą. Wszystkie dzieci były bezpieczne. Od tego momentu działał jak dobrze nasmarowana maszyna i gdzie trzeba było „smarował” kasą, by żaden trybik nie wyskoczył. 6 czerwca odbiór paszportów w Warszawie, 9 czerwca odbiór wiz w Warszawie, powrót do Rybnika przez Kraków, 14 czerwca przekroczenie granicy polsko-rumuńskiej, następnego dnia port w Konstancy i wypływanie do Istambułu, dalej do Aleksandrii, a stamtąd do Hajfy. 20 czerwca brytyjski urzędnik imigracyjny w Tel Awiwie, do paszportów obojga Mannebergów seniorów, wbił pieczątki uprawniające do pobytu w Palestynie przez 3 miesiące. Spełniło się życzenie sylwestrowe składane jeszcze w Rybniku. Na obcej ziemi, która przygarnęła całą rodzinę z Rybnika doczekał wnuków i złotego wesela.

Bądźmy w tym 2022 roku jak Josef mądrzy, rozsądni, przewidujący i kochający swoją rodzinę. Oby nam się udało doczekać złotych, a nawet diamentowych godów. 

(Wszystkie ogłoszenia noworoczne pochodzą z Katholische Volks-Zeitung Arthura Trukhardta z końca 1938 i początku 1939, zdjęcia zaś z archiwów domowych wspomnianych rodzin).

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Stary Rok z Nowym pucharem się trąca została wyłączona
22 czerwca 2021

O Müllerach i rybnickim browarze

Makabryczny hyc na dworze, poty lecą po karku i po kitach. Jedynym ratunkiem jest ocieniony balkon, nogi w misce z zimną wodą oraz piwo. Po genialnej reklamie Łomży, w wykonaniu Woronowicza, uznałam, że spróbuję. No cóż, reklama boska, piwo takie sobie.
Ale skoro mowa o piwie, to wymyśliłam, że zmierzę się z naszymi browarnikami – Müllerami. Pod kątem genealogicznym, rozległą familię opisała swego czasu, pani dr Ewa Kulik z rybnickiego muzeum w Zeszytach Rybnickich pt. „Rybniczanie”. W necie, ich drzewo prowadzi mój znamienity kolega z Anglii, który ma kapkę müllerowej krwi. Jego babcia przed wojną miała udziały w browarze rybnickim, dzięki skomplikowanemu dziedziczeniu.                             

http://gen.scatteredmind.co.uk/show_person/1255

Tu będzie po mojemu, czyli na podstawie dokumentów z Raciborza, przedwojennych gazet oraz plotek i wspomnień.

Drzewo rodziny jest bardzo skomplikowane i zagmatwane, jak to u Żydów bywało. Zbyt duży upał, bym to Wam wyjaśniała, nawet popijając zimną Łomżę. Pewnikiem jest, iż jednym z pierwszych, który warzył u nas złocisty napój był Jacob Müller, urodzony ok. 1781-1782 r. Przez to, że żenił się dwa razy, to dorobił się kupy dzieci (14!). Ale to synowie z drugiej małżonki – Karoliny Barber, kontynuowali tradycje ojca. Sam Jacob już w 1841 r. w dokumentach widnieje jako właściciel browaru (przedtem jedynie jako arendarz, czyli dzierżawca). Zmarł w słusznym, jak na tamte czasy, wieku 74 lat i wsio przekazał synom. Jeden z nich – Louis kupił tzw. browar zamkowy, czyli przy naszym obecnym sądzie. Isidor, jako dwudziestoczterolatek założył swój własny browar, a kolejny – Hirsch, bo takie nosił imię przy urodzeniu, objął we władanie przedsiębiorstwo ojca. I to on, znany jako Hermann, najbardziej wpisał się w historię Rybnika. Tu się muszę przyznać do swego nieuctwa. Mam wszystkie rejestry urodzeń żydowskich do 1874 r. i przez długi okres czasu nie potrafiłam w nich znaleźć daty urodzenia Hermanna. Już nawet kombinowałam, że może przyszedł na świat, powiedzmy w Raciborzu. Dopiero pani Ewa Kulik mnie oświeciła. Otóż Hermann został oryginalnie w 1836 roku spisany jako Hirsch. Taka ja niby mądra, a taka jednak tępa.

Hermanna wyobrażam sobie jako fest gościa. I nie mam na myśli tuszy. Na pewno na moje wyobrażenie ma wpływ fotografia, która znajduje się w zasobach Muzeum w Rybniku (jest też przedstawiona w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich w Gliwicach). Widać na niej pracowników Hermann Müller Brauerei i jednego, paradnie ubranego, starszego pana, którym niewątpliwie jest Hermann.

