22 lipca 2024

Rodzina Kaiserów

Przy końcu ul. Sobieskiego w Rybniku stoi gryfno kamienica, w której od jakiegoś czasu można kupić fest gryfne geszynki – choćby na Geburstag. Jeszcze na początku XX w. ten piętrowy budynek nie wyróżniał się wśród pozostałych kamieniczek przy ówczesnej Breitestrasse i stał w cieniu ceglanego kolosa Rospenków. Przed pierwszą wojną światową został przebudowany na potrzeby właściciela domu mody, którym był przybyły do Rybnika ok. 1912 r. Josef Kaiser. Jego szczyt i duże okna na pierwszym piętrze są podobne w stylu do dawnego domu towarowego na Rynku, który też w tym samym czasie zmienił wygląd. Obie kamienice przebudowano w stylu wczesnego modernizmu, co nadało im nowoczesny jak na tamte lata sznyt, a wykonawcą przebudowy była firma budowlana Paula Martiniego. 

Josef Kaiser, syn Salomona i Jenny, urodził się w małej wsi Städtel (obecnie Miejsce w powiecie namysłowskim). Podejrzewam, że przyjechał on do Rybnika ze śląskiego miasteczka Bernstadt (Bierutów w powiecie oleśnickim), a powodem, dla którego do nas trafił, był wujek, pełniący w owym czasie funkcję kantora w gminie żydowskiej. Dwaj starsi bracia nowego rybniczanina zdecydowali się na stolicę Niemiec, a on wybrał sobie – jak to w 2002 r. powiedziała jego córka Erna – „jedno z najpiękniejszych miast w Polsce”. Wtedy było to jeszcze miasto niemieckie, lecz bezsprzecznie piękne, co widać na starych pocztówkach i zdjęciach.

Znaleziono mu w Rybniku pannę na wydaniu – córkę handlarza Maxa Dombrowskiego i jego żony Jenny, pochodzącej z zasłużonego rodu Leschczinerów. Wybranka, o rzadkim jak na nasze miasto imieniu Flora, była od Josefa o kilka lat młodsza i nie miała rodzeństwa, gdyż jedyny jej braciszek zmarł w niemowlęctwie, a rodzice, gdy brali ślub, do najmłodszych już nie należeli. Florze i Josefowi błogosławieństwa udzielił nowy, urzędujący od 1912 r. rabin David Braunschweiger. Świadkami byli dwaj wujowie – ze strony pana młodego kantor Hugo Schüftan, a ze strony panny młodej Noah Leschcziner, przewodniczący gminy żydowskiej, miejski radny i jeden z bogatszych kupców Rybnika.
Po dziewięciu miesiącach, pod koniec listopada 1913 r., Kaiserom, mieszkającym jeszcze przy ul. Gliwickiej, urodziła się córeczka Elise Johanna. Wszystkie kolejne dzieci przychodziły na świat już w kamienicy wniesionej jako wiano przez żonę. Josef zmienił ten XIX-wieczny budynek w nowoczesny dom handlowy. Radość z przeprowadzki na nowe miejsce i z nowego sklepu przyćmiła śmierć kolejnej córki, dwumiesięcznej Marthy.

Gdy Josefa zaciągnięto do armii kajzera, Flora została sama z interesem, wymagającymi opieki rodzicami i małą Elise. Na szczęście mąż wrócił z Wielkiej Wojny cały i zdrowy, co było cudem, jeśli zważyć na fakt, że kuzyni Georg Schüftan i Alfred Leschcziner polegli zaraz na jej początku.
Opowieści Josefa o okopach, strachu i śmierci towarzyszy broni Flora wolała nie słuchać, bo czuła, że może to zaszkodzić kolejnej ciąży. Na szczęście urodzona w 1919 r. Greta była zdrowa. Elise bardzo się cieszyła, że ma siostrzyczkę, a Josef w duchu marzył o synu. Musiał na niego poczekać jeszcze prawie rok – 11 miesięcy po narodzinach Grety zaprosił do domu mohela na rytualne obrzezanie małego Hansa. Rabin Nellhaus, który tego dokonał, ledwo co rozpoczął swój krótki rabinat w Rybniku. W swoim notatniku, przechowywanym do dziś w Instytucie Leo Baecka w Nowym Jorku, zapisał informację o tym ważnym dla Kaiserów dniu. Gdy pod koniec następnego roku, 17 grudnia 1921 r., Josefowi urodził się kolejny syn, Kurt, dr Nellhaus, przewidujący podział Górnego Śląska, mieszkał już daleko w Szczecinie.

 

Rodzina Kaiserów mimo swej niemieckości nie zamierzała opuszczać miasta. Interes dobrze prosperował, załoga składu manufaktury została nawet powiększona o dekoratora, więc Josef optymistycznie patrzył w przyszłość, choć tak wielu znajomych wyjeżdżało. W domu mówiono tylko po niemiecku, ale sprzedawczynie w sklepie musiały być dwujęzyczne, co było powszechne na ziemi górnośląskiej.
Władzę w mieście przejęli Polacy, ale prawa mniejszości niemieckiej gwarantowała konwencja genewska, co uspokajało Josefa. Wierzył, że dla jego rodziny zbyt wiele się nie zmieni.
Uznawszy, że może bardziej zaangażować się w życie gminy żydowskiej, zgodził się pod koniec 1923 r. kandydować na jej reprezentanta. Zmiany w niej były niezbędne, gdyż wielu Żydów opuściło miasto, co powodowało konieczność uzupełnienia składu tego kolegium. W obecności komisarza wyborczego, którym był burmistrz miasta Władysław Weber, oraz dwóch świadków wyboru: Noaha Leschczinera i A lfreda Aronadego przeprowadzono głosowanie i wybrano nowych reprezentantów gminy. Josef Kaiser wraz z kilkoma innymi wybór przyjął, co poświadczył podpisem.
Przez lata Josef szefował też bractwu pogrzebowemu Chewra Kadisza, które sprawowało opiekę nad cmentarzami oraz zajmowało się pochówkami zmarłych Żydów. W jego imieniu informował m.in. o śmierci w Opolu rabina Braunschweigera, który odszedł ze świata 1 maja 1928 r.

