30 grudnia 2017

Rok 2017 – remanent

Dla tych, którzy lubią podsumowania

Nowy rok za rogiem, więc czytelnikom należy się podsumowanie mijającego. Oj wiele i dobrze się działo. Nadal dookoła mnie byli ciekawi i pozytywnie nakręceni ludzie.

Najpierw, w lutym, moja wystawa ze zdjęciami z cmentarzy żydowskich Górnego Śląska pojechała do Mysłowic. Jeszcze raz dziękuję Bogusiowi oraz dyrektorowi Muzeum w Mysłowicach za zaproszenie. Miło być docenionym w obcym, choć w sumie nie obcym mieście.

Krótko potem, gliwicki Dom Pamięci Żydów Górnośląskich obchodził roczek. Wnet miną dwa lata od momentu powstania tego niewiarygodnego miejsca, które przyciąga zwiedzających, przewodników, turystów, młodzież, grupy z Polski i zagranicy. W Rybniku miało powstać Centrum Humanistyczne z podobnymi celami, ale cóż… nie powstało. Lajf is lajf  😉 Gleiwitz mi rekompensuje wszystko.

(Tort na roczek wykonała firma Chechłacz z Żor i też jej za to w tym miejscu dziękuję).

Przez cały rok w Domu, tak jak i w roku ubiegłym, mogłam słuchać najlepszych z najlepszych. Stać sobie z redaktorem Nogasiem i przeklinać, to dla trójkowicza jest naprawdę zaszczytem.

Gdzie, jak nie w Domu Pamięci, mogłabym stanąć do jednego zdjęcia z Julianem i Jakubem Kornhauserami. Bo o swoich koleżankach – wolontariuszkach roku 2017 w Gliwicach nie wspomnę.

W mijającym roku udało mi się ukończyć studia podyplomowe, na których wszystkie trzy semestry zaliczyłam dzięki Żydom, choć studia były pedagogiczne  😉 Praca dyplomowa nosiła tytuł „Doświadczenia edukatora prowadzącego zajęcia z różnymi grupami odbiorców z zakresu wiedzy o Żydach górnośląskich, jako części edukacji wielokulturowej”. Pójść na studia z przygotowania pedagogicznego i fanzolić na każdych zajęciach o Żydach, to trza być miszcz :mrgreen: .

W marcu, dzięki uprzejmości Muzeum w Gliwicach i Karoliny, moja wystawa zawitała w halo! Rybnik. Zaś dzięki Mariuszowi, którego podziwiam i niezwykle szanuję, dorobiłam się pierwszego w życiu plakatu. Mariusz, jeszcze raz buziaki!

Przy okazji wernisażu, zakończyłam cykl spotkań pt. „Geboren in Rybnik”, które miałam przyjemność prowadzić wraz z Jackiem Kamińskim i Jasiem Krajczokiem. Jacek zresztą to moja druga połowa jabłka od prowadzenia spacerów – takiego fachowca to ze świcą należy szukać. Jacku szacun!

Kwiecień to był miesiąc ADY. Mojej Ady, której całą historię udało mi się w końcu rozwikłać i przekazać ludziom. Znowu pomogły dobre i przyjazne człowieki. Moment, w którym bardzo wiekowa pani Klara, odnaleziona dzięki Żanecie, przekazała mi zdjęcie Ady i jej rodziców, zaliczam do jednego z bardziej wzruszających w ciągu tych ostatnich 365 dni. Kto ciekawy kim była Ada, niech pootwiera odpowiednie szufladki. Dziękuję też Oli Namysło, za kontakt z profesor Barbarą Engelking, bo uzyskana od pani profesor relacja Ady z Yad Vashem pozwoliła mi na uzupełnienie najostatniejszych z ostatnich luk w historii rodziny Schwerdt, których już nie opublikowałam. A dlaczego? Bo nie. Kropka.

Kwiecień to był Wrocław i seminarium Centropy. Każdy moment i miejsce są dobre na szukanie śladów po rybniczanach. Hyś, to hyś. Z hysiami się nie walczy.

Czyż cmentarze nie są piękne?

