1 maja 2023

Amor omnia vincit…

Przyszedł na świat w styczniu ostatniego roku Wielkiej Wojny w domu bogatego kupca, prowadzącego skład żelaza przy ulicy Sobieskiego. Rodzice nie należeli do najmłodszych, siostra i brat byli już kilkunastolatkami, więc od swych narodzin był rozpieszczanym chłopcem. Dzieciństwo spędzał na zabawach na tyłach sklepu, w którym cały Rybnik i okolica kupowała materiały budowlane. W sklepie jego ojca nie dość, że można było nabyć wszystko co potrzebne było przy budowie domu, to jeszcze na bardzo korzystnych warunkach, a niejednokrotnie na nieoprocentowany kredyt. Lubił podglądać jak ekspedienci układają wszystko na półkach, podpatrywał jak tata sprawdza, czy wszędzie są wystawione ceny i zazdrościł starszemu bratu Ernstowi, że ten już może doradzać kupującym. Niejednokrotnie Ana, młoda śląska opiekunka musiała go przywoływać do porządku, gdy plątał się pod nogami klientów, podsłuchując rozmowy w sklepie. Tylko ona była dla niego surowa i wymagająca. Mówiła do niego w swoim języku, dzięki czemu chłopczyk szybko mówił i po niemiecku i po śląsku. Wołała na niego Janik, choć przy urodzeniu dano mu imię Hans. Bardzo go kochała i on tę miłość odwzajemniał, mimo tej szorstkości, z jaką go wychowywała.

Czasem ją pytał z ciekawością jak jest w środku w tym kościele, do którego często chodziła. Obiecywała mu, że go tam kiedyś zabierze. Pewnego dnia, idąc do szkoły przy ul. Cmentarnej zajrzał do środka, ale wolał się do tego nie przyznawać rodzicom, tym bardziej, że mama ostatnio często się kłóciła z jego siostrą Rosą i chodziła wyjątkowo zła. Rosa co chwilę wycierała łzy, a ojciec zamykał się w swoim kantorku na całe wieczory i w zasadzie był nieobecny. Hans próbował podpytywać Anę, ale ta mu tylko odburkiwała, że przez te miłości to jedynie same problemy. Z przypadkowo podsłuchanej rozmowy dorosłych wywnioskował, że Rosa się zakochała w jakimś nauczycielu muzyki. Nawet się z tego ucieszył, bo już sobie wyobrażał, jak będzie się mógł uczyć gry na pianinie. Nie bardzo więc rozumiał dlaczego wzięła ślub z tym mało sympatycznym kupcem, skoro kochała innego.

Ana się tylko raz przez przypadek wygadała, że nauczyciel muzyki nie był Żydem. Musiał opiekunce przysiąc, że jej nie wyda przed „państwem”. Bała się, że Frau Mannebergowa może ją zwolnić za takie plotkowanie przy dziecku. Sama, jako kobieta współczuła córce pracodawców. Niechciana ciąża, galan, który nie chciał się żenić, a potem jeszcze to poronienie. Słyszała co ludzie mówili o tej łostudzie u Mannebergów. Maxa, z którym Herr Manneberg krótko potem ożenił Rosę, Ana jakoś nie polubiła. Czuła, że mały Janik też za nim nie przepadał, ale z dziećmi się o takich sprawach nie rozmawiało.


Gdy chłopak skończył 13 lat odbyła się jego bar micwa. W obecności rabina dr. Zygmunta Kohlberga po raz pierwszy przeczytał w rybnickiej synagodze wybrany fragment Tory. Nie należał do zbyt śmiałych, więc bardzo się denerwował, tym bardziej, że ojcu zależało na tym, by jego młodszy syn dobrze wypadł.

Chodził już wtedy do gimnazjum i czuł się prawie dorosły. Coraz częściej tata stawiał go za ladą w sklepie, gdyż kupiec od zawsze uważał, że tylko ciężką pracą można do czegoś dojść. Hans w końcu dołączył do ekspedientów w sklepie i po zdaniu egzaminu przed komisją Związku Kupców Żelaza i Towarów Żelaznych Górnego Śląska w Katowicach zaczął pracować w składzie żelaza i materiałów budowalnych.

Tata Josef obiecał synowi, że gdy skończy 19 lat to będzie mógł zrobić prawo jazdy. Sam samochodu nie prowadził z uwagi na poważną wadę wzroku, ale auta w rodzinie były. Starszy syn Ernst, jak i zięć Max, od jakiegoś czasu dołączyli do rodzinnego geszeftu, gdyż w pobliskim Gleiwitz, w których dotychczas pracowali, nie było już przyjaznej atmosfery dla Żydów. W 1937 r. Hans Manneberg z dumą odebrał dowód uprawniający go do prowadzenia samochodów. Oficjalnie miał polskie obywatelstwo, jak rodzice, więc jego imię brzmiało Jan, ale nadal w rodzinie nazywano go Hansem, a Ana Janikiem. Gdy pokazał opiekunce dokument, to jak zwykle go skarciła. Nie za prawo jazdy, a za brak uśmiechu na fotografii. Tyn mōj Janik dycki taki smutny. Szykowny z niego karlus. Ciekawe kedy mu wpadnie w ôko jakŏś frela?

Młody Manneberg był raczej introwertykiem i miał niewielu bliskich przyjaciół, z którymi się spotykał. Dziewczyny wodziły za nim smętnym wzrokiem, ale żadna nie była tą właściwą. Śliczna Frieda, z którą wraz z kolegami pojechali do Szczyrku latem 1937 r., wydawała mu się zbyt hałaśliwa. Wszyscy się w niej kochali, a on nie. Nie w głowie mu były miłostki, bo w rodzinie znowu były problemy. Brat Ernst z żoną i siostra Rosa z Maxem zdecydowali, że wyjeżdżają z Polski do Palestyny. Został jedynym młodym mężczyzną z rodziny do pomocy w sklepie ojca. Starzejący się kupiec też powoli planował opuszczenie miejsca, w którym się urodził, gdzie miał kamienice i wyśmienicie prosperujący sklep, gdzie wszyscy go szanowali a na cmentarzu leżeli jego rodzice i krewni.

Latem 1938 r. Ana zauważyła, że jej Janik chodzi jakoś dziwnie wyelegantowany i uśmiechnięty. Chyba mŏ dziouchã – przemknęło jej przez myśl. Uradowała się, że może doczeka jego wesela i choć zdawała sobie sprawę z planów Herr Manneberga to cały czas się modliła, by jednak nie wyjechali. Odkąd ją zatrudnili traktowała ich jak rodzinę. Postanowiła wieczorem pójść do starego kościoła i dać na mszę. Nie powie farorzowi, że to w intencji, by jej żydowscy mocodawcy nie wyjeżdżali z Rybnika, ale pocygani, że w intencji dobrego ślubu. Ponbóczek będzie wiedzieć o co jej chodzi, a farorz nie musi. Gdy wychodziła z zakrystii ujrzała w oddali Janika z dziewczyną. Trzymali się za ręce. Jŏ jã znōm! Ale ôna je katoliczka! Od razu jej się przypomniała afera sprzed lat i niefortunny romans Rosy, z którego wynikły same nieszczęścia.

Tego lata Hans coraz częściej wymykał się z domu na całe wieczory. Jednego dnia poprosił ojca o auto by pojechać w Beskidy. Josef był tak zajęty czytaniem o tym co się dzieje w Rzeszy, że nawet nie zwrócił mu uwagi by jechał ostrożnie. Jedynie mama spytała z kim się wybiera do tego Ustronia, ale Hans coś mruknął pod nosem i zabrał kluczyki. Nie chciał się spóźnić. Helena czekała na niego w ustalonym miejscu i wyglądała uroczo w jasnej sukience z bufkami. W Ustroniu nie musieli się ukrywać ze swoją miłością – tu ich nikt nie znał. W Rybniku by zaraz zaczęli plotkować, że Żyd, syn Josefa Manneberga spotyka się z katoliczką. Kupił swojej Hels, bo taką ją nazywał, góralską ciupagę na pamiątkę. Spodobała jej się.

Gdy wieczorem wrócili do Rybnika, twarz Hansa znowu była smutna. Czuł, że ta miłość nie ma szans. I nie chodziło o to, że on jest Żydem. Wiedział co planuje ojciec. Wiedział też, że jak on coś ustali, to tak będzie. Zmuszą go do wyjazdu. Był w wieku poborowym, więc gdyby doszło do wojny zostałby natychmiast powołany do wojska, a stary Josef Manneberg dobrze pamiętał Wielką Wojnę, w której walczył pod stronie Kajzera. Ale teraz nie ma Kajzera, a za przeciwnika miał być Hitler.

We wrześniu 1938 r. w mieście doszło do podłożenia petard pod sklepy żydowskie, m.in. obrzucono nimi kamienicę przy Sobieskiego 15. Na szczęście petardy wybuchły na przewodach elektrycznych, więc uszkodzone zostały jedynie kable oraz szyby w oknach. To przypieczętowało decyzję o dołączeniu do tych, którzy mieszkali już w Palestynie. Gdy do Josefa i jego żony dotarły wieści, że ich najmłodszy, ukochany syn spotyka się z jakąś katolicką dziewczyną, ojciec wymógł na Hansie przysięgę, że jej nie wtajemniczy w plany rodziny. Zamiar sprzedaży wszystkiego i wyjazdu miał być utrzymany do końca w tajemnicy. Josef bardzo obawiał się, że ktoś mógłby zablokować opuszczenie Polski, a poza tym jako dobry handlowiec wiedział, że nie może pokazać jak bardzo mu zależy na sprzedaży interesu i wszystkich nieruchomości. Musiał uzyskać jak najwyższą cenę, by mieć na wizy, podróż i zagospodarowanie się na obcej ziemi.

 

Dla Hansa to był trudny okres. Coraz bardziej był przywiązany do Hels, której nie mógł powiedzieć skąd znowu smutek w jego ciemnych oczach. Jeszcze jesienią udało im się kilka razy wyjechać w góry.
W styczniu 1939 r. skończył 21 lat. Wszystko niby toczyło się po staremu, ale powoli zbliżał się dzień, który miał być ich dniem ostatnim. Jeszcze spotykali się z przyjaciółmi na piwie pod Müllerowym browarem, ale dla niego były to smutne spotkania. Wszyscy mówili albo o wyjeździe, albo o tym co działo się kilkanaście kilometrów od Rybnika – po niemieckiej stronie.