W kwietniu 1924 r. rodzina znowu się powiększyła. Najmłodszą z rodu została Erna. W wywiadzie, którego udzieliła w 2002 r. w Instytucie Jad Waszem, opisała przedwojenny Rybnik, losy swoich rodziców i rodzeństwa oraz to, co sama przeszła w czasie wojny. Czytając jedno ze zdań, które wtedy wypowiedziała, bardzo się wzruszyłam. Na prośbę, by opisała swoje rodzinne miasto, Erna powiedziała: „Jeśli tak ma zostać, to jest to testament. To było jedno z najpiękniejszych miast w Polsce”.
Gdy wypowiadała te słowa, miała 78 lat i nadal pamiętała, że Rybnik był zielony i niezwykle czysty. Opowiadała o synagodze z kryształowymi kandelabrami, o Niemcu chrześcijaninie, który utrzymywał w niej porządek, o żydowskich świętach i niemieckiej nostalgii za miastem, które jeszcze niedawno nie było polskie. Ważne były dla niej wspomnienia wypraw nad staw Ruda, ulubione miejsce dziecięcych kąpieli. No i szpital psychiatryczny, który po drodze mijali. Erna pamiętała, że w tym szpitalu byli leczeni żydowscy pacjenci, którzy czasem przychodzili do synagogi z opiekunem.

Opisując swój dom rodzinny, Erna ze wzruszeniem mówiła o kucharce – katoliczce z Gross Rauden (Rudy), wsi leżącej kilkanaście kilometrów od Rybnika, tuż za niemiecką granicą. Traktowano ją jak członka familii, a do jej rodziny Kaiserowie co miesiąc jeździli w odwiedziny dorożką zaprzężoną w dwa konie. Erna zapamiętała też Herrenzimmer, czyli pokój taty z dużą biblioteką i biurkiem.
Do czwartej klasy mówiła tylko po niemiecku, a jej koleżanki były w większości katoliczkami. Rodzinę stać było na zatrudnienie prywatnej nauczycielki dla młodszych dzieci, pokojówki, wysłanie najstarszej córki Elise na naukę do Wrocławia oraz zatrudnianie kilkunastu pracowników, co znajduje potwierdzenie na zdjęciu z 1924 r. przedstawiającym Kaiserów z załogą sklepu na wycieczce ufundowanej przez właścicieli. Według wspomnień jednej z przedwojennych sprzedawczyń sklepu Kaiserów, Adelajdy Frank, takie wspólne wyjazdy były często organizowane, a sam Josef Kaiser należał do bardzo uczciwych i dobrych pracodawców. Jak przekazała mi jej wnuczka, babcia miała z kupcem sekretny system znaków, dzięki któremu wiedziała, że ma zgodę np. na obniżenie ceny danemu klientowi bądź zastosowanie rabatu.

Od początku lat trzydziestych firma Josefa Kaisera zaczęła mieć spore problemy finansowe, które ciągnęły się aż do wybuchu wojny. Być może przewidując kłopoty, w marcu 1930 r. Kaiser założył spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością z kapitałem wynoszącym 20 000 zł.
Mimo szerokiego asortymentu towarów, które zapewne miały nabywców wśród rybniczan, Josef Kaiser znalazł się na liście dłużników – z nakazem aresztowania wydanym w Izbie Handlowej w Katowicach w 1931 r. Nie wiem, czy do aresztowania doszło, za to wiem, że dom przy Sobieskiego, którego jedyną właścicielką była Flora Kaiser, został wystawiony na licytację.

Przetarg przymusowy Sąd Grodzki w Rybniku wyznaczył na 1 kwietnia 1931 r. Jednak tego dnia dom raczej nie został zlicytowany. Swoje nazwisko w prasie Flora zobaczyła ponownie w 1934 r., gdy rybnicki „Tygodnik Powiatowy” opublikował obwieszczenie komornika, iż przystąpił on do oszacowania nieruchomości stanowiącej własność Flory Kaiserowej z domu Dombrowska. Prawdopodobnie głównym powodem tych problemów była pożyczka zaciągnięta w Komunalnej Kasie Oszczędności w Rybniku. Aż do czerwca 1939 r. firma Kaiser i S-ka (wtedy już w likwidacji) sądziła się z tym bankiem. Ostatnia rozprawa, której akta znajdują się w Archiwum Państwowym w Raciborzu, została przez Kaiserów wygrana.

Przed zlicytowaniem nieruchomości Kaiserów uratowało prawdopodobnie założenie spółki i to, że dom był odrębnym majątkiem żony. Sklep Kaiserów był często okradany, co wtedy nie było czymś wyjątkowym. Za to wyjątkowe było to, co zdarzyło się pewnego grudniowego wieczoru w 1937 r. W witrynę sklepu Kaiserów wjechał samochód! Głównym winowajcą był prawdopodobnie ksiądz Kasper Reginek z Golejowa, młodszy brat Tomasza Reginka, proboszcza parafii Matki Bożej Bolesnej w Rybniku. Jechał ul. Gliwicką, gdy nagle stanął – najpewniej zgasł silnik w jego aucie. Postanowił uruchomić je korbą, poprosił więc przypadkowego przechodnia, by usiadł za kierownicą i dodał gazu. Niestety, przechodzień nie był kierowcą i gdy silnik zaskoczył, nie zapanował nad pojazdem, który zaczął staczać się tyłem, a po drodze najechał na dziewczynkę oraz służącą, która jej pilnowała. Na skrzyżowaniu Gliwickiej z Sobieskiego i dzisiejszą Powstańców Śląskich samochód zmienił kierunek, przodem wjechał w sklep Kaiserów i kompletnie rozbił elegancką witrynę. Potrącone dziecko miało poważnie połamaną nogę, służąca była długo nieprzytomna, przypadkowy kierowca wyszedł z wypadku bez szwanku, ksiądz Reginek doznał ponoć załamania nerwowego, a Josef Kaiser musiał szybko zamówić szklarza i stolarza.