Najważniejsze wydarzenie maja to był spacer szlakiem przedsiębiorców żydowskich i ich skandali. Sporo ludzi przyszło, oj sporo. Nawet moje słuchaczki z Gliwic przyjechały! Serducho się radowało 🙂

W czerwcu zakończyłam cykl wykładów w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich pogadanką o rybnickiej rodzinie Kornblumów. Zaczynałam od Haasych z Rybnika i kończyłam Kornblumami. Trzeba promować własne miasto i lokalną społeczność żydowską. Karola, gdyby nie Ty, to te opowieści by mi się kisiły w laptopie. Przy okazji spaceru szlakiem kobiet, realizowanego wraz z Fundacją Re:akcja, tyle nagadałam o naszych Żydówkach, że hej. Poszłam po bandzie przy opowiadaniu o Geili Majerowicz, że aż sama się popłakałam. No, ale musiałam opowiedzieć o napisie w muzeum w Bełżcu i o samym obozie. Co prawda Geila zginęła w Auschwitz, ale moim celem było wypełnienie prośby pani dyrektor tego mało znanego muzeum. O Bełżcu trzeba ludziom mówić, bo o nim nie wiedzą. Trzeba uświadamiać. Trzeba grzmieć.

W lipcu nasze miasto w końcu upamiętniło miejsce po rybnickiej synagodze. Brawa! Wreszcie nie będzie wstydu przy oprowadzaniu po mieście.

Oprócz tego obelisku z tablicą, uhonorowano jeszcze Juliusza Haase (po raz trzeci!) i w parku Hazynhajda postawiono tablicę z informacją o powstaniu parku i jego założycielu. Tym samym Juliusz Haase jest najczęściej wymienianym rybniczaninem w przestrzeni miejskiej. Takie rzeczy radują niesamowicie.

W sierpniu też był jeden ważny dzień. Przy okazji Pierwszego Rybnickiego Zalewu Dobrego Piwa, organizowaliśmy mini wystawę birofilistyczną. Skoro browary, to i nasi Müllerowie – właściciele kilku z nich. Od kilku lat nie potrafiłam ustalić daty i miejsca urodzenia Hermanna Müllera. No, ale jak ktoś jest totalnym ćwokiem, to nie potrafi się wczytać w akta, które przeglądał dziesiątki razy. Dużo się jeszcze muszę nauczyć, oj dużo. Gdyby nie pani dr Ewa Kulik z naszego muzeum, to nadal bym kombinowała, czy przypadkiem ten późniejszy bogacz nie urodził się w pobliskim Ratibor. A pani Ewa, przed naszą wspólną pogadanką historyczną, na moje głupkowate stwierdzenie, że z tym urodzeniem Hermanna, to mam problem, odparła: Jak problem? Był synem Jacoba i bodajże w 1836 się urodził. To ja jej: Jak to? Tyle razy księgę narodzin przeglądałam i go nie ma! A Ewa: Bo on przy narodzinach był Hirsch. Noż k… mać! Małgosia! Tumanie jeden! Jasne!

Sierpień i wrzesień to były smutne miesiące. Odszedł wielki przyjaciel i druh. Marku, byłeś jedyny i niepowtarzalny 🙁 Pustka po Tobie została… Za tęczowy most przeszła też, po 17 latach życia, nasza Maszunia – część naszej rodziny. Widziała na pewno jak cierpimy i posłała nam Marcysię, vel Nowotkę, która aktualnie robi mi rozpierduchę na biurku, zjada wsio co się da (nawet cebulę, ogórki, ciastka, czy musztardę), daje buzi i wkurza na maksa Mrużkę.

Październik! Miesiąc cudów i spełniania marzeń. Zobaczyłam żydowski Berlin i po tylu latach zajmowania się rodziną Haasych mogłam położyć kamyk na grobie Rudolfa. Olutka! Jesteś jak złota rybka, która spełnia życzenia 😉 Parę ich jeszcze mam  :mrgreen:

Nie byłabym sobą, gdybym nie zaliczyła iluś tam cmentarzy w ciągu całego roku. Była ponownie Biała, Prudnik, był Berlin, WRO, Gliwice ileś tam razy, ale był i Sopot, czy Gdańsk.

 

Obdłubywanie cmentarnych rzepów jest już mi od lat przypisane.

