26 lutego 2024

Bismarckstrasse 5 czyli Powstańców Śląskich 5

Dzisiejsza ulica Powstańców Śląskich nosiła różne nazwy: Sohrauerstrasse (czyli Żorska), w okresie międzywojennym Marszałka Józefa Piłsudskiego, w czasie okupacji Bismarckstrasse, po wojnie była ulicą Stalina. Przy tej części rybnickiego Deptaka na początku XX w. wybudowano małą kamienicę, która aż do naszych czasów w zasadzie nie zmieniła swojego wyglądu. Oznaczona jest numerem 5 i dokładnie przed nią rozpoczyna się Dróżka Prof. Libury.

Właściciele tej nieruchomości dość często się zmieniali, a ostatnimi przed II wojną oraz w trakcie jej trwania byli małżonkowie Józef i Anna Piechowie z Radlina. Nabyli kamieniczkę w 1936 r. od Filipa Piontka i wynajmowali ją pod różne małe geszefty, z których jeden funkcjonuje aż do dziś i ma się bardzo dobrze. W latach 20. otworzył tu biznes Bruno Bielowski – szklarz, którego potomkowie nadal zajmują się podobną branżą w Rybniku. Mnie jednak interesują raczej wątki żydowskie i Żydzi, którzy w tym miejscu handlowali i starali się swoimi towarami przyciągnąć mieszkańców naszego miasta.

Zakup nieruchomości przez mistrza hutniczego Józefa Piechę to czasy, gdy Rybniku mieszkali również Żydzi tzw. polscy. Oprócz tych niemieckich, którzy mimo podziału Górnego Śląska nie zdecydowali się wyjechać i uznali, że to tu jest ich Heimat, bez względu na państwowość, mieliśmy pewną ilość Żydów pochodzących z Zagłębia, dawnej Kongresówki, czy nawet odległych miast Galicji. Nie byli tutejsi – byli nie swoi. Obcy. Kiedyś nazwałam ich „Żydami-gorolami”. To nieładne określenie, ale może Państwu zobrazuje to jak ich tu traktowano. W większości docierali do naszego miasta w poszukiwaniu pracy, lepszego interesu, skuszeni przez tych znajomych i krewnych, którzy teren już rozeznali i wiedzieli, że Rybnik to w miarę dobre miejsce do życia.

Historie tych drobnych sklepikarzy, szewców, krawców, kapeluszników czy obwoźnych handlarzy są bardzo trudne do ustalenia. Gros z nich, mimo pobytu w mieście, nie utożsamiała się z tutejszą gminą żydowską i nie kwapiła się do płacenia podatków na jej rzecz, ale też nie była akceptowana przez tutejszych Żydów niemieckich i resztę rybniczan. Niewiele po nich zostało dokumentów. Rzadko też ogłaszali się w przedwojennej prasie, bo ich po prostu na to nie było stać. Jeśli już trafiają się na ich temat artykuły, to na ogół z przekręconymi nazwiskami i w wyraźnie antysemickich gazetach, które atakowały „żydków zalewających” Śląsk. Jednak mimo dość skąpych informacji uważam, że należy podjąć rękawicę i starać się o nich przypominać, nawet przy tej skromnej ilości danych.

Właśnie dzisiejsza ulica Powstańców Śląskich, to był trakt, przy którym czynsze za sklepy i mieszkania na pewno były niższe niż przy Sobieskiego i stąd też przy tej ulicy sporo było żydowskich geszefcików, nie wartych na ogół ani funta kłaków. Te maluśkie sklepy i warsztaty wyjątkowo drażniły lokalnych antysemitów, którzy wręcz pisali o „szajce” z ulicy Piłsudskiego. 

W kamienicy pod numerem 5 przez jakiś czas miał sklepik z konfekcją zagłębiowski Żyd – krawiec Abraham Flak, którego akurat do „szajki” nie zaliczono. Zapewne sprzedawał to co sam uszył. Nie miał zbytniego szczęścia do biznesu, bo wielokrotnie był okradany. W przypadku tak małego interesu, kradzież 10 ubrań chłopięcych, 10 męskich płaszczy, 25 kapeluszy, całej partii bielizny to była naprawdę wielka strata. Krótko po tym zdarzeniu do sklepu Abrahama wtargnęło dwóch podchmielonych osobników, którzy chcieli wymusić na nim okup, pod groźbą zdemolowania sklepu. Na szczęście się im nie udało. Przy innej kradzieży krawiec Flak stracił 3 weksle na 1000 zł i własne prywatne ubrania. 

To wszystko chyba spowodowało, że Abraham zdecydował się sprzedać, bądź odstąpić swoje towary innemu krawcowi z Będzina – Berkowi Lajtnerowi, który w tym samym miejscu handlował bardzo podobnymi towarami od 1932 r. i też był poza „konfekcyjną szajką”, bo chyba był za biedny, by ktokolwiek na niego zwrócił uwagę.
Przy ulicy Marszałka Piłsudskiego 5, około trzydziestoletni Berek, o którego życiu w Rybniku zaświadczają jedynie dokumenty w Archiwum Państwowym w Katowicach dotrwał w naszym mieście aż do końca sierpnia 1939 r. Prawdopodobnie w związku ze zbliżającym się wybuchem wojny wyjechał do Będzina, by przetrwać (w jego mniemaniu) ten niepewny czas, a potem wrócić z powrotem na prowadzącą do nowego kościoła ulicę.

Zostały po nim dwa weksle, kilka złożonych zamaszystych podpisów i cała fura pism, gdy jego składzik z konfekcją i butami, przy przemianowanej na Bismarcksstrasse ulicy, został jesienią 1939 r. przejęty przez tzw. Treuhändera, czyli powiernika. Była to osoba, która na ziemiach okupowanych przez Niemcy zarządzała z ramienia władz niemieckich danym interesem. Na terenach wcielonych do Rzeszy (czyli i w Rybniku) w przeważającej części byli to Niemcy zamieszkali w Polsce przed wojną. W przypadku sklepu przy ulicy Bismarcka 5 tym Treuhänderem został Theodor Früholz, 67-letni rybniczanin mieszkający przy Ratiborerstrasse 51, a prowadzący handel piwem przy obecnej ul. Kościuszki (wtedy Goeringstr.) Onegdaj był właścicielem wytwórni wód mineralnej gdzieś na Smolnej i jedyną interesującą informację jaką o nim znalazłam, to gdy niemieckojęzyczny Kattowitzer Zeitung doniósł o zaatakowaniu Früholza przez pracownika poczty w Rybniku w 1927 r. W wyniku tego ataku poszkodowanym został sam atakujący, bowiem żona Früholza broniła męża i obiła napastnika drewnianym pantoflem.

Patrzę na przedwojenny podpis Lajtnera (oficjalnie przez Niemców zwanego Leitnerem) i moje myśli krążą wokół zdjęć twarzy setek będzińskich Żydów. Zdjęć które zostały zrobione w getcie na polecenie nazistów. Fotografie ludzi o smutnych i przerażonych oczach. Przejrzałam je wszystkie ponownie na stronie Instytutu Jad Waszem. Jest wielu Lajtnerów, ale Berka brak. Fantazyjne pismo tego młodego mężczyzny być może pokazuje jego pełen naiwnego optymizmu charakter, który skłonił go w marcu 1940 r. do napisania próśb do Treuhändera oraz rybnickiego Landrata. Jego wnioski o pomoc finansową, opatrzone o wiele już mniej fikuśnym i wesołym podpisem, zostały odrzucone i do Będzina, na adres Alter Ring 19 wysłano odmowę.

W międzyczasie Theodor Früholz słał do urzędów swoje pisma z wątpliwościami, gdyż do niego, jako zarządcy dobijali się wierzyciele, którym Berek był winien różne kwoty. Jedną z osób, która upominała się o pieniądze był właściciel małej kamienicy przy Bismarckstr. 5, czyli Josef Piecha. Z jego wyliczeń wynikało, że Berek Lajtner nie płacił od jakiegoś czasu czynszu, ponadto Piecha miał dwa weksle wystawione przez Berka, co łącznie dawało kwotę długu 212 marek. Różni inni komisaryczni zarządcy, którzy jak Früholz dysponowali teraz majątkami żydowskimi upominali się o stare należności, których Lajtner nie chciał, albo nie zdążył zapłacić przed wojną. W dokumentach katowickiego archiwum są weksle podpisane przez Lajtnera a wystawione na wspomnianego wyżej Abrahama Flaka w lipcu 1939 r. Na ich odwrocie pełno indosów, a na przedłużkach protesty oraz adnotacje komornika z lutego 1940 r., z których wynika, że komornik „odbił się od zamkniętych drzwi firmy” i uzyskał jedynie informację, że Żyd Lajtner uciekł. Treuhänder Früholz nie poczuwał się do zapłaty czegokolwiek, gdyż miał urzędowe pismo, zgodnie z którym starych długów nie musiał regulować, gdyż jak to nazwano eufemistycznie „należy poczekać na szczegółowe regulacje prawne”.

Życie Berka zakończyły też pewne „regulacje prawne” Rzeszy Niemieckiej. Czy stało się to jeszcze w będzińskim getcie, czy w Auschwitz nie jestem w stanie ustalić. Przez siedem lat otwierał przed rybniczanami drzwi do swego sklepiku przy ulicy Marszałka Piłsudskiego 5, a i niejednokrotnie na chybcika zamykał przed ścigającymi go wierzycielami. Dla mnie nie był oszustem, a jedynie drobnym handlowcem, który starał się jakoś wiązać koniec z końcem, by przetrwać na rynku. Każdy przedsiębiorca, który teraz czyta te słowa wie co mam na myśli.
Gdy zaciągał kraty na drzwiach po raz ostatni, zabezpieczając swój skromny majątek, co mogło mieć miejsce pod koniec sierpnia bądź na początku września 1939 r., to na pewno nie przypuszczał, że to co nadchodziło wymaże jego istnienie – mało ciekawe życie zwykłego krawca, który tak pięknie pisał literę „B”.

23 stycznia 2024

Saga Pragerów (cz.3) Abraham i Emil

W każdym mieście domy przy rynku zawsze były w cenie. Posiadanie kamienic w tak prestiżowym miejscu miasta gwarantowało zyski, więc nie dziwota, że ci których było na nie stać starali się wejść w ich posiadanie.
Dzisiejsza opowieść będzie o fragmencie historii dwóch, sąsiadujących ze sobą kamienic przy naszym rynku, w których posiadanie, w XIX w. weszła rodzina Pragerów, a zarazem będzie to historia o dwóch Pragerach: ojcu Abrahamie i jednym z jego synów – Emilu.

Po ponad 120 latach od sprzedaży większej z kamienic niektórzy rybniczanie nadal ja zwą „na Pragerowym”. Ród Pragerów należał do bardzo zasłużonych familii, które wiele zrobiły i dla miasta i jego mieszkańców. Pisałam już o nich w „Sadze Pragerów” Nr 1 i Nr 2. Dostępne dokumenty jako protoplastę rodziny pokazują Simona Pragera (ur. ok. 1775 r.), którego syn – Moritz założył w Rybniku Dampf-Färberei und Druckerei, Bleicherei und Appretur-Anstalt, tj. jak to określano po polsku: „Fabrykę modrych druków”, czyli produkującą tekstylia. Firma ta, pod koniec XIX w., miała przedstawicielstwa m.in. we Wrocławiu, Berlinie, Królewcu, Kolonii, Stuttgarcie i Londynie i łącznie zatrudniała ok. 120 pracowników.

Właśnie Moritz (1802-1890), zapewne inwestując zarobione talary, kupił dwie kamienice, które obecnie mają adresy: Rynek 5 oraz Sobieskiego 2. Jeszcze za życia sprzedał je swojemu synowi Abrahamowi (1835-1914), z punktu widzenia miasta, bezsprzecznie najznamienitszemu z Pragerów. Patrząc na dokonania Abrahama, można śmiało powiedzieć, że w dojrzałym wieku bardziej od zajmowania się przedsiębiorstwem wolał angażować się w życie miasta. 

(Abraham Prager – zdjęcie z Israelitische Familienblatt z dn. 16.02.1905 r.)

Gdy w 1905 r., obchodził swe 70. urodziny pisano o nim, że jest jedną z najbardziej szanowanych osobistości na Górnym Śląsku. Przez prawie 30 lat (aż do swej śmierci) był radnym miejskim, wraz ze szwagrem Ferdinandem Haase finansował budowę ochronki żydowskiej (po wojnie budynek służył rybniczanom jako szkoła muzyczna). M.in. z jego inicjatywy (i pieniędzy) powstała w mieście profesjonalna straż pożarna, angażował się w zazielenianie Rybnika przez udział w Rybnickim Towarzystwie Upiększania (przyczynił się do zadrzewienia parku Hazynhajda). Przez prawie 40 lat przewodniczył gminie żydowskiej, równocześnie finansując choćby kobierzec przed ołtarzem głównym nowego kościoła pw. Św. Antoniego, czy rozbudowę szpitala Juliusza. Tak to wtedy było. Nieważne było wyznanie, a liczyło się dobro miasta i jego mieszkańców.
Abraham przewodniczył wielu komitetom oraz instytucjom. Po pogromach w carskiej Rosji w latach 1903-1906 , jako Stadtältester (był to tytuł honorowy nadawany członkom rady miasta, którzy długo sprawowali swój urząd) organizował pomoc dla rosyjskich Żydów.

