30 listopada 2023

Macewy z rybnickiego cmentarza – Philipp Honig

W 2009 r., dzięki spostrzegawczości moich znajomych i dzięki ich zaangażowaniu, udało się uratować sześć skromnych macew ze ➡ starego cmentarza żydowskiego w Rybniku. Cmentarz, w tradycyjnej postaci istniał do wiosny 1940 r. przy obecnej ulicy 3 Maja, a te macewy zaś, prawdopodobnie od tego roku, służyły jako płyty chodnikowe na jednym z komunalnych podwórek przy ul. Kolejowej. Do 2009 r. deptali po nich ludzie, zresztą i ja nie lepsza, bo też po nich chodziłam odwiedzając koleżankę z jednej ławki w podstawówce. Jej rodzina zamieszkała w tym domu lata po wojnie i gdy do niej zachodziłam to tuptałam m.in. po macewie, która przedtem stała od 1889 do 1940 r. na grobie bohatera mojej dzisiejszej opowieści. 

Uratowane macewy zostały przekazane do rybnickiego muzeum, gdzie stoją do dziś. Są mało atrakcyjne, bez datowań, czy jakichkolwiek symboli. Jedynie imię i nazwisko. Życie sześciu nieznanych osób zostało zawarte w dwóch słowach. Dla mnie najważniejsza była Else, gdyż to ją zobaczyłam jako pierwszą. Wtedy, te 14 lat temu było to przeżycie, które może można porównać do lewitowania na haju. Pierwsza odnaleziona macewa z naszego cmentarza! Else Kornblum zmarła mając ciut ponad roczek. Akt zgonu wystawiono dokładnie w Wigilię, 24 grudnia 1884 r. Potem zamówiono dla niej skromną macewę, ale o tym już pisałam, więc możecie sięgnąć do moich starszych ➡ szuflad.

Równo cztery lata później, w Wigilię 1888 r., do rybnickiego Amtu udała się Fanny Leschcziner – wtedy żdżało frela na wydaniu (miała 38 lat), handlarka, córka kupca Samuela i siostra zasłużonego później dla miasta ➡ Noaha Leschczinera. Fanny poszła zgłosić zgon niejakiego Philippa Honiga, który nagle (tak zakładam) zmarł w jej mieszkaniu. Kim był ów Filip dla Fanny? Z aktu zgonu wynika, że miał 50 lat, pochodził z miasta Lissen (obecnie Leszno), mieszkał w Rybniku i miał żonę Teresę z domu Baron. Czyli Fanny wiedziała o nim sporo rzeczy, jak na obcego. Kilka znajomych mi osób zaangażowało się w odszyfrowanie zawodu zmarłego (za co dziękuję) i tym, który jak zwykle zrobił to najlepiej był ➡ Sławek Pastuszka. Philipp Honig był kimś w rodzaju akwizytora, czyli handlarzem obwoźnym. Zapewne z dojrzałą handlarką z rodziny Leschczinerów wiązały go jakieś interesy, skoro aż tyle wiedziała o mieszkańcu Leszna, który niewątpliwie mieszkał u nas dość krótko.

Po co piszę o tym Filipie? Otóż jego macewa, wraz z Else Kornblum i czterema innymi, była w tej uratowanej grupie nagrobków żydowskich. To, że wcześniej się nie zorientowałam, że mam jego akt zgonu w swoich zasobach, wynika z ich nadmiaru plików i chaosu w moim komputerze. Już parę razy się nad nim pochylałam, ale za każdym razem odkładałam go z powrotem na dno szuflady, bo niczego o nim nie widziałam, za wyjątkiem tego, że nie był „nasz”.

Przedwczoraj, szukając czegoś w zgonach z lat 80-tych XIX w. nagle go ujrzałam. Ha! Od lat siedział w folderze „1888” i dopiero teraz wyskoczył jak z przysłowiowych konopi 😉

Honig z jakichś powodów pojawił się w Rybniku. Jego rodzina, tj. bracia prowadzili, raczej nie za spektakularne, interesy w Lesznie, a Filipa przygnało aż na Górny Śląsk. Żonę miał z pruskiego Śmigla (wówczas Schmiegel) i tam urodziła mu się w 1863 r. córka Ernestine, więc zakładam, iż przed przyjazdem do nas mieszkał w mieście, które zwą miastem wiatraków. Co go zmusiło do opuszczenia Śmigla i przyjazdu do oddalonego o ponad 300 km Rybnika? Choroba żony? Dlaczego zostawił córkę (być może i więcej dzieci) i przed pięćdziesiątką osiedlił się tu? Bieda? Brak perspektyw? Czy może od pewnego czasu tak se krążył od miasta do miasta, zdrowie nadwyrężał, dotarł do Oberschlesien, oficjalnie zameldował się w Rybniku i w końcu wyzionął ducha w mieszkaniu Fanny Leschcziner, czym na pewno wprawił ją w niezłe zdumienie a może i jakieś kłopoty.

Został pochowany na naszym cmentarzu w czasie Świąt Bożego Narodzenia, co akurat skromnej grupce żałobników kompletnie nie przeszkadzało. Po jakimś czasie do córki dotarła informacja, że została sierotą, ale chyba mało ją to obeszło, bo i tak musiała sama o wszystko się starać. Na głowie miała wyjście za mąż a nie posyłanie pieniędzy na paradny nagrobek dla zmarłego, gdzieś tam, ojca. I dlatego też macewa Philippa Honiga jest taka skromna. Po około roku od śmierci domokrążcy z Leszna rybnicka gmina wystawiła tzw. Nummerstein, czyli nagrobek numerowy nad szczątkami Honiga. I w tej skromnej postaci, dotrwał aż do naszych czasów, choć lekko uszczerbiony.

W 1940 r. ktoś zabrał sześć takich Nummersteinów i wyłożył nimi podwórko, bo buty sobie pyprał błotem. Stały się wielkoformatowymi żydowskimi kostkami brukowymi, za które zapłaciłam kilka flaszek wódki człowiekowi, który już w XXI w. mieszkał w komunalnym budynku przy Kolejowej i nie miał z akcją z 1940 r. nic wspólnego, a jego buty, o ile pamiętam, nie świeciły czystością. Bo też nie był to człowiek przywiązujący wagę do swego ubioru.
Bohaterka drugiego planu tej opowieści wigilijnej z trupem w tle, czyli Fanny Leschcziner w 1889 r. wyszła za mąż za kupca Maxa Dombrowskiego. Oboje z mężem byli dość dojrzali, więc doczekali narodzin tylko jednej córki – Flory, o której możecie przeczytać w mojej książce „Piękni i młodzi”. Fanny z Maxem mieszkali przy obecnej ulicy Staszica w Rybniku, ale nie jestem w stanie ustalić w którym budynku.
Ich Flora przyszła na świat wtedy, gdy córka Philipa Honiga – Ernestine wychodziła za mąż w Berlinie za Scheyę Mosesa. Jakoś dała sobie radę sama jako skromna sprzedawczyni w wielkim mieście. Dawała sobie tak radę aż do listopada 1934 r. Wtedy zmarł jej syn Alfred. Tak nagle, w wieku 42 lat. W listopadzie 1942 r., osiem lat po śmierci syna, a dwa lata po tym jak Niemcy szczątki jej ojca wywalili z grobu w Rybniku i załadowali na furmankę, by je potem wraz z innymi wrzucić do stawu za starym kościołem, Ernestine zmarła w Berlinie na „wychudzenie starcze”.
Informacje o tym, że Philipp Honig właśnie w naszym mieście zmarł, były za każdym razem podawane w stosownych dokumentach, wystawianych dla jego córki. One potwierdzają i sankcjonują fakt, że był rybniczaninem. Ten ostatni to akt zgonu Ernestine. Scheye Moses, zięć Honiga, był tą osobą, która w berlińskim urzędzie wymieniła nazwę Rybnik przy zgłaszaniu zgonu żony. Niedługo potem, zięcia wywieziono do Theresienstadt, gdzie zginął.

Macewę przypadkowego rybniczanina – Philippa Honiga, oraz wszystkie pozostałe ocalone nagrobki żydowskie z rybnickiego cmentarza możecie zobaczyć na patio naszego muzeum przy Rynku. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Macewy z rybnickiego cmentarza – Philipp Honig została wyłączona
26 października 2023

„Orbity” Salo Pragera

Na ścianach naszej ulubionej księgarni „Orbita” można zobaczyć fragmenty pocztówki przedstawiające południową pierzeję rybnickiego Rynku. Wnikliwi obserwatorzy zauważą, że w miejscu, w którym od lat kupujemy książki, na początku XX w. handlował odzieżą żydowski kupiec Salo Prager. Z dokumentu urodzenia jego córki Margot wynika, że w 1902 r. również w tej „Orbitowej” kamienicy mieszkał – zapewne nad swoim sklepem. Urodzona w 1905 r. druga córka Ilse też przyszła na świat pod spadzistym dachem budynku, który do naszych czasów wzbogacił się o dwie lukarny.

Tajemniczy Salo niby od lat był na orbicie moich zainteresowań, choćby z racji tego, że był Żydem, w dodatku o dość znanym w mieście nazwisku, ale nigdy jakoś nie kierowałam na niego swoich „narzędzi do obserwacji”. W końcu uznałam, że nadszedł ten czas, bo sama przez pół roku byłam na orbicie „Orbity” i Salo często mi wchodził w oczy.
To nie będzie wesoła opowieść. Nie będzie też w żaden sposób spektakularna. Ot, kilka faktów z życia zwykłego kupca, który przyszedł na świat w małej wsi i podobnie małej wsi je zakończył.

Salo Prager urodził się w 1873 r. w pobliskiej Czernicy, jako syn Adolfa i Ernestine. Ojciec prowadził Gasthaus w tej wsi. Zachowany budynek mieszkańcy wsi dziś zwą „Porwolikowcem” od nazwiska jednego z późniejszych właścicieli.

Salo nie był jedynakiem. Prawdopodobnie za namową starszego brata Karla, zamienił wieś na miasteczko i na początku XX w. otworzył tu sklep z odzieżą męską i to od razu w najważniejszym miejscu, czyli na Rynku. Nie zachowały się żadne jego reklamy prasowe. Za to ilość anonsów, które publikował brat Karl, prowadzący sklep w „domie Hermanna Müller”, jest niezwykle imponująca, w dodatku zachwycająca pod względem językowym. 

W Rybniku mieliśmy osobną gałąź Pragerów, być może powiązanych z czernickimi, a dowodów na to nie znalazłam. Dlatego zakładam, że bracia nie byli krewnymi Moritza, założyciela tzw. fabryki modrych druków i tym samym jego syna Abrahama – niezwykle zasłużonego dla miasta obywatela i przedsiębiorcy.
Gdy Salo znalazł się na orbicie powiatowego miasteczka niczym specjalnym w Rybniku się nie wyróżniał i jakimś wyjątkowym blaskiem nie świecił. Urodziły mu się zaledwie dwie córki, do władz gminy nie należał, w prasie się raczej nie ogłaszał, czyli śladów po jego życiu w Rybniku nie zostało wiele. Ze strzępków informacji o Salo wiemy, że wraz z innymi informował o zamknięciu swego sklepu z okazji nadchodzących świąt żydowskich, tj. żydowskiego nowego roku oraz Jom Kippur, które w 1905 r. przypadały na przełom września i października oraz, że czasem szukał sprzedawcy.

Poza Rynkiem, przez jakiś czas, miał sklep w kamienicy przy ul. Raciborskiej (została zburzona pod koniec wojny) gdyż na starych pocztówkach widoczny jest szyld reklamowy kierujący do drugiego geszeftu. Jak to i w innych domach żydowskich bywało, gdy został powołany do armii Kajzera, sklepem zapewne zajmowała się żona Getrud wraz z nieletnimi córkami. Zanim jednak znalazł się w okopach, wraz Karlem musieli odprowadzić na zabrzański cmentarz żydowski trzeciego brata – Georga, który po wyprowadzce najpierw z Czernicy, a potem Raciborza, prowadził firmę w Zabrzu, gdzie zmarł na początku 1914 r.

Gdy Salo szczęśliwie wrócił do Rybniku po zakończonej Wielkiej Wojnie, wszystko już było inne. Obaj z Karlem zadecydowali, że już tu nie będą oferować mantli czy guzików „ku manszetom i kraglom” i na fali wyjazdów, w związku z ewentualnym podziałem Górnego Śląska, opuścili nasze miasto. W 1919 r. szyld reklamowy „Salo Prager” na rynkowej kamienicy zniknął – w jego miejsce pojawił się nowy: „Fr. Heidrich”. Pozostali, niespokrewnieni Pragerowie też powoli wyjeżdżali. Bracia Karl i Salo znaleźli się na orbicie wielkiego Breslau, a tam gdzie dziś sprzedawane są książki rybniczanie kupowali buty.

W latach 30. Salo mieszkał w samym centrum starego Wrocławia przy Dorotheengasse z żoną i niezamężną córką Margot. Interesy prowadził zaś przy Reuschestrasse (dziś Ruska). Nadal handlował odzieżą, ale rozszerzył asortyment o towary dla pań. Druga z urodzonych w Rybniku córek – Ilse wyszła za mąż za Kurta Briegera, po jakimś czasie i Margot została mężatką.
Kiedy przyszły złe dla Żydów czasy, Pragerowie zostali zmuszeni do zamknięcia interesów. W maju 1939 r. bracia z rodzinami mieszkali w jednym mieszkaniu obok kościoła św. Doroty. Wielu wrocławskim Żydom udało się wyjechać z Niemiec pod koniec lat 30. Jednym z nich był zięć Salo Pragera – Kurt. Jeszcze przed wybuchem wojny znalazł się w Anglii. Co działo się wtedy z drugą córką Margot i co stało się z jej mężem o nazwisko Dallmann nie udało mi się ustalić.

Salo, jego żona i ich córka Ilse Brieger, ale i rodzina brata Karla, stopniowo byli wypychani z orbity Wrocławia, tylko przez to, że urodzili się Żydami. Początkowo deportowano ich do wsi Tormersdorf , a stamtąd 31 sierpnia 1942 r. do Terezina na terenie Czechosłowacji. Ale to nie getto w Terezinie było tą czarną dziurą, z której nawet światło nie ucieknie, i w której czeluściach mieli zakończyć życie Pragerowie. 7 lipca 1942 r. austriacki lekarz Irmfried Eberl, jako komendant obozu we wsi Treblinka informował, że wnet będzie gotowy do rozpoczęcia „operacji”. I niestety był.
29 września 1942 r. z Terezina wyjechał transport oznaczony symbolem „Bs”. Po 3 dniach ten tzw. Alterstransporte z 2000 Żydów dotarł do małej stacji Treblinka. Salo miał 69 lat, brat Karl o 7 więcej, żona Gertrud i bratowa Klara miały 65, zaś obozem kierował już inny Austriak – o większej „skuteczności”, jak to stwierdzono. Do tego jesiennego dnia, w „operacji”, na którą był gotowy pierwszy komendant, w tym miejscu zamordowano 531.985 Żydów. W dniu następnym liczba wzrosła do 532.868 osób i w tej suchej statystyce byli Salo i Gertrud Pragerowie ze sklepu na rybnickim Rynku oraz Karl, który tak pięknie reklamował „oblecz dla konfirmujących” i jego Klara.

A stacja jest maleńka
i rosną trzy choinki,
i napis jest zwyczajny:
tu stacja Treblinki.

I nie ma nawet kasy
ani bagażowego,
za milion nie dostaniesz
biletu powrotnego…

Nie czeka nikt na stacji
i nikt nie macha chustką,
i cisza tylko wisi,
i wita głuchą pustką.