 

W 2017 roku ponownie doznałam szoku, gdy zobaczyłam grę aktorską kolegi odgrywającego rolę zbrodniarza Morela. Remik, wbiłeś mnie w krzesło, rzuciłeś mną o zolę, sponiewierałeś, bo grałeś jak najlepsi z najlepszych. To był jeden z ważniejszych momentów mijającego czasu, o czym zresztą na Szufladzie napisałam.

O ile pamiętacie, to pisałam też o odnalezieniu się wnuka rabina Braunschweigera. Dla takich momentów warto prowadzić tą stronę i robić co robię.

Udało się też doprowadzić do jako takiego stanu wielowyznaniowy cmentarz psychiatryczny przy ul.Weterenów w Rybniku. Dzięki ludziom z Forum Obywateli Rybnika, Ochotniczej Straży Pożarnej z Wielopola oraz uczniom ze szkół, wreszcie można było na cmentarz wejść. Doszło też do jego poświęcenia i odmówienia modlitwy przez księdza. Nieważne, kto za kogo się modlił i kto jakiej wiary tam jest pochowany. Ważne, że nekropolia ta ponownie „odżyła”, jeśli można użyć takiego określenia w stosunku do cmentarza.

Końcówka roku miała mocne akordy. Najpierw odnalezienie Szuflady w nowo wydanej monografii Rybnika. Łał! Dziękuję panu Marcinowi Jarząbkowi. To wielki zaszczyt i wyróżnienie, że totalnie niszowy blog, jak Szuflada Małgosi, został wymieniony w tak ważnej dla miasta publikacji.

Drugim ważnym momentem grudnia była pierwsza publikacja „szufladki” w Tygodniku Nowiny. Adrian, i Tobie należą się podziękowania.

Trzecie bycze przednoworoczne BUM, to było zaproszenie mnie – Małgosi – jako gościa honorowego, na międzynarodową konferencję genealogów żydowskich (International Association of Jewish Genealogical Societies), która odbędzie się w Warszawie w przyszłym roku. Zwykły plimplok spod hałdy, wśród ponad 1000 genealogów z całego świata! Mam być w „German Jewish Special Interest Group GerSIG”, czyli grupie niemieckiej, no bo w jakiej bym miała być, skoro moi Żydzi byli Niemcami. Kolejne podziękowania w tym miejscu kieruję do Rogera Lustiga, bo to jemu zawdzięczam to zaproszenie.

Na koniec, żeby nie było, że tylko żydowsko na Szufladzie, muszę dodać, iż cały rok był dobry, bo pracowałam i przebywałam ze swojakami i fajnymi ludziami 😉 Nadal jako starsza pani w halo! Rybnik  :mrgreen: No i chyba przez to prądy mi się w mózgu normują, czyli może wnet zaśpiewam jak ten umierający waleń na plaży (określenie Młodej na moje próby śpiewania): „Bye, bye, meine lieber EPI” i pierdyknę tabsami.

(fot.Urząd Miasta Rybnika)

Jako ta, która otwiera różne szufladki, jeszcze raz wszystkim dziękuję za to, że do nich zaglądacie. Zastanawiałam się nad życzeniami dla Was na następny rok. Pisząc tego posta słuchałam „Raportu o stanie świata” Dariusza Rosiaka w Trójce. Tak, tak, jeszcze słucham Trójki, choć coraz częściej niestety muszę się przełączać na różne radia, które też są z dupy. I tak uznałam, że chyba poza zdrowiem dla każdego z nas, Was, nich, i onych, to powinniśmy sobie życzyć, by nie było wojen i nie było nienawiści do innych, bo z tego rodzi się cały ból świata.

Dzięki Ci Olu Klich, że to moje życzenie pokoju mogło się ukazać w Gazecie Wyborczej.

                        Do zobaczenia w 2018 roku! 

26 grudnia 2017

Jüdisches Berlin, czyli żydowski Berlin (cz.2)

Koniec roku tuż, tuż, więc należałoby dokończyć opowieść o żydowskim Berlinie, który mogłam w końcu zobaczyć na własne oczy. Jak już wspominałam jakiś czas temu, a dokładniej tu:  ➡ Żydowski Berlin cz.1, dwa dni to za mało, by zobaczyć wszystko, ale i tak wystarczająco dużo, by być w najważniejszych miejscach. A tym najważniejszym miejscem miał być dla mnie „Der Jüdische Friedhof Berlin-Weißensee”, czyli cmentarz żydowski Weißensee.

