26 października 2023

„Orbity” Salo Pragera

Na ścianach naszej ulubionej księgarni „Orbita” można zobaczyć fragmenty pocztówki przedstawiające południową pierzeję rybnickiego Rynku. Wnikliwi obserwatorzy zauważą, że w miejscu, w którym od lat kupujemy książki, na początku XX w. handlował odzieżą żydowski kupiec Salo Prager. Z dokumentu urodzenia jego córki Margot wynika, że w 1902 r. również w tej „Orbitowej” kamienicy mieszkał – zapewne nad swoim sklepem. Urodzona w 1905 r. druga córka Ilse też przyszła na świat pod spadzistym dachem budynku, który do naszych czasów wzbogacił się o dwie lukarny.

Tajemniczy Salo niby od lat był na orbicie moich zainteresowań, choćby z racji tego, że był Żydem, w dodatku o dość znanym w mieście nazwisku, ale nigdy jakoś nie kierowałam na niego swoich „narzędzi do obserwacji”. W końcu uznałam, że nadszedł ten czas, bo sama przez pół roku byłam na orbicie „Orbity” i Salo często mi wchodził w oczy.
To nie będzie wesoła opowieść. Nie będzie też w żaden sposób spektakularna. Ot, kilka faktów z życia zwykłego kupca, który przyszedł na świat w małej wsi i podobnie małej wsi je zakończył.

Salo Prager urodził się w 1873 r. w pobliskiej Czernicy, jako syn Adolfa i Ernestine. Ojciec prowadził Gasthaus w tej wsi. Zachowany budynek mieszkańcy wsi dziś zwą „Porwolikowcem” od nazwiska jednego z późniejszych właścicieli.

Salo nie był jedynakiem. Prawdopodobnie za namową starszego brata Karla, zamienił wieś na miasteczko i na początku XX w. otworzył tu sklep z odzieżą męską i to od razu w najważniejszym miejscu, czyli na Rynku. Nie zachowały się żadne jego reklamy prasowe. Za to ilość anonsów, które publikował brat Karl, prowadzący sklep w „domie Hermanna Müller”, jest niezwykle imponująca, w dodatku zachwycająca pod względem językowym. 

W Rybniku mieliśmy osobną gałąź Pragerów, być może powiązanych z czernickimi, a dowodów na to nie znalazłam. Dlatego zakładam, że bracia nie byli krewnymi Moritza, założyciela tzw. fabryki modrych druków i tym samym jego syna Abrahama – niezwykle zasłużonego dla miasta obywatela i przedsiębiorcy.
Gdy Salo znalazł się na orbicie powiatowego miasteczka niczym specjalnym w Rybniku się nie wyróżniał i jakimś wyjątkowym blaskiem nie świecił. Urodziły mu się zaledwie dwie córki, do władz gminy nie należał, w prasie się raczej nie ogłaszał, czyli śladów po jego życiu w Rybniku nie zostało wiele. Ze strzępków informacji o Salo wiemy, że wraz z innymi informował o zamknięciu swego sklepu z okazji nadchodzących świąt żydowskich, tj. żydowskiego nowego roku oraz Jom Kippur, które w 1905 r. przypadały na przełom września i października oraz, że czasem szukał sprzedawcy.

Poza Rynkiem, przez jakiś czas, miał sklep w kamienicy przy ul. Raciborskiej (została zburzona pod koniec wojny) gdyż na starych pocztówkach widoczny jest szyld reklamowy kierujący do drugiego geszeftu. Jak to i w innych domach żydowskich bywało, gdy został powołany do armii Kajzera, sklepem zapewne zajmowała się żona Getrud wraz z nieletnimi córkami. Zanim jednak znalazł się w okopach, wraz Karlem musieli odprowadzić na zabrzański cmentarz żydowski trzeciego brata – Georga, który po wyprowadzce najpierw z Czernicy, a potem Raciborza, prowadził firmę w Zabrzu, gdzie zmarł na początku 1914 r.

Gdy Salo szczęśliwie wrócił do Rybniku po zakończonej Wielkiej Wojnie, wszystko już było inne. Obaj z Karlem zadecydowali, że już tu nie będą oferować mantli czy guzików „ku manszetom i kraglom” i na fali wyjazdów, w związku z ewentualnym podziałem Górnego Śląska, opuścili nasze miasto. W 1919 r. szyld reklamowy „Salo Prager” na rynkowej kamienicy zniknął – w jego miejsce pojawił się nowy: „Fr. Heidrich”. Pozostali, niespokrewnieni Pragerowie też powoli wyjeżdżali. Bracia Karl i Salo znaleźli się na orbicie wielkiego Breslau, a tam gdzie dziś sprzedawane są książki rybniczanie kupowali buty.