Nadchodził rok 1938, a wraz z nim nowe obowiązki i sprawy, jak choćby problemy z przejętym majątkiem gminy żydowskiej w Wodzisławiu Śląskim, którą zlikwidowano jeszcze w 1924 r., powierzając rybnickim Żydom m.in. budynek zamkniętej synagogi. W 1938 r. została ona sprzedana przedstawicielom Związku Powstańców Śląskich.
Josef coraz częściej miał wrażenie, że miasto i jego mieszkańcy się zmieniają. Po latach Erna na pytanie: „Kiedy rozpoczął się antysemityzm w twoim mieście?” odparła: „W 1938 r.” Wtedy po raz pierwszy usłyszała, że „żydki” powinni wyjechać do Palestyny. Antysemityzm narastał w niemieckiej szkole mniejszościowej, do której chodziła, choć od swoich koleżanek chrześcijanek sama nie usłyszała nigdy złego słowa. Jeden z wyjeżdżających znajomych taty przyszedł pewnego dnia do ich domu i namawiał Kaisera na sprzedaż wszystkiego i wyjazd z Polski. Rodzice Erny jednak nigdy nie brali tego pod uwagę, choć sąsiadów powoli ubywało. Listy, które przychodziły z Berlina od Maxa, brata Josefa, nie wróżyły dobrej przyszłości. Max był kantorem i nauczycielem, a to, czego był świadkiem, powinno było zapalić lampki ostrzegawcze w głowach rybnickich Kaiserów. Nie zapaliło, za to długi lont, który miał spowodować wybuch wojny 1 września 1939 r., już się tlił. Greta, Kurt i Hans zaczęli się udzielać w ruchu syjonistycznym, próbując się przygotować na ewentualny wyjazd do Palestyny. Tylko oni dostrzegali narastające zło. Nawet gdy najbliżsi znajomi przychodzili się żegnać, Josef Kaiser uparcie odmawiał opuszczenia Rybnika. Zresztą tak jak sąsiedzi: Martin Kornblum, Fritz Seidemann czy Benno Lewin. Wszyscy mieszkali tuż obok siebie, przy Sobieskiego, i razem chodzili na zebrania do gminy, po drodze komentując najnowsze doniesienia prasowe. Mieli dzieci, które wchodziły w dorosłość, i to one starały się przekonać rodziców, że należy uciekać, zanim będzie za późno. Niestety, wszyscy trzej nie mieli tyle siły i samozaparcia co Josef Manneberg, prowadzący do wiosny 1939 r. swój sklep z żelazem ciut niżej, po przeciwnej stronie ulicy. Ten, jak to już kiedyś pisałam, nie patrząc ani na miłość swego najmłodszego syna, ani na straty, które poniósł przy sprzedaży majątku, wyjechał.

Jakiś czas temu usnułam sobie taką historyjkę o podkochiwaniu się córki siodlarza Fritza Seidemanna, Johanny, w którymś z młodych i przystojnych Kaiserów. Urodzona w 1921 r. Johanna przeżyła drugą wojnę, podobnie jak najmłodsza z Kaiserów. Jej dwajbracia, rodzice i siostra Greta zginęli. Nie przeżył Seidemann, nikt z rodziny Martina Kornbluma ani z Lewinów. Relacja złożona w 1947 r. przez sąsiadkę Kaiserów, Joannę (wówczas miała już spolszczone imię i nazwisko Zajdeman), przedstawia to, co się stało po wejściu Niemców do Rybnika, i pokrywa się z wywiadem, którego udzieliła Erna Kaiser w 2002 r. Krótko przed rozpoczęciem wojny (albo na samym jej początku) Kurt, Hans i Greta Kaiserowie zdołali nielegalnie przedostać się na teren Słowacji, do Bratysławy, z nadzieją na dalszą podróż do Palestyny. Republika Słowacji, która powstała w wyniku rozpadu Czechosłowacji w marcu 1939 r., była sojusznikiem hitlerowskich Niemiec. Niewielu ludzi wie, że państwo to płaciło III Rzeszy 500 marek za każdego wywiezionego Żyda. Losy tej trójki młodych Kaiserów są trudne do precyzyjnego ustalenia. Erna dowiedziała się po wojnie, że wszyscy z Bratysławy zostali wywiezieni do Auschwitz, skąd bracia trafili do podobozów Gross-Rosen. Hans został zamordowany w Wiesau (obecnie wieś Łąka pod Bolesławcem), a Kurt w Arbeitslagrze Fünfteichen (Miłoszyce). Śliczna Greta zmarła na tyfus w Auschwitz. III Rzesza zgarnęła za nich razem 1500 marek tzw. opłaty za przesiedlenie.

 

Wracam jednak do Rybnika i wybuchu wojny, co postaram się opisać na podstawie zeznań obu niemieckich Żydówek z Rybnika, koleżanek i sąsiadek sprzed wojny, z których jedna, Johanny Seidemann i Erny Kaiser.
Gdy rozpoczęła się wojna, w Rybniku mieszkali zarówno Żydzi niemieccy, których Johanna określiła jako miejscowych, jak i napływowi – z Sosnowca, Będzina i innych miast Polski. Po zajęciu Rybnika część z nich uciekła do Zagłębia, kilka rodzin – na wschód Polski, a reszta została. Wiem, że kilka osób jeszcze pod koniec sierpnia 1939 r. wyjechało do Krakowa, np. rodzina właściciela firmy transportowej Młynarskiego czy Max Leschcziner. Natychmiast rozpoczął się rabunek sklepów żydowskich, spisywanie ich ruchomości i przejmowanie majątków przez tzw. Treuhänderów – powierników czy raczej komisarzy, którzy z ramienia władz niemieckich zarządzali ich mieniem. To samo działo się w przypadku sklepów i przedsiębiorstw Polaków. Treuhänderzy zazwyczaj prowadzili przejęte interesy pod niezmienioną nazwą, dodając jedynie swoje nazwiska w reklamach prasowych i drukach firmowych. Firma Kaisera jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością oficjalnie została zamknięta dopiero w październiku 1941 r.