Ten, otwarty w 1880 roku, cmentarz, nie dość że jest największą śródmiejską nekropolią w samym Berlinie, to jeszcze jest to największy pod względem powierzchni cmentarz żydowski w Europie. Od momentu upadku muru berlińskiego został ponownie głównym miejscem pochówku Żydów z lokalnej społeczności. A dla mnie był marzeniem. No i celem. Odkąd wiedziałam, że tam spoczął ➡ Rudi Haase, z tyłu głowy miałam taki mus, by kiedyś na jego grobie położyć kamyk. Każdy ma jakieś fiksum dyrdum  😉 

Pogoda tego dnia zapowiadała się wyśmienita. Uznałyśmy, że jazda środkami komunikacji publicznej dla trzech lasek, to taki sam koszt, jak zamówienie taksówki. Poza tym, cmentarz był dość oddalony od naszej Palaciny, więc przesiadki, kombinowanie gdzie i jak skasować bilet, dreptanie od U-Bahny do S-Bahny, zabrałoby nam zbyt dużo czasu. Taksiarz zrozumiał mój niemiecki na poziomie zerowym i wnet mknęłyśmy przez dawny Wschodni Berlin w stronę dzielnicy Pankow. Moje kolegówny były nastawione na to, że musimy na cmentarzu odnaleźć grób Rudiego, jego dziadka Juliusza Haase, żony Juliusza Berty oraz siostry – Laury Perls. Telefonicznie byłam też umówiona ze znajomym internetowym – Romanem, który na stałe mieszka w Berlinie i od czasu do czasu podsyła mi różne ciekawostki historyczne. Wiedziałam, że odnalezienie Juliusza nie będzie łatwym zadaniem. 42 ha, to naprawdę spory kawał ziemi. Prawie pół kilometra kwadratowego. W dodatku niemalże na każdym metrze kwadratowym jeden, albo i dwa nagrobki. Wrocławski cmentarz żydowski ma 4,4 ha, czyli ok. 10 razy mniej, a i tak jeden dzień to za mało czasu dla niego. A tu 42 hektary arcydzieł!

Wiedziałam, że czas mnie ogranicza i moje zwiedzanie to będzie latanie z jęzorem na wierzchu, potem spływającym po plecach i zdjęciach strzelanych na chybił trafił. Jeszcze przy wejściu przywitała nas kartka, iż w tym dniu cmentarz czynny jedynie do 14-tej, czyli o 2 godziny szybciej zostanie zamknięty. Trudno. Cykam foty przy pomniku na wejściu i od razu walę do pseudo biura, by dowiedzieć się jak dojść do Grabenfeldu E5 (bardzo prosty plan cmentarza wzięłam ze sobą z Polski).

A tam od razu spotykam się z nieuprzejmością. I już mnie trafiło na wstępie. Chciałam kupić książkę o cmentarzu, a facio udaje, że angielskiego nie kuma, wydać reszty nie chce i jeszcze mi po niemiecku pitoli, że on nie jest informacją, by mi mówić, gdzie jest jaki Grabenfeld. Osobiście z niemieckiego niewiele rozumiem, ale na Klossa i inne tego typu produkcje od dziecka patrzałam, więc co trzeba to skumam. To ja mu złośliwie swoim British „Inglisz” z rejonu Suffolk, iż czekam na resztę z kasy, którą mu dałam i stoję twardo, a w duchu walę przekleństwami. W końcu znalazł klucz do kasetki i wyskrobał te 4 Euro. Drogi mi nie wskazał. Trudno. Srał go pies. Same znajdziemy. Ruszyłyśmy wzdłuż muru zewnętrznego. Ja cykałam zdjęcia jak wariat, kątem oka szukając zmieniających się oznaczeń na polach grobowych i jeszcze dodatkowo kwartałów w ramach tych pól. W pewnym momencie wsio mi się popierdzieliło i nie wiedziałam gdzie jestem. Znaczy się, między którymi polami jestem. Kolegówny szły odrębnie, ale do pewnego momentu w zasięgu głosu. Potem nie było już nikogo tylko groby. Cudownie! Gdyby nie presja, że muszę znaleźć tych, dla których tu przyjechałam, to bym się zanurzyła między te macewy, grobowce i stała i patrzała i dumała.