I milczy słup stacyjny,
i milczą trzy choinki,
i milczy czarny napis,
że… stacja Treblinki.

Władysław Szlengel, fragment wiersza „Mała stacja Treblinki”

Nie udało mi się ustalić gdzie zamordowano Ilse Brieger. W tej smutnej historii jest jednak coś optymistycznego. Druga z córek Salo, urodzona w 1902 r. w Rybniku Margot, zdołała wydostać się z Rzeszy i przez Japonię dotarła USA w październiku 1940 r. Chyba pozostanie tajemnicą jak tego dokonała. Niestety, z 11 spokrewnionych ze sobą osób mieszkających w maju 1939 r. pod adresem Breslau Dorotheengasse 7, przeżyła tylko ona i mąż jej siostry Kurt Brieger.

Cieszę się, że dawny kupiec, dzięki pomysłowi współczesnego kolegi, znalazł swą pośmiertną orbitę w „Orbicie”.

Właściciel księgarni „Orbita” Jan Grzonka na tle sklepu Salo Pragera. Fot. Wacław Troszka.
Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania „Orbity” Salo Pragera została wyłączona
26 lipca 2023

Rodzina Rosenbaumów

Buchenwald, Bełżec, Auschwitz, whatever, nie spadły z nieba. Te słowa wypowiedziane przez Mariana Turskiego wielu słyszało, ale do niewielu dotarł sens tej wypowiedzi. Jeśli na pikniku rodzinnym jeden starzec definiuje wroga narodu, a słuchające go rodziny biją brawo, to mam pod powiekami scenę z „Kabaretu”. Kto widział ten pamięta młodego nazistę śpiewającego początkowo nostalgiczną piosenkę, która przeradza się w przerażający marsz wojskowy. Ten Buchenwald i to Auschwitz już są nad naszymi głowami. I to dość nisko…


Od kilku dni starałam się coś wydobyć z niewielu dokumentów na temat rybnickiej rodziny Rosenbaumów i cały czas kołatało mi w głowie „Tomorrow belongs to me”.

Wiele lat temu pisałam już o części tej rodziny, gdy znalazłam na stronie Yad Vashem fotografię Charlotty Rosenbaum, urodzonej w Rybniku w 1907 r. Tym razem będzie nie tylko o niej, ale i o reszcie rodziny.


Tak myślę, że gdy fryzjer z Mikołowa, Isidor Rosenbaum żenił się z Friedericke Fleischer, wtedy gogolinianką, już planował przeprowadzkę do Rybnika. Ślub został zawarty w grudniu 1904 r. w Gogolinie, a zaraz w lutym 1905 r. Isidor otwarł polisę ubezpieczeniową w firmie Nordstern, podając miejsce zamieszkania: Rybnik.

Tu przyszły na świat jego dzieci. Najpierw dwie córki: Charlotte w 1907 r., a dwa lata później Erna. Syna, którego rodzice nazwali Georg Wilhelm powitano we wrześniu 1914 r. Zapewne fryzjera zaciągnięto do armii kajzera, z której wrócił cały i zdrowy i dalej golił i strzygł rybniczan. Po zmianach, które zaszły w 1922 r. nie wyjechał z miasta, bo Mikołów z którego pochodził też przypadł Polsce, więc Rosenbaum został w Rybniku. Już w 1923 r. znalazł się na liście „członków gminy izraelickiej uprawnionych do głosowania”. Właśnie przez te zmiany polityczne należało przeprowadzić ponowne wybory do władz gminy, gdyż wielu reprezentantów opuściło miasto i wojewoda wyznaczył komisarza – w osobie burmistrza Webera, który miał być odpowiedzialny, by wszystko przebiegło zgodnie z ustawą o „stosunkach żydowskich” z 1847 r. Tak, tak, nie ma pomyłki w dacie. Choć była tu Polska nadal niejednokrotnie stosowano pruskie prawodawstwo.

Już jako Izydor, Rosenbaum brał udział w tym, i kolejnych, głosowaniach. Przez cały okres międzywojnia odprowadzał stosowne podatki do gminy, niezmiennie podając adres Sobieskiego 5. Wtedy, w tym 1923 r. na liście głosujących znalazł się obok niejakiego Dawida Rozenberga – kramarza. Wnet do Dawida dołączył jego brat Manes, czy też Moniek, ewentualnie Maurycy (imię drugiego Rozenberga różnie podawano). Raczej wątpię, że Izydor Rosenbaum był zadowolony, gdy jego najstarsza córka Charlotte zakochała się w tym przystojnym przybyszu z Będzina. Do ślubu doszło w 1929 r. i panna Rosenbaumówna, jak to napisano na akcie, poślubiła kupca Manesa Rozenberga, syna właściciela domu w Będzinie – Wolfa. Świadków golarz załatwił najprzedniejszych: Marcina Kornbluma oraz Zygfryda Mannaberga. Obaj ze starej gwardii niemieckich Żydów o ugruntowanej pozycji w mieście.

Sam Manes Rozenberg jakoś nie jawi mi się kryształową postacią, ale to tylko moje przeczucie. Zawody zmieniał co chwilę. Raz był kupcem, raz buchalterem czy szewcem, a na jednym dokumencie występował jako agent ubezpieczeniowy. Wraz z żoną początkowo mieszkał przy ul. Reja 9, a po kilku latach para przeniosła się do Izydora, czyli na Sobieskiego 5. Zaraz po ślubie Charlotta, zwana Lotte została wpisana do rejestru handlowego, prowadzonego przez Sąd Grodzki w Rybniku, jako właścicielka składu czekolady i cukierków. Ona, a niej jej mąż. Może przezorny chyba tata wolał, by córka miała swój odrębny i własny interes.

On się trzymał swojego zawodu i raczej żadne afery się go nie imały. No może maleńki skandal, kiedy to rzekomo miał obrażać w jednym sklepie Matkę Boską. Doszło do procesu, mimo że właścicielka sklepu niczego nie potwierdzała, to jednak sprzedawczyni coś tam zeznała (choć czy zgodnie z prawdą?) i uznano to za publiczną obrazę religijną.

W 1932 r. fryzjer owdowiał i został sam z kolejnymi problemami. Najpierw zmarła mała wnuczka, a potem młodsza z córek zaczęła ukradkiem zerkać na pomocnika, którego przyjął do swego zakładu. I znowu to nie był zięć jego marzeń. Izer Szeer z Będzina, syn rzeźnika Icka Berka poślubił Ernę, córkę mistrza fryzjerskiego (tak już podano na akcie) w grudniu 1937 r. Jak poprzednio, tata poprosił na świadka Marcina Kornbluma. Drugim został stary Louis Brauer – sąsiad z Sobieskiego. Izer niewprawnym pismem podpisał się na dokumencie i wszedł do rodziny. Do pisania smykałki nie miał, ale golił wyśmienicie, no i klientki chwaliły go za perfekcyjnie robione trwałe ondulacje.

Trzecie dziecko starego Rosenbauma, czyli syn Georg (Jerzy), uczył się na kupca. Tata zadowolony z jego postępów kupił młodemu mężczyźnie motocykl i po nocach marzył, że może choć on bogato się ożeni. Mimo różnych kłopotów cały czas błogosławił ten moment, że nie zrobił jak inni w 1921 r. i został w Rybniku. Podsłuchiwał w swoim zakładzie plotkującą o polityce klientelę, więc wiedział, co ma miejsce kilkanaście kilometrów za granicą jego miasta. Zresztą sam Kornblum mu opowiadał co się dzieje u brata w Hindenburgu. Pieśń młodych nazistów już była ogłuszającym marszem wojskowym, a nie delikatną piosenką. Wróg był wybrany i wskazany. Zgroza brała Izydora, gdy sobie myślał, że takie rzeczy mogłyby się dziać i tutaj. Coraz mocniej pulsujący w Rybniku antysemityzm uznawał za niegroźny.
W 1938 r. o mało nie dostał zawału, gdy się dowiedział, w co się wplątał zięć Manes Rozenberg. Wszystko mógł zrozumieć, ale przemycanie mąki i powiązania z jakąś szajką, to było za dużo dla szanowanego mistrza fryzjerskiego. Lotte oczywiście broniła męża, który uciekł przed aresztowaniem gdzieś do Zagłębia, ale Izydor swoje czuł. Córka straszyła tatę, że się wyprowadzi z Manesem do Będzina i tyle ją będzie widzieć. Schmuggelbande w Rybniku przy Sobieskiego 5! I to jeszcze w katowickiej prasie! Jak zareagują na to klienci!

W marcu 1939 r. młodsza Erna z radością oświadczyła, że spodziewa się dziecka. Urodzi się w październiku. Przyszły dziadek skończył 61 lat i postanowił, że przekaże swój zakład drugiemu zięciowi, bo miał grajfkę do zawodu.

Nadeszło lato 1939 r. a ja dotarłam do momentu, od którego nie mogę już pozwalać sobie na fantazję i podśmiechujki z tego, że ktoś miał niewrobione pismo lub zmieniał zawody. 1 września niektórzy dawni klienci Izydora Rosenbauma z radością witali wjazd Wehrmachtu do Rybnika. Wozy pancerne mijały zamknięty zakład fryzjerski przy Sobieskiego 5.

Nie wiem co stało się z rybnickim mistrzem sztuki fryzjerskiej Izydorem. A dokładniej: nie wiem gdzie zginął. Zakładam, że obie siostry z mężami wyjechały z Rybnika do Będzina jeszcze przed wybuchem wojny. Czy ojciec pojechał z nimi, czy też jak Marcin Kornblum został wywieziony do Trzebini w maju 1940?

Wiem, że młodsza córka Rosenbauma Erna, żona fryzjera Izera Szeera, 15 października 1939 r. urodziła w Będzinie córeczkę Friedę Sarę. Mam na to pieczątkę na akcie ślubu tej pary. Nie przeżyli, ale porządek w papierach musiał być.

Wiem, że starsza córka Charlotte wraz z mężem Manesem Rozenbergiem była również w getcie w Będzinie. Mam na to dwa zdjęcia zrobione przez Gestapo (obecnie są w zasobach Yad Vashem). Mieszkali na Warpiu. Żadne z nich nie przeżyło.

Fragment z pamiętnika będzińskiej Rutki Laskier (1929-1943): Ludzie mdleli, dzieci płakały, ogólnie mówiąc sądny dzień. Ludzie byli spragnieni, a tu ani na lekarstwo wody, żar był okropny. Potem nagle zaczął padać ulewny deszcz, i tak padało przez cały czas. O 3-ej przyjechał Kuczynski [esesman] i rozpoczęła się segregacja. 1 to powrót, 1a to roboty, co jest stokroć razy gorsze od wysiedlenia, 2 – „do przejrzenia”, a 3 to „wysiedlenie”, czyli śmierć. Wtedy zobaczyłam, co to jest nieszczęście. Myśmy stanęli o 4-tej mama z tatą i braciszkiem poszli na 1 a ja 1a. Szłam jakbym była ogłuszona. Siedział już Salek Goldzweig, Linka Gold, Mania Potocka. Najdziwniejsze było to, żeśmy w ogóle nie płakali, ab-so-lu-tnie, nie uronili ani jednej łzy. Potem napatrzyłam się na tyle nieszczęść, w ogóle tego pióro opisać nie może. Małe dzieci leżały na mokrej od deszczu trawie. Burza szalała nad nami. Policjanci tak okropnie bili i strzelali. 

Najmłodszy z rodziny – Georg też został uznany za wroga. Bo jeden kurdupel sobie przypisał prawo do ustalania kto jest wrogiem. Krótko łudziłam się, że może choć ten z Rosenbaumów zdołał przeżyć. Niestety, najpierw go znalazłam na liście więźniów obozu w Buchenwaldzie, a chwilę potem miałam jego akt zgonu. Nie wiem skąd trafił do Buchenwaldu. Czy najpierw był w Gross Rosen? Czy w innym obozie? Doczekał wyzwolenia, ale zmarł 30 grudnia 1945 r. w szpitalu miejskim w Wiesbaden. Przyczynami były ogólne wycieńczenie, gruźlica jelit i niewydolność krążeniowa. Miał 31 lat. Jego siostry gdy je mordowano miały około 35 lat.

Wtedy w Buchenwaldzie jeszcze jeden rybniczanin był w bardzo złym stanie, gdy wkroczyły wojska Pattona. Na szczęście jemu się udało – jako jedynemu z całej rodziny. Nazywał się Jakub Kuperman. Był moim wielkim przyjacielem i skarbnicą wiedzy o przedwojennym Rybniku. Opowiadał mi co przeszedł w obozach i w jakim był stanie w kwietniu 1945 r., gdy wyzwolono Buchenwald. Jakub odszedł ze świata kilka lat temu, zostawiając po sobie córki, wnuki i prawnuki. Po Rosenbaumach nikt, ani nic nie zostało. Jedynie zapomniane dokumenty w archiwach i parę wzmianek prasowych. Lotta została upamiętniona w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich na wystawie stałej – jako ofiara narodowego nacjonalizmu.

Jeszcze komuś chce się rechotać przy piwie, gdy jakiś starzec czy polski naziol zieje nienawiścią i ustala kto jest wrogiem?

Korzystałam z zasobów Instytutu Yad Vashem, serwisu ancestry.com, Śląskiej Biblioteki Cyfrowej, Archiwum Arolsen oraz w Raciborzu.

29 marca 2023

O rybnickiej synagodze na Pesach i Wielkanoc

Rankiem 21 marca 1930 r., rabin Zygmunt Kohlberg wyszedł ze swojego mieszkania. Była sobota. Od końca lutego zdążył już trochę poznać to miasto. Daleko mu było do Wiednia, w którym niedawno skończył studia rabinackie, ale nie narzekał. To dzięki protekcji starszego brata Teodora, też rabina, dostał tę posadę w Rybniku i wiedział, że musi się wykazać oraz udowodnić mieszkającym tu Żydom, że nadaje się zarówno na rabina, jak i nauczyciela ich dzieci. Mieszkanie, które przejął było skromne, zresztą tutejsza synagoga też nie należała do wyjątkowo spektakularnych budowli. No i była tylko jedna. W małym Kałuszu, z którego pochodził było ich kilka.

 

Wciągnął rześkie wiosenne powietrze i ruszył w stronę ulicy Zamkowej. Nie miał daleko do tego miejsca, w którym od prawie miesiąca odprawiał modły i czytał Torę. Poranne nabożeństwo szabatowe, które miał dzisiaj odprawić trochę go stresowało. Jeszcze nie poznał wszystkich członków tutejszej gminy, a wiedział, że to od nich zależy jak długo tu zostanie. Minął magistrat i wszedł do synagogi. Kantor Hahn już był w środku. Krótko porozmawiali o smutnej informacji, która dotarła także do Rybnika. 19 marca 1930 r. zmarł brytyjski polityk Arthur Balfour, który jeszcze w 1917 r., jako minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii ogłosił tzw. deklarację Balfoura w sprawie utworzenia w Palestynie żydowskiej siedziby narodowej. Kohlberg był syjonistą i bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z wagi i znaczenia tej deklaracji.

Na razie rabin rozejrzał się dookoła i podświadomie zanotował w myślach, że tłumów nie ma, choć o godzinach modłów regularnie informowała lokalna gazeta Katholische Volkszeitung. Jeszcze ich przyciągnie, pomyślał. Donośnym głosem rozpoczął modlitwę Szacharit.