Fota datowana jest na rok 1899, czyli gdy Hermann miał 63 lata. Przypatrzcie się tej fotografii. Jest niesamowita. Photoshop nie istniał, a tu takie genialne wplecenie litografii browaru z panoramą miasta (jeszcze bez bryły Antoniczka) w grupę ustawionych pracowników. Jedni siedzą na byczych beczkach, niektórzy beczki dźwigają na ramionach, paru z kuflami piwa, a w tym wszystkim wygumkowana synagoga, która stała dokładnie obok browaru. Być może nie pasowała do reklamowego zdjęcia firmowego. Najbardziej dostojny jest Hermann Müller. Od razu widać, że to właściciel. Siwa broda, futrzana czapa na głowie, na płaszczu kołnierz też z eleganckiego futra. Najbogatszy rybniczanin w tamtym czasie. Radny miejski. Właściciel największego zakładu w Rybniku i wielu innych nieruchomości. Władze miasta musiały się z nim liczyć. Sponsor i donator. To jemu, gmina żydowska, zawdzięczała wybudowanie kaplicy przedpogrzebowej przy ówczesnej Promenadestrasse (dziś ul. 3 Maja). Budynek Bet Tahary, oraz cmentarz, na którym został pochowany, hitlerowcy zniszczyli wiosną 1940 r.

Sam mieszkał w tzw. müllerówce, czyli kamienicy przy ul. Zamkowej, w której od niedawna mieści się Wydział Ksiąg Wieczystych naszego sądu. To po nim zostały, totalnie współcześnie przebudowane, różnorakie hurtownie przy ul. Drzymały za koleją. Miał tam wiele akrów ziemi i stodoły. Mam do Hermanna sporo szacunku. Na jego gruntach, sprzedanych potem przez syna, ojcowie Werbiści założyli ogrody. Był bogaty, ale na mur, tym bogactwem się dzielił z miastem.

Miał swoje punkty sprzedaży w Gleiwitz i Konigshütte.

Gdy patrzę na datę jego urodzin widzę zodiakalnego Strzelca. A to tłumaczy wszystko. Silna osobowość, władczy typ z maksymalnymi siłami witalnymi. Zagadką dla mnie jest chłopczyk, który na fotce z 1899 r. siedzi przed Hermannem okrakiem na beczce. Chłopak musiał być kimś z rodziny, ale na pewno nie wnukiem. Hermann, ożenił się z Linną Prager. Jej mama pochodziła z rodziny Haase i była córką kolejnego z wielkich rybniczan – Efraima Haase. Z kolei ojciec Linny, zarazem teść Hermanna, był założycielem Fabryki Modrych Druków Pragera. Śmiało więc można powiedzieć, że dwóch synów Hermanna i Linny miało geny trzech potężnych rodów żydowskich z Rybnika. A dzieci ze związku urodziło się tylko dwoje. Byli to chłopcy Georg Jacob i Siegfried (w czasach późniejszych, czyli polskich zwany Zygfrydem). Gdy robiono zdjęcie, obaj synowie byli około trzydziestki. Georg na pewno skończył medycynę i mieszkał w Berlinie. Zła jestem, gdyż nic o nim nie wiem, za wyjątkiem zawodu, daty urodzenia (10 grudnia 1866 r.) i daty śmierci (31 stycznia 1932 r.). Dokopałam się informacji, iż jego specjalizacją była ortopedia, a sam doszedł do stanowiska radcy sanitarnego w Berlinie. Dziesiątki nocy spędziłam na poszukiwania jakichkolwiek śladów po nim. Szukanie Müllera w Niemczech to jak szukanie igły w stogu siana. To zbyt popularne nazwisko. 
Piwo rybnickie ponoć należało do przednich i należy bardzo żałować, że nie mamy takiej kontynuacji tradycji browarniczej w naszych mieście, jak ma Racibórz. Po Hermann Müller Brauerei został nam kikut z komina oraz przerobiony budynek dawnej słodowni, który teraz należy do kompleksu galerii handlowej Fokus Park. Nie chce mi się po raz któryś opisywać obietnic Fokusa o mini browarze. Pcińco z nich wyszło. Wracam do Hermanna i, bardziej mi znanego, Siegfrieda. Skoro starszy z braci poszedł w medycynę, to logicznym było, iż ciut młodszy musi przejąć interes taty. To się stało na początku XX w. W międzyczasie inne odnogi Müllerów (po braciach Hermanna) prowadziły pozostałe dwa browary rybnickie, z czego jeden przeszedł po kądzieli w ręce Mandowskich.