Gdy 28 kwietnia 1939 r. Hans otrzymał polski paszport, a zarazem zdał dowód osobisty, wszystko zaczęło przyspieszać. Komenda Rejonu Uzupełnień w Pszczynie wystawiła stosowny dokument o złożeniu dowodu. Ponoć oficjalnie Hans wyjeżdżał jedynie na rejs po Morzu Śródziemnym z planowanym odwiedzeniem siostry w Palestynie. Ta wersja była dla Komendy Uzupełnień. Następnego dnia zgłosił w Rybniku zamiar wymeldowania się z domu przy ul. Sobieskiego 15 z dniem 1 maja 1939 r., czyli w dzień urodzin swego ojca.

30 kwietnia 1939 r. to była niedziela. Hans musiał zobaczyć się z Hels. Na pewno jej w końcu powiedział, że wyjeżdża na stałe do Palestyny. Potwierdzają to słowa, które Hels napisała na trzech fotografiach, które zabrał ze sobą z Rybnika. Dwa z nich zrobione zostały 29 czerwca 1938 r. w Ustroniu, bo taki jest napis ołówkiem. Druga data to 30 kwietnia 1939 r. Wtedy chyba widzieli się ostatni raz. „Amor omnia vincit” – napisała dziewczyna na jednym zdjęciu. Na drugim: „Myśl o mnie”. Na trzeciej fotografii skreśliła: „Bądź silny, dzielny i cierpliwy, a dojdziesz do celu”. Może gdyby nie wybuch wojny, to miłość by wszystko zwyciężyła?

Następnego dnia, 1 maja Hans vel Janik był w drodze z Rybnika do Palestyny. Majowych bzów swojej Hels już nie wręczył. Rozpaczały po nim dwie kobiety, które go kochały. Jedną była Helena, drugą śląska opiekunka Ana. Trzecia kobieta – jego mama, która zapewne kochała go o wiele mocniej niż te dwie pierwsze, gorliwie się modliła, by dotarł bezpiecznie do tego obcego kraju. Niecałe dwa miesiące później zobaczyła go ponownie, gdy wraz z mężem dotarła do Tel Awiwu. Młodzieńcza miłość Hansa Manneberga nie przetrwała, gdyż przerwała ją miłość rodzicielska, a potem wojna. To „kupiec żelaza” był tym, który uratował wszystkich których kochał. Dzięki jego pieniądzom, roztropności, zdolności do przewidywania tego co może się stać, upartości, zorganizowaniu i znajomościom wszyscy członkowie rodziny zdołali wyjechać z Europy przed 1 września 1939 r.

Gdy Jehuda (Hans) Mannaberg, ukochany rybniczanki Hels, był już w podeszłym wieku i zachorował na Alzheimera, to często mówił po śląsku i wymieniał imię swej rybnickiej dziewczyny. Amor omnia vincit… miłość wszystkiego jednak nie zwyciężyła, ale chyba myślał o niej, tak jak poprosiła.

P.S. Nie jest mi znane nazwisko Heleny (Hels). Nie znam też personaliów opiekunki Any. Ana (Anna) służyła w domu Mannebergów aż do ich wyjazdu z Rybnika.

Zdjęcia oraz dokumenty dzięki uprzejmości wnuków Josefa Manneberga oraz ze strony:
https://www.manneberg-saga.com/en/

Historię Hansa Manneberga opublikowała w wersji papierowej Gazeta Rybnicka. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Amor omnia vincit… została wyłączona
27 grudnia 2021

Stary Rok z Nowym pucharem się trąca

Na koniec Starego Roku będzie dużo staroci. Zresztą tak jak zwykle 😉 Z jaką nadzieją wchodzono w rok 1939? Wierszyk z gazety „7 groszy” jest odpowiedzią:
Stary Rok z Nowym pucharem się trąca,
A ten ma oręż, i tamten jest zbrojny,
Starego chyba nie ma co żałować,
Bo w nim o nie mało nie doszło do wojny.
Czy Nowy będzie pod tym względem lepszy?
Co nam uwarzą dyplomatów kuchnie?…
Myślimy, mówiąc: „Witaj Nowy Roku!” –
„Niechże i w tobie wojna nie wybuchnie!”

A czego życzyli swoim klientom rybniccy Żydzi?
Firma Wohle-Worth prowadzona przez rodzinę Brauer, wchodziła w 1939 r. z dobrym towarem i dostępnymi cenami, radując się prywatnie z powiększenia rodziny, które miało wkrótce nastąpić. Mieszkali i handlowali przy Sobieskiego 11. Max Brauer ze swoją żoną oraz urodzoną w kwietniu 1939 r. maleńką córeczką Ruth, wraz z bratem Lotarem i rodzicami Louisem i Else uciekali wnet przed hitlerowcami na wschód. Wojny nie przeżyli Lotar oraz stary dziadek Louis Brauer.

Eryk Priester prowadzący, wraz ze swoją mamą Olgą, interes po dziadku po kądzieli – Noah Leschczinerze, dał takie ogłoszenie życząc wszystkim swoim przyjaciołom, znajomym i klientom szczęścia w Nowym Roku. Miał sklep przy Sobieskiego 2. Dziś to restauracja „Tu i Teraz” przy Rynku.

Sam, te chwile szczęścia zdołał jeszcze złapać na letnich wakacjach w Krynicy właśnie z matką. Wiosną 1940 r. wywieziono go do getta w Trzebini. Zdołał przetrwać ukrywany przez Polaków, wspomaganych przez nieżydowską pierwszą żonę Eryka. Jego mama Olga niestety została zamordowana. Zresztą tak jak i jedna z sióstr Herta. Dziadek Noah zdążył (jak to brzmi!) umrzeć śmiercią naturalną na początku 1940 r. w Rybniku.

Prosit Neujahr! Od Josefa Kaisera i familii. Mieli sklep tam gdzie dziś możecie kupić gryfne geszynki – też przy Sobieskiego.

Z siedmioosobowej rodziny cudem przeżyły pobyty w gettach i obozach dwie Kaiserówny Erna i Else. Josef, jego żona Flora, trzecia córka Greta, oraz dwaj synowie Hans i Kurt zostali zamordowani w różnych obozach koncentracyjnych.

Firma Aronadych również nie zapomniała o swojej klienteli na przełomie 1938/1939. Tradycja zobowiązywała do opublikowania ogłoszenia z życzeniami. Przed Nowym Rokiem na pewno w ich sklepie – na roku Rynku i Zamkowej (obecnie kawiarnia Lilly) rybniczanie kupowali na potęgę frykasy na zabawy sylwestrowe. 

Współwłaściciel firmy, jak widać ze zdjęcia – miłośnik zwierząt, ➡ Fritz Aronade, został zamordowany 4 września 1939 w Woszczycach. Jego żonę ➡ Hertę z rodu Priesterów oraz córeczkę Werę zadenuncjowali jacyś rybniczanie. Zamordowano je w okolicach 1941 lub 1942 roku. Drugi z współwłaścicieli, ojciec Fritza – Alfred Aronade, zginął prawdopodobnie w Kazachstanie. Losy młodszego brata nie są znane.

By nie kończyć tak bardzo smutno, przedstawię jeszcze ogłoszenie naszego przedwojennego potentata na rynku produktów żelaznych i budowalnych.

Józef Manneberg, bo o nim mowa, życząc szanownym odbiorcom i znajomym wesołego Nowego Roku już miał wszystko w głowie poukładane. Do roli uchodźcy z Polski, jako polski obywatel, choć z niemieckim pochodzeniem, szykował się od prawie dwóch lat, przewidując w swoim analitycznym umyśle co się może wydarzyć. Stary Rok z Nowym pucharem się trąca, A ten ma oręż, i tamten jest zbrojny. Nie wierzył ani armii, ani politykom, ani polskiej propagandzie, a jedynie swojemu rozsądkowi i intuicji. Rodziny starszego syna i córki już wyprawił do Palestyny. Gdy o północy trącał się z żoną i najmłodszym Hansem kieliszkiem szampana, to wiedział, że trzeba będzie przeboleć i to ukochane miasto, i znajomych, i straty finansowe, i ten dorobek, bo życie jest najważniejsze. Życzyli sobie, by się im udało to, co Józef tak skrupulatnie zaplanował. Swoje 65 urodziny, 1 maja 1939 jeszcze obchodził nad, prawie już nie swoimi sklepami, przy Sobieskiego 15. Pełen obaw żegnał wtedy też syna Hansa, który ostatni raz szedł przez Rynek w stronę stacji kolejowej, która była początkiem jego tułaczki/ucieczki. Gdy 22 maja do Rybnika dotarł telegram, że Hanik, bo tak go zwano, dotarł do Tel Awiwu, Józef częściowo odetchnął z ulgą. Wszystkie dzieci były bezpieczne. Od tego momentu działał jak dobrze nasmarowana maszyna i gdzie trzeba było „smarował” kasą, by żaden trybik nie wyskoczył. 6 czerwca odbiór paszportów w Warszawie, 9 czerwca odbiór wiz w Warszawie, powrót do Rybnika przez Kraków, 14 czerwca przekroczenie granicy polsko-rumuńskiej, następnego dnia port w Konstancy i wypływanie do Istambułu, dalej do Aleksandrii, a stamtąd do Hajfy. 20 czerwca brytyjski urzędnik imigracyjny w Tel Awiwie, do paszportów obojga Mannebergów seniorów, wbił pieczątki uprawniające do pobytu w Palestynie przez 3 miesiące. Spełniło się życzenie sylwestrowe składane jeszcze w Rybniku. Na obcej ziemi, która przygarnęła całą rodzinę z Rybnika doczekał wnuków i złotego wesela.

Bądźmy w tym 2022 roku jak Josef mądrzy, rozsądni, przewidujący i kochający swoją rodzinę. Oby nam się udało doczekać złotych, a nawet diamentowych godów. 

(Wszystkie ogłoszenia noworoczne pochodzą z Katholische Volks-Zeitung Arthura Trukhardta z końca 1938 i początku 1939, zdjęcia zaś z archiwów domowych wspomnianych rodzin).

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Stary Rok z Nowym pucharem się trąca została wyłączona
23 listopada 2021

Max Rotter i jego rodzina

Porządkując swoją szufladę z napisem „Manneberg”, czyli wszystkie informacje o tej rodzinie, przyglądnęłam się ponownie telegramom, które z okazji zamążpójścia w 1926 roku otrzymała Rosel Manneberg – córka Josefa, poważanego kupca rybnickiego.