Budowa nowej rybnickiej synagogi przy Schloßstraße została ukończona w 1848 r. Utrzymana była w stylu klasycystycznym, na planie prostokąta i oczywiście była orientowana. Fronton zdobiła Gwiazda Dawida. Z przodu był murowany podest, ze schodami po bokach i kutymi balustradami. We wnętrzu był wydzielony babiniec. Aron ha-kodesz ponoć był bogato dekorowany, a polichromia sklepienia, miała imitować granatowe niebo ze złotymi gwiazdkami. Niestety, nie przetrwały żadne zdjęcia pokazujące jej wnętrze. Do końca XIX wieku posługę w synagodze pełniło tylko dwóch rabinów – Lazarus Karfunkel oraz Daniel Fraenkel. Modliły się w niej całe pokolenia Pragerów, Haasów, Priesterów, Guttmannów, Schindlerów, Brauerów, Böhmów, Aronadów, Mannebergów, Königsbergerów, Rahmerów, Picków, Schäfferów, Müllerów i wielu innych. Tu zawierały śluby rybniczanki, których mężowie pochodzili z innych części Prus, a później Niemiec. Tu mieli bar micwy młodzi chłopcy wkraczający w dorosły świat. Za synagogą dymiły kominy browaru Müllera, przed nią przejeżdżały dorożki zmierzające na rynek, handlarze i handlarki przechodzili obok w drodze na cotygodniowe targi.

W 1930 r. żydowska Pascha, czyli trwające 7 dni święto Pesach, oraz chrześcijańska Wielkanoc prawie się zbiegały w czasie. Pesach zaczynało się 12. i trwało do 20 kwietnia, czyli do Wielkiej Niedzieli. Wszyscy rybniczanie szykowali się do tych ważnych dni. Prowadząca Dom Czekolady na rogu Rynku i ul. Rynkowej, Żydówka Maria Konigsfeld, jak co roku o tej porze, od paru tygodni reklamowała swoje czekoladowe baranki i jajka wielkanocne „z marcypanu i cukru”. Jej główną klientelę stanowili katolicy, więc to był dla niej pracowity okres.

Macę, spożywaną w czasie święta przez żydów, oferował piekarz Guttmann. Rabin Kohlberg zastanawiał się, czy w tym mieście też ludzie wierzą w te kompletne bzdury, że maca zawiera krew chrześcijańskich noworodków. Musi o to spytać przy okazji spotkania zarządu gminy. W swoim skromnym mieszkaniu, w niewielkiej kamienicy na tyłach rybnickiego magistratu, układał sobie przemówienie na ostatni dzień Pesach. Z kolei urzędnicy Starostwa, jeszcze przed Wielkanocą, naprędce powiadamiali Wydział Administracyjny Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego, że rabin już mieszka w Rybniku, ale na temat jego „kwalifikacji moralnych” niewiele wiadomo, gdyż przebywa w mieście zbyt krótko.

Po kilku dniach, Zygmunt Kohlberg z satysfakcją przeczytał o swoim wystąpieniu w niemieckojęzycznej prasie żydowskiej wychodzącej w Bielsku. W krótkiej notatce dziennikarz dodawał, że należy mieć nadzieję na lepsze życie religijne, kulturalne oraz narodowe pod kierunkiem nowego rabina w rybnickiej gminie. Dr Kohlberg lekko się do siebie uśmiechnął. Widać, że ktoś stąd musiał do prasy napisać o tym jak minęło Pesach w Rybniku pod kierunkiem nowego rabina. O wymianie korespondencji pomiędzy urzędnikami z miasta a ich władzą zwierzchnią w Katowicach nie wiedział. 

Powoli się aklimatyzował w mieście. Co prawda doszły do niego plotki, że ceniony przez wszystkich kantor Hahn zamierza wyjechać, ale może to i dobrze. Gmina zatrudni nowego i nie będzie się musiał on – rabin, dostosowywać się do nawyków kantora, który tu czuł się trochę panem na włościach. Musi też pomyśleć co z nabożeństwami zimą. Ponoć przy dużych mrozach w synagodze jest bardzo zimno i miejscowi Żydzi niezbyt chętnie do niej chodzą. Już zdążył zauważyć, że osiadli tu od pokoleń niemieccy Żydzi czują się o wiele ważniejsi od tych, którzy przyjechali do miasta po 1922 roku. Kilka razy dano mu do zrozumienia, że wszyscy nadal pamiętają i wyjątkowo ciepło wspominają rabina Braunschweigera, który gdy wyjechał z Rybnika pracował w Opolu. Nie lubił takich porównań. Zresztą tak samo lekko denerwowały go różne artykuliki w prasie, gdzie zawsze przypominano, iż jest młodszym bratem chorzowskiego rabina. Kochał swego starszego brata i bardzo go cenił, ale wolałby nie być w jego cieniu.

Od 1879 do 1912 r. gmina żydowska w Rybniku nie miała własnego rabina. W latach 1912-1918 rabinat oraz posadę nauczyciela religii pełnił dr David Braunschweiger, który tu ożenił się z rybniczanką Luise Altmann. Po nim nabożeństwa w synagodze odprawiał dr Artur Rosenthal, a następnie dr David Nellhaus. Obydwaj przebywali w mieście stosunkowo krótko. Ten drugi opuścił miasto w październiku 1921 roku. Trunkhardt w swoich „Dziejach Miasta Rybnika” jako następnego rabina wymienia Salo Levina, który na pewno przebywał w Rybniku w momencie pisania kroniki. W rzeczywistości był on jedynie kaznodzieją (Prediger), co wynika z Kwestionariusza gminy wyznaniowej Rybnik, dotyczącego prawdopodobnie roku 1923. W dokumencie czytamy, iż w rybnickiej gminie pełnił również funkcję kantora, nauczyciela oraz rzezaka. Od 1924 roku do momentu zatrudniania dr Zygmunta Kohlberga (początek 1930 r.) w Rybniku nie było rabina, a jedynie kantor.

Jesienią 1930 roku wyjechał kantor Hahn. Wielu bardzo żałowało, że jego przepiękny głos już nigdy nie zabrzmi w synagodze. Ciągle wspominano nabożeństwo, które odprawił 11 listopada 1929 r. z okazji odzyskania niepodległości przez Polskę.
Kolejnym kantorem, a zrazem sąsiadem rabina w kamieniczce przy ul. Grażyńskiego został Jakub Kalmus. Wraz z Kohlbergiem doprowadził m.in. do tego, że w Rybniku otwarto sklep z koszerną żywnością oraz żydowską bibliotekę. W 1932 r. rabin czuł się w mieście już bardzo zadomowiony. Nie dość, że przyjechał tu jego trzeci brat – Leopold z rodziną, to wreszcie mógł przed kimś się wygadać wieczorami. W końcu mógł z kimś przedyskutować to co zamierzał powiedzieć współwyznawcom w synagodze, czy dzieciom na lekcjach religii. Tym kimś była żona Irena. Była wyśmienitym doradcą, gdyż skończyła studia filozoficzne i zawsze potrafiła znaleźć właściwe rozwiązanie, gdy natrafiał na problem, z pozoru, nie do rozwikłania. Jak choćby ten z zamknięciem pierwszego cmentarza żydowskiego. Irena mu podpowiadała jak ma rozmawiać z członkami wspólnoty, by ich przekonać do pomysłów ambitnego rabina.

Siadała na babińcu w synagodze i z zachwytem słuchała charyzmatycznego głosu męża. Gdy zbliżało się święto Pesach w 1933 r. była w zaawansowanej ciąży i radowała się ze zbliżających się narodzin ich pierwszego dziecka. Niestety, w maju urodziła chłopca, który po jednym dniu zmarł. Nie pomogła szybka pomoc brata lekarza. Leopold był przy porodzie w Rybniku i widząc stan zdrowia chłopczyka przewiózł go do szpitala dziecięcego w Katowicach. Mały Salomon zmarł w piątek po południu. Rabin Zygmunt Kohlberg nie był w stanie odprawić nabożeństwa szabatowego w synagodze w tym dniu. Dwa lata później państwo Kohlbergowie doczekali przyjścia na świat córeczki, którą nazwali Rózia Noemi. Prawdopodobnie do lata 1939 r. mieszkali w Rybniku.

Gdy w październiku 1939 r, płonęła rybnicka synagoga niektórzy rybniczanie się cieszyli, niektórzy przechodzili obojętnie, ale byli i tacy, którzy ze wstydem spuszczali wzrok i ze strachem myśleli, co się teraz stanie z żydowskimi sąsiadami. Być może stała tam nieznana osoba, która albo jeszcze przed zniszczeniem synagogi, albo w trakcie jej dewastacji zabrała i ukryła kilka niezwykle cennych przedmiotów z tego miejsca. Czy był to jakiś członek społeczności żydowskiej, czy chrześcijanin dziś nie ustalimy. Z całego wyposażenia tego miejsca spotkań miejscowych Żydów, miejsca studiowania Tory i Talmudu, czy też bożnicy jak nazwali ją Polacy, zachowały się srebrne świeczniki, których fundatorką była Louise Haase, srebrny jad (wskazówka do Tory) oraz tarcza na Torę z napisem donacyjnym w języku niemieckim: „Dar Gustawa i Jenny Henschel”. Świeczniki znajdują się obecnie na wystawie stałej w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich w Gliwicach, a pozostałe dwa przedmioty w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie.

Gdy w okolicach Wielkanocy 1940 r., Niemcy w miejscu po synagodze planowali paradny skwer z fontanną, ostatni rybnicki rabin dr Zygmunt Kohlberg był w jakimś nieustalonym mieście lub wsi na terenie okupowanej Polski. Zygmunt, jego żona Irena oraz ich córeczka zostali zamordowani. Obecnie, na skwerze u zbiegu ulicy Zamkowej i Chrobrego stoi obelisk informujący, że do jesieni 1939 r. stała tam rybnicka synagoga. Burmistrz Weber go pilnuje…

 

Tekst w wersji papierowej ukazał się w kwietniowym wydaniu Gazety Rybnickiej. 

Gdyby ktoś chciał wspomóc moją pracę to zawsze może to zrobić stawiając mi wirtualną kawę 🙂 ➡ Kawa dla Małgosi

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania O rybnickiej synagodze na Pesach i Wielkanoc została wyłączona
1 marca 2023

Kamienica Noaha Leschczinera

Poniższy tekst (w nieco skróconej wersji) ukazał się w marcowym wydaniu Gazety Rybnickiej ➡ Gazeta Rybnicka marzec 2023

Noah miał około 40 lat, gdy zadecydował, że w miejscu małego parterowego domku przy Breitestrasse wybuduje porządną kamienicę. Widział takie w innych miastach Górnego Śląska, do których jeździł w interesach. Żona Anna w ogóle nie wtrącała się do jego pomysłów, ale w duchu go pochwalała. W końcu mieli czwórkę dzieci i należało już myśleć o ich przyszłości. Olga od dawna była w takim wieku, że należało ją wydać za mąż, a chłopcy mieli po kilkanaście lat i powoli zaczynali pomagać ojcu w interesach. Co prawda Heinrich od dziecka marzył by zostać lekarzem i raczej smykałki do handlu nie miał, ale był jeszcze najstarszy Alfred i fruwający w chmurach młody Max, więc choćby dla nich należało pomyśleć o poważnej inwestycji w ekskluzywny dom towarowy. Taki, do którego będą przyjeżdżać z całej okolicy.

Patrząc na swoje potomstwo Anna czuła, że to właśnie jedyna córka będzie tą, która kiedyś zasiądzie w kantorku i będzie rozliczać dostawców. Na razie nie ujawniała mężowi swoich przeczuć i przy rozmowach o budowie potakiwała, gdy w swoich wizjach widział synów za ladą Kaufhausu, który zamierzał zbudować.
Gdy zaczęły się piąć mury rybniczanie z podziwem, niektórzy z lekką zazdrością, a większość z ciekawością przyglądali się temu co powstawało naprzeciw potężnego Świerklańca. Noah wszystkiego doglądał i choć targował się z murarzami, to kompletnie nie oszczędzał na materiałach budowlanych, a już wręcz szastał pieniędzmi, gdy przyszło decydować o wyposażeniu sklepu oraz mieszkań, do których wnet miała się przeprowadzić cała rodzina. W 1903 roku hucznie obchodzono 20. urodziny Alfreda oraz otwarcie ogromnego Kaufhausu Noaha Leschczinera. Na szczycie kamienicy, wtedy na pewno najpiękniejszej w Rybniku, zamontowano chorągiewkę z datą, która już zawsze miała przypominać o tym ważnym wydarzeniu.

Isidor Priester, który krótko przed swoją śmiercią przyjechał do Rybnika z Gogolina, by negocjować warunki ślubu jego syna Salo z Leschczinerową córką Olgą, patrzał z zachwytem na bogate meble, przepiękne miśnieńskie piece z orientalnymi motywami i wszystkie nowinki techniczne, którymi się chwalił Noah. Priester co prawda został uprzedzony, że przyszła synowa nie wniesie w posagu tego sklepu, który zajmował aż dwie kondygnacje, ale i tak wyjechał z Rybnika zadowolony, że jego Salo dostanie za żonę naprawdę majętną pannę.

Gdy najstarsza z Leschczinerowych dzieci – zaradna i obrotna Olga została panią Priesterową, a stało się to w październiku 1904 r., rybniczanki swoje stroje kupowały już tylko w Kaufhausie jej taty. Często zmieniana wystawa kusiła bogactwem wystawianych w ogromnych witrynach strojów, gustowne lampy oświetlały towary nawet wieczorami, a dość często publikowane ogłoszenia w „Der oberschlesische Kurier” informowały o kolejnych dostawach czy obniżkach starych kolekcji.

Noah Leschcziner wiedział, że reklama jest ważna. Jego nazwisko na wielkich szyldach było widoczne z obu stron Breitestrasse. Niemało zapłacił by na pocztówkach z Rybnika widać było jego kamienicę. Widział, że ta inwestycja się opłaci. Nie wiedział, że po około 120 latach nadal ktoś będzie patrzeć z zachwytem na ten luksusowy dom towarowy z początków XX wieku.
Gdy handlujący cygarami Karl Koristka, w 1905 r. otwierał obok swój skład, to aż zacierał ręce licząc na klientelę, która wychodziła z Kaufhausu żydowskiego kupca. Na lichutkiej kamieniczce, którą wręcz przytłaczał budynek Leschczinera polecił zainstalować wielką reklamę „Cigarren-Haus Karl Koristka” a sam, osobiście udał się do sąsiada z wielkim pudlem wyśmienitych cygar, bo zależało mu znajomości z szanowanym kupcem.

Artur Grünberg też wiedział, że sąsiedztwo takiego „domu kupieckiego” jeśli nie kupujących to na pewno przysporzy oglądających jego wystawę. Jego sklepik przykucnął z drugiej strony Leschczinera. Artur był od niedawna w mieście, bo tu się ożenił, ale poznał Noaha, gdyż był on świadkiem na ślubie Grünberga z rybniczanką Elise Münzer.

Noah wieczorami siadał w skórzanym fotelu, palił cygara Koristki i rozmyślał o przeszłości, ale i przyszłości. Cieszył się, że Samuel – jego ojciec, zdążył jeszcze przed śmiercią trochę pomieszkać w tym paradnym miejscu miasta i doczekał narodzin prawnuczki Thei. Gdy szanowany kupiec i radny miejski pewnego dnia wrócił z synagogi oświadczył swojej Annie, że zamierza znowu poważnie zainwestować. W końcu tej kamienicy nie podzielą w żaden sposób między trzech synów. A że Abraham Prager mu napomknął, że jego syn Emil zamierza sprzedać obie kamienice przy Rynku, to Noahowi od razu zaświtała myśl, by złożyć ofertę kupna. Lepiej to trzymać w tajemnicy i dlatego zakazał żonie wspominania komukolwiek o tym pomyśle. Kolejny dom towarowy Leschczinerów będzie w samym centrum miasta – na Ringu. I tam już będzie gospodarzyć syn Alfred. Gdy „Oberschlesische Volksstimme” napisał, że od września 1911 r. ledwo co rozbudowany drugi rybnicki dom towarowy zmienia właściciela w mieście plotkowali wszyscy. Leschczinerowie zmonopolizowali handel damską i męską odzieżą i nikt się nie mógł z nimi równać.