O Siegfriedzie Müllerze, urodzonym w 1867 r. różne ploty chodziły. Gdy swego czasu rozmawiałam z sąsiadką, której tata pracował u Müllera, to usłyszałam słowa: „Tata godoł, że on był inny, ale Müllerka była dobro baba. Wziął se ją, by nie godali”. Ciężko jej było wyjaśnić o co chodziło. Naciskałam, pytając o tą inność i okazało się, że mówiono o nim, iż był gejem. Ponoć straszny mruk, dziwak, kochający konie. Cholera wie, czy faktycznie był homoseksualistą. Pewne jest, iż syn Hermanna – Zygfryd, spadkobierca potężnej, jak na Rybnik, fortuny, ożenił się z ewangeliczką, pochodzącą z głębi Niemiec. W dodatku z rozwódką z córką o imieniu Berta. Może, powtarzam może, to faktycznie miało jakoś zamydlić ludziom oczy. Gdy twórca potęgi browaru, Hermann zmarł w 1919 r., jego Siegfried już zarządzał całym przedsiębiorstwem. Dzieci ze swoją żoną nie miał, ale Joanna, dzięki mężowi należąca do elity miasta, wielki wpływ na Siegfrida miała. To za jej namową sprzedał spore pola Werbistom, by mogli powiększyć przyklasztorne włości.

Ponoć przyjeżdżała bryczką do moich rodzinnych Chwałowic, by kupować na święta ryby i drób. Dzieci ją kochały, bo rozdawała cukierki i ołówki i była niezwykle elegancka. Tata mojej sąsiadki był zatrudniony w browarze od połowy lat dwudziestych, by m.in. doglądać koni Müllerów, w tym koni „müllerki”, która uwielbiała jazdę konną po okolicy, czasem pomagał w domu, ale na fotografii dał się uwiecznić przy pompie, która pompowała wodę do browaru z okolic dzisiejszej ul. Wieniawskiego.

Było to już w późnych latach 20-tych. Wtedy Rybnik był polski. Siegfried, wówczas Zygfryd, choć był niemieckim Żydem nie sprzedał wszystkiego i nie wyjechał stąd po podziale Górnego Śląska. Geny kilku rybnickich rodów zatrzymały go w mieście. Wraz z żoną i pasierbicą mieszkał przy ul. Zamkowej, mając swój browar z dymiącymi kominami za płotem. Ojca Hermanna, pochował w 1919 roku, zaraz po Wielkiej Wojnie i dziś możemy się jedynie domyślać, że wystawił mu jeden z większych nagrobków na cmentarzu żydowskim.
Nazwę browaru zachował, nie wciskając się z własnym imieniem, a jedynie skromnie je dodając w pozycji „właściciel”. Konsekwentnie, kontynuował to co postanowił ojciec. Na firmowych drukach, czy reklamach nie było widać synagogi, która stała tuż obok. I tak, jak Hermann działał na rzecz miasta, choćby będąc radnym.

Powyższa reklama pochodzi z 1925 r. W tymże roku, jego pasierbica Berta znalazła sobie wybranka serca. Był nim, pochodzący z Radzionkowa, wówczas sędzia powiatowy w Rybniku – Jan Bonczkowicz. O zaręczynach ogłoszono w prasie, informując równocześnie, iż przyjęcia nie będzie. By poślubić sędziego, pasierbica Zygfryda Müllera, zmieniła religię. Przez lata historycy gadali, iż córka właściciela browaru przeszła z judaizmu na katolicyzm. Dopiero, gdy ze dwa lata temu znalazłam akt ślubu tej pary, wyszło na jaw, że nie była jego córką, a jedynie pasierbicą. No i nie była żydówką, a ewangeliczką jak jej mama i, nieżyjący już wtedy, ojciec.

Mówiono też, że przepiękną willę, położoną przy ul. Pocztowej, Müller wybudował jako wiano dla swej córki. Ani to było wiano, ani jego córka. Sędzia Bonczkowicz, później pracujący jako adwokat i notariusz, kupił ową willę na licytacji. Do ślubu wielce ciekawej pary doszło prawie po roku od zaręczyn, a świadkował ojczym Zygfryd Müller – właściciel browaru.