Był zapobiegliwym ojcem, który zabezpieczał finansowo swoje dzieci. Gdy w 1899 r. zmarła jego żona Marie Schweitzer uznał, że dwie kamienice stojące przy rynku przekaże swoim synom Emilowi i Ludwigowi. Jak to się stało, że ostatecznie tylko Emil w nich prowadził interesy to nie wiem. Może taki był warunek teścia Emila, którym był, jak to napisała w „Nowinach Gliwickich” znawczyni historii Gliwic Małgorzata Lichecka „wręcz obrzydliwie bogaty” Nathan Bujakowsky – destylator i właściciel kilku kamienic w ówczesnym Gleiwitz. Ślub rybniczanina Emila Pragera i gliwiczanki Rose Bujakowsky to było połączenie majątków dwóch naprawdę zamożnych górnośląskich rodów żydowskich. Doszło do niego w 1900 r. a owocem tego małżeństwa był, urodzony w Rybniku w 1903 r. syn Heinz, którego dalszych losów niestety nie udało mi się ustalić.

Ulica Breitestrasse (Sobieskiego) ok. 1909 r. z widocznym sklepem Emila Pragera (obecnie restauracja „Tu i Teraz przy Rynku”.

Obrotnemu Emilowi, który dość szybko uznał, że Rybnik jest zbyt małym miastem dla niego, zawdzięczamy sporo. Miał rozległe plany i je zrealizował. Prowadząc sklep w pierwszej po prawej stronie kamienicy przy ówczesnej Breitestrasse równocześnie podjął się rozbudowy sąsiedniego, małego budynku przy Rynku. Wczesnomodernistyczny wygląd kamienicy, który do dziś możemy podziwiać, zawdzięczamy wykonawcy czyli firmie budowlanej Paula Martiny’ego. Na pocztówce z 1908 r. widać jeszcze maleńką piętrową kamienicę, która jakby przykucnęła obok wyższych sąsiadek z obu stron. Sprawne oko zauważy postawione rusztowania i trwające prace budowalne. Emil chciał mieć tak samo paradny budynek jak Altmannowie obok, czy rodzina Böhmów na tej samej pierzei.

(Fragment pocztówki z 1909 r. z widoczną przebudową rynkowej kamienicy Emila Pragera – z kolekcji Bernarda Simona)

Gdy pracownicy budowniczego Martiny’ego zabrali się za pracę, postawili rusztowanie a przedtem prawdopodobnie rozebrali część starego budynku. I… i w kwietniu 1909 r. znaleźli skarb. Sprawa musiała być dość głośna, gdyż napisały o tym nawet krakowskie „Wiadomości numizmatyczno-archeologiczne”, cytując za „Głosem Śląskim”, że „podczas robót koło nowej budowli p. Pragera w Rybniku znaleziono rodzaj garnka z wieloma monetami srebrnymi z 1608 r. Część wykopaliska jest dobrze zachowana.” Kto zgarnął skarb można się domyślać. Raczej tą osobą był sam inwestor.

Emil nie tylko prowadził sklepy z tekstyliami. Stare gazety informują, że parał się swoistym pośrednictwem biznesowym, gdyż angażował się w sprzedaż przedsiębiorstwa, który po latach nazwano Ryfamą.

Gdy nowiuśką kamienicę, czy też raczej elegancki dom towarowy przy rynku, zaczęły odwiedzać pierwsze klientki i klienci, Emil Prager chyba już planował wyjazd z miasta. Jeszcze w 1910 r. szukał sprzedawców i dekoratora, jeszcze w 1911 r. ogłaszał się z nowymi dostawami towarów, ale w międzyczasie negocjował dobrą cenę za sporo warte nieruchomości w środku miasta. We wrześniu 1911 r. gazeta Oberschlesische Volksstimme podała sensacyjną wiadomość. Prager sprzedaje swoje sklepy i budynki rodzinie Leschczinerów! Noah Leschcziner, bo to on był nabywcą, niewątpliwie zapragnął dla swoich synów kamienic przy rynku, o czym możecie Państwo przeczytać ➡ tutaj. Leschczinerowie zachowali, zgodnie z obowiązującym wówczas zwyczajem, nazwę i aż do 1939 r. reklamowali swój dom towarowy jako „Emil Prager i Następcy”. W kamienicy przy Sobieskiego 2 po jakimś czasie zaczęła rządzić córka Noaha – Olga Priester, a po niej wnuk Leschczinera Eryk Priester.

Emil Prager zaś przeniósł się do Berlina, z żoną i synem. Niedługo potem, gdy dopadł go kryzys wieku średniego, rozwiódł się z Rosą, córką bogacza z Gliwic. Rozwód orzeczono pod koniec 1913 r. Kto wie, może ta informacja podkopała zdrowie i przyczyniła się do śmierci zasłużonego nestora rodu – Abrahama Pragera. Zmarł krótko potem, 14 stycznia 1914 r. w wieku 78 lat. Jego pogrzeb odbył się 18 stycznia a mowę pożegnalną wygłosił rabin dr Braunschweiger. Fotografia tego zasłużonego obywatela naszego miasta znajduje się w Berlinie w Muzeum Żydowskim (w zbiorach Maxa Halberstaedtera).

Na kolejnym ślubie Emila Pragera, zawartym w Berlinie w czerwcu 1915 r. z Minną Margaretą Hahlo żaden z braci nie świadkował.

Emil miał 68 lat, gdy w maju 1939 r. w Berlinie dodano mu stygmatyzujące imię „Israel”, a jego drugiej żonie „Sara”. Jakimś cudem jednak, kto wie czy nie dzięki inwestowanym przez lata pieniądzom z rybnickich kamienic, udało mu się wyjechać wraz z Minną do Anglii. W grudniu 1939 r. Anglicy odstąpili od jego internowania, choć był oficjalnie Niemcem, czyli obywatelem państwa, które toczyło wojnę z Wielką Brytanią. Został wtedy zarejestrowany jako były „agent tekstylny” urodzony w mieście „Rybruk”. Niestety nie wiem kiedy dokładnie zmarł (prawdopodobnie w 1952 r.), tak jak i nie wiem co stało się z jego pierwszą żoną oraz synem.

Obecnie w jego dawnych kamienicach mieści się wyśmienita restauracja „Tu i Teraz przy Rynku” (Sobieskiego 2) oraz drogeria Hebe (Rynek 5). W tej pierwszej lubię siadać i dumać sobie o byłych przedsiębiorcach, którzy z radością z góry „teraz” patrzą „tu” na klientów ich dawnych biznesów.
„Pragerowe kamienice”, które potem były „Leschczinerowe” oraz „Priesterowe” dziś naprawdę prezentują się godnie.

Przy okazji wizyt w „Tu i Teraz przy Rynku” zawsze też żałuję, że nie zdążyłam kiedyś kupić wieszaka ze sklepu Emila, który kiedyś pojawił się na jednym z serwisów internetowych.

Na zakończenie muszę dodać, że zarówno zasłużony Abraham, jak i jego syn Emil nie byli jedynakami. Ród Pragerów był bardzo rozległy i może kiedyś jeszcze wrócę do nich.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Saga Pragerów (cz.3) Abraham i Emil została wyłączona
14 grudnia 2023

Wdowa Schindler

Klara Schindler od jakiegoś czasu całkiem sama musiała się zajmować zarówno restauracją jak i tą ogromną kamienicą. Kiedyś tutejsi nazwą ją „plebiscytową”, ale o tym Klara jeszcze nie wiedziała, bo był 1914 r. i całe jej życie toczyło się wokół chorego męża, dwóch córek, no i interesów, które miała głowie. W połowie roku do miasta dotarła informacja, że zaczęła się wojna, którą za kilka lat ludzie będą nazywać Wielką, ale jeszcze nie zdawali sobie z tego sprawy, gdyż bardziej ich interesowały problemy lokalne i nie mieli pojęcia o okopach czy przyszłym rozpadzie niemieckiego mocarstwa. Na pogrzeb brata Leopolda Klara nie pojechała, bo tu, w Rybniku, były ważniejsze sprawy.

10 września 1914 r. czuwała przy odchodzącym mężu i choć była przygotowana na jego śmierć, to mimo wszystko ją to zaskoczyło. Był szabat. Zamknęła mu oczy, zasłoniła lustra i wylała wodę z wszystkich naczyń, a śląską służącą posłała z wiadomością do Phillipa Weissa. Następnego dnia Weiss poszedł do urzędu, by zgłosić śmierć Paula Schindlera, restauratora, urodzonego w Zabrzu, zamieszkałego ostatnio przy Kirchplatzu w Rybniku, a w „Rybniker Kreisblatt” ukazał się nekrolog informujący o zgonie oraz pogrzebie o 3 po południu tego samego dnia.

Choć na pogrzeb nie dotarli krewni z daleka, to żałobników było naprawdę wielu. Brat Siegfried z całą rodziną, zarząd i reprezentanci gminy żydowskiej, Eugen Weissmann, który od kilku lat najmował w Schindlerowej kamienicy sklep, wielu klientów Gasthausu, no i one: wdowa Klara z córkami Erną oraz Margarethą. Stojąc na cmentarzu Klara cały czas rozmyślała co teraz zrobi w tym mieście, z którym nie była zbytnio związana. Pochodziła z okolic miasta Sagan, dziś zwanego Żaganiem, a ślub z Paulem brała w mieście Breslau, czyli była związana z krainą, którą jeden poczytny pisarz po 109 latach nazwie „Odrzanią”. To za mężem przyjechała do Oberschlesien i choć mieszkała tu już kilka lat, to jednak nadal czuła się obco. Po narodzinach córek w Breslau przyjechali najpierw do Kattowitz, a potem za namową swego brata Siegfrieda, Paul kupił od Danzingera tę wielką kamienicę przy katolickim kościele.

I teraz ona została z wszystkim sama. Obie córki należało wnet wydać za mąż, w końcu Erna miała 24, a Margarethe 22 lata. Jedna krnąbrna i przebojowa, a druga zahukana i nieśmiała. Jeszcze w czasie pogrzebu uznała, że musi się zwrócić o pomoc do szwagra. Może on pomoże jej znaleźć właściwych kandydatów na mężów dla córek. To Siegfried mieszka w tym małym mieście od tylu lat, prowadzi modny sklep na Ringu, więc na pewno zna więcej ludzi niż ona.

Klara starała się prowadzić Gasthaus po mężu, co jakoś jej się udawało, bowiem pochodziła z rodziny karczmarzy. Ciągle jednak borykała się z zaległymi czynszami od tych, którym wynajmowała mieszkania i sklepy i nawet nie zauważyła, że w międzyczasie kończyła się wojna i nadchodziły nowe czasy. Choć polityka jej nie interesowała, to w swojej restauracji słuchała o czym coraz głośniej i dość otwarcie gadano.

Nadszedł 1919 r. Skończyła 60 lat i czuła, że nie ma już tylu sił, by zajmować się tak wielkim majątkiem. Pewnego wieczoru siadła z córkami, by im oznajmić, że być może trzeba będzie to wszystko sprzedać, ale informacja, którą znienacka przekazała jej starsza Erna spowodowała, że sprawy kamienicy nagle stały się nieważne. Klara aż pobladła, gdy usłyszała, że Erna zamierza wyjść za mąż za katolika. – Co by ojciec powiedział? Paul Schindler od sześciu lat spoczywał na cmentarzu, więc nie mógł zaprotestować. Erna postawiła na swoim i jeszcze tego samego roku jesienią, zawarła ślub z Alfonsem Reinschem. By podniesć rangę tego wydarzenia, na uroczystość wdowa zaprosiła aż z Hamburga swego brata Theodora Borowera. Śląsk nie był mu obcy, gdyż przez jakiś czas prowadził interesy w Zabrzu. Przystał na propozycję by zostać świadkiem wraz z ojcem pana młodego.

Druga córka, nieśmiała Margarethe nadal była sama i taką miała pozostać aż do momentu, gdy została wsadzona 13 kwietnia 1942 r. do bydlęcego wagonu i wywieziona do getta w Izbicy. Ale o jakiejś Izbicy w momencie ślubu Erny nikt nie słyszał. Za to słuchano i rozprawiano o Wersalu i traktacie na mocy którego do Rybnika zawitali żołnierze w różnych mundurach. Jakieś komitety, plebiscyty, komisje i manifestacje zajmowały teraz klientów Gasthausu wdowy Schindler.