Noah nadal siadał w swoim fotelu, palił cygaro i patrzał przez okno na podjeżdżające pod Świerklaniec dorożki, no i coraz częściej automobile. Alfred był zabezpieczony i sprawnie zarządzał swoim geszeftem, Heinrich zamierzał studiować medycynę w Berlinie, co bardzo cieszyło oboje rodziców, Olga z mężem też już budowali nowy dom i dobrze im się układało i tylko z najmłodszym Maxem co chwilę były jakieś problemy. W połowie stycznia 1914 r. zmarł zasłużony dla miasta Abraham Prager. Na jego pogrzeb przyszły tłumy. Noah na posiedzeniu reprezentantów gminy żydowskiej wygłosił piękną mowę pożegnalną. Gdy ją kończył słowami jak to źle się zaczął ten rok, nie sądził, że już za następnych kilka miesięcy zawali się prawie cały świat.

Gdy w czerwcu 1915 r. przyszedł telegram informujący o śmierci Alfreda na froncie w Belgii, musiał posłać po lekarza do żony. Zresztą synowej, też nie potrafił uspokoić. Ledwo co została mamą i zaraz wdową. Sam się pozornie trzymał, bo ktoś musiał doglądać dwóch interesów i jedynie gdy siadał w kantorku nad rachunkami to ukradkiem ocierał łzy. Tyle nadziei pokładał w Alfredzie. To on miał wszystko przejąć jako pierworodny syn. Na szczęście w ciągu kolejnych lat wojny żaden smutny telegram już nie dotarł do kamienicy przy Breitestrasse.
Za to w 1919 r. świeżo upieczony doktor medycyny Heinrich Leschcziner oświadczył rodzicom, że zakosztował życia w Berlinie i tylko w stolicy może zrobić karierę, więc na Górny Śląsk nie wróci. Poza tym poznał niezwykłą kobietę i zamierza się żenić. Kolejne plany Noaha legły w gruzach. Liczył, że syn otworzy swą praktykę w Rybniku. Na ślub do Berlina rodzina wysłała Maxa. Stary kupiec coraz częściej zastanawiał się co będzie z dwoma Kaufhausami, gdy jemu siły odmówią posłuszeństwa. Nie za bardzo wierzył w najmłodszego syna, którego zainteresowania były dalekie od handlowych. Do tych rodzinnych zmartwień dochodziły myśli o mieście, w którym nie było za bezpiecznie. Niby sprowadzono jakieś obce wojska, które miały pilnować porządku, ale nic nie funkcjonowało jak przed 1914 r., interesy szły jak po grudzie, a jego ulicę prawie wszyscy nazywali po polsku Szeroką. Na dodatek jednego dnia jego ukochany owczarek uciekł. Na szczęście sowita nagroda, którą obiecał w gazecie pomogła i pewien Ślązak po kilku dniach psa przyprowadził.

Był 1920 rok, gdy przybył mu nowy konkurent w interesach. Ludzie mówili, że pochodzi z Wielkopolski i że ma krewnego w Amcie. Agresywnie się reklamował w polskojęzycznej prasie podkreślając swoje chrześcijańskie pochodzenie. „Swój do swego” to było jego główne hasło reklamowe. Jak zwykle siedząc z cygarem w fotelu, Noah przeanalizował wszystkie „za” i „przeciw” i chyba po raz pierwszy spytał o zdanie Annę. Ta od razu przytaknęła. Tak, musimy coś sprzedać. I choć wygodnie jej było w ogromnym mieszkaniu nad sklepem, to zgodziła się, z tym, że może przeniosą się do Olgi na Neuer Ring, a Maxowi Noah będzie pomagać w interesach przy Rynku.
Leschcziner wiedział, że sam z propozycją sprzedaży nie może iść do tego nowego, rzutkiego kupca. Musi poczekać, aż on do niego się zgłosi. Może najpierw mu wydzierżawi sklep, a potem sprzeda, oczywiście gdy dojdą do porozumienia. Rozpuścił wici, że prawdopodobnie wyjedzie z Rybnika po podziale Górnego Śląska, na co się coraz bardziej zanosiło i czekał. Jednego dnia do sklepu wszedł Czesław Beyga wraz ze swoim wspólnikiem Władysławem Wajskim. Noah zaprosił ich do swego biura i zaproponował dobrą kawę od Aronadego oraz cygara od Koristki. Beyga pogłaskał rudobrązowego owczarka, który usiadł spokojnie obok gościa, kładąc głowę na jego kolanach. Leschcziner pomyślał, że skoro jego ukochany pies zaakceptował tego Polaka, to może jest on dobrym człowiekiem. Poza tym Noah, jako stary kupiec szanował tych, którzy są dobrzy i uczciwi w tym fachu. A takim się mu Czesław Beyga wydawał. Od razu też wyczuł, że Wajski jest temu Polakowi potrzebny tylko do tego interesu i prędzej czy później Beyga będzie prowadzić ten dom towarowy sam.
Doszli do wstępnego porozumienia. Wieczorem Anna odetchnęła z ulgą, że mąż wreszcie będzie mógł choć trochę odpocząć. Co prawda żal jej było tego miejsca, z którego mogła obserwować hotelowych gości w Świerklańcu, spacerujących rybniczan, czy idących na mszę katolików. Gdy pakowała ze służącą swe ostatnie kryształy i srebrne puchary spojrzała jeszcze na wielki piec kaflowy z orientalnym pejzażem. Eh, czemu się wtedy Noah uparł na tę Japonię? Może przez ten piec Maxa tak opętało na punkcie tego kraju?

Wkrótce gazeta „Głos Górnego Śląska” poinformowała, że dnia 1 września 1922 r. nastąpi otwarcie „Pierwszej Górnośląskiej Hurtowni Manufaktury Beyga i Wajski” w Rybniku przy ulicy Szerokiej, którą wnet przemianowano na Sobieskiego.

Anna powoli przyzwyczaiła się do tego, że z okien kamienicy, w której zamieszkali u córki i zięcia, nie mogła obserwować gości udających się na bale w Świerklańcu. Mieszkanie urządziła tak jakby była na starym miejscu. Wkrótce mieli znowu zasiąść przy wielkim stole, gdyż zbliżały się urodziny męża. Pucując karafki na alkohol wyjrzała przez okno, jakby kogoś wypatrując. Wnet minie 10 lat od śmierci Alfreda… pomyślała. Nadal nie mogła się pogodzić z tym faktem, że jej pierworodny do Rybnika już nie zawita. Nie przypuszczała, że wnet do miasta dotrze kolejna straszna wiadomość. Tym razem z Berlina. W lutym 1925 r., po krótkiej chorobie, umrze dr Heinrich Leschcziner – jej kolejny syn.

(na zdjęciu w środku siedzą Anna i Noah Leschczinerowie. Nad nimi stoi ich syn Max, a obok Noaha siedzi córka Olga).

Noah Leschcziner do wybuchu wojny pomagał w interesach swemu synowi Maxowi, także zięciowi, a potem córce Oldze i wnukowi Erichowi w kamienicach na Rynku, przy ul. Sobieskiego 2 oraz na Placu Wolności. Jak potoczyły się ich dalsze losy przeczytacie w mojej książce pt. „Piękni i młodzi. Opowieści o rybnickich Żydach”. Nadal do kupienia w rybnickiej księgarni „Orbita” 🙂

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Kamienica Noaha Leschczinera została wyłączona
31 grudnia 2022

„Piękni i młodzi” – książka o rybnickich Żydach

W tym roku podsumowanie będzie dotyczyć tylko jednej sprawy, która dla mnie była najważniejsza i mogę śmiało powiedzieć, że zajęła mi prawie cały 2022 r. To książka „Piękni i młodzi. Opowieści o rybnickich Żydach z szuflady Małgosi”.

 

Od jakiegoś czasu wiedziałam, że muszę ją napisać. Namawiała mnie moja przyjaciółka Olutka, a także różni ludzie czytający „Szufladę”. Zawsze odpowiadałam ze śmiechem, że gdy pójdę na emeryturę to może napiszę. Jak się jest 3-4 lata przed 60-tką to można takie deklaracje w ciemno składać, bo ten okres do emerytury wydaje się być dość odległy. Czas jednak jest nieubłagany i zaiwania bardzo szybko, więc te słowa, rzucane na odczepnego, w końcu musiałam przekuć w czyny.
Ponad rok temu, a dokładnie to 31 października 2021 r. zasiadłam przed laptopem i na szybko wymyśliłam, że napiszę coś a la leksykon rybnickich Żydów. Tak, by każdego, o którym coś wiem upamiętnić. Uznałam, że wszyscy muszą być wymienieni, bo to im się należy. Pełna entuzjazmu zabrałam się do pisania i do 11 listopada powstało dość sporo mini biogramów, które posłałam córce. No i zaraz mnie sprowadziła na ziemię słowami: A kto to przeczyta? Takie nudy?! No i jeszcze parę zdań ostrej krytyki padło, ale wolę ich tu nie przytaczać. Strzeliłam lekkiego focha na pół dnia. Taki miałam genialny pomysł i do dupy??? Nie zamierzałam pisać czegoś podobnego do Szuflady, bo nie chciałam się powtarzać. Przecież to pisanie tego samego! Jak się po tych kilku godzinach „odfoszyłam”, to jeszcze raz to przemyślałam. Może spojrzenie córki jest słuszne?

Magda podpowiedziała by skonsultować się z jej kuzynką Hanią, która raz, że studiowała filologię polską ze specjalizacją edytorstwo, to jeszcze obecnie robi doktorat z literaturoznawstwa. Okej. Tak zrobiłam. Odpowiedź Hani była bardzo dyplomatyczna: Co do pierwszego pomysłu, to zgadzam się z Magdą. W pierwszej kolejności Opowieści z Szuflady. Dzięki temu ewentualny słownik będzie mógł w jakiś sposób się do nich odnosić. To jest jednak mocno specjalistyczna forma, do której trudno zachęcić przeciętnego czytelnika, a fajnie, jakby sięgnęło po niego szersze grono odbiorców.

No i tak se siedziałam przed tymi początkami słownika i myślałam. Skoro dwie młode osoby, ze świeżym spojrzeniem mi mówią, że to ma być takie te moje blogowe bzdurzenie, to może one mają rację. Była mniej więcej połowa listopada 2021 r. Zaczęłam. Będzie o rodach, rodzinach, familiach czyli tylko o ludziach. Żaden naukowy elaborat, a opowieści o tych, którzy tu mieszkali.

Wiedziałam jedynie, że trzeba pisać w Wordzie. Resztę robiłam na czuja. Z poprawnym językiem polskim to raczej nigdy nie byłam zaprzyjaźniona, bo jakoś tak wyszło od czasów licealnych 😉  Uznałam, że dopiero jak wsio napiszę, to zacznę się zastanawiać co dalej. Do Świąt Bożego Narodzenia szło mi w miarę lekko, bo zaczęłam o rodziny Haasów, Katzów z ochronki i Mannabergów. O tych dwóch pierwszych rodach miałam prawie gotowce na Szufladzie. Elegancko sobie liczyłam strony, znaki i radowałam się jaka to jestem szybka. Max, jako jedyny z kociego stada, zawsze wiernie mi towarzyszył. Czasem oblewał wszystko kawą, wielokrotnie pogryzł notatki, wciskał mi się na kolana i uniemożliwiał pisanie, a generalnie to spał, fucząc sobie cichutko.

W międzyczasie ustalałam jakich informacji mi brakuje i po nocach siedziałam w Internetach. I tak, właśnie przy Kohlbergach, jakoś w połowie grudnia, gdy już miałam prawie cały rozdział gotowy, to kompletnie z głupia frant wklikałam w ipeenowską stronę „Straty.pl” nazwisko ostatniego rabina. Od lat bazowałam na informacji z Jad Waszem, że zginął na terenie Ukrainy – w okolicach Kałusza, z którego pochodziła cała rodzina. Nie pamiętam kompletnie po jakiego grzyba wpisałam wtedy jego nazwisko w tej wyszukiwarce. Gdy go zobaczyłam, to jęknęłam. Jebuuuut. Cały rozdział do zmiany. Ostatni rabin rybnicki zginął w Płaszowie. Zresztą jak i ostatni rabin Chorzowa – brat naszego. Całe moje rozumowanie i analizy wzięły w łeb. Na drugi dzień szukanie dojścia do Muzeum KL Plaszow i do jakiegoś historyka, który mnie nie oleje jak zadzwonię. Jak to dobrze mieć kolegów w różnych miejscach. Jasiu, Ty wiesz, że teraz o Tobie piszę. Jasiu zadzwonił do dawnej koleżanki, która zadzwoniła do kolegi i tak dalej. Udało się. Dostałam potwierdzenie z Płaszowa, że nasz rabin tam został zastrzelony no i w 2022 rok weszłam z rozgrzebanymi braćmi Kohlbergami.
Na Nowy Rok posłałam wszystkim potomkom, do których mam kontakt maila z informacją, że zaczęłam pisać oraz z prośbą o możliwość wykorzystania fotografii. Na wszystko mi wyrazili zgodę, bo o słowach poparcia nie muszę wspominać.
W styczniu doszłam do perfekcji w korzystaniu z aplikacji, które tłumaczą np. hebrajskie rękopisy, bądź pliki, których nie da się w żaden sposób ściągnąć, bo tak są idealnie zabezpieczone. Gadałam do siebie pod nosem po niemiecku czytając gazetę Katholische Volkszeitung Trukhardta, oczywiście nie znając tego języka. Błogosławiłam tego niemieckiego redaktora za wszystkie rybnickie plotki, którymi się zajmował w okresie międzywojennym.
Gdy jednego dnia, przez totalnie przypadkowe googlowanie natrafiłam na skany niemieckich gazet żydowskich w jakimś izraelskim archiwum, to pół stycznia 2022 wertowałam Jüdisches Wochenblatt ciesząc się, że mam przedemerytalny urlop, bo bym do pracy chodziła ze ślepiami jak króliki angorskie.
W międzyczasie wysmarowałam wielki elaborat do naszego USC, z którego musiałam zdobyć kilka informacji, a jak wiecie RODO to hasło, którym w takich przypadkach zasłaniają się urzędnicy – w większości bezprawnie. 24 lutego miałam zaplanowaną wizytę w Archiwum w Raciborzu, bo i stamtąd musiałam jeszcze coś wyciągnąć. I pojechałam, i siedziałam tam nad różnymi teczkami, ale w uszach miałam słuchawki, z których nie płynęły dobre wiadomości. Wojna. Robiłam zdjęcia totalnie nie ogarniając na co patrzę i czy to co zamówiłam będzie mi do czegoś potrzebne. „Opowieści z szuflady” odłożyłam na prawie półtora miesiąca. Miałam rozpoczętych Kaiserów. Gdy do nich wróciłam na początku kwietnia, to przeżywałam męki. Siedziałam jak ciul przed laptopem i nie mogłam się zmusić do niczego. Grałam godzinami w mahjonga na „Kurniku” i zastanawiałam się, czy tym kompletnie nie ciepnąć.
Na szczęście nadeszły nieznane mi dotychczas zdjęcia, które wyszukały w angielskich starych albumach dla mnie potomkinie rodziny Aronadów i zaczęłam od detektywistycznej analizy kto na tych fotach. Porównywałam łysiny, twarze, rysy czy kształt rąk. Ustalałam sobie ewentualny czas zrobienia tych fotografii, patrzałam na stroje z epoki, by stwierdzić czy to sprzed I wojny, czy już po. Powoli kończyłam rozdział o Kaiserach, choć tłumaczenie z hebrajskiego ponad 25 stron relacji złożonej przez wiekową Ernę Kaiser zajęło mi sporu czasu i skrzywiło kręgosłup szyjny o parę stopni. Żeby było jasne – nie znam hebrajskiego.