Gdy przypatrzycie się drobnemu zapiskowi na tym akcie ślubu, to oprócz podpisów pary młodej i świadków, zauważycie małą adnotację informującą o śmierci rybnickiego przedwojennego adwokata, Polaka, męża Niemki Berty, pasierbicy bogatego Żyda. Zmarł w naszym mieście 14 lipca 1940 r. Miał 50 lat. W 1940 r. Rybnik był ponownie niemieckim miastem, w którym najbogatszy nawet Żyd nie miał szans na przeżycie. Na szczęście Zygfryd już wtedy leżał na cmentarzu. Zanim jednak sam zmarł nagłą śmiercią, jego zacna, jak podano na klepsydrze, żona Joanna, ta od koni i rozdawania cukierków, pierwsza odeszła w zaświaty. Została pochowana w Gleiwitz, czyli zagranicą, 31 maja 1932 roku. Prawdopodobnie jej szczątki spoczęły na tzw. cmentarzu hutniczym. Nagrobek do naszych czasów się nie zachował.
Zapewne utrata żony wpłynęła na dziwaka browarnika. Pasierbica miała swoje życie, a Zygfryd, nadal jeszcze w sile wieku, kierował swoim zakładem z, pełnej zakamarków, müllerówki przy Zamkowej. Rodzinną konkurencję dawno wykosił i w Rybniku był monopolistą. Z tamtych czasów pochodziło określenie na zbliżającą się burzę: „w browarze beczki kulają”. Chyba mieszkał tam sam. Zapewne wnętrze kamienicy było paradne. Nie wiem, czy ktoś mi mówił, czy sama sobie wymyśliłam, że było tam ciemno i ponuro i stały bogate meble. Na początku lat trzydziestych Zygfryd, jako „posiedziciel browaru”, najwięcej płacił na rzecz gminy żydowskiej, co łatwo porównać patrząc na wykazy. 

Dawał pieniądze na bezrobotnych, uczestniczył, zapewne przez własnych urzędników, w pojedynkach dobroczynności i dziwaczał sam w wielkim domu. Browar sobie szedł swoim ustalonym torem a rybnickie piwo można było kupić na całym Górnym Śląsku.

Jeszcze krótko przed śmiercią życzył wszystkim dobrego kolejnego roku i starał się inwestować w ziemię.

Czy udało mu się tą ziemię kupić? Kto wie, może. Nie miał spadkobierców w linii prostej. Zmarł nagle. Prawdopodobnie, już martwego Zygfryda, w jego domu przy Zamkowej 5, znalazł księgowy z browaru – Jerzy Piotrowski. Miało to miejsce 26 kwietnia 1934 r. Być może szef nie dotarł do swego kantorku i księgowy poszedł sprawdzić, czy coś złego się nie stało. Ostatni z Müllerów miał 66 lat. O śmierci poinformowała zarówno przybrana rodzina w osobach pasierbicy i jej męża, jak i dalsi kuzyni.

Stosowną informację, jakże pochlebną dla zmarłego, opublikowała w prasie załoga browaru.

Bardzo zaskakująca jest relacja, opublikowana w Sztandarze Polskim, który raczej naszych Żydów po głowie nie głaskał. Wynika z niej, że zmarły musiał być faktycznie dobrym człowiekiem.

Jego pogrzeb zgromadził tłumy. Pochowano go na nowym cmentarzu żydowskim przy ul. Rudzkiej. Tu małe wyjaśnienie. Stary cmentarz (przy ul. 3 Maja) był już wtedy zamknięty dla celów pochówkowych. Tak więc, Zygfryd nie spoczął obok swego ojca Hermanna. Był jednym z pierwszych Żydów, których złożono w kompleksie cmentarnym przy Rudzkiej. Zapewne po II wojnie, gdy w tym miejscu składano szczątki żołnierzy Armii Czerwonej, kości ostatniego rybnickiego browarnika zmieszano z kośćmi młodych Sowietów. O samym pogrzebie ponownie zdał relację Sztandar Polski, znowu zmarłego wychwalając i cytując rabina Kohlberga, który porównał zmarłego do gołębicy wypuszczonej w czasie potopu przez Noego.  

Jest wielce prawdopodobne, że Zygfryd nie sporządził testamentu, bowiem po jego śmierci lista spadkobierców była tak długa, iż browar musiał przekształcić się w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. Zanim ustalono tych, którzy mieli prawa do majątku ostatniego Müllera, ustanawiano kuratorów.

Na liście udziałowców nie znalazła się pasierbica. Nie ma też na niej brata ortopedy, gdyż już nie żył. Niektórzy ze spadkobierców mieli np. 1/2160 część spadku i jeden udział w spółce, a niektórzy aż 100 udziałów, dziedzicząc 1/18 po Zygfrydzie. Pojęcia nie mam kim byli Rudolf i Stephanie Behr, którzy otrzymali najwięcej. Poniższy wykaz to tylko jedna z trzech kartek wymieniających spadkobierców.