W październiku 1939 r. Niemcy podpalili synagogę przy ul. Zamkowej, a resztki jej murów rozebrano. 8 listopada wszystkich mężczyzn w wieku od 14 do 60 lat wywieziono ciężarówkami do więzienia w Żorach. Wśród nich byli Josef Kaiser oraz Fritz Seidemann – ojcowie ocalałych kobiet. Po mniej więcej trzech tygodniach ich puszczono i mogli wrócić do Rybnika. W grudniu wezwano do Katowic Filipa Weissa, starego Żyda niemieckiego, którego dawni członkowie zarządu i reprezentanci gminy wybrali na swego przedstawiciela w tych trudnych czasach. Poinformowano go, że wszyscy Żydzi z Rybnika, Żor i Wodzisławia zostaną natychmiast przesiedleni w okolice Lublina z bagażem o maksymalnej wadze 25 kg. Wywózkę udało się odwołać, czy też raczej odroczyć, po złożeniu okupu w złocie i pieniądzach. Dla 15-letniej wtedy Erny była to ogromna „kupa złota”, jak powiedziała po latach. Stary Weiss zawiózł okup do siedziby gminy żydowskiej w Katowicach, która przekazała go Gestapo.

Od końca grudnia Żydzi w naszym mieście byli zobowiązani nosić białe opaski z niebieską gwiazdą Dawida na lewym ramieniu, a od marca 1940 r. mężczyźni musieli codziennie zgłaszać się na Gestapo. W tym samym miesiącu – zgodnie z tym, co relacjonowała dwa lata po wojnie Joanna Seidemann (Zajdeman) – Żydów mężczyzn zmuszono do usunięcia nagrobków, rozkopania grobów oraz rozbiórki domu przedpogrzebowego na starym cmentarzu (oficjalnie zamkniętym jeszcze przed wojną przez władze sanacyjne) przy ul. 3 Maja, przemianowanej na Adolf-Hitler-Strasse. 5 maja ponownie wezwano Weissa do Katowic, gdzie przekazano mu rozkaz Gestapo: 22 maja 1940 r. cała ludność żydowska Rybnika zostanie przesiedlona do Trzebini. Tego dnia z rybnickiego dworca pod eskortą gestapowców wywieziono nieco ponad 100 osób (w tym kilku Żydów z Żor i Wodzisławia). Wśród nich byli Flora i Josef Kaiserowie oraz ich dwie córki, Elise i Erna, Priesterowie, a także rodzina Seidemanna z Joanną. Nie pomogło powoływanie się na służbę wojskową w czasie pierwszej wojny światowej i niemieckie pochodzenie. Meble, które mogli zabrać, przewieziono do Trzebini ciężarówkami. W obcym dla nich mieście rozdzielono kobiety i mężczyzn, ustawiono ich czwórkami i popędzono pod siedzibę tamtejszej gminy żydowskiej. Trzebiński Judenrat zakwaterował rybniczan u miejscowej ludności. Na tego, który przez ostatnie miesiące był posłańcem złych wiadomości, czyli swojego tatę, dwie niezamężne córki Weissówny czekały jeszcze tydzień. Niemcy zostawili go w Rybniku, by „posprzątał” po tych, którzy mieli tu już nigdy nie wrócić. Po tygodniu dołączył, niestety na krótko, do wywiezionych. Prace, do których wszystkich zmuszano, były ponad jego siły.

Erna z Kaiserów, została jako jedna z pierwszych wywieziona z Trzebini do obozu pracy. Gestapo przyszło po nią w nocy. W międzyczasie większość Żydów z Trzebini przewieziono do getta w Chrzanowie, które ostatecznie zlikwidowano 18 lutego 1943 r. Elise, jeszcze przed tą datą została wywieziona z Chrzanowa do Sosnowca, skąd ostatecznie trafiła do KL Auschwitz. Rodzice Flora i Josef, po likwidacji chrzanowskiego getta, też zostali wywiezieni do Auschwitz i tam zamordowani.

Erna dostała się do małego obozu pracy Hannsdorf w malowniczych górach Jesionikach, w Sudetach Wschodnich. Oprócz jednego z większych czeskich browarów (dziś znanego z wyśmienitego piwa Holba) w tym małym miasteczku, zamieszkanym w większości przez Niemców, była przędzalnia, w której utworzono Zwangsarbeitslager für Juden, tj. obóz pracy przymusowej dla Żydów. A w zasadzie dla Żydówek. Wyniszczająca praca, terror, głód, bicie, ciągły strach przed śmiercią – tak wyglądało życie codzienne nastolatki. Ręce poparzone gorącym olejem ukrywała, by nie zakwalifikowano jej do wywózki do Auschwitz jako niezdolnej do pracy. Po jakimś czasie została przewieziona do innego obozu na terenie Sudetów – Parschnitz. Spędziła w nim półtora roku. Więźniarki pracowały tam w zakładach włókienniczych Hasse i Welzel przy produkcji mundurów i elementów masek przeciwgazowych dla Wehrmachtu. W 1944 r. obóz został włączony w skład kompleksu KL Gross-Rosen. Łącznie w Parschnitz przetrzymywano ok. 2500 więźniarek, 60% pochodziło z Polski, a reszta z Węgier.