Czułam, że najtrudniejsze przede mną. Wszystkie dotychczasowe rozdziały były w miarę proste pod względem genealogicznym. Nie wiedziałam jak ugryźć sprawę 12 nastolatków, bo miałam pisać rodzinami, ale ci Młodzi mieli być tu najważniejsi. Wiedząc, że choć Aronade to skomplikowana familia, to na pewno prostsza od pogmatwanych Priesterów, zaczęłam więc od tych na „A”. Było ich w pierony. I każdego i każdą musiałam opisać. Przy każdym i każdej jeszcze raz sprawdzałam swoje informacje i pliki, by mi się potem nie okazało, że któreś z nich jest w „Stratach” a ja mam stare dane. Ile ja się naczytałam o Żydach na dalekim sowieckim Wschodzie (tam zaginął Alfred z drugą żoną i jego młodszy syn). Szukałam jakiegokolwiek śladu. Przepadli. Za to wysznupałam na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej ślady rysu charakteru młodego Wernera Aronade, który uwielbiał zagadki logiczne i wysyłał do jednego miesięcznika ich rozwiązania. Ludzie, gdy mój laptop miał otwartych ze 60 stron ze Śląskiej Biblio to rzęził jak umarlak a ja przy nim w oparach dymu papierosowego. Gdy wchodziłam do łóżka, to mi się w głowie plątały daty, imiona, miasta. Śniły mi się same stare dokumenty. Nad ranem budziły mnie osoby, które powinnam jeszcze wspomnieć. 

Już miałam w zasadzie pominąć córkę Alfreda, tylko o niej lekko wspominając, ale se myślę: Nie Małgosiu! Sprawdź. Może, kto wie… Zaś wujek google poszedł w ruch, bo dla mnie wtedy był on bliższy niż mąż. Spędzałam z nim więcej czasu. Jest! Jest Bertha Aronade! Na Twitterze jakiś ktoś z Monachium o niej wspomina. Założyłam Twittera. Prześledziłam gościa i dawaj maila do Monachium. Of course, natürlich, mogę wykorzystać tę fotografię. Very wielkie Danke panie upamiętniający Żydów z Monachium. Patrzę na jej buzię z lat 30-tych i widzę, że to dziewczyna, której tożsamości nie mogłam ustalić na jednym ze zdjęć przesłanych przez potomkinie Aronadów. Jasny peron! To ona! Gdybym miała takie programy, jak mają moi policjanci z amerykańskich seriali kryminalnych jakże by mi było łatwiej.

Kończył się kwiecień, a ja nadal pisałam sobie a muzom. Płoszaj wspinał się na wyżyny cierpliwości przy mnie. Młoda już nie udawała, że mnie słucha, ogród leżał odłogiem, a tata kiwał głową, że niby kuma o czym do niego gadam. Jedynie Miriam Glucksmann w Anglii i Doron z Priesterów w Izraelu cierpliwie odpowiadali na moje maile i cały czas kibicowali. No i koty jeszcze przy mnie trwały, przy okazji robiąc burdel na biurku. W sumie emerytura była taka bardziej teoretyczna, bo nadal jeździłam do pracy, w której szykowaliśmy się do wielkiego otwarcia Kopalni Ignacy.

Już wiedziałam, że wszystkich nie upchnę, bo nie może z tego wyjść jakaś cegła, która będzie za ciężka do trzymania i niestrawna do czytania. Z wielu rodzin muszę zrezygnować. Robiłam na bieżąco selekcję. I wiedziałam, że muszę to pokazać komuś, kto się zna na książkach. Choć niekoniecznie na Żydach. Wśród swoich znajomych miałam tylko jedną taką osobę: Olę Klich. Dziennikarka, redaktorka naczelna Wysokich Obcasów, pisarka – lepszej osoby nie znałam. No dobra se myślę. Weź się w kupę Małgosia i grzecznymi (poprawnie ułożonymi) zdaniami napisz, że piszesz i czy byłaby łaskawa na to spojrzeć. W takich momentach lepiej za długo nie kombinować, tylko napisać i zrobić „send”. Wysmarowałam i „sendnęłam”. Odczytała na Fb. U mnie w środku brzucha drżączka. Oczywiście, że przeczytam. Poślij kilka rozdziałów Dziękuję za zaufanie. No to 1 maja 2022 r. posłałam Oli 6 przykładowych rozdziałów. A w międzyczasie innej Oli-Olutce, przyjaciółce, też posłałam. A przyjaciółka: Pisz, pisz, ja ci to wydam. Oczywiście wtedy traktowałam to jako żart.

Ola dziennikarka stwierdziła: Pisz. Musimy się spotkać i pogadać. Mój mąż może Ci zrobić redakcję. Dobra, se myślę. Nie wiem co to ta redakcja, ale ja mogę się nie znać i muszę się zdać na kogoś kto wie, czym się to je. Ja się znam tylko na rybnickich Żydach. Nie trzeba umieć wszystkiego.
Na imprezie emerytalnej, którą zrobiłam pod swoją hałdą przeżyłam pierwszy wielki WZRUSZ. I to taki z tych, co łzy wyciskają. Moja załoga, mojej ukochanej Kopalni Ignacy cała przyjechała i została pierwszym sponsorem tekstu w Wordzie. Powiedzieli mi przy życzeniach: Tu mosz na jedną kartkę twojej książki. Nie było już odwrotu. 

Na początku maja miałam zabierać się za Priesterów, choć nie wiedziałam jak ich rozpisać, by byli zrozumiali dla czytających i by wszyscy zostali upamiętnieni, gdy okazało się, że mam się spotkać ze swoim przyszłym redaktorem Robertem i Olą (dziennikarką, czyli jego żoną). No to git. Zabrałam ze sobą laptop, notatki, cuda na kiju i pojechałam do Rud. Zostało ustalone, że Robert zrobi „redakcję” jednego rozdziału i ja zadecyduję, czy to mi pasuje.
Jasne. W miarę (podkreślam: w miarę) skumałam na czym polega ta redakcja i z domu posłałam pierwszy rozdział. O moich Haasych. O tych co na spaniu mogę wymienić wszystkie daty czy szczegóły z ich życia. Co ich od kilkunastu lat „obrabiałam”. Cała byłam hepi jak dziecko z dużymi lodami. 6 maja Robert odesłał rozdział. Ja plik otworzyłam… i ujrzałam czerwień poprawek, więc plik zamknęłam i dostałam histerii – tak od razu. No takich ceregieli w moim wykonaniu to Płoszaj jeszcze nie widział. I choć nie należy on do nadmiernie dyplomatycznych, to nagle był mistrzem pocieszania, delikatności i zrozumienia. A że pliki w Wordzie to dla niego taka tajemnica jak dla mnie elektryczność, to nie mógł sprawdzić, co tam jest na czerwono, a ja mu tego nie pokazałam, powtarzając w kółko, że zostałam wykastrowana. Do uspokajania rozdygotanej starszej pani została wezwana Młoda. Nooo, ta to mnie dopiero do szału doprowadziła tym swoim mentorskim tonem edukatorki, która wszystkie rozumy pozjadała. Im bardziej mnie uspokajali, tym bardziej ryczałam. Dowiedziałam się, że musze iść na terapię, że nie mam poczucia swojej wartości, że jak się poddam, to sramto i owamto. Skuliłam się w łóżku w embriona i zalewałam poduchy łzami. Z tyłu głowy miałam, że następnego dnia muszę się przygotować do spaceru dla rybniczan i chyba nie dam rady. Polegnę.
Ale, ale. Ja nie z tych. Gówno tam! Nie polegnę. Spacer przygotowałam. Rybniczan nie mogłam zawieść. Na maila z poprawkami odpisała Młoda, bo ja byłam obrażona na cały świat i okolicę. Na nią i Płoszaja też. Zresztą Młoda starała mi się wytłumaczyć na czym polegają poprawki w Wordzie, gdyż ja dotychczas z czymś takim nie miałam do czynienia. Że to, że widać czerwień, to nie znaczy, że wszystko jest do dupy. Przyznam, że jej argumenty za bardzo do mnie nie trafiały. Na tamten moment czułam, że pierdolę całe pisanie i nie będzie książki. Żadnych afirmacji, bo na mnie takie rzeczy nie działają. Działa jedynie działanie.

Po 4 dniach emocje opadły. Otwarłam „czerwony tekst” z poprawkami. Jeszcze mi się ciśnienie podnosiło, ale już bez płaczu. Przeczytałam uwagi. Tu: ok. Tu mniej ok. Tu się zgadzam. Tu może przedyskutujemy. To: tak, może być. Luft ze mnie schodził. Wróciłam do czynu.
Zaczęłam kończyć Priesterów, bo obiecałam (sobie), że do końca maja napiszę wszystko. Docisnęłam kolanem do nich Leschczinerów i Brauerów, jako spokrewnionych. Choć Leschczinerów nie planowałam, to musiałam dać tam Maxa. Był zbyt intrygujący, bym go miała pominąć. Uzupełniałam to co już napisałam o różne sprawy, które mi się jeszcze wyjaśniały (jak choćby tłumaczenia włoskich listów). Nieznani i znani znajomi mi pomagali w zdobyciu różnych fotografii (np. pomnika zamordowanych Żydów w Amsterdamie, czy grobu pani Katz w Terezinie). Facebook mi się gotował przez cały ten rok.

17 maja posłałam kolejne rozdziały do redakcji. 30 maja wysłałam wszystko. Zaczął się czas poprawiania. Zrozumiałam na czym polega redakcja. Dotarło do mnie, że książka to nie blog. Że fanzolić (jak np. teraz) to se mogę na swojej Szufladzie, a nie na papierze. Okres redagowania i poprawek do poprawek trochę trwał. Kursywy, nazwy niemieckie (kiedy Gleiwitz, kiedy Gliwice), cytaty, przypisy, czcionki, jak opisać zdjęcia, jak pisać cyfry, czy imiona po niemiecku, czy po polsku (skoro żyli i w czasach niemieckich i polskich), jak nazywać ulice (Breitestrasse, czy Szeroka, czy Sobieskiego) itd., itp. Dobrze, że choć ten nasz Rybnik się zawsze tak samo nazywał. Odsyłanie poprawionego do kolejnej korekty, a cały czas kombinowanie, a co jak już to będzie całe poprawione…
Na początku sierpnia napisałam wstęp. Mniej więcej wtedy, dzięki sugestii Janka z księgarni „Orbita”, objawił się wydawca. No bo kogo miałam się spytać co dalej, jak nie najlepszego księgarza na świecie?
Janek od razu spytał: A dlaczego tego nie chcesz wydać u Roberta i Oli? Czyli u tego, który doprowadził mnie do takich łez, hahaha. Robert i Ola wydali swą własną pierwszą książkę o Rudach i zdecydowali, że „why not”. Próbujemy z Żydami rybnickimi. Oni początkujący wydawcy, ja autorka dziewica.
Tekst posłałam do konsultacji merytorycznej, czyli judaistycznej. Od początku wiedziałam, że tylko Sławek Pastuszka mi to sprawdzi tak jak trzeba. Tylko z nim się dogadam, tylko jemu będę mogła powiedzieć: pierdolisz stary i on się nie obrazi. I tylko od niego usłyszę to samo i się nie obrażę.

Ola w międzyczasie znalazła korektorkę i graficzkę (obie niesamowite!) i wszystko nagle przyspieszyło. Młoda została poproszona o napisanie ni to wstępu ni to zajawki. Dała czadu, nie powiem! Ja zaś, tuman bity, sprawdzałam co to znaczy „blurb”, o którym Ola wspomniała. Dr Bogdan Kloch z naszego muzeum sprawdził tekst pod kątem „rybnickim”. Janek księgarz z „Orbity” powiedział, że jak się to ma sprzedać to musi wyjść przed świętami. Łoooo matko! Był 30 września, gdy rozpisałyśmy „dedlajny”. Graficzka na urlopie żegluje na morzach, a ja w planach wyjazd do Łotwy. Są sponsorzy! Olutka przyjaciółka: Ja ci obiecałam! Magda bizneswoman: Dam! I swego chłopa namówię. Tato: A na co mi kasa? Na Twoją książkę. I inni, którym jestem fest wdzięczna. Wszystko się konkretyzowało, choć było w rozsypce, a raczej rozpisce 😉 

Pojechałam z Płoszajem na październikowe wakacje z laptopem i komórką przy uchu. W Wilnie omawiałam z korektorką Beatą odmiany nazwisk i inne sprawy dotyczące poprawności językowej. W Rydze załatwiałam lepszą rozdzielczość niektórych fotografii z Kanady i Szwajcarii. Na plaży w Jurmali, pijąc łotewski kultowy bimber, ustalałam z Olą (dziennikarką) kolor okładki i negocjowałam tytuł książki. To musi wyjść w grudniu!

 

Przystawałam na prawie wszystko. Miałam tylko jeden warunek, z tych nie do podważenia. Pierwsze spotkanie autorskie musi być na Ignacym. Nigdzie indziej. Bo wiedziałam, że jak mi Kasia Buchalik zrobi spotkanie, to ustawi tak poprzeczkę, że ciężko będzie innym doskoczyć do tej wysokości.
Akceptacja szafy graficznej (nie dałam sobie wywalić zdjęć o złej jakości – musiały się znaleźć w książce), ponowne korekty pani Beaty. Udawałam, że zrozumiem dlaczego w jednym zdaniu ma być tyle przecinków, a w innym niekoniecznie. Czytanie po raz n-ty tego wszystkiego. Aga walnęła „Pięknych” w pdfie w 3 dni nanosząc swoje uwagi. Gdyby nie Łysy od Agi, to z Kazimierza Moczarskiego zostałaby Kazimiera 😉  Gdy wszystko poszło do druku, objawiła się pani Dorota z Leszna ze zdjęciami Krakauera. Za późno.
Marudziłam Martynie, graficzce z kopalni przy zaproszeniach i plakatach. Dała dziołcha radę i zniosła moje wymyślanie.

Data spotkania została ustalona na 18 grudnia, choć nie było jeszcze ani jednego egzemplarza książki. Potem był odbiór pierwszych 200 egzemplarzy z Cieszyna moim „deklem od maślanki”, czyli Fiestą. Wcisnęłam, bo nie takie cuda maślanka już przewoziła.

Ustalanie szczegółów spotkania, wysyłanie zaproszeń, załatwianie tłumacza symultanicznego, nadejście mrozów, zasypanie południowej Polski śniegiem, konkretyzowanie słodkości dla gości z Kawiarnią SilesiJa, problemy z przywozem pozostałych 800 książek (co bym zrobiła bez Płoszaja i Młodej oraz busa firmy Pyszny), kolorowanie 150 fotografii, by ludziom pokazać „ożywionych”, opóźniony przylot Dorona Priestera i jego rodziny (przez zimę) z Izraela, zasypany po kokardy parking, potencjalna zimnica na nadszybiu, konkurencja w postaci finału Mundialu (do Bugusia ten fakt dość późno dotarł) i w ciul przeszkód, które ogarnęła Kasia oraz reszta załogi Ignacego i przyjaciele. Salo Brauer popychał moją Kasię do działania.