Dla zwykłych rybniczan śmierć właściciela browaru niczego nie zmieniła. Nadal spotykali się na piwie przy ul. Rynkowej, jak choćby Hans Manneberg, syn innego z Żydów, który też wybrał Rybnik po 1922. Wiosną 1939 zasiadł on z przyjaciółmi przy müllerowym kuflu, być może by się z nimi pożegnać przed wyjazdem do Palestyny.

Z kolei w zakładzie odejście Zygfryda Müllera wiele zmieniło. Zaczęły się problemy administracyjne, personalne, zmiany pełnomocników, zatargi z magistratem, a nawet bijatyki, głównie z uwagi na kontrowersyjną postać niemieckiego zarządcy Maksa Richtera (a jakże – Żyda). Ten ostatni jest wielką zagadką, którą mam nadzieję kiedyś uda mi się rozwikłać.

Spółka, jako „Browar Rybnicki” działała w imieniu udziałowców – w większości żydowskich, do września 1939, polecając piwa najlepszej jakości.

No a potem, to już wiadomo. Historii wojennej możecie się domyślać, a powojenną znacie. Teraz w tym miejscu mamy galerię handlową i resztkę komina. Ja mam deskę z krzesła z napisem „Hermann Müller”, zjedzoną przez korniki skrzynkę na piwa z tym samym napisem i jedną flaszkę. Mam też przekonanie, że pasierbica Berta przeżyła wojnę i po wojnie mieszkała, chyba z synem Alfredem, we Frankfurcie. Bo ileż mogło być kobiet wdów o nazwisku Bonczkowicz i imieniu Berta w Niemczech w latach 60-tych? Wyszukałam jedną.

Potomków drugiego z synów Hermanna Müllera nigdy nie znalazłam, gdyż ich nie miał. Zmarł w Berlinie, jako kawaler, jeszcze przed swoim bratem.
To teraz, w nagrodę, że dotarliście do końca możecie sobie nalać do kufla złocisty płyn. Prosit!

Z poważaniem! 

 

Więcej ciekawostek na forum „Zapomnianego Rybnika” ➡

Ciekawostki o browarach

Gdyby jakaś dobra dusza chciała wspomóc moje badania i pisanie, to może to zrobić poprzez ➡ Kawa dla Małgosi

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania O Müllerach i rybnickim browarze została wyłączona
25 kwietnia 2021

Piękni i młodzi – post scriptum

Opisywanie losów 12 nastolatków, sfotografowanych 100 lat temu w Rybniku, skończyłam pod koniec ubiegłego roku. Gdy dwa lata temu rozpoczynałam tą historię z ➡ „Pięknymi i młodymi” nie przypuszczałam, że zwykłe bajdurzenie w Internecie doprowadzi do tylu wzruszeń, odkryć i spotkań. Tak, tak – spotkań mimo panującej pandemii.
Przypomnę, iż fotografię przedstawiającą szczęśliwych przyjaciół dostałam od Miriam Glucksmann, której ➡ tata to zdjęcie zabrał ze sobą wyjeżdżając w 1933 r. z Niemiec do Anglii. Dzięki temu, że jego   siostra, a zarazem ciocia Miriam opisała na odwrocie uczestników tego spotkania, udało mi się w miarę dobrze ustalić losy tych młodych ludzi. Uznałam, że powinnam o nich napisać i opowiedzieć światu o każdej postaci. Szyłam te opowieści z różnych skrawków informacji. Na ogół były z dziurami, z których niektóre być może kiedyś się uda zacerować. Raz wychodziło lepiej, raz gorzej. Robiłam to w sumie bardziej dla siebie niż dla innych. Tak to pomalutku leciało aż do momentu, gdy napisał do mnie z Izraela potomek familii, z której wywodziło się pięć osób stojących na tym zdjęciu.

Hello Malgosia, For about a week now, since a relative sent me an obituary notice from 1927, and I started reading your drawers (thanks to translation possibility) I feel very lucky. Since my father died when I was young, I did not know much about the family even not the connections to our relatives whom I knew. Now, thanks to you, a photo that was taken almost a hundred years ago, brings my family alive and things start to be clear, though I have some questions.

I się zaczęło. Od października 2020 r. wszystko nabrało ogromnego tempa i doprowadziło do niewiarygodnych emocji, nie tylko z mojej strony, na przełomie stycznia i lutego. Doron z rodziny Priesterów nie był pierwszym, który znalazł w mojej Szufladzie informacje o swoich krewnych. Ale był, jak na razie, tym jedynym który uznał, że trzeba te wiadomości wykorzystać by odszukać w świecie wszystkich, którzy mogliby być zainteresowani tą historią. Zaczęłam tworzyć skomplikowane drzewo genealogiczne Priesterów i razem z Doronem przekopywaliśmy się przez Internet szukając potomków, zmarłego w Rybniku w 1865 r., Salomona Priestera i jego żony Rosalie. Salomon miał sporą gromadkę dzieci, więc pęczniały mi foldery w laptopie, który dyszał jak stary parowóz.