Erna o rodzinie nie wiedziała nic, choć niektóre z kobiet dostawały nawet listy. To właśnie z nich dowiedziały się o tym, co się stało w Warszawie w 1944 r. Powoli docierało do nich, że Niemcy przegrywają, co jednak w żaden sposób nie zmieniło tragicznej sytuacji robotnic przymusowych. Czasem nad obozem przelatywały radzieckie samoloty zrzucające ulotki propagandowe. Dziewczyny starały się za wszelką cenę dotrwać do wyzwolenia. Ręce Erny gniły, ale ze strachu przed wysłaniem do komory nigdy nie poszła do prowizorycznego szpitala po pomoc.
Zimą 1945 r. w pobliżu Parschnitz przechodziły marsze śmierci. Wszędzie leżały trupy więźniów. Wydawało się, że nawet ci, którzy jeszcze byli w stanie iść, nie doczekają końca tej gehenny. 21 lat Erna skończyła 22 kwietnia, a 8 maja do obozu weszli Rosjanie. Więźniarki wreszcie zostały nakarmione, co dla niektórych oznaczało śmierć, gdyż ich żołądki były odzwyczajone od normalnej ilości jedzenia. Erna przez kilka tygodni dochodziła do siebie u jakiejś rodziny i gdy tylko jako tako podreperowała zdrowie, wsiadła do pociągu jadącego w stronę Górnego Śląska.

Dotarła do Rybnika. Nie było mamy, taty, braci, Grety. Z całej siedmioosobowej rodziny przeżyła tylko ona, najmłodsza, i Elise – najstarsza z rodzeństwa. Elise, która przeżyła Auschwitz chyba była bardziej poturbowana psychicznie i fizycznie niż młodsza siostra. Obie zadecydowały, że nie zostaną w Polsce, i dotarły do Niemiec. Dostały się do obozów dla przesiedleńców, w różnych miejscowościach. Jednak Erna jeszcze się łudziła, że może ktoś przeżył i wróci do rodzinnego domu. 

W Niemczech poznała swego męża i w 1947 r. ponownie przyjechała do Rybnika. Nie mogła zamieszkać w kamienicy Kaiserów, więc zatrzymała się przy Sobieskiego 7. Tu rok później, w jej urodziny, przyszedł na świat jej pierwszy syn, któremu dała na imię Józef – na cześć swego ojca Josefa Kaisera. Starała się jakoś odzyskać dom i w sądzie złożyła dokumenty o stwierdzenie nabycia spadku po zamordowanej mamie Florze – jako przedwojennej właścicielce kamienicy przy ul. Sobieskiego. W tamtym czasie przyjęto jedną datę zgonu dla wszystkich członków rodziny. Był to dzień likwidacji getta w Chrzanowie, czyli 18 lutego 1943 r.

Rybnik – to jedno z najpiękniejszych miast w Polsce stało dla Erny się obce, choć kilku ocalałych Żydów starało się ponownie ułożyć sobie w nim życie. Joasia Zajdeman też planowała wyjazd z mężem. Zresztą tak samo jak rybniczanin Eryk Priester, który wraz z Kaiserami był w gettach Trzebini i Chrzanowa, ale on przeżył dzięki bohaterom z Trzebini i dzięki swojej ówczesnej żonie.
Erna Mandelbaum z domu Kaiser (wówczas pisano już Kajzer) wraz z małym synkiem i mężem na powrót znalazła się w Niemczech. Po wielu perturbacjach udało im się dotrzeć do Izraela, w którym „na powitanie” wszystkich pasażerów statku odwszawiono za pomocą DDT. Jeszcze w 2002 r. mówiła z oburzeniem o tym, jak ich potraktowano.

W Izraelu urodził się jej drugi syn. Erna znała tylko niemiecki i polski, a hebrajskiego, jak powiedziała, nigdy za dobrze się nie nauczyła. W latach dziewięćdziesiątych XX w. udało jej się odzyskać bezprawnie znacjonalizowaną kamienicę przy Sobieskiego 36. Kilka razy odwiedziła to jedno z najpiękniejszych miast w Polsce. Po jej śmierci budynek odziedziczyli synowie, którzy jakiś czas temu ostatecznie go sprzedali. Jej siostra, Elise Kaiser, zmarła w Filadelfii w 1999 r.

Nad gryfnym geszeftem w dawnej kamienicy Kaiserów, gdzie obsługuje się w języku nie tylko polskim, ale i śląskim, na pewno czuwa duch przedwojennego rybnickiego kupca Josefa i jego żony Flory.

 

Kategoria: Judaika | LEAVE A COMMENT
10 lipca 2024

O browarnikach Müllerach raz jeszcze

O browarach to można pisać chyba tylko w upały 😉 

Gdy trzy lata temu pisałam o rybnickich Müllerach też z nieba lał się żar. By zbytnio nie gmatwać czytelnikom w głowie, pominęłam wówczas dwóch innych browarników z tej familii. Dziś wracam do jednego z nich. Będzie to opowieść o Isidorze – najmłodszym synu Jacoba (1786-1856), a zarazem ➡ bracie Hermanna. Przypominam, że to od Jacoba zaczęła się żydowska historia browarnictwa w Rybniku. Skończyła się wraz z wybuchem II wojny, gdy działający w centrum miasta browar, będący w rękach wielu wspólników, z których część była jego potomkami, został przejęty przez III Rzeszę.

O samym Isidorze niewiele wiadomo, a jego browar parowy znany był bardziej pod innym nazwiskiem, które nie brzmiało Müller. 

Isidor urodził się w Rybniku w 1841 r. z drugiego małżeństwa Jacoba Müllera. Dorastał ze sporą gromadką braci oraz sióstr i jako dość młody człowiek rozpoczął działalność na swój własny rachunek. Już gdy żenił się po raz pierwszy, a było to w maju 1866 r., został opisany jako Brauereibesitzer, czyli właściciel browaru. Jego pierwsza żona Jenny pochodziła z Raciborza i była córką Ludwiga Mandowskiego (w wielu dokumentach nazwisko pisano: Mandowsky). Powiła na świat dwóch synów: Karla Jacoba w lutym 1868 r. oraz Ernsta w październiku 1870 r. Niestety, ten drugi poród musiał być trudny, przynajmniej dla niej, gdyż kilka dni później zmarła. 