Zięć okazał się porządnym Niemcem, który zgadzał się z teściową i wujkiem Siegfriedem z Ringu, że prawdopodobnie trzeba będzie wyjechać, bo nie wiadomo co tu będzie się dalej dziać. Przez zawirowania polityczne interesy szły coraz gorzej. Kamienica generowała koszty i w dużej części była pusta. Inflacja coraz bardziej przyspieszała i Klara wiedziała, że trudno jej będzie znaleźć kupca za dobrą cenę, a tu jeszcze miała się powiększyć rodzina, więc należało się spieszyć z podjęciem decyzji.

Jedyny, ale wtedy Klara jeszcze tego nie wiedziała, wnuk urodził się przy Kirchplatzu pod koniec stycznia 1921 r. Dano mu na pierwsze imię Horst, a na drugie Paul pod błogosławionej pamięci żydowskim dziadku. Krótko przedtem teściowa i zięć ustalili, iż bez względu na to, że są Niemcami to wynajmą jeden lokal polskiej gazecie. I tak w Schindlerowej kamienicy można było nabyć Gazetę Rybnicką – współorgan „Sztandaru Polskiego” oraz satyrycznego „Kocyndra”.

Niedługo zaś potem wspólnie wyrazili zgodę na to, by w kamienicy należącej do nich – niemieckich Żydówek: Klary Schindler i jej córek, miał siedzibę Polski Komitet Plebiscytowy. W kamienicy rybniczanie widywali teraz dr. Białego, dr. Różańskiego, czy innych polskich działaczy zaangażowanych w zbliżający się plebiscyt. Księgarz Basista miał kilka kroków do siedziby komitetu i w tym gorącym okresie bywał tam częściej niż w domu. Tak samo zresztą jak Emil Winkler z Ligoty. Klara Schindler oraz jej zięć Alfons Reinsch szukali na gwałt potencjalnego kupca na ten ogromny budynek, choć zdawali sobie sprawę z tego, że nie oni jedni starali się pozbyć majątku w mieście, o które walczyły, choć na razie jedynie głosując, dwie strony. 

Gdy wybuchło III powstanie Klara z balkonu patrzała na uzbrojonych Ślązaków ustawiających się przed willą Haasów. Wnet do kamienicy dotarła wiadomość o zamordowaniu młodego Rudolfa Haasego za angażowanie się po stronie niemieckiej. Byli prawie sąsiadami. I gdy wydawało się, że już nie uda się sprzedać tego kamienicznego kolosa, zięć jednego dnia przyniósł dobrą nowinę. Ten Winkler, który tu bywał, a potem latał z bronią ponoć pytał o cenę. Klara nie negocjowała warunków z niedawnym powstańcem. Przystała na jego wszystkie warunki i w sierpniu 1921 r. „Sztandar Polski” poinformował: „Drogą kupna przeszedł dom wdowy pani Szindler, w którym znajdują się dwa wyszynki i dawniejszy podkom. plebiscytowy, na własność pana Emila Winklera z Ligoty za sumę 400.000 marek.”

Przez jakiś czas jeszcze Emil Winkler w prasie podpierał się nazwiskiem poprzedniej właścicielki informując o jakichś wydarzeniach. Niestety, tak jak i Paul Schindler, Winkler zmarł za szybko, w wieku 46 lat, co stało się w 1931 r., a sprawami kamienicy, sklepów i restauracją musiała zajmować się kolejna wdowa. W tych początkach lat trzydziestych nikt jeszcze nie wiedział, że we wrześniu 1939 r. następna wdowa w tej kamienicy będzie opłakiwać śmierć swego męża. No bo wtedy córka Emila – Elżbieta Winkler jeszcze nie myślała, że przyjdzie jej się zakochać w kapitanie wojska polskiego Janie Kotuczu, który zanim zginie 6 września 1939 r. zawoła: „Niech żyje Polska! Tak umiera polski oficer!”.

Na koniec muszę napisać jakie były dalsze losy Klary Schindler, jej córek, zięcia i wnuka. Wszyscy wyjechali z Rybnika do niezwykłej miejscowości w Karkonoszach. Wtedy ani Klara ani jej rodzina nie przypuszczali, że ówczesne Krummhübel zostanie kiedyś nazwane Karpaczem. Wdowa Schindler zmarła pod pokrytymi śniegiem górami w lutym 1925 r.

Osobą, która poinformowała urząd o jej śmierci był katolicki zięć z Rybnika. Zapewne też on organizował pogrzeb i pochówek w Jeleniej Górze, gdyż to do tej gminy żydowskiej oficjalnie należały i matka i córki. W wykazach obie córki figurowały jako bezwyznaniowe Żydówki. Alfons Reinsch początkowo prowadził interesy w Karpaczu wraz z teściową, bo to zapewne ona dała marki na otwarcie sklepu z pamiątkami i artykułami tytoniowymi. Zachowane powojenne dokumenty Erny wskazują na to, że przed 1945 r. została wdową, a mieszane małżeństwo zawarte w naszym mieście, a może i siła charakteru pozwoliły jej przeżyć czasy Hitlera. Co prawda była aresztowana przez Gestapo w 1942 r. ale po dwóch tygodniach ją wypuszczono. W 1944 r. opuściła Krummhübel, gdyż groziło jej kolejne aresztowanie. W 1946 r. mieszkała już w Bawarii starając się o wyjazd do Palestyny. Urodzony w plebiscytowej kamienicy w Rybniku jej syn Horst Reinsch również przeżył. Jedynie nieśmiała Margarethe została zgładzona na terenie okupowanej Polski.

Równo 50 lat po śmierci Paula Schindlera, w 1964 r. na kamienicy, w której zmarł, a którą wdowa po nim wynajęła zaangażowanym w przyłączenie Rybnika do Polski, zamocowano pamiątkową tablicę. Rybniczanie nazwali ją „plebiscytową” łącząc to miejsce z walką o polskość tego miasta i zasłużoną rodziną Winklerów. Chyba niewielu wiedziało, że w tamtym czasie była to własność niemieckiej Żydówki, która z polskością miała tyle wspólnego ile ja z chińskim mandarynem.  

Obecnie, kamienica jest remontowana i być może wnet zobaczymy ją tak samo piękną, jak wtedy gdy wprowadzał się do niej około 120 lat temu Paul Schindler ze swoją Klarą.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Wdowa Schindler została wyłączona
12 grudnia 2023

Macewy z rybnickiego cmentarza – Efraim Kaiser

Okoliczności śmierci Efraima Kaisera nie do końca są jasne. Informacja spisana na marginesie tradycyjnego aktu zgonu informuje, że miał 33 lata, pochodził z Kempen (Kępna) w Wielkopolsce, był czeladnikiem piekarskim wyznania mojżeszowego, był kawalerem i zmarł o 21.45 w piekarni Schultzika 11 listopada 1895 r. Oczywiście w Rybniku.

Urząd o śmierci Efraima został powiadomiony pismem miejscowej administracji policyjnej, a Prokuratura Królewska w Raciborzu dała na to upoważnienie. Czyli? Czyli zgon, którym zainteresowała się prokuratura i policja. Jest więcej niż prawdopodobne, że młody czeladnik był w pracy, by rano rybniczanie mogli w piekarni Schultzika kupić świeżo wypieczony chleb. Sądzę, że nie zmarł przez atak serca, udar, czy grypę. Raczej była to śmierć nagła, pewnikiem wypadek. Może zatrucie tlenkiem węgla, może poparzenie, a może zwaliły się na niego worki z mąką?


Dla właściciela piekarni, zarazem rybnickiego młyna, a i tartaku, Carla Schultzika był to zapewne krótkotrwały problem, któremu musiał zaradzić przede wszystkim szukając kolejnego pracownika. Chleb z jego piekarni i mąka z młyna były dostarczane do wielu miejsc nie tylko w Rybniku i okolicach. Śmierć jakiegoś Żyda nie mogła w tym przeszkodzić. Starałam się dojść gdzie ów młyn się mieścił. Naturalnym miejscem wydaje mi się obecna ulica Młyńska, gdzie nadal mamy resztki zabudowań starego młyna, ale nie jestem przekonana, czy to co stoi w pobliżu rybnickiego sądu i wejścia na targowisko, to akurat dawne posiadłości Karla Schultzika. Z lakonicznych informacji w dawnej prasie wiadomo, że młyn ten istniał mniej więcej od połowy XIX w., właścicielami byli Carl senior, potem Carl junior, a następnie zarządzał nim Hermann Schultzik. Mühlbesitzer Carl (który? może obaj?) był przez wiele lat radnym miejskim w Rybniku, i jako radny właśnie został sfotografowany w eleganckim kapeluszu, wraz z innymi ważnymi osobistościami z miasta, przed wieżą ciśnień na ul. Prostej. Fotografię zrobiono gdy oddawano rybnicki wodociąg na pocz. XX w.

Młyn klanu Schultzików był młynem parowym, zresztą tak jak i piekarnia. Patrzę na różne tego typu obiekty, które zachowały się w Polsce i widzę wielkie kominy oraz kilkupiętrowe budynki. Zapewne więc i to stało gdzieś przy Młyńskiej. Jak podawała reklama z 1894 r. wyjątkowy chleb z Rybnika docierał do wielu sklepów w Gliwicach.

Pewnie jednym z tych, który ten chleb wypiekał był przyjezdny Żyd Efraim Kaiser, syn Jakoba i Natalie z Kępna. Pojawił się na Śląsku za namową starszego brata Moritza, który jako pierwszy ruszył w świat i przez jakiś czas wraz z rodziną mieszkał w Woźnikach obok Lublińca, a następnie osiadł w Zabrzu gdzie miał własną cukiernię. Może bracia mieli plany, by razem prowadzić piekarniczo-cukierniczy geszeft, ale najpierw jakiś mistrz musiał Efraima przyuczyć do zawodu. Marzenia przerwał wypadek w parowej piekarni Schultzika. Kilka lat po tym jak 33-letni czeladnik piekarski spoczął na rybnickim cmentarzu żydowskim, w młynie doszło do pożaru. I to takiego, po którym zostały „jeno gołe mury” jak podawały Nowiny Raciborskie w 1902 r.

Mimo tak wielkich strat finansowych Carl Schultzik odbudował swoje przedsiębiorstwo, gdyż w kolejnych latach nadal poszukiwał pracowników i woźniców by rozprowadzać swoje wyroby po całym Śląsku. Odbiorcą jego wypieków był też nasz szpital psychiatryczny. W 1913 r. w Raciborzu toczył się proces o łapówkarstwo w „domu obłąkanych” jak określano szpital. Na ławie oskarżonych zasiadło pięciu rybniczan, m.in. dwaj rajcy katolik Carl Schultzik i żyd Alfred Aronade. Zarzucano rendantowi, czyli księgowemu z psychiatryka, że zboże z roli należącej do zakładu psychiatrycznego sprzedawał poniżej ceny targowej Schultzikowi, za co od tegoż dostawał zapasy mąki za darmo. W procesie ostatecznie skazano jedynie rendanta Schmidta oraz rzeźnika Cibisa.

Na początku lat dwudziestych katolicka rodzina Schultzików dochodzi do wniosku, że się wyprowadza z Rybnika. Latem 1920 r. rozpoczyna się likwidacja przedsiębiorstwa. W 1925 r. w części zabudowań dawnego młyna otwarto fabrykę musztardy. Gdzie mieścił się Schultzikowy tartak i co się z nim stało nie mam bladego pojęcia.

Ostatni ślad po Schultzikach w Rybniku jaki znalazłam, to ogłoszenie z lipca 1921 r., zgodnie z którym właściciel młyna był zobowiązany do udostępnienia koni do sikawek na wypadek pożaru w Rybniku. Śladem po czeladniku piekarskim Kaiserze jest akt zgonu oraz odnaleziony nagrobek numerowy z jego imieniem i nazwiskiem. Można go oglądać, wraz z pozostałymi ➡ macewami, w rybnickim muzeum. Na poniższym zdjęciu jeszcze stał u mnie w ogrodzie.

Powiązań Schultzików z Mikołowem nie badałam. Na pewno też tam był ich młyn.
Dziękuję pani dr Ewie Kulik z rybnickiego muzeum za pomoc w sprawie Schultzików. I jak zwykle dziękuję Sławkowi Pastuszce (wnet doktorowi) za tłumaczenia aktu zgonu Efraima Kaisera.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Macewy z rybnickiego cmentarza – Efraim Kaiser została wyłączona
30 listopada 2023

Macewy z rybnickiego cmentarza – Philipp Honig

W 2009 r., dzięki spostrzegawczości moich znajomych i dzięki ich zaangażowaniu, udało się uratować sześć skromnych macew ze ➡ starego cmentarza żydowskiego w Rybniku. Cmentarz, w tradycyjnej postaci istniał do wiosny 1940 r. przy obecnej ulicy 3 Maja, a te macewy zaś, prawdopodobnie od tego roku, służyły jako płyty chodnikowe na jednym z komunalnych podwórek przy ul. Kolejowej. Do 2009 r. deptali po nich ludzie, zresztą i ja nie lepsza, bo też po nich chodziłam odwiedzając koleżankę z jednej ławki w podstawówce. Jej rodzina zamieszkała w tym domu lata po wojnie i gdy do niej zachodziłam to tuptałam m.in. po macewie, która przedtem stała od 1889 do 1940 r. na grobie bohatera mojej dzisiejszej opowieści. 