Wspólnie odkrywaliśmy historię górnośląskiego rodu, który związany był z kilkoma miastami w naszym regionie, o czym już tu pisałam przy okazji zakładania pancerza obronnego na ➡ koronę. Doron wydobywał z pamięci jakieś fragmenty opowieści rodzinnych o kimś tam w Szwajcarii, o dalekich krewnych, których nie znał w Kanadzie, czy Australii.

Zbliżał się koniec listopada, a przede mną było zadanie opisania ostatniego z „Młodych”, czyli ➡ Ernsta Gallusa. Wiele o nim wiedziałam, sporo mi pomogli czescy sąsiedzi z forum Petrkovic, a Doron zaczął uparcie szukać bezpośrednich potomków Gallusów, którzy poprzez matkę – Elly Priester byli z nim powiązani. Oczywiście te poszukiwania były internetowe, czego nie muszę wam chyba tłumaczyć 🙂 Tropy prowadziły od Dominikany, przez Hiszpanię do Szwajcarii. Byłam już blisko publikowania historii Ernsta, gdy Doron napisał: „Wczoraj, moja kuzynka z Brazylii, znalazła i przesłała mi e-maila Irene – bratanicy Ernsta Gallusa. Napisałem do niej kilka minut temu. Nie wiem, kiedy chcesz publikować post o nim, ale jeśli możesz to trochę to opóźnij. Może będzie zainteresowana i prześle nam jakieś zdjęcia”. To się wstrzymałam. Wiadomo. 100 lat zdjęcie czekało, to te kilka dni nie robi różnicy. Wnet dostałam do wiadomości odpowiedź Irene ze Szwajcarii: „WOW!!! I am amazed!”. Bardziej „amazed” byłam ja, gdy dostałam moich nastolatków opisanych „Thea’s Geburstag 1921”. W szwajcarskiej szufladzie od lat leżało to samo zdjęcie. Wreszcie znałam dokładną datę zdjęcia, gdyż Thea urodziła się we wrześniu. 

Do wymian e-mailowych dołączali kolejni zainteresowani z całego świata. Już wówczas wiedziałam, że pod koniec stycznia będę o „Pięknych i młodych” opowiadać w sieci w ramach cyklu spotkań zatytułowanego „Mistrz i Małgorzata od kuchni”. Dalecy krewni moich młodych, a było ich coraz więcej, oczywiście zostali o tym powiadomieni. Rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie bezpośrednich potomków Thei Priester – tej, która na zdjęciu była najważniejsza, bo to z okazji jej Geburstagu zebrało się to grono przyjaciół. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Mycie okien, narady nad lockdownową Wigilią, odwodzenie własnych starszych od wspólnego świętowania, kupowanie prezentów w sieci. Pandemia była wtedy jakby poza mną. Żyłam w Internecie i w przeszłości jednego, w sumie mi obcego, choć bliskiego, rodu. Nałożyło się na to jeszcze jedno inne ważne wydarzenie, jakim było przedstawienie online spektaklu o moich (choć też nie z mojej rodziny) siostrzyczkach ➡ Geni i Stefci. Gdyby nie to małe cholerstwo, które zabija tak ogromną ilość ludzi na świecie, to raczej dzieci oraz wnuki, ocalałej z Holokaustu Geni Ryby z Rybnika, nie miałyby okazji zobaczyć na swoich komputerach teatru SAFO na scenie.  Byłam niesamowicie szczęśliwa, że to się udało. Co chwilę beczałam w tym grudniu z radości.

Dzień przed Wigilią nagle zadzwonił domofon. Dzień dobry, przesyłka. W myślach przeleciałam wsio co kupowałam i raczej niczego już się nie spodziewałam. Maska, buty, kurtka i szybko przed furtkę. A tam pan z ogromnym bukietem kwiatów z rybnickiej kwiaciarni. Nie pomylił pan adresów? Nie mam urodzin. Tam jest bilecik, który wszystko wyjaśnia, odparł pan. Pędem na górę, okulary na nos i aż sobie siadłam z wrażenia. Obok choinki w Wigilię stanął wazon z różami zamówionymi w Izraelu w kwiaciarni na rybnickim Rynku.