Zgodnie z panującym zwyczajem, młody wdowiec Isidor wziął sobie za drugą żonę, starszą siostrę przedwcześnie zmarłej Jenny. Bertha, bo tak miała na imię, w dniu ślubu miała 29 lat i jak na tamte czasy była dość dojrzałą panną młodą. 

Pan młody był nadal właścicielem browaru, który za około 11 lat później zostanie nazwany „Browarem Mandowskiego” i pod taką nazwą przetrwa aż do lat 20. XX w. Trzej synowie Jacoba, czyli bracia Hermann, Louis i Isidor, byli przez wiele lat wymieniani w wykazach podatkowych gminy żydowskiej jako browarnicy i tak się zastanawiam, czy ze sobą konkurowali czy współpracowali. Wszystkie trzy browary były od siebie rzut beretem, a w małym Rybniku piwo warzone poza miastem chyba nie miało szans.

Już choćby po kwotach podatku widać, że Isidor, w tym piwnym wyścigu, nie był na czele. Pod koniec lat 70. Hermann został liderem i to jego przedsiębiorstwo rozwijało się najprężniej.
Z drugą żoną z rodu Mandowskich Isidor spłodził czwórkę dzieci. Dwóch synów: Paula (ur. 1871) i Ludwiga (ur. 1874) oraz dwie córki: Else Karoline (ur. 1878) oraz Jenny (ur. 1881).
Prawdopodobnie samodzielnie prowadził swój browar aż do 1883 r., kiedy to uznał, że wsio sprzedaje i wyprowadza się z Rybnika. Na pewno myślał o tym wcześniej, gdyż już w 1871 r. poszukiwał zarządzającego do swego przedsiębiorstwa, a w 1882 r. browar został wystawiony do sprzedaży, w której to transakcji maczał palce teść Isidora – Ludwig Mandowski z Raciborza. Choć ostatecznie to nie on został właścicielem przedsiębiorstwa, gdyż to inny Ludwig widnieje na późniejszych reklamach. 

A gdzie ten browar się mieścił? Otóż już jako „browar Mandowskiego” jest wyrysowany na mapie z 1904 r. Zresztą można na tej mapie zauważyć i browar brata – Hermanna Müllera. Isidor Müller, a później Mandowski, warzył piwo przy dzisiejszej ulicy Miejskiej. Obecnie w tym miejscu jest parking przy Urzędzie Miasta i stoją takie szpetne budki z pierdołami. 

Na pocztówce z początków XX w., przedstawiającej staw w miejscu dzisiejszego parku Bukówka, widać jak byk budynki browaru z kominami. Nie był to jakiś fitulityn geszeft, a dość pokaźny obiekt.

Isidor Müller nie dożył początków XX w., gdyż zmarł 6 maja 1896 r. w małej wsi pod Kłodzkiem. Co go skłoniło do przeprowadzki z Rybnika do Rengersdorf (obecnie Krosnowice w powiecie kłodzkim) to jeden pan Bóg wie. Co prawda wieś wtedy bardzo się rozwijała, głównie z uwagi na wielką przędzalnię bawełny, która tam działała od 1845 r., ale czy to mogło być powodem dla którego browarnik przekształcił się w kupca… Byłam kiedyś w tej wsi. Jest tam i zaniedbany pałac i nieczynne zakłady włókiennicze. Urokliwe miejsce, ale żeby aż na takie zadupie się wyprowadzać? I jeszcze tam umrzeć?
Jeden, przynajmniej z mojego punktu widzenia, plus był z tej przeprowadzki. Rybniczanin Isidor Müller został pochowany na cmentarzu żydowskim w Glatz, czyli Kłodzku. Jego grób więc się zachował do dziś, w odróżnieniu od grobów żydowskich w Rybniku. Gdy byłam na tym cmentarzu, a raczej gdy wisiałam na jego murze, bo to Płoszaj-mąż jako zwinny i giętki przeskoczył ogrodzenie, to nie zdawałam sobie sprawy, że leży tam ktoś z mojego miasta. 

Skromny nagrobek postawiła żona i dzieci, z których na świecie prawdopodobnie nie było już najstarszego Karla Jacoba. Żona Bertha chyba wyprowadziła się do Wrocławia i tam zmarła. Drugi z synów z pierwszego małżeństwa – Ernst ożenił się z Hedwig Alexander i wyprowadził się do Poznania. Wiem jedynie, że na pewno żył w 1911 r. Wtedy bowiem w Berlinie świadkował na ślubie przyrodniej siostry Else Karoline podając adres poznański.
Jeden z synów z Isidora z drugiego małżeństwa, czyli urodzony w 1871 r. w Rybniku Paul Müller, ożenił się w Strzelcach Opolskich, mieszkał przez jakiś czas w Katowicach, a następnie we Wrocławiu. Z żoną Marthą doczekał trójki dzieci. Dwoje z nich (Thea Lissauer i Fritz Müller) zdołało szczęśliwie wyjechać do Gwatemali w latach 30. Fritz wyjechał jako pierwszy i jako bardzo przedsiębiorczy młody człowiek założył w stolicy stolicy tego kraju bar, który stał się ulubionym miejscem polityków po pracy w parlamencie, studentów przyjeżdżających do niej na drinka. Bar był tyglem różnych grup społecznych o zróżnicowanej pozycji społecznej miasta, w tym także społeczności żydowskiej. Ponoć bar funkcjonuje do dziś. Prawdopodobnie to Fritz, dzięki swoim znajomościom, załatwił wizy dla siostry, jej męża i córki, którzy przypłynęli do Gwatemali w styczniu 1939 r. Po kilku latach i wielu trudnościach dotarła do nich wiekowa Martha, wdowa po Paulu.