Ten, na który spojrzałam ciut dłużej nadany został przez Maxa Rottera z rodziną. Mało znane w naszym mieście nazwisko. Max też jakoś mi się nie kojarzył z niczym ciekawym. Między Bogiem a prawdą, w ogóle mi się nie kojarzył. Zrobiłam głębokie grzebu grzebu, i… znalazłam akt ślubu Maxa z 1900 roku, który dostałam lata temu od pani dr Ewy Kulik z naszego muzeum. A taki akt to skarbnica informacji. Małżeństwo zawierali: Max, urodzony w Tychach, a zamieszkały w Chemnitz (zagwozdka!), jego wybranka Regina urodzona w Wodzisławiu Śląskim (wtedy Loslau), a przebywająca na stałe w dzisiejszej dzielnicy Smolna, wówczas jeszcze odrębnej wsi za rogatkami miasta. Podpisali się dwaj ważni świadkowie, czyli Leopold Manneberg i Adolf Apt. Teść i zięć. I teraz taka koincydencja 🙂 Panna wychodząca za Rottera pochodziła z rodu Mannebergów i miała na imię Regina. A jedyna córka świadka Leopolda, zarazem żona drugiego świadka Adolfa Apta, też miała na imię Regina i urodziła się jako Manneberg. Obie Reginy Manneberg były więc kuzynkami.

Rok po ślubie małżonkom urodził się pod Rybnikiem pierwszy syn Georg, a w 1905 r. córka Charlotte. Max oficjalnie występował jako Gastwirt oraz Kaufmann w Rybniku-Smolnej. Przynajmniej tak podawano w Rybniker Kreisblatt za rok 1904 i 1905.

Myślę jednak, że już wtedy planował zakup Gasthausu, czy też wręcz hotelu w Mokrem (dziś część Mikołowa) od Wilhelma Czwiklitzera. Gazeta Katolik podała właśnie taką informację, lekko przeinaczając nazwisko Maxa.

Stare pocztówki prezentują bardzo przyzwoity obiekt. Wręcz bym powiedziała: bogaty. Na jego zapleczu ogród z kręgielnią! Zapewne jeden ze stojących przed zajazdem mężczyzn to Max. No i żona z naszej Smolnej i dzieci. Nowy właściciel wiedział jak się zareklamować. Jeszcze przed wybuchem I wojny szukał „dziewczyny do wyszynku”, potem pomocnika handlowego, gdyż oprócz oberży, handlował towarami kolonialnymi, drogeryjnymi i krótkimi towarami żelaznymi.

W czasach, gdy już nie „Smolniok” zarządzał tym geszeftem, pobliski pałac, zachowane do dziś wapienniki oraz wiele hektarów gruntu było w rękach spółki przemysłowej Towarzystwo Górnicze Spadkobierców Georga von Giesche.

Max przez wiele lat prowadził interesy w rozkroku. I w Mokrem i w Rybniku. Na pewno z rybnicką gminą żydowską wiele go łączyło. W naszej synagodze odbyła się uroczystość bar micwy jednego z synów, co skrupulatnie odnotował rabin Nellhaus w 1921 r. Oberżysta z Mokrego widnieje na wykazach płacących podatek w Rybniku i w latach 20-tych i 30-tych. Stąd też niewątpliwie bliska znajomość z Josefem Mannebergiem, z którym był powiązany nie tylko przez żonę. Obydwaj byli reprezentantami gminy. No i handlowali towarami żelaznymi. Zapewne też z tego powodu wysłał powyższy telegram gratulacyjny, który jako ważna pamiątka został zabrany przez Mannebergów, gdy opuszczali Rybnik przed emigracją do Palestyny.

Rotter wymieniany był w Rybniku jako „nie meldowany”, ale jednak odprowadzający tu podatki. Bladego pojęcia nie mam gdzie miał interes w Rybniku, gdyż księga adresowa – bodajże dla 1932 r., wymienia go jedynie z imienia i nazwiska, nie podając niczego więcej. Musiało to być gdzieś na Smolnej, wtedy już dzielnicy miasta.

Składał swój podpis na wielu dokumentach. Był jednym z tych, którzy podatki zatwierdzali.

Gdy zmarł w 1937 r., w naszym niemieckojęzycznym Katholische Volkszeitung ukazało się coś a la klepsydra. Nie wiem gdzie umarł, bo nie mam go w wykazach rybnickich zgonów. Ze słów Trunkhardta można by wywnioskować, że u nas – w Rybniku. Nota bene redaktor bardzo ciepło o nim napisał, zaznaczając, że był lojalnym polskim obywatelem, choć w sumie z urodzenia niemieckim Żydem. Czy do końca prowadził zajazd w Mokrem, to powinni ustalić fachowcy od historii Mikołowa 🙂

Ja tymczasem zajmę się kolejnymi synami Maxa i Reginy, którzy w tym artykuliku zostali wymienieni, jako ci, którzy by studiować dorabiali pracując fizycznie jako murarze. Max był obywatelem polskim, bo pracował w tej części Śląska, która przypadła Polsce, a dwaj jego synowie wybrali inne państwa. Obydwaj urodzili się w Mokrem, rok za rokiem. Starszy Herbert wybrał studia medyczne w Breslau i w tym mieście, aż do wiosny 1939 r., pracował jako lekarz w szpitalu żydowskim. Tam się ożenił w 1936 r. z Käthe Lippmann, córką radcy prawnego. 

Z kolei urodzony w 1908 r. Ernst pod studiach również w Breslau, kontynuował naukę we Wiedniu, a następnie w Paryżu. Po śmierci taty, wszyscy bracia wraz z mamą Reginą opublikowali podziękowania za złożone kondolencje. Zastanawia mnie ten wymieniony, oprócz Wrocławia i Paryża, Rybnik. Żona Maxa musiała u nas nadal mieszkać.

Jej losy, a także najstarszego z młodych Rotterów, lakonicznie opisał w 1955 r. Herbert, który zdołał, na niemieckich paszportach, z żoną wyjechać z Wrocławia do Palestyny. Ze złożonych w Yad Vashem świadectw wynika, iż w momencie wybuchu wojny Regina i syn Georg (mieszkaniec Katowic) przebywali w Iwoniczu Zdroju. Można się domyślać, że nie wrócili na Śląsk, bo się nie dało. Dostali się do Krosna. Herbert orientacyjne podał rok śmierci jako 1943. Jego urodzona w Palestynie (w marcu 1940 r.) córka, żadnej z babć nie poznała. Rodzice Käthe też wojny nie przeżyli. Wtedy, ani Herbert ani jego żona jeszcze tego nie wiedzieli.

Niezwykle intrygujące, zaskakujące i niestety smutne są losy najmłodszego z Rotterów – Ernsta. Gdy na świat przychodziła bratanica, wujek prawnik był w Paryżu. Niewątpliwie, po to by się uratować, zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej (nie był jedynym Żydem z Górnego Śląska, który w ten sposób ocalał). W listopadzie 1942 r. już pomagał Amerykanom. Od wiosny 1943 pracował dla Amerykańskiego Czerwonego Krzyża w Casablance, a kilka miesięcy później został zaciągnięty do pracy przy dowództwie lotnictwa U.S. Po wojnie, po powrocie do Paryża, zaczął pracować dla Trans World Airlines na lotnisku Orly jako szef kontroli ruchu, a następnie jako menadżer odpowiedzialny za „przemysłowe kontakty zagraniczne”.

Urodzony w małym Mokrem Ernst nigdy się nie ożenił. Ponoć był niezwykle lubiany, co chyba potwierdza jego facjata. Taki dobrotliwy wygląd. Koledzy przez lata pamiętali jak przebierał się za świętego Mikołaja z okazji Świąt Bożego Narodzenia dla rodzin pracowników Trans World Airlines France.


A teraz będzie coś dla miłośników latania, czyli na pewno nie dla mnie. Organicznie nie znoszę samolotów, choć masochistycznie oglądam program pt. „Katastrofy lotnicze” 😉 Dlatego też bardzo skrupulatnie prześledziłam losy lotu nr 891.


W piątek, 26 czerwca 1959 roku o godz. 9.15, z Aten wystartował samolot TWA z sześcioma pasażerami. O godz.11.15 wylądował w Rzymie, gdzie nastąpiła przesiadka i lot został wznowiony samolotem Lockheed L-1649A nr N7313C; na pokład przedtem weszło 15 osób, wśród których był i Ernst Rotter. 40 kolejnych pasażerów wsiadło na lotnisku pod Mediolanem. Samolot kierował się na Orly pod Paryżem, skąd wieczorem miał odlecieć do Chicago. Kiedy lot 891 opuścił Mediolan, padał lekki deszcz z niskim zachmurzeniem i pułapem około 2000 stóp, z widocznością około dwóch mil. 

Nad Lombardią grzmiało. Dwanaście minut po starcie załoga poinformowała, że samolot wznosi się na wysokość 10 000 stóp .Ostatni sygnał samolotu został odebrany przez radiolatarnię Saronno o godzinie 16.32. Samolot został uderzony piorunem podczas lotu na wysokości 11 000 stóp nad ziemią, rozpadł się w potężnej eksplozji, stanął w płomieniach i rozbił się na kilka zwęglonych części, rozrzuconych na obszarze pięciu mil.  Wielu świadków widziało, jak samolot spadał w płomieniach. Mieszkańcy maleńkiego włoskiego miasteczka Olgiate Olona i pobliskich wiosek cudem ocaleli. Policja i ratownicy przybyli szybko, ale strażakom udało się ugasić płomienie dopiero około godziny 20.00. Wiadomość o katastrofie odbiła się szerokim echem ze względu na firmę i model samolotu, liczbę ofiar śmiertelnych i ich pochodzenie. Na pokładzie było szesnastu Włochów (wśród nich byli znani biznesmeni i siostra włoskiego noblisty Enrico Fermiego), trzydziestu sześciu Amerykanów, czterech Brytyjczyków, siedmiu Francuzów, trzech Chilijczyków (żona i dzieci chilijskiego konsula w Tokio), jeden Niemiec, jeden Izraelczyk, oraz Egipcjanin.