Wszystko pięknie posprzątane, wygrabione. Magiczny fragment Ziemi.

Nagle słyszę jakieś rżnięcie. Pracownicy! Lecę w tym kierunku. Dwaj panowie z piłą  😉 Mechaniczną 😀 Uśmiech nr 10 na twarz i pytanie, na które znałam odpowiedź z góry: „Do you speak English„. „Nein„. O niech to szlag! Małgosia! Teraz kombinuj ze swoim niemieckim na poziomie minus 10 i pytaj jak dojść do Grabenfeldu E5. W ruch poszły łapy, plan, uśmiech i jedynie znane mi „Wo ist es…” i palec na E5. Ha! Zwykli robotnicy cmentarni z piłą mechaniczną milsi niż panoczek, który ma gości na wstępie witać. „Geradeaus, links, geradeaus…”. Do masakry nie doszło 😉 Nawet zrozumiałam, że mam przejść pod taśmami, które wydzielały pewne części cmentarza i zakazywały wstępu. Koleżanki były gdzieś daleko, więc telefonicznie przekazałam wieść, że mniej więcej wiem gdzie mamy iść. I dalej pędem zgodnie ze wskazówkami drwali. Po drodze mijałam cuda architektury i sztuki cmentarnej, przy których powinnam się zatrzymywać, ale wskazówki na blacie tak zaiwaniały… Miałam szukać Juliusza – honorowego obywatela miasta Rybnika i jego rodziny.

W międzyczasie odnalazły się kolegówny oraz Roman, który też dotarł na cmentarz i po iluś tam wskazówkach telefonicznych trafił w miejsce, w którym w tym momencie byłyśmy. Wreszcie jest właściwy Grabenfeld. Wszyscy zaczęliśmy szukać grobu Juliusza i jego żony. Niestety, to całe pole grobowe było zawalone połamanymi drzewami. Huragan Ksawery, który parę tygodni przed naszą wizytą pustoszył tą część Europy musiał, no musiał akurat w tym miejscu zrobić taki rozpierdziel, że w zasadzie nie można było się przemieszczać. Wszędzie powalone drzewa i konary. Drwale, których spotkałam na pewno od jakiegoś czasu usuwali skutki tego wietrzyska, ale do E5 jeszcze nie dotarli. Patyki i liście waliły mi po buzi, ale przedzierałam się na tyle, na ile można było. Poza tym, akurat ta kwatera była wyjątkowo zarośnięta.

Po jakimś czasie musiałam zrezygnować. Nie lubię takich momentów, gdy nie udaje mi się znaleźć tego, po co przyjechałam, ale musiałam zbastować. Wiem, że gdybym tam była z Młodą, to byśmy się tak zaparły, że mogłabym Wam teraz Juliusza pokazać. No… chyba że nagrobek byłby powalony napisami do ziemi. Moi towarzysze pomagali jak mogli, ale Ksawery i te chaszcze oraz czas, który gonił spowodowały, że powiedziałam pas.

Ruszyliśmy dalej, by odszukać grób Laury Perls – też rybniczanki. Siostry Juliusza Haaase, matki słynnego marszanda Hugo Perlsa. Wiedziałam, że jej grób został niedawno odrestaurowany. Poza tym był zaznaczony numerkiem na planie, który wzięłam w pseudo biurze. Skromny grób Laury odnalezłam od strzału. Leży przy jednej z głównych alejek, więc nie było przedzierania się.

Kamyczki zebrane przed jej rodzinnym domem w Rybniku położyłam na nagrobku i ruszyliśmy w stronę wydzielonej części z żołnierzami „pierwszowojennymi”. Po drodze co parę metrów wpadałam w zachwyty.

Minęliśmy pole urnowe. Jeszcze takowego nie widziałam na żydowskim cmentarzu. Pierwszy pochówek skremowanych zwłok na tej nekropolii miał miejsce w roku 1909. Przepisy mówiły, że prochy muszą być w trumnie.