W latach 30. Salo mieszkał w samym centrum starego Wrocławia przy Dorotheengasse z żoną i niezamężną córką Margot. Interesy prowadził zaś przy Reuschestrasse (dziś Ruska). Nadal handlował odzieżą, ale rozszerzył asortyment o towary dla pań. Druga z urodzonych w Rybniku córek – Ilse wyszła za mąż za Kurta Briegera, po jakimś czasie i Margot została mężatką.
Kiedy przyszły złe dla Żydów czasy, Pragerowie zostali zmuszeni do zamknięcia interesów. W maju 1939 r. bracia z rodzinami mieszkali w jednym mieszkaniu obok kościoła św. Doroty. Wielu wrocławskim Żydom udało się wyjechać z Niemiec pod koniec lat 30. Jednym z nich był zięć Salo Pragera – Kurt. Jeszcze przed wybuchem wojny znalazł się w Anglii. Co działo się wtedy z drugą córką Margot i co stało się z jej mężem o nazwisko Dallmann nie udało mi się ustalić.

Salo, jego żona i ich córka Ilse Brieger, ale i rodzina brata Karla, stopniowo byli wypychani z orbity Wrocławia, tylko przez to, że urodzili się Żydami. Początkowo deportowano ich do wsi Tormersdorf, a stamtąd 31 sierpnia 1942 r. do Terezina na terenie Czechosłowacji. Ale to nie getto w Terezinie było tą czarną dziurą, z której nawet światło nie ucieknie, i w której czeluściach mieli zakończyć życie Pragerowie. 7 lipca 1942 r. austriacki lekarz Irmfried Eberl, jako komendant obozu we wsi Treblinka informował, że wnet będzie gotowy do rozpoczęcia „operacji”. I niestety był.

29 września 1942 r. z Terezina wyjechał transport oznaczony symbolem „Bs”. Po 3 dniach ten tzw. Alterstransporte z 2000 Żydów dotarł do małej stacji Treblinka. Salo miał 69 lat, brat Karl o 7 więcej, żona Gertrud i bratowa Klara miały 65, zaś obozem kierował już inny Austriak – o większej „skuteczności”, jak to stwierdzono. Do tego jesiennego dnia, w „operacji”, na którą był gotowy pierwszy komendant, w tym miejscu zamordowano 531.985 Żydów. W dniu następnym liczba wzrosła do 532.868 osób i w tej suchej statystyce byli Salo i Gertrud Pragerowie ze sklepu na rybnickim Rynku oraz Karl, który tak pięknie reklamował „oblecz dla konfirmujących” i jego Klara.

A stacja jest maleńka
i rosną trzy choinki,
i napis jest zwyczajny:
tu stacja Treblinki.

I nie ma nawet kasy
ani bagażowego,
za milion nie dostaniesz
biletu powrotnego…

Nie czeka nikt na stacji
i nikt nie macha chustką,
i cisza tylko wisi,
i wita głuchą pustką.

I milczy słup stacyjny,
i milczą trzy choinki,
i milczy czarny napis,
że… stacja Treblinki.

Władysław Szlengel, fragment wiersza „Mała stacja Treblinki”

Nie udało mi się ustalić gdzie zamordowano Ilse Brieger. W tej smutnej historii jest jednak coś optymistycznego. Druga z córek Salo, urodzona w 1902 r. w Rybniku Margot, zdołała wydostać się z Rzeszy i przez Japonię dotarła USA w październiku 1940 r. Chyba pozostanie tajemnicą jak tego dokonała. Niestety, z 11 spokrewnionych ze sobą osób mieszkających w maju 1939 r. pod adresem Breslau Dorotheengasse 7, przeżyła tylko ona i mąż jej siostry Kurt Brieger.

Cieszę się, że dawny kupiec, dzięki pomysłowi współczesnego kolegi, znalazł swą pośmiertną orbitę w „Orbicie”.

Właściciel księgarni „Orbita” Jan Grzonka na tle sklepu Salo Pragera. Fot. Wacław Troszka.
Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania „Orbity” Salo Pragera została wyłączona
18 października 2023

Chwałowicka piekarnia

(Miałam to napisać parę dni temu, ale ważniejsze były wybory i powyborcza radość 🙂 )