Ernst z Górnego Śląska był zaliczony do Francuzów. Przybyły na miejsce katastrofy biskup Mediolanu, późniejszy papież Paweł VI, udzielił szczątkom rozgrzeszenia. Następnego dnia rozpoczęło się drobiazgowe badanie zwęglonych zwłok. Wszyscy zginęli na swoich miejscach z zapiętymi pasami – z wyjątkiem małej dziewczynki, którą znaleziono w objęciach jednej z dwóch stewardes. Straszliwy i gwałtowny upadek kadłuba okaleczył ciała ofiar, których szczątki rozrzucone były po całej okolicy, mieszając się z wrakiem samolotu i ziemią. Do liczby 70 ofiar doliczono nienarodzone dziecko jednej z pasażerek.
Po uroczystych pogrzebach w Busto Arsizio we Włoszech, szczątki Ernsta Rottera zostały wysłane do Francji specjalnym lotem TWA 3 lipca 1959, wraz ze szczątkami pozostałych sześciu francuskich ofiar katastrofy lotniczej 26 czerwca 1959.

Ustalono, iż do katastrofy Lockheed L-1649A Starlinera doszło w wyniku eksplozji oparów paliwa zawartego w zbiorniku nr 7, po której natychmiast nastąpiła dalsza eksplozja w zbiorniku nr 6. Uwzględniając sztormowe warunki pogodowe, z częstymi wyładowaniami elektrycznymi, jakie w chwili katastrofy występowały w okolicy, można przypuszczać, że wybuch oparów paliwa zawartego w zbiorniku nr 7 został wywołany, poprzez rury wylotowe, przez zapalenie oparów benzyny wydobywających się z tych rur – przez wyładowania. Aż mnie ciary przeszły na myśl, że musiałabym znowu gdzieś lecieć.

Dr Herbert Rotter stracił kolejną osobę z rodziny 🙁

Każdego roku 26 czerwca w Olgiate Olona przy pomniku, dziesięć flag upamiętnia narodowości siedemdziesięciu istnień i reprezentuje kraje, które zostały mniej lub bardziej bezpośrednio dotknięte katastrofą. Należy zaznaczyć, że dwie dodatkowe flagi, czyli Unii Europejskiej oraz ONZ mają upamiętniać kraje urodzenia ofiar – nie tylko ich obywatelstwo. Chodzi o Grecję, Hiszpanię, Rumunię (tu urodził się Izraelczyk, który zginął w katastrofie), Polskę (to dla naszego Ernsta, choć gdy się rodził Mokre było niemieckie), Rosję, Czechy (Czechosłowację w 1959), Algierię oraz Sudan.

Dr Herbert Rotter, urodzony 18 lutego 1907 r. w Mokrem – wówczas pod Mikołowem, zmarł w wieku 85 lat w Izraelu. Brat Ernst spoczywa gdzieś we Francji. Czy ich zmarły w 1937 r. tata Max został pochowany na nowym cmentarzu żydowskim w Rybniku, na razie nie udało mi się ustalić. Mamę Reginę i trzeciego z braci prawdopodobnie zagazowano w jednym z obozów Zagłady.

Jako miłośniczka piw muszę na koniec pokazać jeszcze to! Ponoć taki trunek warzył Max Rotter w Mokrem, co jakiś czasu temu ujawnili pasjonaci historii Mikołowa. 

Korzystałam z zasobów Centralnej Biblioteki Judaistycznej, gdzie można prześledzić całe życie zawodowe lekarza Herberta Rottera, z Facebooka Miejskiej Placówki Muzealnej w Mikołowie oraz Mikołowskiego Towarzystwa Historycznego, Śląskiej Biblioteki Cyfrowej, Izraelskiego Archiwum Państwowego oraz ze strony upamiętniającej tragedię samolotu Lockheed L-1649A Super Constellation Starliner Jetstream.

➡ https://www.olgiateolona26giugno1959.org/EN/1-home-en.html

PS. Ja też nadal przechowuję telegramy ślubne.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Max Rotter i jego rodzina została wyłączona
2 lutego 2019

Izrael – countdown

Zaczynam odliczanie. Za dwa tygodnie już tam będę. Wyszłam sobie na balkon i spojrzałam na ciemną hałdę, której jeszcze nie zasłania bezlistna, na razie, brzoza na wujkowym ogrodzie. Kocham ten widok o każdej porze roku, dniem i nocą. Za hałdą migocze radlińska koksownia i jej kominy. Po szosie na hałdzie, od czasu do czasu, przejeżdża auto. Cichy, ciągle zimowy, choć dziś prawie wiosenny, wieczór. Nad domem sąsiadów migocze jakaś planeta (chyba). Moja znajomość astronomii ogranicza się do rozpoznawania słońca, księżyca, czasem Marsa  😉 I przy tym patrzeniu na wieczorną okolicę usłyszałam to złowrogie buczenie na górze. Samolot! Zawsze latają nad moim niebem, a ja truchleję, by nie spadły. Ujrzałam światełko między chmurami. Od lewej do prawej leciał, czyli wylatywał z terenu Polski. Już się scykałam na myśl o tym, co będzie za dwa tygodnie. Muszę ze sobą do tej maszyny zabrać najstraszniejszą ze strasznych książkę o Holokauście, by się skupić na czymś, co było o miliony razy straszniejsze od latania stalowymi potworami. 

Pierwszy meeting przedwyjazdowy odbył się w KATO. Zespół wyjazdowy jest nieliczny, ale jak to mówią, śliczny  😆 co widać na poniższym zdjęciu. Na focie tylko mała część kilkunastoosobowej grupy, z której znam w sumie jedynie trzy osoby. RODO kazało mi zaserduszkować buźki  :mrgreen: Niestety nie znam się na innych sposobach zamazywania facjat, więc został prosty Paint. Swojego pychola nie zamazuję, bo i tak jest publiczny.

Chyba będę jedynym agnostykiem na tym tripie. W dodatku ostro przeklinającym i posiadającym różne inksze złe nawyki  :mrgreen: No trudno. Bez diabełków świat byłby nudny. Father Tomasz, który będzie mieć nad grupą pieczę duchową, na pierwszy look wydaje się być normalnym gościem. O drugim człowieku w czarnym stroju, który był na spotkaniu powiem: „zakluk, zakluk”. Czyli zakluczyłam sobie buzię i no comment. Ten nie leci. Ufff.

Dostosuję się, nie ma problema, choć ponownie ochrzcić się nie dam, ani żadnych ślubów nie będę odnawiać. Parafrazując jednego Burbona, męża inteligentnej Margot (ehh, te historyczne Małgosie to były niezłe szelmy i gałganki) powiem, że Israël vaut bien une masse. Dla takiego widoku, jaki miała Młoda można być i na paru mszach. 

Na razie, to ciepię na walizę co mi się tam przypomni. A że szajspapiór u mnie najważniejszy to już wiecie od dawna. Tym razem szarpnęłam się na izraelskie barwy narodowe i będzie white and blue. I antysraczkowe leki, bo zespół jelita drażliwego atakuje.

Waliza też dorobiła się dodatkowej patriotycznej naklejki. Też jest white and blue. Rybnik rulez  :mrgreen: A jak! W żydowskim kraju hanyskiego „Jeżech z Rybnika” nikt nie odczyta, więc trza się otagować tak bardziej geograficznie poprawnie. No i barwy właściwe. Polskiej przylepki lepiej nie dawać, bo nie ma się czym chwalić w ostatnich czasach. 

Spotkanie z moimi potomkami, czyli Ruth i Elim Mannebergami ustalone i już na samą myśl mi się chce płakać z radości. Obraz dla nich, zamówiony u wybitnego lokalnego akwarelisty, się maluje. Jeszcze mnie bombarduje mailami o spotkanie w Jerusalem, jeden inny znajomy z Hameryki, który akurat wtedy będzie ostatni dzień w świętym mieście. Ale mu nie napiszę: Sid, przyjdź do kościoła  :mrgreen: Pożyjemy, zobaczymy. Może uda się pod Ścianą, albo przy symbolicznym grobie Dawida, ewentualnie autentycznym grobie Schindlera. Innym znajomym Żydom nawet nie piszę, że lecę, bo bym musiała tam spędzić miesiąc.

Tymczasem pyrsk ludkowie. Zabieram się za analizę świeżutkich jak bułki z chwałowickiej piekarni, choć w sumie czerstwych, aktów, sfotografowanych 3 dni temu przez Młodą w raciborskim archiwum. Dobrze mieć następcę. Żydowskie zgony, śluby… miód i maliny. Do zaś  😉 

Fot. nr 1 by Damian, fot. nr 2 by Krzysztof, reszta by Małgosia co zaraz rzuca się w oczy.

30 grudnia 2018

Dreams come true no.2

Idzie nowy!!! Oby był tak rewelacyjny jak ten, który powoluśku dobiega końca. Za oknem se pada deszczyk spłukując śląskie syfy i brudy, a ja z rozrzewnieniem myślę o tych 364 dniach, które za nami. To był bardzo dobry czas.

Marzenia się spełniły 😀 W mijającym roku wreszcie rybniccy Żydzi znaleźli właściwe upamiętnienie. To, jak ich pokazano i przedstawiono na wystawie stałej w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich w Gliwicach przeszło moje najśmielsze oczekiwania. 13 grudnia, czyli dzień otwarcia wystawy był jednym z ważniejszych, o ile nie najważniejszy dla mnie w 2018 roku. Warszawska konfa była taka bardziej osobista, taka moja, a wystawa jest o nich i dla nich. Dla tych wszystkich, o których przez lata nie pamiętano, których pomijano w historii Rybnika i Śląska, których deprecjonowano i niejednokrotnie po wojnie szkalowano. W moim mieście miejsce dla rybnickich Żydów się nie znalazło, ale Gliwice przyjęło ich godnie i tak samo upamiętniło. Na wystawie znalazła się nasza synagoga, cmentarz żydowski, 3 nasi rabini (Fraenkel, Braunschweiger i Rosenthal), historia ochronki, dwa rody przedsiębiorców (Haase i Müller), tragedia Rudolfa Haase, o której pisałam jakiś czas temu:  ➡ „Haase epopeja – śmierć Rudolfa cz.7). 

Pokazano przepiękne świeczniki z naszej synagogi fundowane przez Louise Haase – żonę Ferdynanda. Na multimedialnym ekranie zwiedzający zobaczą fotografie rodziny Manneberg – no cud, miód i malina! 

W części dotyczącej Zagłady można zobaczyć zdjęcia Marysi i Jasia Radoszyckich, o których pisałam w poście  ➡ „Nie nasi, a nasi”, a także fotografię Charlotty Rosenberg. Lotka, bo tak ją nazwałam, też ma u mnie swoją szufladkę pamięci  ➡ „Po tej Lotce zostało tylko zdjęcie”. Dziś, rybniczanie – Charlotta, jak i Jaś z Marysią są upamiętnieni w Gliwicach.