Zbliżając się do Pola Honoru dla żołnierzy poległych w czasie Wielkiej Wojny, minęliśmy groby rosyjskich żołnierzy, którzy zmarli, czy też polegli jako jeńcy wojenni w latach 1914-1918 i 1945.

Michaił Bodjana zmarł w szpitalu żydowskim krótko po upadku Berlina.

W końcu weszliśmy w część nekropolii, w której pochowano łącznie 394 żołnierzy pierwszej wojny – w tym naszego Rudolfa Haaase, który co prawda nie zginął w trakcie samych działań wojennych, ale w czasie III powstania śląskiego, nie mniej został uznany żołnierzem. Czytelnikom Szuflady polecam ponowne przeczytanie jego historii. Pomnik upamiętniający żołnierzy jest prosty.

Pierwsze szukanie grobu Rudiego nie przyniosło efektów, bo współtowarzysze nie mają we krwi tego czegoś, co jest w każdym cmentarniku  😉 Patrzy i widzi i tyle. Niewielkie macewy są w kilku rajach, jak się to u nos godo  😆 Podzieliliśmy się na rajami. W mojej go nie było. Kolegówny i Roman stwierdzili, że w ich rajach też go nie ma. No way! Wiem, że jest. Te niecałe 400 grobów, w porównaniu z Grabenfeldem E5 to pikuś mały. Po 3 minutach go ujrzałam. Jest! Tyle lat czekałam, by go zobaczyć. Od lat bardzo uczuciowo do niego podchodziłam. Mało którego rybnickiego Żyda tak traktowałam. Z modlitwami u mnie ciężko, ale pogadałam z nim, pogłaskałam macewę, położyłam kamyczek sprzed rybnickiego domu, w którym się urodził i przeprosiłam za to, co mu my – rybniczanie zrobiliśmy.

Porobiłam jeszcze parę zdjęć innym żołnierzom i ruszyliśmy dalej. Pogoda się powoli psuła i zaczynał padać deszcz.

Alejki były ogromne, a niektóre bycze mauzolea wybudowane były jakby przy rondach – takich paradnych miejscach.

Deszcze padał coraz bardziej, zasłaniałam panczem aparat, bo nie chciałam tracić czasu na zakładanie kurtki przeciwdeszczowej. Wiedziałam, że dziewczyny mokną pod parasolami i na pewno się już nudzą. Zdjęcia robiłam totalnie na oślep. Choć… nawet przy takim „oślepie” wyłowiłam znaczące dla Rybnika imię i nazwisko, by sprawdzić sobie później w domu, czy to aby nie nasz słynny Emil Prager, który miał dom towarowy na Rynku.

Nie było możliwości „zaliczenia” całych 42 hektarów. Mijałam współczesną część cmentarza, a potem powoli, choć pędem wracałam główną dróżką w stronę domu przedpogrzebowego i wejścia robiąc zdjęcia tym najważniejszym – pochowanym w swoistej Alei zasłużonych.

Rabini, przewodniczący gmin, kantorzy, lekarze, profesorowie, itd.

Córka rabina Leo Baecka i upamiętnienie jego postaci na jej nagrobku. Sam Leo Baeck zmarł w Londynie i tam został pochowany. Baeck to jeden z wybitniejszych rabinów niemieckich, przez jakiś czas związany ze Śląskiem, a ściślej z Opolem. Odmawiał udzielenia mu pomocy i odrzucił propozycję ucieczki z obozu koncentracyjnego w Theresienstadt – został ze swoimi do końca.

Ostatnie zdjęcia robiłam nie patrząc w ogóle w aparat, tylko naciskałam migawkę. Cyk, cyk, cyk.

Deszcz padał coraz bardziej rzęsiście i należało się już ostatecznie z cmentarza ewakuować. Koleżanki szybciej dotarły do pseudo biura. I tu okazało się, że zostały z niego wyproszone, gdy chciały się schronić przed deszczem  😯 No, takie gnojstwo! Przypomniały mi się wtedy fejsbukowe złe opinie o obsłudze cmentarza. A chciałam przy wyjściu wrzucić parę euro do skarbony, ale wobec takiego zachowania ni chu chu im dałam. Po powrocie do Palaciny walnęłam też swoją własną negatywną ocenę dla „staffu”. Cmentarz zachwycający, ale personel (za wyjątkiem drwali) dno.