Potomkowie tej nitki Müllerów żyją i noszą w sobie geny protoplasty Jacoba Müllera – pierwszego żydowskiego browarnika z Rybnika.

Kolejny z synów – Ludwig osiedlił się w Szczecinku i jego losy nie są mi znane. Na pewno był żonaty z Hedwig Orbaich i zapewne miał jakieś dzieci.
Wspomniana Else Karoline dość szybko owdowiała w Berlinie, a jej jedyna córka Alice Viktoria Reich została zamordowana w Auschwitz w 1943 r.

Nie udało mi się ustalić losów ostatniej z pociech Isidora, tj. urodzonej u nas, jeszcze przed przeprowadzką pod Kłodzko, Jenny Müller. Na pewno żyła w 1934 r. i nie była zamężna. Gdy bowiem wtedy w Rybniku zmarł syn Hermanna Müllera – Zygfryd, to wśród spadkobierców zostali m.in. wymienieni: właśnie Jenny Müller, Ludwig Müller i Else Karoline Reich jako kuzyni zmarłego.
No a co się stało z browarem Isidora, to musi poczekać, gdyż to wiąże się z pogmatwanymi dziejami rodziny Mandowskich, którzy co prawda nie byli rodzonymi rybniczanami, ale jednak u nas, do początku lat 20. XX w. prowadzili swój interes, konkurując z „Hermann Müller Brauerei”. 

Jeśli jakaś przyjazna dusza zechce postawić mi kawę, to uprzedzam, że kupię zamiast kawy piwo 😉 ➡

https://buycoffee.to/szufladamalgosi

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania O browarnikach Müllerach raz jeszcze została wyłączona
21 maja 2024

Rudolf Strauss – zapomniany oszust (uzupełnienie)

O tej tragicznej postaci pisałam już lata temu: ➡ Strauss

Znalezione w raciborskim archiwum dokumenty spowodowały, że muszę zrobić uzupełnienie do historii żydowskiego przedsiębiorcy Rudolfa Straussa, przedwojennego właściciela garbarni, której budynki stały mniej więcej tam gdzie dziś straszy biurowiec „telekomunikacji”, czyli w okolicach ulic Pocztowej i Hallera. Nieistniejący zielony budynek dawnej przychodni przy Hallera przed wojną należał właśnie do tego zakładu. Zburzono go w 2015 r. Oficjalny, przedwojenny adres garbarni to ul. Pocztowa 6.

28 marca tego roku minęło 80 lat od zamordowania w KL Plaszow Rudolfa Straussa, do którego, jak do wielu szemranych postaci z Rybnika, mam wyjątkowy sentyment. Dla przedwojennej prasy był to oszust, malwersant i wyzyskiwacz. Dla mnie to mało krystaliczny fabrykant, którego los na jakiś czas związał z Rybnikiem i którego życie być może zostało przerwane przez „pana śmierci i życia”. Obóz w Płaszowie kojarzy mi się jednoznacznie z „Listą Schindlera” i oczyma wyobraźni widzę jak ów „pan” tj. Amon Göth z papierosem w ustach strzela z balkonu swej wilii do Straussa pchającego wagonik z wapieniem. Co prawda zaświadczenie wystawione przez Waffen SS Konzentrationslager Krakau-Plaszow informuje tylko, że „żyd Rudolf Strauss ur. 4 sierpnia 1895 w Zabłociu pow. Żywiec zmarł dnia 28 marca 1944 w obozie koncentracyjnym”, ale inaczej wtedy nie pisano. Gdy w archiwum w Raciborzu dotykałam jego odręcznego testamentu spisanego w obozie czułam wyjątkowy smutek. Jakie wtedy miały znaczenie te jego nieruchomości, długi i hipoteczne obciążenia?

Strauss pojawił się w Rybniku pod koniec lat 20-tych, początkowo jako zarządca, a następnie jako właściciel Górnośląskiej Fabryki Skór, która była prowadzona jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Przedtem, podobny zakład prowadził w Zabłociu oraz pod Radomiem. Prawie od początku miał problemy z prawem, jak choćby za zatrudnianie bez wymaganego zezwolenia cudzoziemców. W 1933 r. „Gazeta Robotnicza” pisała o wyzysku pracowników i braku umów u „rybnickich fabrykantów skór”. Tu należy wspomnieć, że niewypłacanie wynagrodzeń opisano również u konkurentów Straussa, czyli w garbarni Żurków.

W skład nieruchomości Straussa wchodziły (podaję za testamentem): Realności hipoteczne przy ul. Pocztowej 4 i 6 oraz Hallera 8. Składały się na nie budynki fabryczne, urządzone wraz z magazynami, dołami do garbowania, beczkami do wałkowania skór, budynek magazynowy, budynek wydzierżawiony firmie Sobczyk na wyrób cukierków i czekolady, dwupiętrowa willa z mieszkaniami, w ogrodzie budynki administracyjne i mieszkania dla robotników, łaźnia oraz garaż. W swej ostatniej woli spisanej 14 sierpnia 1943 r. Strauss ujawniał wszystkie zadłużenia, które ciążyły na jego nieruchomościach oraz powołał do spadku swoją żonę Margit Strauss, a także dwie siostry oraz brata. Zastrzegł, że gdyby jego żona nie żyła, to jej część ma przypaść rodzeństwu. Testament oddał w ręce adwokata dr. Jana Kańskiego z Krakowa i mianował go wykonawcą tej woli. Po kilku dniach spisał dodatek do swego ostatniego rozporządzenia, w którym oświadczył, że jest winien pani Stelli Kańskiej (żonie adwokata) kwotę 20.000 dolarów amerykańskich. Dług ten mieli spłacić spadkobiercy.

Poniżej wklejam ostatnią wolę Rudolfa wraz z uzupełnieniem.