Marzenie o upamiętnieniu moich Żydów się spełniło. Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy się do tego przyczynili, czyli Gliwicom, jako miastu, całemu Domowi Pamięci Żydów Górnośląskich, kuratorce wystawy pani Bożenie Kubit, projektantom wystawy, konsultantom, sponsorom oraz moim potomkom, którzy wyrazili zgody na publikację ich rodzinnych zdjęć. 

Spełnia się też kolejne marzenie, bowiem moja Dusia, moja  ➡ „Ja siama” właśnie w tym cudownym gliwickim Domu, gdzie są moi Żydzi, zaczyna pracę. Będzie łączyć rodzime muzeum z muzeum zza miedzy, czy też dawnej granicy. Jak zwykle w takich momentach wali mi w dekiel, a rzić rośnie od chwolby  :mrgreen: 

A w nowy rok wchodzę z drżeniem każdego kawałka mojego ciała i rozumu i duszy… Next dream will come true! I to taki dream z tych na samych wierchu dreamów  😆 Taka Czomolungma marzeń. I znowu tym świętym Mikołajem spełniającym marzenia jest friend Olutka.

Choć, jak może niektórzy wiedzą ja nie latam, bo się tego panicznie boję, to jednak, jak to śpiewał R.Kelly: „I belive I can fly”. 

 

There are miracles in life I must achieve, But first I know it starts inside of me, ho oh. No tak, są cuda w życiu, do których muszę dążyć i które muszę osiągnąć. I tym cudem, który ma się w lutym wydarzyć jest Izrael! Yes! Yes! Yes! – jak to kiedyś wykrzyczał jeden klasyk (tfu, tfu – polityk). Lecę, by zobaczyć to, co widziała już w tym roku moja Dusia. Wiszą i powiewają mi groty, bazyliki, kościoły, Jordany czy Kany Galilejskie. Jadę zobaczyć Jerozolimę z jej Ścianą Płaczu i grób jednego Oskara, od którego się u mnie wszystko, ponad 20 lat temu, zaczęło. 

Jeszcze nie wiem jak się wymknę wycieczce i pobiegnę na grób Schindlera, ale coś wykombinuję. Jeszcze też nie wiem, jak przeżyję lot, ale może trzy tablety relanium mi pomogą  :mrgreen: Byleby nas nie zestrzelili nad morzem, bo chcę mieć grób. I belive I can fly, bo muszę zobaczyć Morze Martwe. 

I believe I can touch the sky, bo muszę zobaczyć się z moimi Mannebergami, których ponad 4 lata temu tak żegnałam w Rybniku łykając łzy.

Na razie rozwinęłam wielką mapę małego kraju na podłodze i wiem, że if I can see it, then I can do it

Betlejem, Jerozolima, Yad Vashem, Mur Zachodni, w który muszę włożyć karteczkę, Stara Jaffa, Tel Aviv, pustynia Negew, Masada, Jerycho, Nazaret, Hajfa, ogrody Bahaitów, Akka plus wiele innych miejscówek, takich, o których muszę doczytać, by nie wyjść na durnia. Tu mam na myśli choćby jakąś Górę Kuszenia Jezusa (?), Pole Pasterzy (??), Grotę Mleczną (???), drzewo sykomora (daję 4 znaki zapytania, bo kompletnie nie kumam co ma jakiś figowiec z religią). No i tam parę jeszcze inkszych Emmausów. 

Tymczasem pyrsk ludkowie! Wracam do mapy, przewodników i marzeń. Życzę Wam, by cuda się przydarzały, a 2019 rok był pełen dobrych wrażeń i pełnych portfeli, a zdrowie Was nie opuszczało. If we just spread our wings we can fly.

2 grudnia 2018

Wreszcie o konfie, czyli mała Szuflandia w wielkim świecie

Rzadziej teraz bywam w mieście, więc nie spotykam swoich czytelników, których można w sumie na palcach policzyć. Ale… ostatnio mi się zdarzyło parę razy dotrzeć do centrum i wyobraźcie sobie, że najpierw, przy okazji prowadzonego przeze mnie spaceru po dawnych knajpach, jedna ze spacerowiczek spytała dlaczego nie opisałam warszawskiej konfy genealogicznej. No łał! Ktoś o to zapytał! A wnet potem, w ważnym dniu, jakim było 100 lat od zakończenia wielkiej wojny, podeszła do mnie nieznana mi pani. Okazało się, iż też czyta Szufladę i też czeka na relację z warszawskiej konferencji żydowskiej. Jeśli więc dwie osoby czekają, to wypada mi wreszcie opowiedzieć o tym niesamowitym (dla mnie) wydarzeniu. Zapraszam do uczestnictwa w Międzynarodowej Konferencji o Genealogii Żydowskiej widzianej moimi oczami  :mrgreen:

Swoje przedkonfowe strachy, rozterki, obawy i opisałam krótko przed wyjazdem, gdy dookoła były hyce i zieleń  ➡ Jeżech z Rybnika i jada do Warszawy. Dziś już grudzień, czyli czas, by zrobić przedświąteczny porządek w szufladach.

Do Warszawy elegancko dowiózł mnie Intercity. Uznałam, że taksówki są dla ludzi, nawet tych nie za bogatych i pod Centralnym wsiadłam do jednej. Doznałam szoku! Do swojego hotelu dojechałam za 20 zł. Tu od razu uprzedzam. Nie spałam w Hiltonie, choć mogłam  😆 Cała konfa była w Hiltonie na terenie dawnego getta. Z uwagi na to, że zwracano mi wszystkie koszty związane z moim wyjazdem i uczestnictwem w konferencji, to uznałam, że byłoby bezczelnością z mojej strony naciągać organizatorów na jedynkę w tak drogim hotelu, skoro za połowę ceny mogłam mieć inny, położony w odległości 10 minut spacerem.

O ile pamiętam to już kiedyś pisałam, iż byłam zaproszona przez The German-Jewish Special Interest Group (GerSIG) w osobach Rogera Lustiga ze Stanów i Jeanette Rosenberg z Wielkiej Brytanii. Rogera znałam mailowo od lat. To on, jako wysokiej klasy genealog, znalazł dla mnie informacje, iż ostatni z Haasych zdołał uciec Hitlerowi. Roger jest potomkiem gliwickich Żydów i w jego kręgu zainteresowań są wszystkie tereny, które należały do Niemiec przed I wojną a teraz są polskie. Jeanette zaś zajmuje się ziemiami typowo niemieckimi. Wiedziałam, że właśnie z nimi mam się tam spotkać. Wiedziałam też, że specjalnie na mój wykład przyleci z Anglii Clare Weissenberg, no i miałam jeszcze jedną osobę, z którą miałam umówione spotkanie. Była to Renee z Chicago, z którą zgadałam się na konferencyjnej grupie Fb. Otóż rodzina Renee pochodziła ze Śląska. Jak więc widzicie tylko Clare mi była znana osobiście, reszta jedynie przez internety.

Po zadokowaniu się w swoim hotelu, uznałam, że czas brać byka za rogi i pruć do Hiltona na rozeznanie. Potem, codziennie, przez tydzień, mijałam te miejsca, gdzie nowe pożerało stare, gdzie ślady po dawnych mieszkańcach tej części Warszawy były wyburzane 🙁

Lacze na szłapy, plecaczek i dawaj do Hiltona. Już przy wejściu bym prasnęła jak długa, bo mi się schody pobelontały, gdy patrzałam na ilość pięter. Wlazłam. Zimnica klimatyzacji walnęła mnie obuchem. Na zewnątrz było ponad 30, a w hotelu jak na biegunie.

Z pewną dozą nieśmiałości, jak to mówiła kiedyś jedna pani w kultowej reklamie, zaczęłam się rozglądać po ogromniastej recepcji. Przybywali już uczestnicy. Wszyscy się do siebie uśmiechali, stali grzecznie z walizkami w kolejce, niektórzy się rozpoznawali i generalnie mimo chłodu hiltonowego, czuć było ciepłą atmosferę. Jeszcze był szabat, więc dla fest pobożnych były nawet schody szabatowe. Nie mam pojęcia czym się różniły od zwykłych, ale były takowe. Osobiście nie sprawdziłam, bo szabatów nie obchodzę.

Najpierw ujrzałam Jeanette. Poznałam ją kiedyś w czasie jednej rozmowy na skypie. No i na Fb. Czyli znajomość, że hej 😉 Podeszłam i przedstawiłam się. W ciągu 10 minut ta nieznana mi kobieta, okazuje się być bliska jak koleżanka z klasy. Jeanette jest osobą niepełnosprawną, poruszającą się przy pomocy specjalnego wózka oraz chodzika. Ma w sobie niesamowitą pogodę ducha i tą moc, którą mają właśnie osoby niepełnosprawne oraz angielską życzliwość i uprzejmość. Jakiś czas potem pojawił się Roger z żoną. Jego droga do Polski trwała długo, przez perturbacje na amerykańskim lotnisku. Pomogłam obcokrajowcom w zakupach w pobliskiej Biedronce (w Rybolu po biedrach nie chodzę, a przyhiltonową odwiedziłam 😉 ) Wnet zostało postanowione, że cały top GerSIG  idzie wraz z Małgosią na kolację. No i tu się zaczął problem. Dla mnie oczywiście, gdyż nie jadam potraw obcych kuchni. Mój układ pokarmowy ich nie trawi. A knajpa, do której poszliśmy była meksykańska. Jak to mówią: dla towarzystwa Cygan dał się powiesić. Dałam się powiesić i dwa dni cierpiałam  🙄

W końcu uznałam, że czas wracać do mojego pokoiku, bo późno. Hilton i pobliskie wieżowce się rozświetliły, a ja mijałam stare i nowe.

Prysznic i bach na wygodne, podwójne łoże. Niestety, mimo zmęczenia pół nocy nie przespałam. Tramwaje i motocykle hałasowały, jelita cierpiały, upał doskwierał, a ja nie znoszę klimy, więc wolałam jej nie uruchamiać i starałam się spać przy otwartym oknie. Gdy już w końcu kimnęłam, to mnie z rana obudziły modły. Zerwałam się na nogi a tu: procesja! A raczej pielgrzymka warszawska.

Dobra Małgosia. Wstawaj, ubieraj się, śniadanie i do Hiltona. Trzeba się zarejestrować, a jeszcze nie wiadomo jak  😳 Znowu brzydkie nowe po drodze i zapomniane stare.