Gdy na pain killerach (przez bóle krzyża), z pół permanentnym makijażem (total permanentnego jednak moje oczy nie zaakceptowały) zobaczyłam, że zaczyna brakować krzeseł na naszej kopalni, to se duchu powiedziałam: No tak! Oni wszyscy na to zasłużyli. Moi Żydzi na to zasłużyli! Tak to miało być! Przyjechało i przyszło około 140 osób. W tę mroźną zimę! W te śniegi! W trakcie finałowego meczu w Katarze! 140 ludzi na jakimś tam spotkaniu autorskim, w jakimś tam Rybniku! I jeszcze iluś oglądających to online na moim YT, dzięki niezawodnym Materzokom z Natalą. 

„Piękni i młodzi” wydani przez Wydawnictwo Rudy (co ja bym bez nich zrobiła?!?) i dzięki wsparciu wielu sponsorów, mimo że nie wyszli jako leksykon, czy też słownik rybnickich Żydów, to jednak są zbiorem mini biografii ludzi, którzy mieszkali w moim mieście. Zostali opisani na podstawie setek dokumentów, wspomnień, zdjęć, pamiętników, ale i plotek, czy moich domysłów. To było dla nich, dla ich potomków ale i dla rybniczan.

Kończę, bo Płoszaj od dwóch godzin w kuchni przygotowuje bigos i wypada mi mu pomóc. Albo choćby poudawać pomoc. Choć mam na blacie sprawę Silbigerów i przygotowuję się do wizyty kolejnych Uppersilesianerów zaraz na początku stycznia i to mnie akurat w tym momencie rajcuje 😉 a nie jakiś tam Sylwester.

Obyście mieli dobry przyszły rok. Jeszcze raz Wam wszystkim dziękuję. Kończę ten rok z takim wzruszem, że nie da się go opisać, choćby za takie słowa od trzeciej Oli, z którą pracowałam onegdaj, czy od rodziny Priesterów. Rybniczanie (i nie tylko) jesteście fantastyczni! 

A w Izraelu już sobie radzą z czytaniem. No bo od czego są nowoczesne technologie. Mogę być i „Morgone Plosza” – tyż piknie. 

Film ze spotkania nadal jest na YT ➡ 

Książkę można nabyć w księgarni Orbita na rybnickim Rynku lub poprzez jej serwis ➡ Allegro, ale także w halo! Rybnik i Zabytkowej Kopalni Ignacy. 

Zaś moje Szuflady można wspomóc kawą ➡ „Kawa dla Małgosi” 🙂 

See you!

1 września 2022

Przedwojenni kantorzy

W religii żydowskiej kantor (chazan) to wokalista oratoryjny, który zwykle towarzyszy rabinowi w praktykach religijnych i bierze udział w uroczystościach pogrzebowych. Zwyczajowo przewodzi modlitwom w bożnicy. Do jego obowiązków należy: wykonywanie czynności duchownych oraz zaspokajanie religijnych potrzeb wiernych swej gminy przez m.in. odprawianie nabożeństw, wypełnianie posług religijnych, nadawanie imion, udzielanie ślubów, grzebanie zmarłych.

Pod koniec sierpnia 1930 r. z Rybnikiem pożegnał się kantor Gustaw Hahn. Od pierwszego września zamierzano zatrudnić nowego, szukając kandydata poprzez ogłoszenia w prasie.

Odchodzący kantor urodził się w naszym mieście w 1874 r. jako syn miejscowego kupca Jonasa i Dorel z Wielowsi. Jest wielce prawdopodobne, że nie mieszkał w Rybniku przez cały ten czas. Uważam, że jeszcze przed podziałem Górnego Śląska wyjechał stąd, tak jak zresztą większość jego rodziny (rodzice, siostry i chyba brat).

Niewiele wiem o jego życiu. Zakładam, że od czasów rabina Braunschweigera, czyli od końca pierwszej wojny światowej był poza Rybnikiem. Nie miał więc okazji, jeśli moje założenia są słuszne, przyglądać się pracy dwóch kolejnych rabinów-meteorów. Tak sobie ich nazwałam, gdyż trafiali do nas na krótki okres czasu. Dr Rosenthal i dr Nellhaus nie zagrzali tu miejsca i szukali lepszych miejscówek. Przede wszystkim niemieckich.

Ostatnim, który krótko pełnił funkcję urzędnika religijnego po podziale Śląska, choć oficjalnie nie był rabinem, był Salo Lewin. Gdy wyjechał do Olesna w 1924 r., społeczność żydowska na tego, który miał w okresie bezrabinatu przewodzić w kwestiach religijnych, wybrała Gustawa Hahna. Skądś (ale skąd?) go tu skludzono, gdy Lewin zrezygnował. Członkowie gminy chyba go mocno przekonywali, by wrócił do rodzinnego miasta i zapewne argumenty finansowe oraz sentyment do Rybnika sprawiły, że Hahn ostatecznie zamieszkał z żoną w pobliżu synagogi, czyli w budynku gminy izraelickiej przy ówczesnej ulicy Grażyńskiego 5 (kamieniczkę zburzono przy rozbudowie Urzędu Miasta). Wynagrodzenie dla kantora Hahna, i zarazem rzezaka w jednej osobie, co roku było ujmowane w preliminarzu gminy izraelickiej. Gdy tak patrzę na poszczególne lata, to 6.600 zł miał przez cały czas czyli zarząd nie był zbytnio skory do podwyżek.

6 pełnych lat odprawiał nabożeństwa, był nauczycielem, dokonywał uboju zgodnie z zasadami religijnymi, opiekował się żołnierzami żydowskimi, czasem nawet świadkował na ślubach. Właśnie podpis na akcie ślubu nowych rybniczan, Mojżesza z Białej i Blimy z Będzina, to jedyny namacalny ślad skreślony ręką Gustawa. Tych nowych przybywało i gmina powoli się rozrastała.

Jako kantor musiał mieć piękny i silny głos, który zapewne był słyszalny w rozbudowanym magistracie, sąsiadującym przez drogę z synagogą. Hahn dostosował się do polskich warunków i nawet odprawił stosowne nabożeństwa 11 listopada 1929 r. z okazji odzyskania niepodległości przez Polskę. Poinformował o tym listownie naczelnego rabina Wojska Polskiego pułkownika Józef Miesesa.
Nic nie zapowiadało jego rezygnacji. W preliminarzu na 1930 r. jego wynagrodzenie zostało ujęte w pozycji wydatków, a na samym początku roku złożył wraz z żoną życzenia noworoczne swoim przyjaciołom i znajomym.

Jednak już w połowie roku w gminie gruchnęła informacja, że kantor odchodzi. Nawet katolicka prasa uznała to za ważną informację i poinformowała o tym swoich czytelników.

Najobszerniej napisał o Hahnie redaktor Trunkhardt w swoim Katholische Volkszeitung wychwalając go pod niebiosa. Opisał szeroko jego zasługi dla rybnickich Żydów, w szczególności troskę z jaką pochylał się nad biedotą żydowską, nie tylko żydowską oraz umiejętność godzenia wyznawców różnych religii. Katolicki dziennikarz napisał o kantorze: Nie patrzył tutaj na język i religię, ale na biedę. Do biedaków na pewno nie zaliczali się tutejsi Żydzi niemieccy, a raczej przyjezdni domokrążcy z terenów Zagłębia i dawnej Galicji. Jednym z takich uboższych kramarzy był Dawid Rosenberg z ul. Wodzisławskiej, który osobiście za wszystko  podziękował kantorowi poprzez ogłoszenie prasowe. 

Gustaw Hahn miał 56 lat gdy po raz drugi opuszczał Rybnik. Może nie dogadywał się z nowym rabinem Kohlbergiem, który na początku 1930 r. rozpoczął urzędowanie w naszej synagodze. A być może doszedł do wniosku, że jego misja się zakończyła i powinien zostawić wiernych w rękach tego młodego rabina. Ja przychylam się raczej do teorii o braku porozumienia między wykształconym, acz mocno konserwatywnym rabinem z Kałusza, a dojrzałym niemieckim kantorem, chyba o wiele mniej ortodoksyjnym. Gmina kantora i rzezaka potrzebowała, o czym świadczy ogłoszenie w Jüdisches Volksblatt. Znalazła takowego. Wiem o nim jeszcze mniej. Nazywał się Jakub Kalmus i wraz z rabinem Kohlbergiem doprowadził m.in. do tego, że w Rybniku otwarto sklep z koszerną żywnością. Nie wiem skąd pochodził, choć wiem ile miał lat i co się z nim stało w czasie wojny. Dostał się do będzińskiego getta i ślad po nim zaginął. Został zamordowany albo w getcie albo w obozie zagłady. Wojnę na pewno przeżył jego syn Moses, prawdopodobnie urodzony w Rybniku.
Dalszych losów poprzednika Kalmusa, czyli Gustawa Hahna nie znam. Tak więc choć tych informacji na temat przedwojennych rybnickich kantorów mam co kot napłakał, to puszczam je w eter. Liczę na to, że znowu kiedyś znajdzie się ktoś, kto je uzupełni.

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Przedwojenni kantorzy została wyłączona
11 czerwca 2022

Max Richter – krewki budowlaniec i dyrektor browaru

Max szedł za skromną trumną, złożoną na ciągniętym przez dwa czarne konie, karawanie. Nie był na czele konduktu, a wmieszał się w tłum żałobników zaliczających się do znajomych zmarłego. W myślach cały czas analizował co teraz będzie. W zasadzie wiedział, że nagle zmarły bogacz nie sporządził testamentu i cały majątek, który na czas pogrzebu przestał dymić, odziedziczą dalecy krewni nieboszczyka, mieszkający poza Polską. A jak jednak spisał ostatnią wolę? I to wszystko dostanie ona? Na przodzie majaczyła sylwetka młodej kobiety idącej pod pachę z mężem.
Zbliżał się maj i dookoła pachniała zieleń. Gdy kondukt dotarł do cmentarza, Max odczuwał lekki ból w stopach. Jednak to kawał drogi z Zamkowej, a on na tą okazję sprawił sobie nowe buty, które zaczynały go obciskać. Jutro zaraz pójdzie do szewca z reklamacją. Wygarnie mu ile wlezie.
Nowy cmentarz żydowski był ledwo co urządzony i niewiele macew na nim stało. Sam był tym, który przyczynił się do jego powstania, choć przez długi czas był, jak inni, temu przeciwny.

Rabin Kohlberg rozpoczął mowę pogrzebową. Zanosiło się na deszcz i tłum nerwowo przedreptywał, patrząc na nadciągające chmury. Max z ukosa spojrzał na, elegancko ubranego, adwokata, podtrzymującego Bertę. Jeśli browarnik spisał testament, to ten katolik, i w dodatku Polak będzie się teraz szarogęsić i wszystkim zarządzać. Nie może do tego dopuścić! Jutro trzeba zaraz wszystko ustalić. Trumnę spuszczono do wykopanego dołu. Pismaki ze Sztandaru Polskiego też tu przylazły! Niedoczekanie ich. Miał z nimi na pieńku od jakiegoś czasu. Taki majątek nie może przejść w polskie ręce. Max wiedział, że zrobi wszystko, by to w jego rękach znalazł się Herman Müller Brauerei. Tłum odprowadzających ostatniego właściciela rybnickiego browaru – Siegfrieda Müllera, powoli się rozchodził. Wszyscy z parasolami nad głowami starali się jak najszybciej dotrzeć do swoich domów. Jedynie rabin Kohlberg został na cmentarzu dłużej. Podszedł do innego, w miarę świeżego grobu, i po policzkach spłynęły mu łzy. Miałbyś już prawie rok synku – pomyślał. Była niedziela 29 kwietnia 1934 r.

Kilka dni później, w prasie ukazało się ogłoszenie, że mimo nagłego odejścia właściciela, browar działa jak działał.

Max Richter, będzie bohaterem tej opowieści. Nie browarnik, nie rabin Kohlberg, a budowniczy, czy, jak dziś byśmy powiedzieli, właściciel lokalnego przedsiębiorstwa budowlanego, którego ambicje doprowadziły do stanowiska dyrektora rybnickiego browaru, po śmierci ostatniego właściciela. Jest to postać naprawdę tajemnicza. Na podstawie tego co o nim zgromadziłam, mogę powiedzieć, że był apodyktycznym, wybuchowym, niezwykle ambitnym i żądnym władzy człowiekiem. Niewątpliwie majętnym. No i niezwykle skutecznym. Nie był lubiany przez polską władzę oraz prasę. Kapitalista w najgorszej postaci, w dodatku z politycznymi aspiracjami. A przede wszystkim dla większości ówczesnych obywateli miasta – Niemiec, w dodatku Żyd.

Jego prywatne życie jest dla mnie tajemnicą. Nie wiem jak wyglądał, nie wiem, czy miał dzieci, nawet dokładnych losów żony Marii nie mogę ustalić – wiem jedynie, że zginęła w czasie wojny. I choć od lat gromadzę o nim skąpe informacje, to dopiero niedawno ustaliłam, że urodził się w Hohenlohehütte (obecnie Wełnowiec, dzielnica Katowic) w 1882 r. jako syn kupca Jakoba i Rosalie. Gdy szedł w kondukcie, kombinując, czy pasierbica zmarłego – Berta, oraz jej polski mąż, mogą zostać właścicielami majątku po Müllerze, miał 52 lata. Na tamte czasy starszy człowiek, na dzisiejsze – mężczyzna w kwiecie wieku.
Richter mieszkał przy ul. Hallera 26 i tam oficjalnie mieściła się jego firma w latach 30-tych. W Rybniku pojawił się jeszcze przed 1920 r. Jego Baugeschäft miał początkowo adres przy Placu Zamkowym, po jakimś czasie przy Promenadenstrasse (dziś 3 Maja).

Do końca lat 30-tych Polacy mu pamiętali, że w trakcie plebiscytu zajadle bronił niemieckości tych terenów i przy każdej okazji, prasa podkreślała, że jest „niemieckim żydkiem”. Nie należał do tej grupy niemieckich Żydów, którzy zostając w mieście, zaakceptowali warunki podziału Śląska, więc jawnie uczestniczył w zebraniach mniejszości niemieckiej, nie kryjąc się ze swoimi poglądami.

Gdy na początku 1930 r. reprezentanci gminy ponownie wybrali go do zarządu, w polskich władzach, zawrzało. Śląski Urząd Wojewódzki w Katowicach początkowo odmówił zatwierdzenia tego wyboru i zażądał od władz miasta, stosowych wyjaśnień. Richter, który miał dupę pełną ambicji, wybór przyjął, choć oficjalnie zarząd nie był zatwierdzony przez polskie władze administracyjne.

Prawie przez rok urzędnicy zajmowali się budowlańcem, który, jak to napisano: „(…) bierze oficjalnie udział, tak w sprawie obrony mniejszości żydowskiej, jak i niemieckiej (…)”. Starosta Wyglenda informował władze zwierzchnie, że gmina żydowska starała się nakłonić Richtera do rezygnacji, na co ten się nie zgodził. Chodził na zebrania przełożeństwa gminy i wraz z Alfredem Aronade oraz Martinem Kornblumem, decydował o sprawach członków gminy, jak choćby o zatrudnieniu rabina Zygmunta Kohlberga, czy o odwołaniu się od decyzji zamknięcia przez miasto starego cmentarza żydowskiego.