Przez ten incydent ewakuowałyśmy się z tego niezwykłego miejsca dość szybko. Po drodze ujrzałam jedynego berlińskiego kota  😉 Sądzę, że woli nie stróżować na cmentarzu, bo gdyby go tak, nie daj Boże, mieli przepędzać…

Cmentarz był niesamowity. Jeden z piękniejszych jakie dotychczas widziałam. Nadal nr 1 dla mnie to wrocławski przy Ślężnej, potem ten w Sarajewie. Berliński chyba stanie na podium jako trzeci.

Pożegnałyśmy się z Romanem i stamtąd taksówką pomknęłyśmy w stronę Rykerstrasse, przy której stoi synagoga zaprojektowana przez Johanna Hoenigera, wnuka rybnickiego karczmarza, zarazem syna lekarza z Zülz  ➡ Davida Hoenigera. 

Johann Hoeniger też został pochowany na cmentarzu Weißensee, ale o nim kompletnie zapomniałam, gdy tam byłyśmy. Zresztą i tak czasu nie było. Synagoga, którą Johann zaprojektował nie została zburzona w czasie Nocy Kryształowej z uwagi na zwartą zabudowę w jej pobliżu. Jest to czynna synagoga i druga co do wielkości w Europie. Od strony Rykerstrasse jej nie widać, bowiem by się do niej dostać trzeba wejść do „ajnfartu” (tłumaczenie dla nie Ślązaków: do bramy).

I tu napotkałam ponownie przeszkodę, czyli policję niemiecką. Na nic się zdały moje tłumaczenia, że przyjechałam z tak daleka, że budował synagogę wnuk, a zarazem syn rybniczanina. Że jechałam tu specjalnie. Gadałam jak dziad do obrazu do tego policjanta. Nie, bo nie. Nie da się. Nie można wejść. Względy bezpieczeństwa. Bez wątpienia wyglądałam na terrorystę. Przez ajnfart nie przeszłam.

Zasieki, wystawiane z jezdni jakieś blokady, pistolety w kaburach i jedynie co se mogłam, to strzelić fotkę i focha. W dupę się ugryźcie pomyślałam. Nie, to nie.

Jak więc wygląda synagoga, zaprojektowana przez architekta z rybnickimi korzeniami, mogę pokazać jedynie przedstawiając zdjęcia z Wikipedii.

Zaliczenie okolicy tej synagogi zakończyło zwiedzanie żydowskiego Berlina, choć od czasu do czasu deptałam jeszcze w tym dniu po Stolpersteinach. Berlińscy Żydzi, wywiezieni do getta w Łodzi, mieli zerowe szanse na przeżycie.

Rodzina Levy z tej kamienicy, 7 miesięcy spędziła w getcie łódzkim, z którego wywieziono została do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem.

Dokładnie naprzeciw przyjazny mural mówi o przyjaźni. W 1941 r., gdy Else, Karla i Rolfa wywożono z tej ulicy nikt ich jako przyjaciół nie traktował.

Zwiedzanie Berlina zakończyłyśmy przy resztkach dawnego muru. Chaos, misz-masz, kicz i ceny z kosmosu za wszystko. Lepiej zwiedzać żydowski Berlin, nawet gdy się napotyka w niektórych momentach na przeszkody  😉

Na koniec powinnam dodać, że u Lagerfelda nie znalazłam swojego rozmiaru, a pizza o nazwie Gina Lolobrigida z włoskiej restauracji na naszej ulicy, była przepyszna. Bo to, że była obfita jak biust Giny, to widać 😉

Berlin będę wspominać jako przepiękne miasto, wyjazd jako fantastyczny, a wspomnienie widoku odnalezionej ner tamid w Nowej Synagodze oraz kamieni pamięci w chodnikach nadal ściska mi gardło.

Następnego dnia powitały nas Karkonosze.

(a raja to po śląsku rząd)

P.S. Juliusza jeszcze kiedyś znajdę.