Uratowane macewy zostały przekazane do rybnickiego muzeum, gdzie stoją do dziś. Są mało atrakcyjne, bez datowań, czy jakichkolwiek symboli. Jedynie imię i nazwisko. Życie sześciu nieznanych osób zostało zawarte w dwóch słowach. Dla mnie najważniejsza była Else, gdyż to ją zobaczyłam jako pierwszą. Wtedy, te 14 lat temu było to przeżycie, które może można porównać do lewitowania na haju. Pierwsza odnaleziona macewa z naszego cmentarza! Else Kornblum zmarła mając ciut ponad roczek. Akt zgonu wystawiono dokładnie w Wigilię, 24 grudnia 1884 r. Potem zamówiono dla niej skromną macewę, ale o tym już pisałam, więc możecie sięgnąć do moich starszych ➡ szuflad.

Równo cztery lata później, w Wigilię 1888 r., do rybnickiego Amtu udała się Fanny Leschcziner – wtedy żdżało frela na wydaniu (miała 38 lat), handlarka, córka kupca Samuela i siostra zasłużonego później dla miasta ➡ Noaha Leschczinera. Fanny poszła zgłosić zgon niejakiego Philippa Honiga, który nagle (tak zakładam) zmarł w jej mieszkaniu. Kim był ów Filip dla Fanny? Z aktu zgonu wynika, że miał 50 lat, pochodził z miasta Lissen (obecnie Leszno), mieszkał w Rybniku i miał żonę Teresę z domu Baron. Czyli Fanny wiedziała o nim sporo rzeczy, jak na obcego. Kilka znajomych mi osób zaangażowało się w odszyfrowanie zawodu zmarłego (za co dziękuję) i tym, który jak zwykle zrobił to najlepiej był ➡ Sławek Pastuszka. Philipp Honig był kimś w rodzaju akwizytora, czyli handlarzem obwoźnym. Zapewne z dojrzałą handlarką z rodziny Leschczinerów wiązały go jakieś interesy, skoro aż tyle wiedziała o mieszkańcu Leszna, który niewątpliwie mieszkał u nas dość krótko.

Po co piszę o tym Filipie? Otóż jego macewa, wraz z Else Kornblum i czterema innymi, była w tej uratowanej grupie nagrobków żydowskich. To, że wcześniej się nie zorientowałam, że mam jego akt zgonu w swoich zasobach, wynika z ich nadmiaru plików i chaosu w moim komputerze. Już parę razy się nad nim pochylałam, ale za każdym razem odkładałam go z powrotem na dno szuflady, bo niczego o nim nie widziałam, za wyjątkiem tego, że nie był „nasz”.

Przedwczoraj, szukając czegoś w zgonach z lat 80-tych XIX w. nagle go ujrzałam. Ha! Od lat siedział w folderze „1888” i dopiero teraz wyskoczył jak z przysłowiowych konopi 😉

Honig z jakichś powodów pojawił się w Rybniku. Jego rodzina, tj. bracia prowadzili, raczej nie za spektakularne, interesy w Lesznie, a Filipa przygnało aż na Górny Śląsk. Żonę miał z pruskiego Śmigla (wówczas Schmiegel) i tam urodziła mu się w 1863 r. córka Ernestine, więc zakładam, iż przed przyjazdem do nas mieszkał w mieście, które zwą miastem wiatraków. Co go zmusiło do opuszczenia Śmigla i przyjazdu do oddalonego o ponad 300 km Rybnika? Choroba żony? Dlaczego zostawił córkę (być może i więcej dzieci) i przed pięćdziesiątką osiedlił się tu? Bieda? Brak perspektyw? Czy może od pewnego czasu tak se krążył od miasta do miasta, zdrowie nadwyrężał, dotarł do Oberschlesien, oficjalnie zameldował się w Rybniku i w końcu wyzionął ducha w mieszkaniu Fanny Leschcziner, czym na pewno wprawił ją w niezłe zdumienie a może i jakieś kłopoty.

Został pochowany na naszym cmentarzu w czasie Świąt Bożego Narodzenia, co akurat skromnej grupce żałobników kompletnie nie przeszkadzało. Po jakimś czasie do córki dotarła informacja, że została sierotą, ale chyba mało ją to obeszło, bo i tak musiała sama o wszystko się starać. Na głowie miała wyjście za mąż a nie posyłanie pieniędzy na paradny nagrobek dla zmarłego, gdzieś tam, ojca. I dlatego też macewa Philippa Honiga jest taka skromna. Po około roku od śmierci domokrążcy z Leszna rybnicka gmina wystawiła tzw. Nummerstein, czyli nagrobek numerowy nad szczątkami Honiga. I w tej skromnej postaci, dotrwał aż do naszych czasów, choć lekko uszczerbiony.

W 1940 r. ktoś zabrał sześć takich Nummersteinów i wyłożył nimi podwórko, bo buty sobie pyprał błotem. Stały się wielkoformatowymi żydowskimi kostkami brukowymi, za które zapłaciłam kilka flaszek wódki człowiekowi, który już w XXI w. mieszkał w komunalnym budynku przy Kolejowej i nie miał z akcją z 1940 r. nic wspólnego, a jego buty, o ile pamiętam, nie świeciły czystością. Bo też nie był to człowiek przywiązujący wagę do swego ubioru.
Bohaterka drugiego planu tej opowieści wigilijnej z trupem w tle, czyli Fanny Leschcziner w 1889 r. wyszła za mąż za kupca Maxa Dombrowskiego. Oboje z mężem byli dość dojrzali, więc doczekali narodzin tylko jednej córki – Flory, o której możecie przeczytać w mojej książce „Piękni i młodzi”. Fanny z Maxem mieszkali przy obecnej ulicy Staszica w Rybniku, ale nie jestem w stanie ustalić w którym budynku.
Ich Flora przyszła na świat wtedy, gdy córka Philipa Honiga – Ernestine wychodziła za mąż w Berlinie za Scheyę Mosesa. Jakoś dała sobie radę sama jako skromna sprzedawczyni w wielkim mieście. Dawała sobie tak radę aż do listopada 1934 r. Wtedy zmarł jej syn Alfred. Tak nagle, w wieku 42 lat. W listopadzie 1942 r., osiem lat po śmierci syna, a dwa lata po tym jak Niemcy szczątki jej ojca wywalili z grobu w Rybniku i załadowali na furmankę, by je potem wraz z innymi wrzucić do stawu za starym kościołem, Ernestine zmarła w Berlinie na „wychudzenie starcze”.
Informacje o tym, że Philipp Honig właśnie w naszym mieście zmarł, były za każdym razem podawane w stosownych dokumentach, wystawianych dla jego córki. One potwierdzają i sankcjonują fakt, że był rybniczaninem. Ten ostatni to akt zgonu Ernestine. Scheye Moses, zięć Honiga, był tą osobą, która w berlińskim urzędzie wymieniła nazwę Rybnik przy zgłaszaniu zgonu żony. Niedługo potem, zięcia wywieziono do Theresienstadt, gdzie zginął.

Macewę przypadkowego rybniczanina – Philippa Honiga, oraz wszystkie pozostałe ocalone nagrobki żydowskie z rybnickiego cmentarza możecie zobaczyć na patio naszego muzeum przy Rynku. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Macewy z rybnickiego cmentarza – Philipp Honig została wyłączona
7 listopada 2023

Berndt Goetz – psychiatra, seksuolog, kibucnik z Rybnika

Są ludzie, którzy rodzą się w jakimś mieście przez przypadek. Tak było z moim bohaterem. Jego ojciec, dr filozofii Oskar Goetz, choć zapewne planował karierę w naszym miasteczku, to ostatecznie wybrał inne miasto, które, co ciekawe, też ma od stuleci w herbie rybę.

Zanim jednak pochodzący z Koźmina Wielkopolskiego Oskar Goetz uznał, że Nauen w pobliżu Berlina będzie lepsze od Rybnika, to kilka lat mieszkał na Górnym Śląsku i tu właśnie urodził się mu syn, któremu dano na imię Berndt. Miało to miejsce w styczniu 1891 r. Niecałe 3 lata przedtem żona Oskara – Ernestine urodziła martwe dziecko, co odnotowano w rybnickim urzędzie, tym samym wiem na pewno, że już w 1888 r. małżeństwo to mieszkało w Rybniku. Wczesne dzieciństwo przyszłego psychiatry i seksuologa, bo o takiej personie będzie ten tekst, przypadło na ważny dla społeczności żydowskiej moment. To właśnie w tamtym okresie uznano, że w Rybniku powstanie ochronka dla dzieci żydowskich z całego Górnego Śląska i ojciec mojego bohatera został jej pierwszym dyrektorem. Oficjalnie pełnił tą funkcję od 4 czerwca 1893 r. do 30 kwietnia 1894 r., czyli zarządzał placówką jeszcze na etapie jej budowy oraz w momencie uroczystego otwarcia budynku. A potem się stąd zwinął i wyjechał, by dyrektorować dużą placówką oświatową w brandenburskim Nauen przekazując tutejszy sierociniec w ręce ➡ Leopolda i ➡ Betty Katzów.

Ten krótki górnośląski epizod w życiu rodziny Goetzów będzie widoczny na wielu oficjalnych dokumentach, które zostaną wytworzone przez różnych urzędników poświadczających ważne fakty z życia zdolnego Berndta. Zawsze będzie tym „zu Rybnik O/S”. Gdy Rzesza Niemiecka będzie go pozbawiać swego obywatelstwa oraz doktoratu też skrupulatnie zaznaczy miejsce urodzenia.

Zanim jednak naziści wykreślą go ze swoich rejestrów Berndt Goetz, jako pełnoprawny obywatel Niemiec będzie się kształcić. W 1909 r., po skończeniu nauki w berlińskim Friedrichs-Gymnasium, pójdzie na studia na najstarszym uniwersytecie w Berlinie, czyli Friedrich-Wilhelms-Universität (obecnie Uniwersytet Humboldtów). Ukończy medycynę w 1914 r., rok później zaś obroni doktorat z psychiatrii. Swoją karierę zawodową rozpocznie w dużej klinice psychiatrycznej wówczas zwanej Wittenauer Heilstätten. Wtedy też po raz pierwszy się zakocha i zaraz ożeni. Jego wybranką w 1919 r. zostanie ambitna studentka medycyny Hertha Heinrich. Berliński urzędnik eleganckim rękopisem wpisze w druk, iż dr medycyny Berndt Goezt jest „zu Rybnik”, a mieszka na terenie zakładu psychiatrycznego, którego jest pracownikiem. Niestety, jak to mówimy, małżeństwo nie zafungowało i wnet doszło do rozwodu. Myślę, że osobą winną był Berndt. Rozwód orzeczono w lutym 1921 r., a rozwodnik już w kwietniu zawarł kolejny ślub. Jego drugą żoną została, urodzona w dalekim Johannesburgu, Dinach Graf. On nadal był „zu Rybnik”.

Pierwsza żona Hertha, gdy obroniła doktorat, zawnioskowała o powrót do panieńskiego nazwiska, gdyż zapewne wolała robić karierę jako Ärztin Frau Heinrich a nie Goetz. Została pediatrą oraz lekarzem sportowym.
Za to druga żona była zapewne świadkiem rozmów, dysput i sporów, które jej mąż toczył z „Einsteinem seksu”, czyli Magnusem Hirschfeldem – lekarzem, prekursorem seksuologii i założycielem Instytutu Seksuologicznego w Berlinie. Berndt Goetz został jednym ze współpracowników tego instytutu. Dziś powiedzielibyśmy, że był antropologiem seksualnym. Wraz ze swym mentorem Hirschfeldem napisał m.in. „Seksualną historię ludzkości” (1929) oraz „Światopogląd erotyczny” (1929). W 1930 r. napisał pracę o symbolach erotycznych oraz o dzieciach trudnych w wychowaniu. Został też członkiem Komitetu Naukowo-Humanitarnego założonego przez Hirschfelda. Była to pierwsza na świecie organizacja działająca na rzecz poprawy sytuacji osób LGBT, której jednym z najważniejszych działań była zbiórka podpisów pod petycją domagającą się dekryminalizacji homoseksualizmu (zniesienia paragrafu 175). Paragraf 175 stał się wnet podstawą do prześladowań i eksterminacji osób homoseksualnych przez nazistów w III Rzeszy.