Ponad 90 lat temu, mój pradziadek Teofil Ochwat wymyślił sobie, by jednemu ze swoich synów wybudować piekarnię. Nie mam pojęcia, co go tak naszło. Sam przez całe życie fedrował na grubie, większość jego synów (a miał ich sześciu oraz jedną córkę) poszła w „przemysły” i „na państwowe”, a tu pomysł z piekarnią. Teofil nie był jakimś potentatem finansowym, ale zwykłym nadgórnikiem na kopalni Donnersmarck w małych Chwałowicach pod Rybnikiem. A może więcej niż zwykłym, gdyż jak czytam w Księdze Pamiątkowej Polskiego Związku Pracowników Przemysłowych, Biurowych i Handlowych, należał do tzw. dozorców górniczych, czyli był chyba zastępcą sztajgra. Gdy sobie wymyślił tę piekarnię, to był około sześćdziesiątki, więc był już na zasłużonej penzyji.
Pradziadek był pierwszym z mojego rodu, który zamieszkał w Chwałowicach. Mam swoją teorię na to. Otóż, gdy powstawała Donnersmarck-Grube Teofil pracował na kopalni Charlotte w pobliskich Rydułtowach. Zapewne nowa kopalnia oferowała lepsze zarobki i pradziadek wraz ze swoją żoną Zofią 😉 i będącymi już na świecie małymi synami przekludził się tu, gdzie i ja dziś mieszkam. Nawiasem mówiąc mieszkam na ziemi, którą mój przodek nabył jakieś sto lat temu. Dzięki ciężkiej pracy pod ziemią, po jakimś czasie wybudował sobie dom, a jakże, dość paradny z typową śląską laubą od strony podwórza, w której grano w skata i pito piwo.

Dom pradziadków – wyglądają przez okno. Przed domem od lewej stoi wujek, przyszły piekorz, a obok niego mój dziadek. Poniżej starzik ze starką, synami, córką oraz synową (pierwszą żoną mojego dziadka) i wnukami.

Cała męska część rodziny to byli skaciorze 😉 Do niedzielnych partyjek to mój dziadek nawet muszkę ubierał. 

Pradziadek inwestował w ziemię, by ją potem sprawiedliwie podzielić między synów (czyli i mojego dziadka) i w pewnym momencie wymyślił, że jeden syn zostanie piekarzem. O ile pamiętam tego wujka piekorza to nie był on typem biznesmena. To raczej jego żona, ciotka Ana, była prototypem zaradnej i bardzo obrotnej bizneswoman. Kto wie, może pradziadek czuł już przy ślubie syna, że to synowa ma tę grajfkę do handlu i stąd pomysł do interesu. Siedząc przy pannie młodej czuł jak biła od niej moc gospodarnej i trzeźwo myślącej kobity. W rodzinie zapamiętana jest historia, jak to Ana po II wojnie, gdy piekarnię chciało zabrać państwo komunistyczne, pojechała do samego Bieruta ze skargą, czy też prośbą. Powiadają, że się do niego dostała i na jakiś czas ta decyzja została odroczona. Wujek Heinrich piekorz był taki raczej dobrotliwie „dupiaty”, co prawdopodobnie wynikało z tego, że w czasie wojny doznał poważnego urazu głowy, gdy go napadnięto jak wracał z frontu w Norwegii. Tak, tak w mojej rodzinie byli żołnierze Wehrmachtu.

Wracam jednak do piekarni, bo to ona jest bohaterką tego wpisu. A raciborskim archiwum są dokumenty, z których można wyczytać, że inwestorem nowego domu mieszkalnego i piekarni był Teofil Ochwat. Cała budowa miała powstać na „posiadłości” T. Ochwata na skrzyżowaniu ulic, z których jedna prowadziła do kościoła, druga na Kielowiec, a jedna była drogą, jak to określono, komunalną. Gdy jestem przy kościele, to muszę dodać, iż w kronice tutejszej parafii jest następujący wpis (podaję za Kronika parafii w Chwałowicach: Ze względu na to, że wspomniana parcela była wydzierżawiona obywatelom, którzy mieli tam swoje ziemniaki, zboże… zezwolił p. Ochwat, że na jego polu, graniczącym z planem budowy złożono materiał budowlany. Tymczasem powstańcy i kongregacjonistki wykopały dół na wapno bezpłatnie. Tak samo dobrowolnie i bez wynagrodzenia właściciele furmanek zwieźli cegły, które dostarczyła świerklańska cegielnia. Najwięcej trudności sprawił dowóz wody”… Utworzył się komitet budowy! Czyli na gruntach pradziadka składowano materiały do budowy kościoła w drugiej połowie lat 20-tych ubiegłego wieku.

Budowniczy powiatowy sprawdził wszystkie obliczenia pod względem „policyjno-budowlanym”. Pozwolenie na budowę „zakładu przemysłowego piekarni” zostało wystawione 16 października 1934 r., czyli dokładnie 89 lat temu, przez Naczelnika Okręgu Urzędowego w Chwałowicach. Wszystkie pisma kierowane do władz czy urzędów były pisane przez mojego dziadka Józefa (poznaję jego przepiękne pismo) a pradziadek jedynie je podpisywał.