W październiku 1930 r. władze wojewódzkie nadal wątpiły w jego lojalność w stosunku do państwa polskiego. Ostatecznie go zatwierdzono i m.in. Richter był tym, który skonstruował nowy statut gminy. Był też osobą, która doszła do porozumienia z miastem w sprawie urządzenia nowego cmentarza przy ul. Rudzkiej. Tu wyczuwam interes, który Richter sobie równocześnie załatwił, gdyż do tego miejsca należało doprowadzić wodociąg oraz wybudować, choćby prowizoryczny, dom przedpogrzebowy. Że taki powstał, świadczy mapa z czasów wojny, na której widać niewielki budynek na terenie nowego cmentarza żydowskiego (obecnie cmentarz czerwonoarmistów).
Właśnie na ten cmentarz odprowadzał zmarłego Siegfrieda Müllera, ostatniego właściciela browaru rybnickiego. Jak napisała lokalna prasa, zwykle nieprzychylna Żydom, miasto straciło zacnego obywatela, który w przeciwieństwie do Maxa Richtera, obowiązki w stosunku do państwa polskiego, wypełniał wzorowo.

Müller nie miał własnych dzieci, a jedynie pasierbicę z pierwszego małżeństwa, jego zmarłej wcześniej żony (ewangeliczki). Dla Richtera było oczywistym, że masą spadkową nie mogą zarządzać prawni spadkobiercy, których jak wyliczono było 109. Tak, tak, aż tylu. Chyba nikt z nich nie mieszkał w Rybniku. Koniecznym było wyznaczenie kuratora, potem założenie spółki no i zatrudnienie dyrektora tego największego przedsiębiorstwa w Rybniku. Max znał się nie tylko na budowlance, gdyż już pod koniec lat 20-tych zasiadał w Radzie Nadzorczej „Fr. Mikeska, Górnośląski Przemysł Spirytusowy, Spółka Akcyjna w Rybniku”. Zapomniałam dodać, że był też przez jakiś czas miejskim radnym, z ramienia frakcji niemieckiej. Wybrano go kuratorem majątku po Müllerze, krótko potem władze sądowe go wymieniły, ale za jakiś czas znowu, ponownie pełnił tą funkcję.

Po zakończonym postępowaniu spadkowym, które jak się mogę domyślać, było dość skomplikowane i długie, zadecydowano o założeniu spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Pojęcia nie mam kim byli Rudolf i Stefanie Behr, którzy łącznie mieli aż 200 udziałów, czyli najwięcej. Daleki kuzyn zmarłego, Emil Prager, którego imię i nazwisko jeszcze w czasie wojny było używane, gdy mówiono o domu handlowym na Rynku (dziś drogeria Hebe) miał 30 udziałów. A np. jakiś Erwin Danziger tylko jeden, co stanowiło 1/2160 część spadku.

Richter został dyrektorem przedsiębiorstwa, które nadal warzyło rybnickie piwo. Miłym szefem na pewno nie był. Swoją opinię opieram na artykułach publikowanych w Katholische Volkszeitung, którego wydawcą był Artur Trunkhardt – w sumie Niemiec, choć Polak. Antysemicki „Narodowiec” też szkalował Maxa, ale akurat to wydawnictwo nie jest dla mnie miarodajne.

Trunkhardt, dawny powstaniec, się z Richterem nie pitolił. Jechał po nim jak po starej kobyle i co chwilę publikował niusy, w których opisywał skandaliczne zachowanie dyrektora. A to, że w 1936 r. bezprawnie rozwiązał umowę z najemcą baru restauratorem Cichym, którego prawie z dnia na dzień wywalił na bruk, przedtem nie dostarczając mu piwa oraz odcinając prąd. Choć kto wie, może Cichy nie płacił na czas czynszu? Redaktor uważał, że Richter stosuje w browarze metody rodem z budowlanki oraz, że nie znosi Polaków, więc dlatego naruszył umowę najmu. Wnet gazeta donosiła, że dyrektor browaru uderzył w twarz kierowcę, który zbyt późno wrócił z pracy (rozwoził piwo). Pobity był powstańcem śląskim, więc Trunkhardt grzmiał, iż to było powodem skandalicznego zachowania Richtera. W artykule wspomniał, że nerwy dyrektora mogły być spowodowane tym, że wybudowana przez niego w ogrodzie browarniczym restauracja, nie była zbyt chętnie odwiedzana przez gości.
W 1937 r. Max pobił brygadzistę o nazwisku Salamon, któremu nawet groził, że go zastrzeli. Katholische Volkszeitung informowało, że ordynarne wyzwiska rzucane w stronę pracowników to codzienność. W maju 1938 r. Richter odpowiadał przed sądem za znieważenie innego pracownika Antoniego Reclika. Został skazany na miesiąc więzienia (czy odsiedział, to inna kwestia) oraz 200 zł grzywny. 

Za jego dyrektorowania pojawiło się nowe logo zakładu, a klienci prawie w każdym wydaniu lokalnych gazet widzieli reklamy browaru.

We wrześniu 1938 roku, doszło do serii zamachów na żydowskie geszefty, z których jeden dotknął buńczucznego dyrektora, cały czas równocześnie prowadzącego swoją firmę budowlaną. M.in. pod jego dom przy ul. Hallera, podłożono petardy, których wybuch nie spowodował większych strat. 

W tym czasie, inny poszkodowany, Josef Manneberg już planował wyjazd z Polski. Richter, albo o tym nie myślał, bowiem uważał, że Niemcy to jego naród, albo planów nie zdążył zrealizować. Możliwości do opuszczenia Polski miał, gdyż mógł spieniężyć nie tylko swój biznes, ale i sprzedać nieruchomości. M.in. dom przy Hallera oraz kamienicę przy końcu ul. Sobieskiego, której był właścicielem prawdopodobnie od 1931 r.

Gdy wybuchła wojna miał ponad 57 lat. Browar przejęła Rzesza, nadal produkując w nim piwo.

Od dawna widziałam, że przeżył, choć do teraz nie wiem jak. Miał jakieś niewiarygodne szczęście i nie zginął jak inny z ważniejszych pracowników browaru – Franz Klein, długoletni prokurent tego zakładu (nawet za życia ostatniego właściciela). Pochodzący z Gniewu Klein został zamordowany w 1940 r. w Konzentrationslager Mauthausen, a nie był Żydem jak Richter.

Po zakończeniu wojny Max, czy raczej wtedy już Maks, wrócił do Rybnika i zamieszkał w domu Priesterów przy Placu Wolności. Tak, jak inny ocalały, Eryk Priester, złożył w starostwie kwestionariusz dotyczący szkód, jakie poniósł przez lata okupacji. Oprócz strat materialnych, czyli zniszczeń domów, utraty pieniędzy np. z tytułu najmu nieruchomości, zrabowanych antyków (m.in. obrazów Kossaka, kryształów), przedmiotów gospodarstwa domowego (radia, patefon, telefony), 2 samochodów osobowych, motocykla, rowerów, Richter wymienił również straty moralne oraz uszczerbki na zdrowiu. Zginęła mu żona Maria z domu Horn, a sam stracił zęby, które jak napisał zostały mu „wytrzaskane” (dosłownie napisał: „wycgaskane”) i nabawił się problemów żołądkowych. Podkreślił, że był prześladowany z powodów rasowych i politycznych. Druk, który wypełniali po wojnie starający się o odszkodowanie miał kilka stron. Opisując zdarzenie, które spowodowało szkodę napisał: „na skutek działań wojennych, przybyłem w obozie, w więzieniu, obkradzony, domy przez min i pociski uszkodzone itd.” (pisownia oryginalna). Przedwojenny nieprzejednany Niemiec, w rubrykach przynależność państwowa i narodowość we wrześniu 1945 r. wpisał: Polska i Polak. 

Nie wiem w jakim obozie przebywał, ale mam nadzieję, że kiedyś uda mi się to ustalić. Długo nie wiedziałam też, czy udało mu się z Polski wyjechać. W 1947 r. we Francji czekała na niego wiza chilijska, którą załatwiał poprzez JOINT. Nie miał wtedy jeszcze tranzytowej wizy francuskiej. Miał 65 lat i chciał w dalekiej Ameryce Południowej zacząć od nowa, bo w Rybniku nie dość, że pamiętano o jego przedwojennych wybrykach, to na dodatek, jego nieruchomości przejmowała komunistyczna władza. Jeszcze w 1945 r. wystąpił z roszczeniami o majątek browaru, o czym z niesmakiem jesienią donosiła Trybuna Robotnicza pisząc iż „pan ten zwiał ze sporą gotówką gdy wybuchła wojna i nie wiadomo gdzie przebywał w czasie okupacji”.  Hmmm… w obozie. 

Nie wiem czy do Chile dotarł. Wiem, że na statku Queen Mary wypłynął z Southamptoon do Nowego Jorku. Był to początek października 1947 r. Mam na to dokument. Ale nie sprawdzę gdzie zmarł, bo mój ukochany Sławek Pastuszka, bezskutecznie starał się mi znaleźć w świecie jego grób i nie znalazł.
Nieznane pozostają również okoliczności śmierci jego żony Marii z domu Horn, która przed wojną była współwłaścicielką (chyba z siostrą) Rybnickiej Fabryki Mydła przy Sobieskiego.

Może ktoś z czytelników słyszał o krewkim dyrektorze, albo mieszka w domu przez niego zbudowanym i kiedyś uzupełnię ten wpis o dodatkowe informacje… 

Tymczasem słyszę, że nadchodzą upały, więc polecam gasić pragnienie piwem z „Browaru Rybnik„, tak jak robiono to przed wojną przy schronisku Studzienka w podrybnickich Jankowicach.  Ciekawe, czy woźnica na zdjęciu, to ten pobity za spóźnienie? Nie lubię szefów nie szanujących swoich pracowników, więc Maximilian Richter nie zostanie zaliczony do grupy ulubionych przedwojennych rybniczan. 

Jak zwykle korzystałam z zasobów Archiwum Państwowego w Raciborzu oraz Katowicach, ze starych gazet, które można czytać na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Max Richter – krewki budowlaniec i dyrektor browaru została wyłączona
27 grudnia 2021

Stary Rok z Nowym pucharem się trąca

Na koniec Starego Roku będzie dużo staroci. Zresztą tak jak zwykle 😉 Z jaką nadzieją wchodzono w rok 1939? Wierszyk z gazety „7 groszy” jest odpowiedzią:
Stary Rok z Nowym pucharem się trąca,
A ten ma oręż, i tamten jest zbrojny,
Starego chyba nie ma co żałować,
Bo w nim o nie mało nie doszło do wojny.
Czy Nowy będzie pod tym względem lepszy?
Co nam uwarzą dyplomatów kuchnie?…
Myślimy, mówiąc: „Witaj Nowy Roku!” –
„Niechże i w tobie wojna nie wybuchnie!”

A czego życzyli swoim klientom rybniccy Żydzi?
Firma Wohle-Worth prowadzona przez rodzinę Brauer, wchodziła w 1939 r. z dobrym towarem i dostępnymi cenami, radując się prywatnie z powiększenia rodziny, które miało wkrótce nastąpić. Mieszkali i handlowali przy Sobieskiego 11. Max Brauer ze swoją żoną oraz urodzoną w kwietniu 1939 r. maleńką córeczką Ruth, wraz z bratem Lotarem i rodzicami Louisem i Else uciekali wnet przed hitlerowcami na wschód. Wojny nie przeżyli Lotar oraz stary dziadek Louis Brauer.

Eryk Priester prowadzący, wraz ze swoją mamą Olgą, interes po dziadku po kądzieli – Noah Leschczinerze, dał takie ogłoszenie życząc wszystkim swoim przyjaciołom, znajomym i klientom szczęścia w Nowym Roku. Miał sklep przy Sobieskiego 2. Dziś to restauracja „Tu i Teraz” przy Rynku.

Sam, te chwile szczęścia zdołał jeszcze złapać na letnich wakacjach w Krynicy właśnie z matką. Wiosną 1940 r. wywieziono go do getta w Trzebini. Zdołał przetrwać ukrywany przez Polaków, wspomaganych przez nieżydowską pierwszą żonę Eryka. Jego mama Olga niestety została zamordowana. Zresztą tak jak i jedna z sióstr Herta. Dziadek Noah zdążył (jak to brzmi!) umrzeć śmiercią naturalną na początku 1940 r. w Rybniku.

Prosit Neujahr! Od Josefa Kaisera i familii. Mieli sklep tam gdzie dziś możecie kupić gryfne geszynki – też przy Sobieskiego.

Z siedmioosobowej rodziny cudem przeżyły pobyty w gettach i obozach dwie Kaiserówny Erna i Else. Josef, jego żona Flora, trzecia córka Greta, oraz dwaj synowie Hans i Kurt zostali zamordowani w różnych obozach koncentracyjnych.

Firma Aronadych również nie zapomniała o swojej klienteli na przełomie 1938/1939. Tradycja zobowiązywała do opublikowania ogłoszenia z życzeniami. Przed Nowym Rokiem na pewno w ich sklepie – na roku Rynku i Zamkowej (obecnie kawiarnia Lilly) rybniczanie kupowali na potęgę frykasy na zabawy sylwestrowe. 

Współwłaściciel firmy, jak widać ze zdjęcia – miłośnik zwierząt, ➡ Fritz Aronade, został zamordowany 4 września 1939 w Woszczycach. Jego żonę ➡ Hertę z rodu Priesterów oraz córeczkę Werę zadenuncjowali jacyś rybniczanie. Zamordowano je w okolicach 1941 lub 1942 roku. Drugi z współwłaścicieli, ojciec Fritza – Alfred Aronade, zginął prawdopodobnie w Kazachstanie. Losy młodszego brata nie są znane.

By nie kończyć tak bardzo smutno, przedstawię jeszcze ogłoszenie naszego przedwojennego potentata na rynku produktów żelaznych i budowalnych.

Józef Manneberg, bo o nim mowa, życząc szanownym odbiorcom i znajomym wesołego Nowego Roku już miał wszystko w głowie poukładane. Do roli uchodźcy z Polski, jako polski obywatel, choć z niemieckim pochodzeniem, szykował się od prawie dwóch lat, przewidując w swoim analitycznym umyśle co się może wydarzyć. Stary Rok z Nowym pucharem się trąca, A ten ma oręż, i tamten jest zbrojny. Nie wierzył ani armii, ani politykom, ani polskiej propagandzie, a jedynie swojemu rozsądkowi i intuicji. Rodziny starszego syna i córki już wyprawił do Palestyny. Gdy o północy trącał się z żoną i najmłodszym Hansem kieliszkiem szampana, to wiedział, że trzeba będzie przeboleć i to ukochane miasto, i znajomych, i straty finansowe, i ten dorobek, bo życie jest najważniejsze. Życzyli sobie, by się im udało to, co Józef tak skrupulatnie zaplanował. Swoje 65 urodziny, 1 maja 1939 jeszcze obchodził nad, prawie już nie swoimi sklepami, przy Sobieskiego 15. Pełen obaw żegnał wtedy też syna Hansa, który ostatni raz szedł przez Rynek w stronę stacji kolejowej, która była początkiem jego tułaczki/ucieczki. Gdy 22 maja do Rybnika dotarł telegram, że Hanik, bo tak go zwano, dotarł do Tel Awiwu, Józef częściowo odetchnął z ulgą. Wszystkie dzieci były bezpieczne. Od tego momentu działał jak dobrze nasmarowana maszyna i gdzie trzeba było „smarował” kasą, by żaden trybik nie wyskoczył. 6 czerwca odbiór paszportów w Warszawie, 9 czerwca odbiór wiz w Warszawie, powrót do Rybnika przez Kraków, 14 czerwca przekroczenie granicy polsko-rumuńskiej, następnego dnia port w Konstancy i wypływanie do Istambułu, dalej do Aleksandrii, a stamtąd do Hajfy. 20 czerwca brytyjski urzędnik imigracyjny w Tel Awiwie, do paszportów obojga Mannebergów seniorów, wbił pieczątki uprawniające do pobytu w Palestynie przez 3 miesiące. Spełniło się życzenie sylwestrowe składane jeszcze w Rybniku. Na obcej ziemi, która przygarnęła całą rodzinę z Rybnika doczekał wnuków i złotego wesela.