Już wtedy wiedziałam, że grób Isidora – pradziadka całej tej Priesterowej rodziny, przetrwał w Gogolinie. Doron prosił o zachowanie tej rewelacji, gdyż miał swój własny sekretny pomysł. Tworzyłam swój wykład wkładając w niego tyle serca ile się dało. Wiedziałam, że opowieść, którą miałam snuć 28 stycznia dla słuchaczy Domu Pamięci Żydów Górnośląskich będzie w języku polskim i gdy do tego Zooma dołączą wszyscy odnalezieni krewni tych młodych, to niczego nie zrozumieją. A niech tam! Jaki mam ten angielski, taki mam. Oni to muszą usłyszeć w międzynarodowym języku. Ustaliłam datę meetingu na 24 stycznia. Prywatne spotkanie w sieci. Cały styczeń Doron robił wszystko, by namierzyć wnuki ➡ Thei w Kanadzie. Kilka dni przed godziną zero, na bezczelnego, napisał nawet do policji w Ontario, by pomogli w odnalezieniu dalekich kuzynów, z którymi nigdy nie miał kontaktu. Nie zapominajcie, że on w Izraelu, ja w Polsce, a poszukiwani byli z Kanady. Nazwiska się zmieniają przez zamążpójścia, wszędzie obowiązują przepisy dotyczące danych osobowych i na to wszystko dookoła ogólnoświatowa pandemia. Trzy dni przed planowanym angielskim Zoomem przyszedł e-mail: „Karen Grauer answered me!

No ja pierdzielę! Mój gmail się gotował od ilości otrzymywanych i wysyłanych e-maili. Okazało się, że żyje synowa Thei. W tamtych dniach wolałam się nie malować, bo co chwilę mi się oczy moczyły. Zrobiliśmy krótki Zoom-meeting w przeddzień właściwego spotkania. Czacha dymiła!

24 stycznia rano wstałam cała przejęta, pół nocy nie spałam, ćwicząc w duchu prezentację po angielsku. Pojechałam przed południem do miasta, by sfotografować kamienicę, na tyłach której zrobiono ową fotografię. Stałam tak sobie na pustym Placu Wolności i myślałam, że może kiedyś ktoś z tych, których mam dziś poznać tu dotrze, gdy świat się ogarnie.

Wieczorem w mojej kuchni spotkali się potomkowie i powinowaci rodzin Priester, Aronade, Grauer, Glucksmann, Gallus, ➡ Silbiger, ➡ Apt oraz Młynarski. Wszyscy w jakiś tam sposób byli związani z tymi nastolatkami, którzy we wrześniu 1921 roku spotkali się w Rybniku na urodzinach ➡ Thei Priester (Grauer) i wszyscy powiązani z Rybnikiem. Niektórzy bardzo bezpośrednio – jak kanadyjskie wnuki i synowa Thei, czy Miriam, która jest córką Alfreda z fotografii, a niektórzy bardziej pokrętnie jak np. Susan z USA, która powiedzmy, że reprezentowała ➡ Lotte Priester, bowiem brat jej dziadka był mężem Lotte. Prawie 30 osób, z niemalże wszystkich kontynentów wysłuchało mojej opowieści o Rybniku, o Górnym Śląsku 100 lat temu, a przede wszystkim o losach tych młodych ludzi. Większość z nich o sobie przedtem nie wiedziała, ani nigdy się nie spotkała. Nie potrafię opisać tych emocji, wypowiadanych słów i tej radości. Wtedy, jedyną osobą, która nie miała swojej reprezentacji była ➡ Lore Priester, ale jak to mi relacjonował Doron: „I did not give up, yet, finding Lore’s descantances in Uruguay.” Czyli trwały poszukiwania potomków Lory w Urugwaju.

Po spotkaniu dostałam takie ilości starych fotografii, że musiałam zmieniać polską wersję wykładu, który miał mieć miejsce za kilka dni. Miriam sięgnęła do sekretnej koperty 😉

W międzyczasie, w tym styczniu, starałam się dotrzeć do najlepszej specjalistki od gogolińskich Żydów – pani Reginy Kalli-Szulc. To było chyba trudniejsze niż odnalezienie wnuków Lory. Gdyby nie Facebookowy profil pasjonatów Gogolina, to do teraz bym czekała na odpowiedź z UM.

Dzień przed oficjalnym spotkaniem, organizowanym przez Dom Pamięci, okazało się, że Doron dotarł do wnuczki Lory Priester i że żyje jeszcze córka Lory – Gerda, urodzona przed wojną w Breslau! Takie cuda wtedy miały miejsce. Na polskiego zooma przyszli stali bywalcy Domu, przyszli rybniczanie i nie tylko, ale przede wszystkim przyszli wszyscy krewni z całego świata. Siedzieli półtorej godziny, słuchając opowieści w języku, który dla nich brzmiał, jak dla mnie koreański. W najśmielszych snach bym sobie takiej publiczności nie wymarzyła.