Budowę musiał zaopiniować Powiatowy Urząd Budowlany, Starostwo oraz Zarząd Kopalni Donnersmarck. 1 października 1934 r. o godz. 11.30 miała miejsce tzw. komisyjna rozprawa przemysłowa, czyli wizyta komisji na miejscu planowanej budowy. Pradziadek musiał wysłać na stację kolejową w Rybniku furmankę, by przewieźć komisję do Chwałowic i zobowiązał się za tę wizytę zapłacić 72 złote.
Ostateczne orzeczenie wydano w styczniu 1935 r. Określało ono bardzo szczegółowo warunki budowy zarówno piekarni, jak i domu mieszkalnego.

Budowa ruszyła i wnet wujek Heinrich i ciotka Ana zaczęli pracować jako piekorze, ale pradziadek nadal był właścicielem wszystkiego. W 1937 r. ponownie wystąpił z wnioskiem – tym razem na budowę chlewików, ustępu oraz płotu. Oczywiście stosowne zgody uzyskał. Lokalny budowlaniec Wincenty Motyka przystąpił do dalszych prac.

W czasie okupacji piekarnię chyba prowadziła Ana. Różne ploty chodziły 😉 Wujek piekorz wrócił z wojny mocno poturbowany.
W październiku 1947 r. pradziadek zmarł. Z wnioskiem o stwierdzenie nabycia spadku wystąpił wujek piekorz, czyli mistrz piekarski Henryk Ochwat. Jak podano do protokołu, mój pradziadek nie zostawił testamentu, więc zgodnie z prawem dziedziczyła jego żona Zofia oraz synowie i córka: Józef – pracownik umysłowy (mój dziadek), Rudolf – urzędnik kopalniany, Alfred – maszynista, Jerzy – ślusarz, Henryk – mistrz piekarski, Engelbert – urzędnik kopalniany, Aniela – żona urzędnika kolejowego. Dużo urzędników w rodzinie było, haha. Żaden z synów nie poszedł w ślady taty i nie robił na dole. Dopiero wnuki wróciły do zawodu Teofila. 

Prawdopodobnie po śmierci Zofii wszystkie dzieci jakoś tam podzieliły się majątkiem, w wyniku czego piekarnia przypadła wujkowi piekorzowi, którego pamiętam jak przez mgłę jako bardzo ciepłego i miłego człowieka. Moja babcia u niego kupowała mi kołoczki, bo choć ponoć byłam niejadkiem, to kołoczki z serem łykałam jak pelikan ryby. Ciotki Any się raczej bałam, tym bardziej, że często mówiła po niemiecku, co mnie stresowało. To ona nosiła galoty, wszystkim rządziła i obdzielała dzieci z rodziny czekoladami, co w tamtym okresie było niesamowite. W przydomowym garażu miała też ogromny magiel, który napawał mnie strachem. Piekarnia trwała pod zarządem PSS-u i prowadził ją syn wujka – Gienek ze swoją żoną Janką jako ajenci. Przez jakiś okres czasu była tam nawet lodziarnia i to w niej zarobiłam swoje pierwsze w życiu pieniądze sprzedając lody włoskie u swojego wujostwa. Miałam może z 14 lat.
I ta piekarnia przetrwała do dziś! Nadal kupują w niej ludzie chleb, żymły, kołoczki i kołocze. I choć nie jest prowadzona przez nikogo z rodziny (budynek jest w rękach innej prawnuczki Teofila), to kontynuuje tradycje wypieku chleba, który jest jadalny nawet po tygodniu. Nie zdawałam sobie sprawy, że to już 20 lat pod Piekarnią „Stach&Lech” co rano i po południu ustawia się kolejka. Gdy w ubiegły piątek stanęłam by kupić chleb ujrzałam balony. Moją pierwszą myślą było: może któryś z piekarzy się żeni. A tu szok! Rocznica 20 lat!

Składając gratulacje na ręce przemiłej pani ekspedientki, która tam pracuje od lat miałam łzy w oczach. Tyle lat temu mój pradziadek Teofil Ochwat sobie wymyślił taki geszeft dla syna i to nadal trwa. Nadal w tym samym starym piecu w nocy piekorze pieką chleb, a jakieś niejadki dostają od babć na śniadanie kołoczki. Teofil na pewno nie znał tzw. paradoksu Giffena, ale wiedział, że chleb ludzie będą kupować zawsze. Miał mój starzik nosa (nad sumiastym wąsem 😆 ).

Oby piekarnia „Stach&Lech” trwała w tym miejscu przez następne 20 lat, bo żadne sieciowe wypieki nie smakują tak jak chleb pieczony z sercem i według starych receptur. Najlepszego!

 

(To nie była jedyna przedwojenna piekarnia w Chwałowicach, ale o nich niech piszą inni).