Więcej o niezwykłym Hirschfeldzie przeczytacie pod linkiem ➡ https://www.racjonalista.pl/kk.php/s,3222

Pod koniec lat 20-tych Goetza ceniono w Berlinie jako psychologa seksualnego (czy to dobra nazwa to nie wiem). Pracował jako psychiatra konsultant w Urzędzie ds. Młodzieży w Köpenick, był też niezwykle cenionym biegłym sądowym. Specjalizując się w tematyce przestępstw na tle seksualnym, przygotował m.in. protokół stwierdzający chorobę psychiczną w procesie „mordercy z pożądania” Böttchera, straconego w Plötzensee w 1928 roku. Jako fan kryminałów i mordów wszelakich takie ciekawostki to lubię. Pół nocy spędziłam, by się dowiedzieć co takiego zrobił ów Böttcher i dlaczego zaciekawił psychiatrę „zu Rybnik”. Otóż Böttcher w 1925 udusił dziesięciolatkę (następnie seksualnie wykorzystał), a w 1926 r. zamordował (pośmiertnie zgwałcił a potem okradł) hrabinę Lambsdorff w berlińskim lasku między dwoma przystankami tramwajowymi. Podczas procesu przyznał się do wielu innych przestępstw na tle seksualnym.
Nie tylko to kieruje moją sympatię w stronę Berndta. Jako wyleczony epileptyk zawsze pochylam się nad tymi, którzy mieli coś wspólnego z padaczką. A dr Goetz od końca lat 20-tych pracował w Sanatorium Miejskim i Domu Opieki (dla Epileptyków) Wuhlgarten pod Berlinem. Najpierw był tam tzw. starszym lekarzem a następnie został dyrektorem tej placówki.

Niestety za długo nie zarządzał tą instytucją. A dlaczego, to nie muszę tłumaczyć. Żyd, psychiatra, stawający w obronie osób LGBT, z podejrzeniami o sympatyzowanie z komunistami (to niepotwierdzone, choć za to go aresztowano) został zwolniony od razu w 1933 r. Co prawda jeszcze w tym roku udało mu się wydać w Lipsku pracę pt. „Znaczenie ofiary wśród narodów”, ale dr Goetz wiedział, że jego przyszłość nie będzie kolorowa.

Na pewno zdawał sobie sprawę co stanie się z jego pacjentami z kliniki dla epileptyków i co planuje brunatne państwo w sprawie homoseksualistów. Jak podaje Berliner Woche w artykule z 2018 r. w klinice od 1933 r. najpierw przeprowadzano sterylizacje chorych na padaczkę a następnie poddawano ich eutanazji, czyli mordowano. Gazeta podaje liczbę 1024 pacjentów, którzy stracili życie bo chorowali na epilepsję.

Wtedy Goetza już w Niemczech nie było. Zdołał wyjechać do Palestyny. Nie udało mi się ustalić, czy wyjeżdżał wspólnie ze swoją drugą żoną Diną. Może tak, może nie. Dotarli do Palestyny w 1934 r. Ona jako fotografka, a on jako lekarz psychiatra, oboje jako Niemcy z niemieckimi paszportami. W 1936 r. z tego właśnie powodu, gdy wnosili o rozwód to musieli to zrobić za pośrednictwem adwokatów w Berlinie i przez sąd w stolicy Niemiec. W izraelskich archiwach zachowało się tłumaczenie na angielski wyroku, który zapadł w czerwcu 1936 r. Wynika z niego, że w tamtym czasie żona mieszkała w Tel Awiwie, a dr Berndt Goetz był już kibucnikiem w kibucu Giwat Brenner. Para była w separacji od początku 1935 r. a w pozwie ponadto podano, że Dina żyła w innym związku z niejakim panem Rabinowiczem. Małżeństwo było bezdzietne. Obie strony przyznały, że nastąpił rozpad związku małżeńskiego. Na akcie zawarcia małżeństwa z 1921 r. odnotowano wzmiankę o rozwodzie. 

Niewiele informacji znalazłam o pobycie psychiatry-seksuologa w Palestynie. W syjonistycznej prasie rumuńskiej (!) natrafiłam na artykuł z 1936 r., w którym korespondent gazety z Bukaresztu opisywał swój pobyt w jednym z kibuców, gdzie spotkał niezwykle interesującego człowieka, a był nim dr Berndt Goetz. O ile Google nie oszukało mnie w tłumaczeniu z języka rumuńskiego, to dziennikarz informował czytelników, iż dawny znany i wybitny psychiatra z Niemiec pracuje w sklepie obuwniczym równocześnie nadal pracując naukowo. W tamtym czasie pisał pracę z psychologii wiary o kultach matriarchalnych w religiach patriarchalnych. W notatce prasowej znalazła się informacja, że swoje cenny zbiory (jakie?) przekazał muzeum w Pradze. W 1937 r. dr Goetz opublikował rozprawę pt. „Zwyczaje żydowskie w świetle psychologii etnicznej”.

Na pewno w 1936 r. popłynął do Stanów Zjednoczonych. Może z jakimś wykładem? Na liście pasażerów SS Volendam figurował jako niemiecki lekarz „born in Rybnik, Silesia”. Tym samym transatlantykiem, dwa lata wcześniej, do USA płynął Thomas Mann, niemiecki noblista ale i biseksualista. 

30 kwietnia 1940 r. Niemcy oficjalnie pozbawiły dr. Goetza doktoratu. 

Psychiatra-seksuolog „zu Rybnik” zmarł 28 kwietnia 1949 r. w Izraelu. Mój izraelski przyjaciel Doron Priester wysznupał mi zdjęcie nagrobka, który wygląda dość dobrze, jak na grób osoby, która nie pozostawiła po sobie potomków. No chyba, że tym miejscem opiekuje się ktoś z rodziny jego pierwszej żony – dr Herthy Heinrich. Ona też wyjechała do Palestyny, wyszła za mąż, jako Hadassa Malko urodziła w Tel Awiwie córkę i zaraz potem ponownie się rozwiodła.

Powinnam coś napisać o tych, którzy jak Goetz już w latach 20-tych zajmowali się prawami osób LGBT w Instytucie Seksuologicznym. Wielu przeżyło III Rzeszę na emigracji (lekarze Bernhard Schapiro, Berndt Goetz i Ludwig Levy-Lenz, prawnik Kurt Hiller i pedagog seksualny Max Hodann), niektórzy odebrali sobie życie (archiwista, jeden z partnerów Hirschfelda – Karl Giese, psychiatra Arthur Kronfeld czy doradca Felix Abraham). Jeszcze innych wysłano do obozów koncentracyjnych i zamordowano; technologa rentgenowskiego Augusta Bessungera spotkał ten los w Auschwitz w 1943 r. Niestety część osób związanych z Instytutem znalazła w czasach reżimu nazistowskiego nowe role lub nawet z nazistami współpracowała.

Na koniec wypada mi pokazać jedyne zdjęcie dr. Berndta Goetza, które udało mi się znaleźć. Dziwnie przenikliwy miał wzrok…

Aaaa, zapomniałabym o jeszcze jednym powiązaniu z Rybnikiem. Bardzo luźnym, choć dla mnie jednoznacznym. W młodości dr Berndt Goetz napisał „Hagadę na Pesach”, czyli opowieść o wyjściu Żydów z Egiptu. Ukazała się drukiem w 1919 r. W Internecie, na stronie biblioteki uniwersytetu we Frankfurcie nad Menem, znalazłam ten egzemplarz. Jest na nim pieczątka Maxa Fraenkla z Berlina. Otóż Max był również rybniczaninem z urodzenia. Przyszedł na świat w 1856 r. u nas, jako jedno z wielu dzieci tutejszego rabina Dawida Fraenkla. W Berlinie był uznanym architektem specjalizującym się w budynkach szpitalnych.  Po 1919 r. dr. Goetza już zajmowały inne tematy 🙂 Ciekawsze od religijnych.

26 października 2023

„Orbity” Salo Pragera

Na ścianach naszej ulubionej księgarni „Orbita” można zobaczyć fragmenty pocztówki przedstawiające południową pierzeję rybnickiego Rynku. Wnikliwi obserwatorzy zauważą, że w miejscu, w którym od lat kupujemy książki, na początku XX w. handlował odzieżą żydowski kupiec Salo Prager. Z dokumentu urodzenia jego córki Margot wynika, że w 1902 r. również w tej „Orbitowej” kamienicy mieszkał – zapewne nad swoim sklepem. Urodzona w 1905 r. druga córka Ilse też przyszła na świat pod spadzistym dachem budynku, który do naszych czasów wzbogacił się o dwie lukarny.

Tajemniczy Salo niby od lat był na orbicie moich zainteresowań, choćby z racji tego, że był Żydem, w dodatku o dość znanym w mieście nazwisku, ale nigdy jakoś nie kierowałam na niego swoich „narzędzi do obserwacji”. W końcu uznałam, że nadszedł ten czas, bo sama przez pół roku byłam na orbicie „Orbity” i Salo często mi wchodził w oczy.
To nie będzie wesoła opowieść. Nie będzie też w żaden sposób spektakularna. Ot, kilka faktów z życia zwykłego kupca, który przyszedł na świat w małej wsi i podobnie małej wsi je zakończył.

Salo Prager urodził się w 1873 r. w pobliskiej Czernicy, jako syn Adolfa i Ernestine. Ojciec prowadził Gasthaus w tej wsi. Zachowany budynek mieszkańcy wsi dziś zwą „Porwolikowcem” od nazwiska jednego z późniejszych właścicieli.

Salo nie był jedynakiem. Prawdopodobnie za namową starszego brata Karla, zamienił wieś na miasteczko i na początku XX w. otworzył tu sklep z odzieżą męską i to od razu w najważniejszym miejscu, czyli na Rynku. Nie zachowały się żadne jego reklamy prasowe. Za to ilość anonsów, które publikował brat Karl, prowadzący sklep w „domie Hermanna Müller”, jest niezwykle imponująca, w dodatku zachwycająca pod względem językowym. 

W Rybniku mieliśmy osobną gałąź Pragerów, być może powiązanych z czernickimi, a dowodów na to nie znalazłam. Dlatego zakładam, że bracia nie byli krewnymi Moritza, założyciela tzw. fabryki modrych druków i tym samym jego syna Abrahama – niezwykle zasłużonego dla miasta obywatela i przedsiębiorcy.
Gdy Salo znalazł się na orbicie powiatowego miasteczka niczym specjalnym w Rybniku się nie wyróżniał i jakimś wyjątkowym blaskiem nie świecił. Urodziły mu się zaledwie dwie córki, do władz gminy nie należał, w prasie się raczej nie ogłaszał, czyli śladów po jego życiu w Rybniku nie zostało wiele. Ze strzępków informacji o Salo wiemy, że wraz z innymi informował o zamknięciu swego sklepu z okazji nadchodzących świąt żydowskich, tj. żydowskiego nowego roku oraz Jom Kippur, które w 1905 r. przypadały na przełom września i października oraz, że czasem szukał sprzedawcy.

Poza Rynkiem, przez jakiś czas, miał sklep w kamienicy przy ul. Raciborskiej (została zburzona pod koniec wojny) gdyż na starych pocztówkach widoczny jest szyld reklamowy kierujący do drugiego geszeftu. Jak to i w innych domach żydowskich bywało, gdy został powołany do armii Kajzera, sklepem zapewne zajmowała się żona Getrud wraz z nieletnimi córkami. Zanim jednak znalazł się w okopach, wraz Karlem musieli odprowadzić na zabrzański cmentarz żydowski trzeciego brata – Georga, który po wyprowadzce najpierw z Czernicy, a potem Raciborza, prowadził firmę w Zabrzu, gdzie zmarł na początku 1914 r.

Gdy Salo szczęśliwie wrócił do Rybniku po zakończonej Wielkiej Wojnie, wszystko już było inne. Obaj z Karlem zadecydowali, że już tu nie będą oferować mantli czy guzików „ku manszetom i kraglom” i na fali wyjazdów, w związku z ewentualnym podziałem Górnego Śląska, opuścili nasze miasto. W 1919 r. szyld reklamowy „Salo Prager” na rynkowej kamienicy zniknął – w jego miejsce pojawił się nowy: „Fr. Heidrich”. Pozostali, niespokrewnieni Pragerowie też powoli wyjeżdżali. Bracia Karl i Salo znaleźli się na orbicie wielkiego Breslau, a tam gdzie dziś sprzedawane są książki rybniczanie kupowali buty.

W latach 30. Salo mieszkał w samym centrum starego Wrocławia przy Dorotheengasse z żoną i niezamężną córką Margot. Interesy prowadził zaś przy Reuschestrasse (dziś Ruska). Nadal handlował odzieżą, ale rozszerzył asortyment o towary dla pań. Druga z urodzonych w Rybniku córek – Ilse wyszła za mąż za Kurta Briegera, po jakimś czasie i Margot została mężatką.
Kiedy przyszły złe dla Żydów czasy, Pragerowie zostali zmuszeni do zamknięcia interesów. W maju 1939 r. bracia z rodzinami mieszkali w jednym mieszkaniu obok kościoła św. Doroty. Wielu wrocławskim Żydom udało się wyjechać z Niemiec pod koniec lat 30. Jednym z nich był zięć Salo Pragera – Kurt. Jeszcze przed wybuchem wojny znalazł się w Anglii. Co działo się wtedy z drugą córką Margot i co stało się z jej mężem o nazwisko Dallmann nie udało mi się ustalić.