Potem rejestracja i rekonesans. W kolejce do zarejestrowania się stałam sobie za panią Agatą Tuszyńską, która też była prelegentką na konfie. Na podstawie kodu kreskowego, który dostawaliśmy na maila, przydzielono wszystkim identyfikatory, tasze reklamowe, cały zestaw ulotek, bony na paradny raut oraz bony na lunche.

W niedzielny, rejestracyjny poranek były tu tłumy. Większość to byli ludzie wiekowi. Usiadłam sobie z boczku i tak na nich patrzałam. Mnóstwo z nich przyleciało do kraju swoich przodków. Do kraju, który nie za bardzo radzi sobie z przeszłością i w którym ich przodkowie ginęli. Siedziałam i myślałam. Byłam ciut zagubiona w tym lekkim chaosie. Ale za to byłam dumna z identyfikatora, który zawiesiłam na szyi. Speaker oraz professional genealogist. Taka se zwykła ja, Małgosia z Rybnika, w takim towarzystwie, na takiej konferencji, i w dodatku jako „zawodowy genealog”. No i prelegent!

W największej hiltonowej sali była tzw. wioska, w której wystawiały się wszystkie możliwe organizacje, można było zasięgnąć porad w sprawach genealogicznych, porozmawiać z rabinem, można było napić się czegoś czy też zjeść jakieś ciasteczko. Na tablicy ogłoszeń można było zostawić wiadomość, iż poszukuje się przodka, czy też towarzystwa do zwiedzania Warszawy.

W niedzielę już zaczynały się wykłady i warsztaty.

Poniżej na zdjęciu GerSIG (niemiecki) Team, czyli Jeanette – SIG Co-Director, Conference and Event Planning, zaraz za nią siedzi Alex – SIG Co-Director, Webmaster oraz Roger – SIG Co-Director, Research Coordinator. Każda część Europy miała swoje własne teamy.

Alex, Roger i jego żona.

Mając na względzie to, że we wtorek miałam dać dwa wykłady musiałam unikać klimy, a jak wspomniałam Hilton był wręcz zmrożony. Dlatego też moim ulubionym miejscem przez ten tydzień był zewnętrzny bar. I to tam właśnie, w niedzielę, natknęłam się na Renee. Wyszłam na zewnątrz, siadłam, poprosiłam o małego Żywca i czekając na niego ponad pół godziny (tak, tak, takie zwyczaje w eleganckim świecie – umierasz z pragnienia, to se umieraj) zobaczyłam kobietę i od razu wiedziałam, że to ona. Hanyska po przodkach, żydówka i katoliczka po przodkach, mieszkanka Chicago. Oczytana, inteligentna, zwykła, normalna, wesoła, ale i smutna. W niedzielę doleciała z Anglii Clare. To o jej rodzinie miałam mieć tzw. wystąpienie krótsze. Dużo wsparcia z jej strony otrzymałam. Niedzielę spędziłyśmy we trójkę na pitoleniu o wszystkim. Do hotelu wracałam znowu obok śladów wspominających żydowską przeszłość Warszawy…

… oraz powstańczą przeszłość. Ta akurat była hucznie i politycznie upamiętniana przy udziale jednego kandydata, o którym dziś już wiemy, że kariera zakończyła się na „nijakim” kandydowaniu.

Znowu upalna noc i motocykle i tramwaje. Powoli też opanowywał mnie stres związany z wtorkowymi wystąpieniami. Rano śniadanie i deptanko do Hiltka. Ciut inną trasą, by po drodze zobaczyć inne stare, które przetrwało.

W poniedziałek dalej wykłady, prelekcje, spotkania. Uzbrojona w mądrą aplikację, stworzoną specjalnie dla tej konferencji, mogłam się przemieszczać między salami, określanymi nazwami miast Polski. Tu wlazłam posłuchać, tu zobaczyć kto kiedy występuje  🙄 tam posiedziałam. Generalnie przesmradzałam się, bo myśl o nadchodzącym wtorku coraz bardziej mnie paraliżowała.

Ogromniaste sale były przeznaczone dla wykładów rejestrowanych oraz dla wielkich person jak rabin Michael Schudrich, czy  ➡  profesor Antony Polonsky, który mnie powalił na kolana swoją wiedzą, erudycją i tym, że stwierdził, że w Polsce jest tyle samo antysemityzmu ile we Francji, Anglii czy gdziekolwiek indziej.

Z racji cmentarnych zainteresowań w poniedziałek najważniejszy był dla mnie panel dyskusyjny o tym, czy cmentarze żydowskie w Polsce mogą być ocalone. W panelu brali udział naczelny rabin Polski, szefowa Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego, Dan A. Oren z Friends of Jewish Heritage in Poland oraz Steven Reece z The Matzevah Foundation. Schudrich, jak prawie każdy rabin wyśmienitym mówcą jest i nie ma dwóch zdań. Tak każdą tezę przedstawi, że nie ma byka – trzeba mu przyznać rację. Szefowa FODŻ to wg mnie mówca słabszy niż słaby. Angielski na poziomie „inglysz”. No dramat. Ten trzeci gościu, który panel prowadził zaczął od wymieniania swoich tytułów naukowych, osiągnięć i chwalenia się. Na to mu zeszło z 15 minut. No chopie, przyszłam słuchać o cmentarzach i gdyby nie ostatni z mówców, czyli Steven Reece, to bym wyszła. Steven to baptysta ze Stanów. Pastor. Zarazem prezes fundacji, która od kilkunastu lat sprząta, porządkuje i przywraca pamięci żydowskie cmentarze w Polsce. Byłam zauroczona jego wykładem. Moja Młoda, która w ubiegłym roku miała okazję poznać Stevena przy okazji wolontariuszowania na cmentarzach żydowskich w Lubelskiem, powiedziała mi: „To na pewno nie był wykład. To na 100% było przepiękne kazanie, które się przez lata pamięta.” Tak. To było kazanie o pojednaniu chrześcijan i żydów.

W tym dniu pokazałam Clare Warszawę. Nie tą żydowską, ale tą odbudowaną. Bycie przewodnikiem po mieście, którego się za bardzo nie zna łatwe nie jest 😉 Nadeptałam się wtedy, oj nadeptałam. Krakowskie Przedmieście, Zamek, Rynek, Kiliński, mały powstaniec. Przy okazji uświadomiłam moją angielską przyjaciółkę, że Skłodowska była Polką. Wprawiło ją to w osłupienie. A Clare doktorem literatury jest, sroce spod ogona nie wypadła. Mało się chwalimy tą naszą noblistką i przez to ludzie w Europie jej z Polską nie kojarzą. Potem podprowadziłam Clare pod Hiltka i jak zwykle mijając stare i nowe dotarłam do swego pokoju.

Noc nieprzespana. Przed szóstą poszłam prasować rzeczy. Z nerwów sraka, śniadania prawie nie tknęłam. Ileś razy sprawdzałam załadowanie power banków, laptopa, komórki. W końcu spakowałam laptopka, wzięłam 3 pendrivy, dysk zewnętrzny (wszędzie miałam te swoje wypociny) i ruszyłam do Hiltona. W brzuchu ciężko. Pierwszy wykład miałam mieć w sali Radom od 9.50 do 10.15. Tzw. „short presentation”. Na szczęście sala mała. Ufff. Kameralnie. Poszłam jeszcze na kawę do baru na zewnątrz Hiltka. Po dwóch dniach już wiedziałam jak się skraca oczekiwanie na podanie czegokolwiek. Ze swojego pierwszego wystąpienia nie za wiele pamiętam. Wiem, że była Clare (to o jej rodzinie mówiłam), była Jeanette, ze 3 osoby się popłakały na koniec, jeden pan zapytał o jakim regionie mówię. Wiadomo, nie wszyscy muszą wiedzieć gdzie Śląsk. Dwie osoby poprosiły o moją wizytówkę. Koniec. Reszty nie pamiętam. Chyba nie było najgorzej, ale nie było też idealnie. Z uwagi na ograniczony czas gadałam za szybko. Nie zbudowałam tym samym napięcia w tej historii, a ona tego wymagała.

Musiałam polecieć ponownie na kawę na zewnątrz i do klopa. Klima w środku dawała mi popalić i wolałam hyce w barze zewnętrznym. Pierwsze nerwy ze mnie spłynęły. Teraz czekanie na następny speech, tym razem po lunchu grupy niemieckiej, czyli grupy, która miała przodków w Niemczech. W tym i na Śląsku. Lunch. No w życiu niczego nie tknę, choć mi w brzuchu burczy. Na widok koszernego mi się podnosi, a to niekoszerne też jakieś podejrzane.

Clare mnie namawia bym jednak coś zjadła. No way. Jeszcze mi się będzie odbijać. Wiem już, że muszę korzystać z mikrofonu, bo sala nie jest tak mała jak poprzednia. Jest w niej w sumie 6 okrągłych stołów, mały stoliczek dla prelegenta, duży ekran. Zaczęli jeść. Na oko około 65 osób.

Nałożyłam sobie kawałeczek sernika i wzięłam jeszcze jedną kawę. Wsio podłączyłam. Pan techniczny z Hiltka sprawdził, czy wszystko działa i sobie poszedł. A słuchacze jedzą. Kombinuję sobie w duchu, czy do kotleta będę nawijać? Zaraz sobie zdaję sprawę z tego, że do kotleta to raczej nie  :mrgreen:  No nic. Dziubię w tym serniku siedząc przy okrągłym stole. Nagle odzywa się do mnie starszy pan z długimi, siwymi włosami jak czarnoksiężnik i tzw. złym wyglądzie: Czy oprócz lunchu będzie tu jeszcze coś? To ja: Tak. Wykład o rodzinie Mannebergów z małego miasta na Śląsku. A na ekranie już można było zobaczyć stronę tytułową mojego wykładu. Czarnoksiężnik, który potem okazał się Żydem mieszkającym w Berlinie, choć przez lata był obywatelem USA, nagle ujrzał identyfikator na mojej piersi i popatrzał na ekran. Skojarzył. A to ty będziesz mówić? To zostanę. Później z Czarnoksiężnikiem siadywaliśmy sobie przy kawie i gadali o historii. Miał swoje specyficzne przemyślenia o niemieckich Żydach. Wracam do sali Białystok i lunchu. W pewnym momencie Jeanette, z teamu GerSIG, zaklupała w szklankę i stanowczym tonem oświadczyła, iż „za pięć minut wszyscy lunch kończą, gdyż Malgozia, która przyjęła nasze zaproszenie na konferencję ma swój wykład”. Za niecałe pięć minut ani jeden nie mlasnął.