Bądźmy w tym 2022 roku jak Josef mądrzy, rozsądni, przewidujący i kochający swoją rodzinę. Oby nam się udało doczekać złotych, a nawet diamentowych godów. 

(Wszystkie ogłoszenia noworoczne pochodzą z Katholische Volks-Zeitung Arthura Trukhardta z końca 1938 i początku 1939, zdjęcia zaś z archiwów domowych wspomnianych rodzin).

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Stary Rok z Nowym pucharem się trąca została wyłączona
23 listopada 2021

Max Rotter i jego rodzina

Porządkując swoją szufladę z napisem „Manneberg”, czyli wszystkie informacje o tej rodzinie, przyglądnęłam się ponownie telegramom, które z okazji zamążpójścia w 1926 roku otrzymała Rosel Manneberg – córka Josefa, poważanego kupca rybnickiego.

Ten, na który spojrzałam ciut dłużej nadany został przez Maxa Rottera z rodziną. Mało znane w naszym mieście nazwisko. Max też jakoś mi się nie kojarzył z niczym ciekawym. Między Bogiem a prawdą, w ogóle mi się nie kojarzył. Zrobiłam głębokie grzebu grzebu, i… znalazłam akt ślubu Maxa z 1900 roku, który dostałam lata temu od pani dr Ewy Kulik z naszego muzeum. A taki akt to skarbnica informacji. Małżeństwo zawierali: Max, urodzony w Tychach, a zamieszkały w Chemnitz (zagwozdka!), jego wybranka Regina urodzona w Wodzisławiu Śląskim (wtedy Loslau), a przebywająca na stałe w dzisiejszej dzielnicy Smolna, wówczas jeszcze odrębnej wsi za rogatkami miasta. Podpisali się dwaj ważni świadkowie, czyli Leopold Manneberg i Adolf Apt. Teść i zięć. I teraz taka koincydencja 🙂 Panna wychodząca za Rottera pochodziła z rodu Mannebergów i miała na imię Regina. A jedyna córka świadka Leopolda, zarazem żona drugiego świadka Adolfa Apta, też miała na imię Regina i urodziła się jako Manneberg. Obie Reginy Manneberg były więc kuzynkami.

Rok po ślubie małżonkom urodził się pod Rybnikiem pierwszy syn Georg, a w 1905 r. córka Charlotte. Max oficjalnie występował jako Gastwirt oraz Kaufmann w Rybniku-Smolnej. Przynajmniej tak podawano w Rybniker Kreisblatt za rok 1904 i 1905.

Myślę jednak, że już wtedy planował zakup Gasthausu, czy też wręcz hotelu w Mokrem (dziś część Mikołowa) od Wilhelma Czwiklitzera. Gazeta Katolik podała właśnie taką informację, lekko przeinaczając nazwisko Maxa.

Stare pocztówki prezentują bardzo przyzwoity obiekt. Wręcz bym powiedziała: bogaty. Na jego zapleczu ogród z kręgielnią! Zapewne jeden ze stojących przed zajazdem mężczyzn to Max. No i żona z naszej Smolnej i dzieci. Nowy właściciel wiedział jak się zareklamować. Jeszcze przed wybuchem I wojny szukał „dziewczyny do wyszynku”, potem pomocnika handlowego, gdyż oprócz oberży, handlował towarami kolonialnymi, drogeryjnymi i krótkimi towarami żelaznymi.

W czasach, gdy już nie „Smolniok” zarządzał tym geszeftem, pobliski pałac, zachowane do dziś wapienniki oraz wiele hektarów gruntu było w rękach spółki przemysłowej Towarzystwo Górnicze Spadkobierców Georga von Giesche.

Max przez wiele lat prowadził interesy w rozkroku. I w Mokrem i w Rybniku. Na pewno z rybnicką gminą żydowską wiele go łączyło. W naszej synagodze odbyła się uroczystość bar micwy jednego z synów, co skrupulatnie odnotował rabin Nellhaus w 1921 r. Oberżysta z Mokrego widnieje na wykazach płacących podatek w Rybniku i w latach 20-tych i 30-tych. Stąd też niewątpliwie bliska znajomość z Josefem Mannebergiem, z którym był powiązany nie tylko przez żonę. Obydwaj byli reprezentantami gminy. No i handlowali towarami żelaznymi. Zapewne też z tego powodu wysłał powyższy telegram gratulacyjny, który jako ważna pamiątka został zabrany przez Mannebergów, gdy opuszczali Rybnik przed emigracją do Palestyny.

Rotter wymieniany był w Rybniku jako „nie meldowany”, ale jednak odprowadzający tu podatki. Bladego pojęcia nie mam gdzie miał interes w Rybniku, gdyż księga adresowa – bodajże dla 1932 r., wymienia go jedynie z imienia i nazwiska, nie podając niczego więcej. Musiało to być gdzieś na Smolnej, wtedy już dzielnicy miasta.

Składał swój podpis na wielu dokumentach. Był jednym z tych, którzy podatki zatwierdzali.

Gdy zmarł w 1937 r., w naszym niemieckojęzycznym Katholische Volkszeitung ukazało się coś a la klepsydra. Nie wiem gdzie umarł, bo nie mam go w wykazach rybnickich zgonów. Ze słów Trunkhardta można by wywnioskować, że u nas – w Rybniku. Nota bene redaktor bardzo ciepło o nim napisał, zaznaczając, że był lojalnym polskim obywatelem, choć w sumie z urodzenia niemieckim Żydem. Czy do końca prowadził zajazd w Mokrem, to powinni ustalić fachowcy od historii Mikołowa 🙂

Ja tymczasem zajmę się kolejnymi synami Maxa i Reginy, którzy w tym artykuliku zostali wymienieni, jako ci, którzy by studiować dorabiali pracując fizycznie jako murarze. Max był obywatelem polskim, bo pracował w tej części Śląska, która przypadła Polsce, a dwaj jego synowie wybrali inne państwa. Obydwaj urodzili się w Mokrem, rok za rokiem. Starszy Herbert wybrał studia medyczne w Breslau i w tym mieście, aż do wiosny 1939 r., pracował jako lekarz w szpitalu żydowskim. Tam się ożenił w 1936 r. z Käthe Lippmann, córką radcy prawnego. 

Z kolei urodzony w 1908 r. Ernst pod studiach również w Breslau, kontynuował naukę we Wiedniu, a następnie w Paryżu. Po śmierci taty, wszyscy bracia wraz z mamą Reginą opublikowali podziękowania za złożone kondolencje. Zastanawia mnie ten wymieniony, oprócz Wrocławia i Paryża, Rybnik. Żona Maxa musiała u nas nadal mieszkać.

Jej losy, a także najstarszego z młodych Rotterów, lakonicznie opisał w 1955 r. Herbert, który zdołał, na niemieckich paszportach, z żoną wyjechać z Wrocławia do Palestyny. Ze złożonych w Yad Vashem świadectw wynika, iż w momencie wybuchu wojny Regina i syn Georg (mieszkaniec Katowic) przebywali w Iwoniczu Zdroju. Można się domyślać, że nie wrócili na Śląsk, bo się nie dało. Dostali się do Krosna. Herbert orientacyjne podał rok śmierci jako 1943. Jego urodzona w Palestynie (w marcu 1940 r.) córka, żadnej z babć nie poznała. Rodzice Käthe też wojny nie przeżyli. Wtedy, ani Herbert ani jego żona jeszcze tego nie wiedzieli.

Niezwykle intrygujące, zaskakujące i niestety smutne są losy najmłodszego z Rotterów – Ernsta. Gdy na świat przychodziła bratanica, wujek prawnik był w Paryżu. Niewątpliwie, po to by się uratować, zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej (nie był jedynym Żydem z Górnego Śląska, który w ten sposób ocalał). W listopadzie 1942 r. już pomagał Amerykanom. Od wiosny 1943 pracował dla Amerykańskiego Czerwonego Krzyża w Casablance, a kilka miesięcy później został zaciągnięty do pracy przy dowództwie lotnictwa U.S. Po wojnie, po powrocie do Paryża, zaczął pracować dla Trans World Airlines na lotnisku Orly jako szef kontroli ruchu, a następnie jako menadżer odpowiedzialny za „przemysłowe kontakty zagraniczne”.

Urodzony w małym Mokrem Ernst nigdy się nie ożenił. Ponoć był niezwykle lubiany, co chyba potwierdza jego facjata. Taki dobrotliwy wygląd. Koledzy przez lata pamiętali jak przebierał się za świętego Mikołaja z okazji Świąt Bożego Narodzenia dla rodzin pracowników Trans World Airlines France.


A teraz będzie coś dla miłośników latania, czyli na pewno nie dla mnie. Organicznie nie znoszę samolotów, choć masochistycznie oglądam program pt. „Katastrofy lotnicze” 😉 Dlatego też bardzo skrupulatnie prześledziłam losy lotu nr 891.


W piątek, 26 czerwca 1959 roku o godz. 9.15, z Aten wystartował samolot TWA z sześcioma pasażerami. O godz.11.15 wylądował w Rzymie, gdzie nastąpiła przesiadka i lot został wznowiony samolotem Lockheed L-1649A nr N7313C; na pokład przedtem weszło 15 osób, wśród których był i Ernst Rotter. 40 kolejnych pasażerów wsiadło na lotnisku pod Mediolanem. Samolot kierował się na Orly pod Paryżem, skąd wieczorem miał odlecieć do Chicago. Kiedy lot 891 opuścił Mediolan, padał lekki deszcz z niskim zachmurzeniem i pułapem około 2000 stóp, z widocznością około dwóch mil. 

Nad Lombardią grzmiało. Dwanaście minut po starcie załoga poinformowała, że samolot wznosi się na wysokość 10 000 stóp .Ostatni sygnał samolotu został odebrany przez radiolatarnię Saronno o godzinie 16.32. Samolot został uderzony piorunem podczas lotu na wysokości 11 000 stóp nad ziemią, rozpadł się w potężnej eksplozji, stanął w płomieniach i rozbił się na kilka zwęglonych części, rozrzuconych na obszarze pięciu mil.  Wielu świadków widziało, jak samolot spadał w płomieniach. Mieszkańcy maleńkiego włoskiego miasteczka Olgiate Olona i pobliskich wiosek cudem ocaleli. Policja i ratownicy przybyli szybko, ale strażakom udało się ugasić płomienie dopiero około godziny 20.00. Wiadomość o katastrofie odbiła się szerokim echem ze względu na firmę i model samolotu, liczbę ofiar śmiertelnych i ich pochodzenie. Na pokładzie było szesnastu Włochów (wśród nich byli znani biznesmeni i siostra włoskiego noblisty Enrico Fermiego), trzydziestu sześciu Amerykanów, czterech Brytyjczyków, siedmiu Francuzów, trzech Chilijczyków (żona i dzieci chilijskiego konsula w Tokio), jeden Niemiec, jeden Izraelczyk, oraz Egipcjanin.

Ernst z Górnego Śląska był zaliczony do Francuzów. Przybyły na miejsce katastrofy biskup Mediolanu, późniejszy papież Paweł VI, udzielił szczątkom rozgrzeszenia. Następnego dnia rozpoczęło się drobiazgowe badanie zwęglonych zwłok. Wszyscy zginęli na swoich miejscach z zapiętymi pasami – z wyjątkiem małej dziewczynki, którą znaleziono w objęciach jednej z dwóch stewardes. Straszliwy i gwałtowny upadek kadłuba okaleczył ciała ofiar, których szczątki rozrzucone były po całej okolicy, mieszając się z wrakiem samolotu i ziemią. Do liczby 70 ofiar doliczono nienarodzone dziecko jednej z pasażerek.
Po uroczystych pogrzebach w Busto Arsizio we Włoszech, szczątki Ernsta Rottera zostały wysłane do Francji specjalnym lotem TWA 3 lipca 1959, wraz ze szczątkami pozostałych sześciu francuskich ofiar katastrofy lotniczej 26 czerwca 1959.

Ustalono, iż do katastrofy Lockheed L-1649A Starlinera doszło w wyniku eksplozji oparów paliwa zawartego w zbiorniku nr 7, po której natychmiast nastąpiła dalsza eksplozja w zbiorniku nr 6. Uwzględniając sztormowe warunki pogodowe, z częstymi wyładowaniami elektrycznymi, jakie w chwili katastrofy występowały w okolicy, można przypuszczać, że wybuch oparów paliwa zawartego w zbiorniku nr 7 został wywołany, poprzez rury wylotowe, przez zapalenie oparów benzyny wydobywających się z tych rur – przez wyładowania. Aż mnie ciary przeszły na myśl, że musiałabym znowu gdzieś lecieć.

Dr Herbert Rotter stracił kolejną osobę z rodziny 🙁

Każdego roku 26 czerwca w Olgiate Olona przy pomniku, dziesięć flag upamiętnia narodowości siedemdziesięciu istnień i reprezentuje kraje, które zostały mniej lub bardziej bezpośrednio dotknięte katastrofą. Należy zaznaczyć, że dwie dodatkowe flagi, czyli Unii Europejskiej oraz ONZ mają upamiętniać kraje urodzenia ofiar – nie tylko ich obywatelstwo. Chodzi o Grecję, Hiszpanię, Rumunię (tu urodził się Izraelczyk, który zginął w katastrofie), Polskę (to dla naszego Ernsta, choć gdy się rodził Mokre było niemieckie), Rosję, Czechy (Czechosłowację w 1959), Algierię oraz Sudan.

Dr Herbert Rotter, urodzony 18 lutego 1907 r. w Mokrem – wówczas pod Mikołowem, zmarł w wieku 85 lat w Izraelu. Brat Ernst spoczywa gdzieś we Francji. Czy ich zmarły w 1937 r. tata Max został pochowany na nowym cmentarzu żydowskim w Rybniku, na razie nie udało mi się ustalić. Mamę Reginę i trzeciego z braci prawdopodobnie zagazowano w jednym z obozów Zagłady.

Jako miłośniczka piw muszę na koniec pokazać jeszcze to! Ponoć taki trunek warzył Max Rotter w Mokrem, co jakiś czasu temu ujawnili pasjonaci historii Mikołowa. 

Korzystałam z zasobów Centralnej Biblioteki Judaistycznej, gdzie można prześledzić całe życie zawodowe lekarza Herberta Rottera, z Facebooka Miejskiej Placówki Muzealnej w Mikołowie oraz Mikołowskiego Towarzystwa Historycznego, Śląskiej Biblioteki Cyfrowej, Izraelskiego Archiwum Państwowego oraz ze strony upamiętniającej tragedię samolotu Lockheed L-1649A Super Constellation Starliner Jetstream.

➡ https://www.olgiateolona26giugno1959.org/EN/1-home-en.html

PS. Ja też nadal przechowuję telegramy ślubne.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Max Rotter i jego rodzina została wyłączona