Salo, jego żona i ich córka Ilse Brieger, ale i rodzina brata Karla, stopniowo byli wypychani z orbity Wrocławia, tylko przez to, że urodzili się Żydami. Początkowo deportowano ich do wsi Tormersdorf, a stamtąd 31 sierpnia 1942 r. do Terezina na terenie Czechosłowacji. Ale to nie getto w Terezinie było tą czarną dziurą, z której nawet światło nie ucieknie, i w której czeluściach mieli zakończyć życie Pragerowie. 7 lipca 1942 r. austriacki lekarz Irmfried Eberl, jako komendant obozu we wsi Treblinka informował, że wnet będzie gotowy do rozpoczęcia „operacji”. I niestety był.

29 września 1942 r. z Terezina wyjechał transport oznaczony symbolem „Bs”. Po 3 dniach ten tzw. Alterstransporte z 2000 Żydów dotarł do małej stacji Treblinka. Salo miał 69 lat, brat Karl o 7 więcej, żona Gertrud i bratowa Klara miały 65, zaś obozem kierował już inny Austriak – o większej „skuteczności”, jak to stwierdzono. Do tego jesiennego dnia, w „operacji”, na którą był gotowy pierwszy komendant, w tym miejscu zamordowano 531.985 Żydów. W dniu następnym liczba wzrosła do 532.868 osób i w tej suchej statystyce byli Salo i Gertrud Pragerowie ze sklepu na rybnickim Rynku oraz Karl, który tak pięknie reklamował „oblecz dla konfirmujących” i jego Klara.

A stacja jest maleńka
i rosną trzy choinki,
i napis jest zwyczajny:
tu stacja Treblinki.

I nie ma nawet kasy
ani bagażowego,
za milion nie dostaniesz
biletu powrotnego…

Nie czeka nikt na stacji
i nikt nie macha chustką,
i cisza tylko wisi,
i wita głuchą pustką.

I milczy słup stacyjny,
i milczą trzy choinki,
i milczy czarny napis,
że… stacja Treblinki.

Władysław Szlengel, fragment wiersza „Mała stacja Treblinki”

Nie udało mi się ustalić gdzie zamordowano Ilse Brieger. W tej smutnej historii jest jednak coś optymistycznego. Druga z córek Salo, urodzona w 1902 r. w Rybniku Margot, zdołała wydostać się z Rzeszy i przez Japonię dotarła USA w październiku 1940 r. Chyba pozostanie tajemnicą jak tego dokonała. Niestety, z 11 spokrewnionych ze sobą osób mieszkających w maju 1939 r. pod adresem Breslau Dorotheengasse 7, przeżyła tylko ona i mąż jej siostry Kurt Brieger.

Cieszę się, że dawny kupiec, dzięki pomysłowi współczesnego kolegi, znalazł swą pośmiertną orbitę w „Orbicie”.

Właściciel księgarni „Orbita” Jan Grzonka na tle sklepu Salo Pragera. Fot. Wacław Troszka.
Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania „Orbity” Salo Pragera została wyłączona
25 września 2023

Każdy ma swoją prawdę

 

Proszę, by nie oceniać postaw bohaterów tego artykułu, bo jak powiedziała Szymborska: „Tyle wiemy o sobie na ile nas sprawdzono”.

Rybnik, wrzesień 1945 r.

Ona

Klara od jakiegoś czasu wiedziała, że koniec wojny jest również końcem jej małżeństwa. Stała w pustym mieszkaniu i przez okno spoglądała na plac, który teraz nazywano Placem Żołnierza Polskiego. Jej myśli od dłuższego czasu krążyły wokół tego co działo się w ostatnich latach. Te plotki w 1935 r., gdy Eryk na nią – zwykłą sprzedawczynię w sklepie jego wujka, zwrócił uwagę. Te protesty jej rodziny, że zakochała się w Żydzie. Ta nieskrywana niechęć matki Eryka, która dopiero, gdy wybuchła wojna zaczęła ją traktować inaczej. Nigdy nie polubiła teściowej i teraz czuła wyrzuty sumienia, że nie raz źle jej życzyła, jak choćby w czasie ostatnich wakacji w Krynicy, gdy Olga przy ludziach dawała jej do zrozumienia, że syn popełnił błąd żeniąc się z katoliczką. Mesalliance – to słowo aż do września 1939 r. śniło jej się po nocach. Bogaty Priester z kupieckiej rodziny, do której należało kilka kamienic i dwa sklepy w Rybniku ożenił się z córką zwykłego urzędnika pocztowego z Gleiwitz. Mimo tych sprzeciwów, plotek i różnic byli bardzo szczęśliwi. Nawet ostatnie wakacje w górach, które chciała spędzić jedynie z nim, ale musiała z całą jego rodziną, teraz wspominała jako cudowne. Minęło zaledwie sześć lat, a czuła jakby postarzała się o 50. Eryk nie przypominał radosnego mężczyzny sprzed wojny. Był cieniem człowieka. Całymi dniami zamykał się sam w pokoju, nie patrzył jej w oczy, i gdyby nie ona, to zapewne i dziś by nie poszedł do Starostwa, aby złożyć ten kwestionariusz dotyczący szkód wojennych.
Jeszcze miała nadzieję na to, że jakoś to się ułoży. Może ci komuniści nie będą tacy źli? Może uda się odzyskać, co utracono? Może Eryk jeszcze będzie taki jak przed wojną? Całe pięć lat walczyła by go ocalić. Przeprowadziła się do Trzebini dokąd go wywieziono z innymi rybnickimi Żydami w maju 1940 r. Musiała być blisko męża. Kursowała między Rybnikiem, Trzebinią, a gettem w Chrzanowie. Starała się ratować ich wszystkich: Eryka, jego siostrę Hertę, jej córkę Werę i nielubianą teściową Olgę. Wyprzedawała majątek Priesterów, by ich uratować. Nie wyraziła zgody na rozwód, więc ją aresztowało gestapo. Na szczęście zwolniło. Nad życie kochała Eryka i robiła to dla niego. Jako katoliczka i Niemka mogła, co prawda z trudnościami, się przemieszczać. Dokonywała cudów, by znaleźć dla niego schronienie na wypadek likwidacji getta. I nic jej się wtedy nie śniło. Działała jak w transie. Mesalliance już przestał ją prześladować, a teściowa Olga bez sprzeciwu pozwalała na sprzedaż wszystkiego, w tym jej ukochanych rodowych sreber. Dla pewności spytała, czy może sprzedać i tę srebrną łyżeczkę, którą karmiono małą siostrzenicę Eryka – Werę. Wtedy, w grudniu 1942 r., widziała starą Priesterową po raz ostatni. Mąż do teraz jej nie powiedział co się stało z jego siostrą, mamą i dziesięcioletnią Werą. Pytała nie raz, ale zawsze odwracał wzrok i wychodził z pokoju. Potem tylko słyszała jego łkanie, które było nie do zniesienia.
Klara czuła, że to inny człowiek. Półtora roku pobytu w kryjówce na tym strychu go złamało. Jeszcze tam siedział z nią – z tą Żydówką. Boże, gdyby dało się cofnąć czas! Już lepiej, by znowu jej się śnił Mesalliance, by despotyczna Olga traktowała ją z góry i by cała rodzina rozprawiała o chorobach delikatnej szwagierki Herty i rozwodzie wuja Maksa.
Usłyszała skrzypnięcie drzwi. Eryk wrócił ze Starostwa. Pierwszy raz od powrotu do Rybnika odezwał się stanowczym głosem: „Ja tu nie mogę mieszkać. Wyjeżdżam”. „Sam?” – spytała Klara. 

 

On
Eryk szedł w stronę Starostwa. Myślał o Klarze. Powinien czuć miłość, wdzięczność, a czuł złość. Po co go ratowała? Co mu z tego, że żyje, skoro nie ma jego mamy, ukochanej siostry i uwielbianej siostrzenicy? Co z niego za mężczyzna, skoro nie potrafił ocalić tych, których kochał? Od momentu wybuchu wojny i powrotu do Rybnika z Krynicy musiał być odpowiedzialny za wszystkich. Za mamę, za siostrę, jej córeczkę i za starego dziadka Noah. On – uważany przez wielu za „tego młodego Priestera”. To on musiał sprowadzić zwłoki zamordowanego we wrześniu 1939 r. szwagra Fritza. To on musiał załatwić jego powtórny pochówek i wspierać siostrę. To on musiał zanieść okup do starego Weissa, by odroczyć wywózkę rybnickich Żydów w grudniu 1939 r. To on musiał iść do hitlerowskiego urzędu i zgłosić zgon dziadka a potem załatwić pogrzeb w styczniu 1940 r. To on musiał przybić na rodzinnej kamienicy tabliczkę „Adolf Hitler Platz”. A potem Trzebinia i getto w Chrzanowie. Nie da się opowiedzieć tego co przeżył. Klara wciąż pytała. Co jej miał odpowiedzieć? Że piekła nie da się opisać? Że ten moment, w którym siostra nie wyraziła zgodę na rozdzielenie z małą Werą był najgorszym w jego życiu? Że błagał, nalegał? Że nie pożegnał się z mamą Olgą? Co miał powiedzieć swej katolickiej żonie Klarze? Że śni mu się ten moment, gdy kobiety, które tak kochał giną w komorze gazowej? Zawiódł. To on, dzięki Polakom z Trzebini i Klarze miał kryjówkę na ciasnym strychu. Klara nigdy nie zrozumie co czuł przez ten czas wiedząc, co stało się z kobietami z jego rodziny. Nie pojmie tego strachu, bólu i tej niepewności. Klara była na wolności. Miała II grupę Volkslisty. Ona nie musiała drżeć, że ją znajdą, wyciągną, wywleką, poniżą i wyślą do Auschwitz. Cały czas widziała niebo i mogła swobodnie oddychać. Tylko Gusta wie, co przeżył. To z nią, nawet bez słów, może się porozumieć.
Dotarł do Starostwa. Dwóch świadków, zorganizowanych przez Klarę, w obecności urzędnika poświadczyło kwestionariusz dotyczący szkód, które poniósł w czasie wojny. Nie zależało mu na żadnych odszkodowaniach. Czuł pustkę, boleść i niewyobrażalny smutek. Nie może tu zostać. Nie może być z Klarą, choć między innymi dzięki niej żyje. Tęsknił za Gustą.

Druga ona.

Gusta straciła prawie wszystkich. Gdy likwidowano getto w Chrzanowie znała jedynie starą Priesterową i jej syna Eryka. Mama Gusty dzieliła z Olgą izdebkę w getcie. Gdy znalazły się w pociągu do Auschwitz Gusta obiecała swojej mamie, że się uratuje. To był moment, gdy esesman nie patrzał. Nie pamiętała jak dotarła nocą do Trzebini, ale wiedziała, że Eryk miał katolicką żonę, która mu pomagała. Znała adres. Ubłagała ją, by spytała Polaków, czy może się tam ukryć. Klara z oporami przystała, Polacy też. Gdy znalazła się na tym samym strychu co Eryk była u skraju wyczerpania. Po jakimś czasie dołączył do nich jeszcze jeden Żyd. I tak w trójkę doczekali wyzwolenia Trzebini. Była silna psychicznie i przez cały czas wspierała Eryka, który nie potrafił wyzwolić się z koszmarów. Obwiniał się za to, że nie uratował swoich bliskich. Wraz z upływem czasu stawali się sobie coraz bliżsi. Dotrwali do końca. Miała tylko jego.

Oni – rybniczanie.

O tym się mówiło pokątnie i ukradkiem, bo nowa władza mogła coś podsłuchać, a była przerażająca i nie napawała nadzieją. Rybniczanki, które przed wojną pracowały w sklepie Eryka przy Sobieskiego 2 czasem w rozmowach wymieniały się tym, co usłyszały na mieście: że przeżył dzięki żonie, że jego siostra nie zgodziła się na rozłączenie z córeczką. Dobrze pamiętały starszą panią Priester. W pamięci młodych dziewczyn utkwiła srebrna łyżeczka, którą mama ich pracodawcy karmiła uwielbianą wnuczkę oraz to jak twardą ręką rządziła rodziną i interesami. Plotkowano, że Eryk był ukrywany z jakąś młodą Żydówką. Niektórzy się nawet cieszyli, że „żydki” już się nie będą panoszyć po Rybniku. Jednak większość czuła współczucie, bo Eryk był lubiany i to co go spotkało poruszało rybniczan. A potem nagle wyjechał i większość zapomniała, bo miała inne problemy na głowie.