Zaczęłam. Nie miałam smutnej historii, więc były momenty, gdy się śmiali. Prawie 1.5 godz. nawijałam o rodzinie Mannebergów z Rybnika po angielsku. No wiem, że parę razy się w czasach ciulnęłam. Trudno. Mikrofon mnie jak zwykle ograniczał w gestykulowaniu. Trudno. W pewnym momencie doszła chrypa (skutek klimy). Trudno. Mam tylko jedno zdjęcie zrobione przez Clare. Trudno 😉

Skończyłam. I nagle brawa. Takie naturalne. Autentyczne. Takie z podziwu. No to ja nieśmiało, czy może są jakieś pytania. I tu las rąk. W życiu bym się nie spodziewała. Pierwsze: Co mieszkańcy mojego miasta na to co robię, szczególnie w dzisiejszych czasach? Moja odpowiedź: mieszkańcy mojego miasta mnie wspierają i nie odczuwam żadnego anty. Jeśli kiedykolwiek było jakieś „anty” to nie ze strony rybniczan, czy Ślązaków. Potem padło jeszcze ileś tam pytań. Niestety następni prelegenci czekali, więc musiałam kończyć. I wyobraźcie sobie, że po wykładzie podchodzili słuchacze i zadawali jeszcze pytania ale już indywidualnie. Jedna kobita mnie wyściskała za ten wykład. Kim się okazała ta pani jeszcze napiszę. Na razie byłam w takim szoku, że musiałam, no musiałam zjechać na dół i wyjść do swojego baru. Prasnęłam na pufy i poprosiłam o gin z tonikiem z ogromną ilością lodu. Wiedziałam, że mi wyszło. Wiedziałam, że nie dałam dupy. Wiedziałam, że było bardzo dobrze. Nie przyniosłam gańby Rybnikowi. Nogi mi się jeszcze trzęsły, ręce powoli się uspokajały. Telefon do Młodej, telefon do Płoszaja, telefon do dziadka. Dałam radę! Nie spaliłam się jak przed laty w ŻIH-u. Od teraz jestem tu już jako kolo-luzak. Drina wypiłam duszkiem i wróciłam na wykłady.

A teraz o pani, która mnie zaraz po wykładzie wyściskała. Dla mnie zwykła kobita. Jednak po moim wykładzie, Renee nagle wpadła w ekstazę. Zaczęła mi tłumaczyć, że to jakaś profesor Sprout. Myślę se: ok, profesorów różnorakich tu pełno. Zaczęłam googlować, by sprawdzić z jakiej dziedziny profesor mnie ściskała. No i się okazało, że to profesor czarownica i zielarka. Taki traf! Nie przeczytałam ani jednej z części H.Pottera, nie obejrzałam ani jednego filmu, to jak miałabym skojarzyć 😉 Prof. Sprout, a w zasadzie Miriam Margolyes, brytyjska aktorka, ma korzenie w Polsce. Jej pradziadek Symeon Sandmann urodził się w Margoninie (Wielkopolska).  Wspólne zdjęcie, o które poprosiłam jest dla Młodej, jako fanki całej serii z Harrym Potterem.

Noc z wtorku na środę wreszcie spałam spokojnie. Nie przeszkadzały mi tramwaje, upał, motocykle. Kolejne dni spędzałam już na swobodnym uczestniczeniu w wykładach.

Zupełnie przez przypadek poznałam Barriego z Arizony- emerytowanego żołnierza. Barry przyleciał na konfę ze swoją wiekową mamą, której rodzina zdołała wyjechać z terenów dzisiejszej Ukrainy zaraz po pogromach za cara. Ojjjj, aleśmy z Barrym prowadzili dysputy historyczne. Czasem przysiadał się Czarnoksiężnik z Berlina.

Clare musiała wracać do Anglii, ale została Renee, której też pokazałam Warszawę i opowiedziałam jej historię. W czwartek pojechałam też na grób Kory. Musiałam. Popłakałam się. Byłam tam dzień po pogrzebie. Zapach kwiatów odurzał. Wręcz w tym upale można było zemdleć.

W czwartek wieczorem miał się odbyć wystawny bankiet. Uznałam, że przed takim wydarzeniem należy się lekko kimnąć. Podreptałam więc znowu do swego hotelu lukając sobie w stare zakamarki.

Wieczorem się odwaliłam w jedyną sukienkę, którą zabrałam i ponownie poszłam do Hiltka. Przydzielono mi numer stołu i wpuszczono do sali bankietowej. No i się zaczął cyrk oraz komedyja 😀

Zaczyna się totalnie nudny wykład, który pod koniec przerodził się w walenie obuchem po Polakach. Nie pamiętam jak się gościu nazywał, ale wg mnie na koniec konfy powinno być więcej dyplomacji. Mógł wystąpić prof. Polonsky albo Schudrich. Siedziałam przy stole z ludźmi, których w ogóle na konferencji nie widziałam. Z mojej lewej małżeństwo z San Francisco. On roszczeniowy prawnik – łysy i elegancki, ona uspokajająca go, też gustownie ubrana. Z prawej małżeństwo z Anglii. Przy mojej prozopagnozji nie pamiętam ich twarzy – chyba przeciętniacy, choć mili. Naprzeciw mnie para z Wenezueli. Ona maszkaron, on chudy i blady. Jeszcze jedna elegancka pani z Nowej Zelandii. No i ja z Polandii. Hi, hi, nice to meet you. How wonderful. I takie te anglosaskie banały. W trakcie wykładu zaczyna się zbieranie zamówień przez kelnerów, którzy paradują po sali jak w „Zaklętych rewirach”. Część z nich to jeszcze raczej dzieci, w dodatku, patrząc na karnację, chyba ze Sri Lanki. Od zbierania zamówień koszernych jest specjalny kucharz z pejsami. Ja: non-kosher. Para z San Francisco też non-kosher. Koszer chce mąż z Anglii i żona z Wenezueli. Pozostali też niekoszernie. Kelnerzy zaczynają roznosić jedzenie dość mocno przy tym hałasując a wykład trwa. Siedzę obok prawnika i czuję jak w nim krew zaczyna buzować. Żona: darling… please. On, mając za nic prośby żony, wstaje i idzie na zaplecze opierdolić kelnerów i tych, których słychać z kuchni. Wraca. Trochę luftu z niego zeszło. Na krótko niestety. Przynoszą żarcie do naszego stołu. Ja dostaję koszerne mimry z mamrami, choć zamawiałam niekoszerne. W dodatku zimne. I na plastikowych talerzach, z plastikowymi sztućcami – no bo koszerne!

Łysy z San Francisco też. Piorun w niego trafia. Robi awanturę przypadkowemu kelnerowi, który w dodatku ni chu chu po angielsku. Żona do niego: darling please. Ja zaczynam dziubać w moim koszernym i już wiem, jak zareagują na to moje jelita. Mija z 10 minut łysy łapie następnego kelnera i upomina się o swoje non-kosher. Angole z prawej uśmiechają się, jakby nie słyszeli awantury. Próbują nawiązać kontakt z Wenezuelą, ale ta mało gadająca. Kolejne 10 minut i łysy nie wytrzymuje. Idzie na zaplecze. Wraca bez żarcia. Jedynie co załatwił to, że zabrali mu kosher, które miał przed nosem, a którego nie tknął. Cały nasz okrągły stół dostał pomieszane jedzenie, ale tylko łysy ma ciśnienie podniesione z tego powodu. Mija pół godziny, ja już skończyłam koszerną szarlotkę, a łysy nadal głodny. W końcu dostaje jedzenie. K…a! Zimne! Żona: darling, please! Nie opłaciło się biednemu kelnerowi ze Sri Lanki. Mam nadzieję, że nie rozumiał co łysy mu powiedział. Ze strachu poleciał po jakiegoś ważniejszego i ten za następne 5 minut przyniósł łysemu ciepłe danie. Zapewne podgrzane w mikroweli, ale takiemu roszczeniowcowi nic lepszego nie powinno przysługiwać. Żona z San Francisco wzrokiem przeprasza za zachowanie męża. Spoko dziewczyno. Pewne typy tak mają. Foty łysego nie daję, bo wolę nie mieć do czynienia z prawnikiem z Hameryki 😉

Wracam do swojego hotelu po drodze zahaczając o sklep nocny. Kabanosy są dla mnie błogosławieństwem. Zasypiam. Rano pakowanko i z walizą do Hiltka na ostatnie interesujące mnie wykłady. Po raz ostatni idę koło intrygującego muralu.

Jeżech z Rybnika czeka w recepcji.

Potem pożegnania: z Barrym, od którego dostałam na pamiątkę jednego dolca, z Rogerem i jego żoną (z nimi wnet się i tak spotykałam na Śląsku), z Jeanette i jej mężem oraz see you z Renee. Z nią też za 3 dni mam się spotkać – tym razem na śląskiej ziemi.

Uczestnictwo w tej konferencji było największym przeżyciem mijającego roku. Następna odbędzie w USA, więc na 100% nie będę w niej uczestniczyć. Jestem niezwykle wdzięczna zespołowi GerSIG za zaproszenie i za to, że mogłam mówić o moim Rybniku i rodzinie Mannebergów.

Wsiadam w Taxi i jadę na Centralny. Do zobaczenia Warszawo. To był męczący ale ciekawy czas. Szuflandia wraca do domu.