Przesłane po wszystkim skany zdjęć, które ➡ Thea Grauer (Priester) zabrała ze sobą do Kanady w 1939 r. to był największy dar, jaki mogłam dostać. Pierwszy raz zobaczyłam maleńką Werę, córkę ➡ Herty Thulli Priester i jej męża ➡ Fritza Aronade. Obie żyły jeszcze w 1941, o czym świadczy podpis w albumie! Wszyscy troje zostali zamordowani.

Ostatnim niezwykle ważnym akordem tej szalonej zimy było jeszcze jedno spotkanie internetowe. Tym razem z okazji rocznicy śmierci Isidora Priestera urodzonego w Rybniku w 1844 r., a zmarłego na początku lutego 1903 r. w Gogolinie. W końcu udało mi się dotrzeć do pani Reginy z Gogolina, która jest mało zinternetowana, stąd też trudna do zlokalizowania. Z racji tego, że pani Regina to taka sama wariatka jak ja, to choć tylko przez telefon, to czułam jak fluidy porozumienia fruwały między Rybnikiem a Gogolinem. Zostałam zasypana informacjami o pobycie, losach i znaczeniu tej rodziny w Gogolinie. Nie chcę wam teraz gmatwać historii zawiłościami genealogicznymi, ale opowiem jedno. Dla Reginy wyjątkowo ważna była postać lekarza z tej familii, który w pamięci starych mieszkańców tego miasta nadal tkwi. Harry Schein, wnuk Nathana Priestera (kolejnego urodzonego w Rybniku syna Salomona) przewijał się w wielu wywiadach, które przeprowadzała z mieszkańcami autorka książek o gogolińskim cmentarzu oraz Żydach.. No i? No i jego syn też został odnaleziony! Pojawił się na jorcajtowym spotkaniu w lutym. Była też przecudna, wiekowa Gerda. Opowiadała, siedząc w Urugwaju, o mamie Eleonorze (Lorze), o dziadkach z Rybnika, o Wrocławiu, o Jeleniej Górze, w której dorastała do momentu wyjazdu w 1938 r. i o tym jak trudno było niemieckim Żydom zaaklimatyzować się w Ameryce Południowej. Byłam zachwycona jej pamięcią, tym, że przy pomocy córki siedzącej w tym momencie w Hiszpanii ogarnęła całą tą technologię i mogła uczestniczyć wraz z innymi w zjeździe rodziny.

A samo spotkanie rozpoczęło się na lotnisku w Pyrzowicach, byliśmy w Katowicach pod kamienicą, gdzie mieszkali dziadkowie oraz tata Dorona, potem nad obozem Auschwitz-Birkenau, by uczcić tych, którzy zginęli, lecieliśmy nad Pszczyną. Wylądowaliśmy w Rybniku, gdzie poszliśmy na kawę do kawiarenki Secesja przy Sobieskiego (tu Louis Priester – tata Lory, miał sklep), obejrzeliśmy dwa dawne Priesterowe domy, pomachaliśmy z powietrza rybniczanom i zahaczyliśmy na chwilę o Racibórz. Tam z kolei Julius, syn Isidora przez wiele lat prowadził sklep na Rynku. Przez ten trop, w przypływie szaleństwa, kupiłam na Ebayu pocztówkę przedstawiającą właśnie ten budynek. Ostatnim miejscem był Gogolin i cmentarz żydowski. Nad zachowanym grobem Isidora Priestera. Odmówiono Kadisz. Wszystko symbolicznie, internetowo, ale jakże pięknie. Google daje wiele możliwości 😉

Do teraz, gdy myślę „Priester”, to się uśmiecham. Ogromną moc serdeczności od nich otrzymałam. Gdy to co dookoła minie, to jestem przekonana, że niektórzy krewni „Pięknych i młodych” zawitają na Górny Śląsk. Dlatego trzymajmy kciuki za program szczepień, dostawy szczepionek i za świadomość ludzi. Przedtem jednak zawitam do Gogolina, by osobiście podziękować pani Reginie i by już fizycznie położyć kamyki na grobie Isidora oraz jego matki Rosalie.
See you one day in Poland my friends!

Mogę się teraz zabierać za historię rybnickiego skandalisty Krakauera, jego kolegę zegarmistrza Waldberga, brata zegarmistrza oraz za Chaima Sandomierskiego z Gliwic, bo kiedyś to obiecałam pani Izie. Już dziś zapraszam do Domu Pamięci 27 maja o godz.18.00. Tym razem będzie o polskich Żydach, którzy u nas mieszkali.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Piękni i młodzi – post scriptum została wyłączona