Wrzesień 2023
Ja – na podstawie dokumentów
Eryk, syn Olgi Priester z domu Leschcziner ur. się w 1908 r. w Rybniku. Miał dwie siostry, starszą Theę oraz młodszą Hertę. Jego ojciec zmarł w 1926 r. Thea zdołała wyjechać z mężem i synem do Kanady w czerwcu 1939 r. Herta, po ślubie z Fritzem Aronade, w 1932 r. urodziła córeczkę Werę. Eryk w 1936 r. poślubił katoliczkę Klarę Grudziński, mieszkankę Gliwic (wtedy ekspedientkę w sklepie wuja Maksa Leschczinera). Dziadek Noah Leschcziner przekazał jeden ze swoich sklepów najpierw córce Oldze, a potem wnukowi Erykowi. Latem 1939 r. rodzina Priesterów, oprócz męża Herty, wyjechała na wakacje do Krynicy. Do ok. 15 września przebywali w Krakowie. Mąż siostry Herty zginął 4 września w Woszczycach. Dziadek zmarł w styczniu 1940 r. W maju 1940 r. rybnickich Żydów wywieziono do Trzebini, gdzie Eryk do początków 1943 r. pracował w tzw. Gummiwerke. Matka Olga oraz siostra też. Ostatnie ślady po tych kobietach to meldunki z chrzanowskiego getta z grudnia 1942 r. Klarę zmuszano do rozwodu, ale odmówiła, co za została na jakiś czas aresztowana przez gestapo. Eryk przeżył wojnę ukrywany przez Polaków Albinę i Antoniego Małochów w Trzebini. W kwietniu 1945 r. wrócił do Rybnika z żoną Klarą. Ona, jako zaszeregowana do II grupy Volkslisty wystąpiła z wnioskiem o „rehabilitację polityczną”. W 1946 r. Eryk był już w Niemczech, gdzie urodziło mu się dwoje dzieci ze związku z Gustą. Klara wyjechała do Niemiec kilka miesięcy po nim. Eryk pomógł swojej byłej żonie (oraz córce polskiej rodziny z Trzebini) w wyjedzie do USA, dokąd też wyemigrował z Gustą i dziećmi. Zmarł w 1980 r. Dalsze losy Klary nie są mi znane.

Córka Eryka – Witta Priester rozpoczęła procedurę przyznania bohaterskim mieszkańcom Trzebini tytułu „Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata”.
Dziękuję Pani Teresie Kaźmierskiej za zdjęcia i wspomnienia jej Mamy, która przed wojną pracowała w sklepie Eryka Priestera oraz Pani Agnieszce Kostuch z Trzebini za dokumenty z czasów okupacji, a także Adamowi Lipińskiemu za pewne sekretne „papiery”. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Każdy ma swoją prawdę została wyłączona
4 września 2023

Tajemnice stuletniej kartki

Zapewne niektórzy rybniczanie pamiętają, że nasze miasto odwiedziła w maju prof. Miriam Glucksmann, córka urodzonego w 1904 r. tutaj, późniejszego wybitnego brytyjskiego embriologa Alfreda Glücksmanna. Jej ojciec, jako nastolatek pasjonował się fotografią i opuszczając Niemcy po dojściu do władzy Hitlera w 1933 r., zabrał ze sobą kopertę z około setką zdjęć – w większości zrobionych w Rybniku w latach 1919-1922.
Miriam niektóre z tych fotografii przywiozła, by je pokazać zarówno mi jak i uczestnikom spotkania zorganizowanego w bibliotece przy okazji wystawy pt. „Z rodzinnego albumu”. Byłam przekonana, że widziałam już wszystkie zdjęcia jej ojca, gdyż sukcesywnie je dostawałam w wersji elektronicznej. Jakież było moje zdumienie, gdy zobaczyłam nowe, kompletnie mi nieznane, przedstawiające zarówno Rybnik jak i istotne dla miasta wydarzenia.
Wśród zdjęć była też jedna karta pocztowa wysłana z Rybnika w kwietniu 1923 r. do uczącego się wtedy we Wrocławiu Glücksmanna.

Niestety, nie znam języka niemieckiego, więc jedyne co zdołałam wywnioskować to to, że nadawca pisze o Rybniku, który jest piękny gdy nie ma w nim Thei Priester. Początkowo myślałam, że nadawcą jest Fritz Aronade, czyli najbliższy przyjaciel Alfreda, który jeszcze w 1921 r. był chłopakiem Thei i jako odtrącony przez dziewczynę jej adorator z sarkazmem mógł przyznawać, że lepiej jest w mieście, gdy wyjechała. Kartka nie dawała mi spokoju i wiedziałam, że musi się znaleźć ktoś, kto odcyfruje te bazgroły, bym miała choćby coś, czego mogę się uczepić. Wiem, że to może wydawać się śmieszne, bo cokolwiek na niej napisane dziś nie ma najmniejszego znaczenia. To zwykła korespondencja dwóch osób, od której nie zależały losy świata. Jednak od lat, jak mam taki mus, to do końca drążę i staram się nie odpuszczać. Tak było i w przypadku tej kartki, na odwrocie której jest leśna polana opisana odręcznym pismem jako „Rudawald”, czyli „Las Ruda”. Do dziś po nim się przechadzają rybniczanie i jeżdżą na rowerach rowerzyści.

Zakładałam, że to kartka zrobiona ze zdjęcia, wykonanego przez nadawcę, bo taka wtedy panowała moda. W pomoc w rozszyfrowaniu niemieckich bazgrołów zaangażowali się moi bliżsi i dalsi znajomi z Facebooka. Po kilku dniach poznałam treść i dowiedziałam się, że nadawcą jest tajemniczy Herbert, który prawdopodobnie był kolejnym zranionym przez flirciarę Theę młodzieńcem, Niemcem, nadal mieszkającym w polskim już Rybniku. W tłumaczeniu pomogła znajoma z Warmii.
W międzyczasie przyglądałam się zdjęciom zrobionym przez Alfreda, z których wiele przedstawia przyrodę i kombinowałam kto, jak i on, mógł tak samo patrzeć na drzewa i uznać, że to może być interesujący obraz, by wysłać go do uczącego się w Breslau kolegi. Tu należy dodać, że Alfred fotografował zieleń, architekturę, swoich przyjaciół, istotne wydarzenia polityczno-społeczne (np. przyjeżdżających na plebiscyt w 1921 r. na rybnickim dworu, czy manifestacje i wiece na tutejszym Rynku). Dokumentował też, choć wtedy na pewno nie myślał, że 100 lat później, ktoś będzie analizować jego fotografie jako dokumenty, zwykłe spacery w okolicach Rybnika, ale i powstańców czy wojska rozjemcze stacjonujące na Górnym Śląsku. Chyba fascynował się tzw. techniką silhouette, polegającą na niedoświetlaniu sylwetki tematu głównego – w jego przypadku osób. Wiele z fotografii zostało wykonanych właśnie w ten sposób. Tak sfotografował swojego przyjaciela Fritza Aronade, czy własną siostrę Ilse z Theą Priester.

Tej techniki musiał go nauczyć profesjonalista. Ktoś musiał pokazać temu nastolatkowi jak obsługiwać aparat fotograficzny, który w tamtych czasach niewątpliwie kosztował fortunę. Po jakiś czasie, już jako student medycyny, zamienił ten przyrząd optyczny na inny – mikroskop.

Z racji tego, że na kilku jego zdjęciach widać kamienicę, w której miał swoje atelier ówczesny mistrz fotografii Otto Schwittay, to od razu uznałam, że to on był tym, który młodego Glücksmanna wdrażał w arkana sztuki fotograficznej. Według historyka Michała Palicy, to Schwittay wybudował potężną kamienicę do dziś stojącą na skrzyżowaniu obecnych ulic Chrobrego (wówczas Gimnazjalnej) i 3 Maja. Wielu z rybniczan zapewne kojarzy ją z drogerii „Sanitas”. Samo atelier mieściło się w przybudówce z prawej strony budynku, która w tamtym czasie od strony ulicy nie miała okien, co było celowym zabiegiem.

Sądzę, że fotograf był też miłośnikiem kwiatów, gdyż przed swoim domem miał przepiękny kieszonkowy skwer z pnączami, różami, agawami i innymi egzotycznymi roślinami. Ten mały tajemniczy ogród musiał zachwycać Alfreda, bowiem zachowało się pięć fotografii tego miejsca, na których widać np. kaktusy w doniczkach.

Starając się czegoś dowiedzieć o właścicielu atelier, którego zdjęcia ze specyficznym logo zapewne nadal walają się w wielu domach, odkryłam, że żona Otto Schwittaya była z domu Opitz, czyli też pochodziła z słynnej rodziny fotografów, którzy mieli wiele filii w dużej ilości miast nie tylko na Śląsku. Zapewne jedna z nich była w Rybniku i to tak do niego trafili państwo Schwittayowie po ślubie zawartym w Katowicach w 1903 r. U nas wybudowali wielką kamienicę i nowoczesne atelier, w którym Otto fotografował śluby, komunie, przyjaciół. Robił pojedyncze portrety jak i całych rodzin (w tym i odwalonych jak na odpust moich pradziadków z synami i córką). Co prawda na tej rodzinnej fotografii nie ma charakterystycznego logo Schwittaya, ale poznaję tło, na którym dostojny pradziadek i skromna, ale z surową miną prababka, zapozowali z resztą mojej śląskiej familii.

Mniej więcej w tym samym czasie (połowa lat 20. XX wieku) do pracowni Schwittaya zawitała grupa żydowskich przyjaciół, z których wielu zostało bohaterami mojej książki „Piękni i młodzi”, choćby wspomniana Thea (wtedy już jako mężatka) czy Fritz Aronade. Ta druga fotografia jest o wiele bardziej frywolna od tej z albumu wujka. Inne stroje, alkohol i papierosy, a przede wszystkim luz. Jest na niej jeden chłopak (drugi z lewej), który od dawna pojawia mi się na różnych zdjęciach jednak nie potrafię go zidentyfikować. Może to ten, o którym zaraz poniżej.

Szukając w sumie sama nie wiedząc czego, nagle wydałam z siebie nagle wrzask radości, gdy znalazłam informację z 1928 r., iż niejaki Herbert Schwittay z ulicy Gimnazjalnej w Rybniku chce sprzedać wypasiony, jak na ówczesne czasy, motocykl! To był mój Herbert z kartki pocztowej!

To syn fotografa, który przejął po jakimś czasie fach po ojcu, informował Alfreda o tym co słychać w Rybniku. Poukładały mi się informacje w głowie, czyli również wspomnienia syna kochliwej Thei Priester, który opisał swoją mamę jako dziewczynę, w której wielu się durzyło, m.in. jakiś fotograf. To Herbert sfotografował „Rudawald”, bo być może był jak ojciec miłośnikiem przyrody. I to Herbert był kolejnym, porzuconym przez wyemancypowaną Theę chłopakiem i zarazem przyjacielem grupki młodzieży żydowskiej.
Herbert Schwittay oraz jego rodzice Otto i Louise opuścili Rybnik w sierpniu 1930 r. i przenieśli się do niemieckiego Opola. Stary Schwittay zmarł w 1935 r., o czym poinformowała z żalem parafia ewangelicka w Rybniku.

Tu muszę dodać, że rodzina Schwittay pochodziła z Warmii, a dokładniej z Nidzicy. Tłumaczenie kartki Herberta też przyszło do mnie z Warmii. Ot, taka ciekawa zbieżność.
Przed II wojną Herbert w Opolu miał serwis fotograficzny (Foto-Dienst Schwittay). Nie znam jego dalszych losów, choć intuicja mi podpowiada, że w 1943 r. był w Wehrmachcie. Wtedy bowiem zmarł w Opolu jego kilkumiesięczny syn, a osobą zgłaszającą zgon była żona. W tym samym roku Friedel (tak nazywali Alfreda Glücksmanna przyjaciele, no i Herbert), czyli jego kolega z rybnickich czasów mieszkał w Cambridge i zajmował się badaniami nad szybkim leczeniem ran żołnierzy brytyjskich. Zaś kokietka Thea w Kanadzie z mężem i synem starali się przystosować do życia jako farmerzy. Czwarty z wymienionych z imienia na kartce tj. Fritz Aronade od września 1939 r. już nie żył.

Treść kartki (tłumaczenie Kornelia Kurowska, Fundacja Borussia, Olsztyn)

Mój drogi Friedlu,
Bardzo Ci dziękuję za pocztówkę i za to, że odezwały się „wyrzuty sumienia”. Już prawie sądziłem, że ja i dla Ciebie już nie istnieję. W Rybniku jest „bardzo ładnie“, zwłaszcza że Thea już wyjechała! Czy już Ci się przedstawiła? Gdybyś miał się z nią teraz spotkać, przekaż jej najserdeczniejsze pozdrowienia. Czy Lenchel (? – Lenka?) jest we Wrocławiu? Chcieliśmy ją odwiedzić w niedzielę w Gliwicach, ale się nie udało. Chciałbym ją znowu zobaczyć. Fritz A. wraca za tydzień! Wybacz, że przesyłam Ci tylko kartkę, ale nie mam więcej czasu, a chciałem Ci przynajmniej odpisać.
Pozdrawia Cię najserdeczniej Twój przyjaciel Herbert

Kim była Lenka (Lenchel) nie ustaliłam. 