20 maja 2018

Konfa – odliczanie czas zacząć

Kiedy w październiku ubiegłego roku roku zostałam zapytana, czy chciałabym wziąć udział w międzynarodowej konferencji genealogów żydowskich (dodam, że wielce prestiżowej), organizowanej przez International Association of Jewish Genealogical Societies, palnęłam od razu: TAK. Zaszczyt dla takiego pliploka spod chwałowickiej hałdy. Tym bardziej, że nie trzeba nigdzie latać, bo konfa po raz pierwszy w postkomunistycznym kraju, czyli w Polsce. Zazwyczaj to w jakichś Stanach, Izraelu, czy Londynie. Potem była długa cisza, więc uznałam, że jako ten plimplok odpadłam w przedbiegach, bo w takiej konferencji biorą udział same tuzy. Przyszedł grudzień i dostałam półoficjalne zaproszenie. Odpowiedziałam: yes, nie kumając w ogóle, że jestem jednym z gości specjalnych. Ponad 1000 uczestników z całego świata i Małgosia (jedyna osoba z Górnego Śląska) ma wygłosić dwie prelekcje po angielsku przed fachurami, którym do pięt nie dorasta. Oczywiście tysiąc ludzi na raz nie będzie mnie słuchać, ale to nie ma znaczenia. Czy pięciu, czy stu dostałam i tak nerwowej drżączki przed Bożym Narodzeniem, bo musiałam na szybko wymyślić dwa tematy, napisać jakiś bio o sobie, streścić te tematy i inne cuda na kiju. Tematy wykombinowałam w 2 sekundy. Jeden rybnicki – nie ma byka we wsi – Rybnik na pierwszym miejscu. Uznałam, że moi ukochani Mannebergowie, to materiał, którym mogę się pochwalić. Drugi to rodzina Clare, której stałam się cząstką przez trzy lata detektywistycznej pracy (tu można o tym przeczytać ➡ Historia Weissenbergów). Obie rodziny wyraziły zgody i dzięki pomocy samej Clare, literackim angielskim przygotowałam streszczenia i to co należało, by móc zacząć logować się do udziału w konfie. Ja pierdziu… nie było to łatwe. Każdy system internetowy jest skomplikowany. Ten konferencyjny też do takich należał. Ileś razy dochodziłam do miejsca, w którym trzeba podać kod, który uprawniał mnie do bezpłatnego udziału i dupa. Odciepywało mnie. Już było tak daleko, że chciałam olać i srać to wszystko. Nie znosząc skype’a łączyłam się z Ameryką i szukałam pomocy. W końcu po iluś próbach system mnie łyknął i przepuścił. Ufff. Teraz mogłam te wszystkie spłodzone dokumenty aplikacyjne w odpowiednie rubryczki wcisnąć i czekać na dalszy rozwój wypadków.

Clare mi piękne bio wymodziła  :mrgreen: Musiało mieć, jak i reszta, określoną ilość znaków.

Małgorzata Płoszaj is an independent researcher and educator who has been working on the history of Jews in Upper Silesia for over a decade, with particular emphasis on the city of Rybnik. Having visited over three hundred Jewish cemeteries in Poland, Małgorzata runs campaigns for their restoration and also documents them for Virtual Shtetl. In 2010, Małgorzata was awarded a diploma for the preservation of Jewish heritage by the Israeli Ambassador and the Jewish Historical Institute. Currently, Małgorzata is an associate of the Upper Silesian Jews House of Remembrance in Gliwice. She runs a research blog about Silesian Jews.

Styczeń minął spokojnie, moja aplikacja przeszła, więc wiedziałam, że jadę. Wsio za free, czyli wszystkie koszty pokryje GerSIG, czyli German Jewish Special Interest Group GerSIG. Hotel, dojazd, wyżywienie, dziś się okazało, że nawet paradny bankiet. Cała impreza ma trwać tydzień w Hiltonie. No wiem… nieźle brzmi. Nawet mogłam se tam noclegi zamówić, ale uznałam, że to byłaby totalna bezczelność z mojej strony, by bukować tam jedynkę. Skromniutko poleciałam i uznałam, że IBIS styknie. Mogę codziennie zapinkalać te 10 minut piechty. Potem przyszedł następny deadline na dodawanie jakichś kolejnych materiałów promocyjnych, ale nie za bardzo miałam co, ani kiedy, bo nawet do pracy nie zasiadłam. Czyli olałam reklamowanie swoich wystąpień, bo lepiej by mało ludzi przylazło oglądać zestresowaną Hanyskę. Cały czas jednak trzymałam rękę na pulsie i śledziłam ogromniastą grupę fejsbukową. A tam posty Amerykanów typu: Czy w Polsce jest w hotelach wi-fi? Czy można płacić kartami kredytowymi? Kto się ze mną wybierze na jeden dzień do Białorusi do wsi takiej a takiej? Kto po konferencji jedzie do Lwowa?

Po rządowej akcji z ustawą o IPNie dopiero się zagotowało od postów. I to nie takich, które krytykowały, a tych, które wyrażały obawy o ewentualne antysemickie postawy Polaków. Admini tego byczego forum uspokajali, że Polska jest spoko. Że nie ma obaw. Że to polityka, a konfa jest dla genealogów. Gdy ukazał się pełny program konferencji i zobaczyłam swoje nazwisko, to nie powiem, byłam dumna. Leżałam se w łóżku i czytałam, że mam wystąpienie we wtorek i czwartek. Taka se ja. Sodówa waliła w czerep.  :mrgreen:

Co jakiś czas dostawałam maile różnorakie. A to, że jakiś lunch jest płatny, a to, że bankiet będzie i trzeba się znowu zalogować, by w nim brać udział. Na wszystko miałam czas, więc tylko czytałam na chybcika i tyle. Potem przyszedł mail z pytaniem, czy mogę zamienić termin drugiego wystąpienia i przenieść je z czwartku na wtorek, czyli w jeden dzień obydwa. Jasne. Lepiej mieć jeden dzień sraczkę, niż dwa dni. Dwa stresory zawsze gorsze od jednego. Nie doczytałam jednak, że to ma być w tzw. prime time, czyli w czasie lunchu, gdy zgromadzi się cała śmietanka genealogów zajmujących się Żydami niemieckimi. Po trzech dniach to do mnie dotarło. Kurde flak! Tydzień to przeżywałam, zanim wróciłam do normalności.

Aż tu nagle wyświetla mi się komunikat na Fb, iż jest nowy post na forum dodany przez Admina. Klikam i widzę mojego ukochanego Josefa Manneberga. A przy jego zdjęciu info, iż to mogą być: „the hottest tickets in the town!”. Czyli wtedy, gdy ja będę mówić o moich rybnickich Mannebergach. Nie wspomnę, że Admin napisał, iż zostało tylko 21 wolnych miejsc. A ja nadal w głębokim lesie. Wręcz puszczy amazońskiej.

Maj Inglisz coraz słabszy, a prezentacje nie tknięte. Zmotywowana zasiadłam do lapa i urodziłam 6 slajdów z drugiej prezentacji o Weissenbergach, czyli rodzinie Clare. I mnie zatkało. Wena uciekła. Zrobiłam screen z Fb, posłałam go wnukom Josefa Manneberga i od tego czasu czekam na natchnienie. Myślę, że jak ono nadejdzie to zasiądę na balkonie z medalowym piwem Brewery, oprę szłapy o drugie krzesło i patrząc przez kilka dni pod rząd na migające za hałdą światła radlińskiej koksowni uda mi się coś stworzyć. Jeśli żadne złe fale mnie nie będą rozpraszać, to może nie przyniosę gańby Rybnikowi. Mam jeszcze ciut ponad 2 miechy. Trzymajcie kciuki  😉

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Konfa – odliczanie czas zacząć została wyłączona
4 lipca 2015

Dni Rybnika po mojemu, czyli Mistrz i Małgorzata

Przyszło lato i upalny lipiec, a ja mam tyle niepozamykanych szufladek z równie upalnego czerwca. Tak więc po kolei. Najpierw Dni Rybnika, w których brałam udział nie tylko jako zwykły oglądacz.

Oglądanie rodzimych artystów jest miłe i fajne. Wielki świat ma swoich mistrzów, a małe ojczyzny swoich. Rybniccy aktorzy, „Zawiało” i niezwykle charyzmatyczna Maja Rodzik-Ziemiańska, cuda tortowe adeptek cukiernictwa z OHP, to były moje zobaczone „best of the best”. Niesamowite było też trio, które grało na ul. Sobieskiego, ale jak się nazywało nie pytajcie.

Czytaj dalej

Kategoria: Judaika, Rybnik, Turystyka i krajoznawstwo | Możliwość komentowania Dni Rybnika po mojemu, czyli Mistrz i Małgorzata została wyłączona
27 sierpnia 2014

Wizyta Mannebergów na Śląsku (cz.3)

Czwartek, czyli śladem Marszu Śmierci i Gliwice

Moi goście bardzo chcieli zobaczyć Gliwice, gdzie ojciec Michaela pracował w latach 30-tych XX wieku. Nie byłabym jednak sobą gdybym ich po drodze nie zawiozła do Książenic, Kamienia i na cmentarz za rzeką Rudą. Zawsze, gdy tylko Rybnik odwiedzają goście z zagranicy, staram się pokazać te miejsca, które są tak tragiczne w naszej historii.

7.08.2014 (9)

Mannebergowie zostawili kamyczki na mogiłach zbiorowych więźniów Auschwitz-Birkenau, którzy zostali zamordowani w trakcie Marszu Śmierci przez nasze miasto.

Czytaj dalej

Kategoria: Judaika, Rybnik, Turystyka i krajoznawstwo | Możliwość komentowania Wizyta Mannebergów na Śląsku (cz.3) została wyłączona
25 sierpnia 2014

Wizyta Mannebergów na Śląsku w 2014 (cz.2)

Środa, czyli oficjalnie w Rybniku

Tego dnia wizyty nie można opisywać żartobliwie, gdyż to był bardzo serio dzień 🙂 Mieliśmy się spotkać z prezydentem Rybnika. Nie wiem, czy kiedykolwiek przedtem jakiś potomek rybnickich Żydów miał taką możliwość. Zakładam, że nie dlatego też tym bardziej był to dla mnie istotny dzień. Dla mnie osobiście to było jakby oficjalne uznanie tych prawie 9 lat przywracania pamięci o tej grupie rybniczan, która kiedyś miała duży wpływ na rozwój naszego miasta.

Moi Mannebergowie też potraktowali spotkanie z władzami miasta bardzo serio. Krawaty, marynary, pod pachą projekt, o którym mieliśmy rozmawiać, czyli wsio jak należy. 6.08.2014 (9)

Bardzo się bałam jak zostaniemy przyjęci. Nie nastawiałam się na cuda, a tu cud się stał i z ręką na sercu powiem, iż spotkanie było więcej niż dobre. Zostaliśmy potraktowani bardzo poważnie i z wielką gościnnością. Eli jest genialnym mówcą i to on zrobił wrażenie. Przedstawił założenia projektu w taki sposób, że mnie powalił z nóg (choć siedziałam). Patrzałam na niego z zachwytem i podziwem. Nawet jeśli projekt, który zakłada utworzenie w Rybniku centrum humanistycznego dla młodzieży ze świata, nie wyjdzie, to wiem, że rodzina Mannebergów zostanie na długo zapamiętana i to bardzo pozytywnie.

Czytaj dalej

Kategoria: Judaika, Różniste, Rybnik | Możliwość komentowania Wizyta Mannebergów na Śląsku w 2014 (cz.2) została wyłączona