Na koniec jeszcze kilka zdjęć rybnickiego mistrza fotografii – Otto Schwittaya. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Tajemnice stuletniej kartki została wyłączona
26 lipca 2023

Rodzina Rosenbaumów

Buchenwald, Bełżec, Auschwitz, whatever, nie spadły z nieba. Te słowa wypowiedziane przez Mariana Turskiego wielu słyszało, ale do niewielu dotarł sens tej wypowiedzi. Jeśli na pikniku rodzinnym jeden starzec definiuje wroga narodu, a słuchające go rodziny biją brawo, to mam pod powiekami scenę z „Kabaretu”. Kto widział ten pamięta młodego nazistę śpiewającego początkowo nostalgiczną piosenkę, która przeradza się w przerażający marsz wojskowy. Ten Buchenwald i to Auschwitz już są nad naszymi głowami. I to dość nisko…


Od kilku dni starałam się coś wydobyć z niewielu dokumentów na temat rybnickiej rodziny Rosenbaumów i cały czas kołatało mi w głowie „Tomorrow belongs to me”.

Wiele lat temu pisałam już o części tej rodziny, gdy znalazłam na stronie Yad Vashem fotografię Charlotty Rosenbaum, urodzonej w Rybniku w 1907 r. Tym razem będzie nie tylko o niej, ale i o reszcie rodziny.


Tak myślę, że gdy fryzjer z Mikołowa, Isidor Rosenbaum żenił się z Friedericke Fleischer, wtedy gogolinianką, już planował przeprowadzkę do Rybnika. Ślub został zawarty w grudniu 1904 r. w Gogolinie, a zaraz w lutym 1905 r. Isidor otwarł polisę ubezpieczeniową w firmie Nordstern, podając miejsce zamieszkania: Rybnik.

Tu przyszły na świat jego dzieci. Najpierw dwie córki: Charlotte w 1907 r., a dwa lata później Erna. Syna, którego rodzice nazwali Georg Wilhelm powitano we wrześniu 1914 r. Zapewne fryzjera zaciągnięto do armii kajzera, z której wrócił cały i zdrowy i dalej golił i strzygł rybniczan. Po zmianach, które zaszły w 1922 r. nie wyjechał z miasta, bo Mikołów z którego pochodził też przypadł Polsce, więc Rosenbaum został w Rybniku. Już w 1923 r. znalazł się na liście „członków gminy izraelickiej uprawnionych do głosowania”. Właśnie przez te zmiany polityczne należało przeprowadzić ponowne wybory do władz gminy, gdyż wielu reprezentantów opuściło miasto i wojewoda wyznaczył komisarza – w osobie burmistrza Webera, który miał być odpowiedzialny, by wszystko przebiegło zgodnie z ustawą o „stosunkach żydowskich” z 1847 r. Tak, tak, nie ma pomyłki w dacie. Choć była tu Polska nadal niejednokrotnie stosowano pruskie prawodawstwo.

Już jako Izydor, Rosenbaum brał udział w tym, i kolejnych, głosowaniach. Przez cały okres międzywojnia odprowadzał stosowne podatki do gminy, niezmiennie podając adres Sobieskiego 5. Wtedy, w tym 1923 r. na liście głosujących znalazł się obok niejakiego Dawida Rozenberga – kramarza. Wnet do Dawida dołączył jego brat Manes, czy też Moniek, ewentualnie Maurycy (imię drugiego Rozenberga różnie podawano). Raczej wątpię, że Izydor Rosenbaum był zadowolony, gdy jego najstarsza córka Charlotte zakochała się w tym przystojnym przybyszu z Będzina. Do ślubu doszło w 1929 r. i panna Rosenbaumówna, jak to napisano na akcie, poślubiła kupca Manesa Rozenberga, syna właściciela domu w Będzinie – Wolfa. Świadków golarz załatwił najprzedniejszych: Marcina Kornbluma oraz Zygfryda Mannaberga. Obaj ze starej gwardii niemieckich Żydów o ugruntowanej pozycji w mieście.

Sam Manes Rozenberg jakoś nie jawi mi się kryształową postacią, ale to tylko moje przeczucie. Zawody zmieniał co chwilę. Raz był kupcem, raz buchalterem czy szewcem, a na jednym dokumencie występował jako agent ubezpieczeniowy. Wraz z żoną początkowo mieszkał przy ul. Reja 9, a po kilku latach para przeniosła się do Izydora, czyli na Sobieskiego 5. Zaraz po ślubie Charlotta, zwana Lotte została wpisana do rejestru handlowego, prowadzonego przez Sąd Grodzki w Rybniku, jako właścicielka składu czekolady i cukierków. Ona, a niej jej mąż. Może przezorny chyba tata wolał, by córka miała swój odrębny i własny interes.

On się trzymał swojego zawodu i raczej żadne afery się go nie imały. No może maleńki skandal, kiedy to rzekomo miał obrażać w jednym sklepie Matkę Boską. Doszło do procesu, mimo że właścicielka sklepu niczego nie potwierdzała, to jednak sprzedawczyni coś tam zeznała (choć czy zgodnie z prawdą?) i uznano to za publiczną obrazę religijną.

W 1932 r. fryzjer owdowiał i został sam z kolejnymi problemami. Najpierw zmarła mała wnuczka, a potem młodsza z córek zaczęła ukradkiem zerkać na pomocnika, którego przyjął do swego zakładu. I znowu to nie był zięć jego marzeń. Izer Szeer z Będzina, syn rzeźnika Icka Berka poślubił Ernę, córkę mistrza fryzjerskiego (tak już podano na akcie) w grudniu 1937 r. Jak poprzednio, tata poprosił na świadka Marcina Kornbluma. Drugim został stary Louis Brauer – sąsiad z Sobieskiego. Izer niewprawnym pismem podpisał się na dokumencie i wszedł do rodziny. Do pisania smykałki nie miał, ale golił wyśmienicie, no i klientki chwaliły go za perfekcyjnie robione trwałe ondulacje.

Trzecie dziecko starego Rosenbauma, czyli syn Georg (Jerzy), uczył się na kupca. Tata zadowolony z jego postępów kupił młodemu mężczyźnie motocykl i po nocach marzył, że może choć on bogato się ożeni. Mimo różnych kłopotów cały czas błogosławił ten moment, że nie zrobił jak inni w 1921 r. i został w Rybniku. Podsłuchiwał w swoim zakładzie plotkującą o polityce klientelę, więc wiedział, co ma miejsce kilkanaście kilometrów za granicą jego miasta. Zresztą sam Kornblum mu opowiadał co się dzieje u brata w Hindenburgu. Pieśń młodych nazistów już była ogłuszającym marszem wojskowym, a nie delikatną piosenką. Wróg był wybrany i wskazany. Zgroza brała Izydora, gdy sobie myślał, że takie rzeczy mogłyby się dziać i tutaj. Coraz mocniej pulsujący w Rybniku antysemityzm uznawał za niegroźny.
W 1938 r. o mało nie dostał zawału, gdy się dowiedział, w co się wplątał zięć Manes Rozenberg. Wszystko mógł zrozumieć, ale przemycanie mąki i powiązania z jakąś szajką, to było za dużo dla szanowanego mistrza fryzjerskiego. Lotte oczywiście broniła męża, który uciekł przed aresztowaniem gdzieś do Zagłębia, ale Izydor swoje czuł. Córka straszyła tatę, że się wyprowadzi z Manesem do Będzina i tyle ją będzie widzieć. Schmuggelbande w Rybniku przy Sobieskiego 5! I to jeszcze w katowickiej prasie! Jak zareagują na to klienci!

W marcu 1939 r. młodsza Erna z radością oświadczyła, że spodziewa się dziecka. Urodzi się w październiku. Przyszły dziadek skończył 61 lat i postanowił, że przekaże swój zakład drugiemu zięciowi, bo miał grajfkę do zawodu.

Nadeszło lato 1939 r. a ja dotarłam do momentu, od którego nie mogę już pozwalać sobie na fantazję i podśmiechujki z tego, że ktoś miał niewrobione pismo lub zmieniał zawody. 1 września niektórzy dawni klienci Izydora Rosenbauma z radością witali wjazd Wehrmachtu do Rybnika. Wozy pancerne mijały zamknięty zakład fryzjerski przy Sobieskiego 5.

Nie wiem co stało się z rybnickim mistrzem sztuki fryzjerskiej Izydorem. A dokładniej: nie wiem gdzie zginął. Zakładam, że obie siostry z mężami wyjechały z Rybnika do Będzina jeszcze przed wybuchem wojny. Czy ojciec pojechał z nimi, czy też jak Marcin Kornblum został wywieziony do Trzebini w maju 1940?

Wiem, że młodsza córka Rosenbauma Erna, żona fryzjera Izera Szeera, 15 października 1939 r. urodziła w Będzinie córeczkę Friedę Sarę. Mam na to pieczątkę na akcie ślubu tej pary. Nie przeżyli, ale porządek w papierach musiał być.

Wiem, że starsza córka Charlotte wraz z mężem Manesem Rozenbergiem była również w getcie w Będzinie. Mam na to dwa zdjęcia zrobione przez Gestapo (obecnie są w zasobach Yad Vashem). Mieszkali na Warpiu. Żadne z nich nie przeżyło.

Fragment z pamiętnika będzińskiej Rutki Laskier (1929-1943): Ludzie mdleli, dzieci płakały, ogólnie mówiąc sądny dzień. Ludzie byli spragnieni, a tu ani na lekarstwo wody, żar był okropny. Potem nagle zaczął padać ulewny deszcz, i tak padało przez cały czas. O 3-ej przyjechał Kuczynski [esesman] i rozpoczęła się segregacja. 1 to powrót, 1a to roboty, co jest stokroć razy gorsze od wysiedlenia, 2 – „do przejrzenia”, a 3 to „wysiedlenie”, czyli śmierć. Wtedy zobaczyłam, co to jest nieszczęście. Myśmy stanęli o 4-tej mama z tatą i braciszkiem poszli na 1 a ja 1a. Szłam jakbym była ogłuszona. Siedział już Salek Goldzweig, Linka Gold, Mania Potocka. Najdziwniejsze było to, żeśmy w ogóle nie płakali, ab-so-lu-tnie, nie uronili ani jednej łzy. Potem napatrzyłam się na tyle nieszczęść, w ogóle tego pióro opisać nie może. Małe dzieci leżały na mokrej od deszczu trawie. Burza szalała nad nami. Policjanci tak okropnie bili i strzelali. 

Najmłodszy z rodziny – Georg też został uznany za wroga. Bo jeden kurdupel sobie przypisał prawo do ustalania kto jest wrogiem. Krótko łudziłam się, że może choć ten z Rosenbaumów zdołał przeżyć. Niestety, najpierw go znalazłam na liście więźniów obozu w Buchenwaldzie, a chwilę potem miałam jego akt zgonu. Nie wiem skąd trafił do Buchenwaldu. Czy najpierw był w Gross Rosen? Czy w innym obozie? Doczekał wyzwolenia, ale zmarł 30 grudnia 1945 r. w szpitalu miejskim w Wiesbaden. Przyczynami były ogólne wycieńczenie, gruźlica jelit i niewydolność krążeniowa. Miał 31 lat. Jego siostry gdy je mordowano miały około 35 lat.

Wtedy w Buchenwaldzie jeszcze jeden rybniczanin był w bardzo złym stanie, gdy wkroczyły wojska Pattona. Na szczęście jemu się udało – jako jedynemu z całej rodziny. Nazywał się Jakub Kuperman. Był moim wielkim przyjacielem i skarbnicą wiedzy o przedwojennym Rybniku. Opowiadał mi co przeszedł w obozach i w jakim był stanie w kwietniu 1945 r., gdy wyzwolono Buchenwald. Jakub odszedł ze świata kilka lat temu, zostawiając po sobie córki, wnuki i prawnuki. Po Rosenbaumach nikt, ani nic nie zostało. Jedynie zapomniane dokumenty w archiwach i parę wzmianek prasowych. Lotta została upamiętniona w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich na wystawie stałej – jako ofiara narodowego nacjonalizmu.

Jeszcze komuś chce się rechotać przy piwie, gdy jakiś starzec czy polski naziol zieje nienawiścią i ustala kto jest wrogiem?

Korzystałam z zasobów Instytutu Yad Vashem, serwisu ancestry.com, Śląskiej Biblioteki Cyfrowej, Archiwum Arolsen oraz w Raciborzu.