Przewidujący wtedy swoją niechybną śmierć w obozie, Rudolf Strauss jeszcze kilka lat przedtem miał wielkie szanse na długie życie. Prowadząc swoją garbarnię w Rybniku był dość majętnym przedsiębiorcą, choć niestety ze skłonnościami do oszustw i do bardzo kreatywnego księgowania. Latem 1937 r. Rybnik (a potem i wiele innych miast) obiegła informacja, że Strauss ogłosił bankructwo i ze sporą ilością gotówki zbiegł zagranicę. Prasa pisała o niepłaceniu podatków, wynagrodzeń, sprzeniewierzeniu składek na ubezpieczenie robotników, o pobranych zaliczkach za towary, poszkodowanych na wysokie kwoty kontrahentach, hipotekach oraz okupacji fabryki przez robotników.

Za uciekinierem wystawiono międzynarodowe listy gończe, a nad fabryką rozciągnięto nadzór sądowy zabezpieczając księgi handlowe i towary. Aresztowano kilka osób podejrzanych o współudział w malwersacjach, przeprowadzono wiele rewizji i gromadzono dowody winy przedsiębiorcy, który wg plotek starał się dostać do Palestyny. To mu się nie udało, gdyż został aresztowany 26 listopada 1937 r. na terenie Czechosłowacji i ostatniego dnia tego samego roku odstawiony do aresztu w Rybniku.

 

Sensacyjny proces Straussa rozpoczął się dopiero we wrześniu 1938 r., gdyż sporo czasu zajęło przygotowanie materiału dowodowego. Na ławie oskarżonych zasiadło jeszcze kilku jego współpracowników i wspólników oraz poborca rybnickiego urzędu skarbowego. Odpowiadali z wolnej stopy w odróżnieniu od głównego oskarżonego, który wyszedł z aresztu dopiero pod koniec października, gdy złożono kaucję w formie zabezpieczenia hipotecznego na nieruchomości jego siostry z Bielska.

I gdy wyszedł na wolność to zaraz wrócił do garbarni jako zarządzający, choć wtedy sam zakład był już wydzierżawiony (być może z jego inicjatywy) dr. Kańskiemu z Krakowa. Tak, tak, temu, który w 1943 r. dostał się jakoś do obozu w Płaszowie i odebrał testament a potem uzupełnienie do niego. Rozmawiałam z pracownikiem Muzeum w Płaszowie i był w szoku, że takie dokumenty zostały w obozie sporządzone i dwukrotnie w niego wyniesione. To było w zasadzie niemożliwe.

Pracownicy garbarni, którzy jeszcze niedawno czuli się poszkodowani i okupowali zakład, składali swemu szefowi życzenia noworoczne pisząc jakim to jest rzetelnym pracodawcą. 

Wyrok w tej bulwersującej rybniczan sprawie zapadł 14 lutego 1939 r. Sąd skazał Straussa na 18 miesięcy więzienia za fałszowanie bilansu, a za pokrzywdzenie wierzycieli również na 18 miesięcy, wymierzając łączną karę dwóch lat pobytu w więzieniu z zawieszeniem na pięć lat. W marcu zapadł jeszcze jeden wyrok w sprawie nieodprowadzania składek do Funduszu Pracy, ale i wtedy oszust nie wrócił za kratki.

1 września 1939 r. żydowski przedsiębiorca na pewno pluł sobie w brodę, że dał się złapać przy węgierskiej granicy. Rybnickie więzienie, w którym spędził niecały rok było rajem w porównaniu z płaszowskim obozem, do którego trafił z Krakowa, gdzie zapewne zbiegł po wybuchu wojny. Dr Jan Kański, już jako Johann Kanski, został zarządcą komisarycznym rybnickiej garbarni, czyli Lederfabrik, z ramienia władzy okupacyjnej.

Ponownie pojawił się w Rybniku, gdy zaraz po wojnie obywatelka Węgier – Julia Böhm, rodzona siostra Rudolfa Straussa zgłosiła się jako spadkobierczyni po bracie. Z uwagi na międzynarodowy wydźwięk tej sprawy, Ministerstwo Spraw Zagranicznych z Warszawy często dopytywało o postępy i kiedy zostanie wydany dekret o dziedziczeniu. Na sprawie zależało też dr. Kańskiemu, gdyż to jego żona została ujęta w dodatku do testamentu jako wierzycielka masy spadkowej. Z powołanych do spadku czterech osób dwie nie żyły. Zarówno Margit, żona Straussa, jak i druga z jego sióstr zostały zamordowane w czasie wojny. Zgodnie z postanowieniem Sądu Grodzkiego w Rybniku obciążony spadek przypadł siostrze mieszkającej w Budapeszcie oraz bratu z Bielska.

 

Nie mam pojęcia, czy Stella Kańska i jej mąż odzyskali swoje 20.000 dolarów, kto spłacił hipoteki, i czy w ogóle żyjący spadkobiercy (brat z Bielska i siostra z Budapesztu) spadek przyjęli. Tajemnicą, chyba na zawsze, pozostanie kwestia powiązań pomiędzy Kańskim i Straussem oraz to w jaki sposób udało mu się przedostać do obozu, by odebrać ostatnią wolę spisaną przez rybnickiego przedsiębiorcę. Czy Strauss napisał testament dobrowolnie? Może na tym dokumencie zależało temu, który był jego wykonawcą? Nie wiem też, w jakich okolicznościach zginęła żona Rudolfa – Margit, z którą ożenił się krótko przed wojną. Sąd ją wezwał na rozprawę pisząc na adres Rybnik Pocztowa 6, ale na tzw. zwrotce pocztowej jest adnotacja, iż „adresat pozostaje nieznany”. 

Budapeszteńska siostra zmarła w 1973 r., a brat inżynier z Bielska, który przeżył wojnę gdzieś w sowieckiej Rosji, wyjechał potem do Australii. 

Mimo wielu zastrzeżeń do tego nieuczciwego właściciela garbarni myślę o nim raczej ciepło. A zarazem mi smutno. Nie tak powinno było się skończyć jego życie…

 

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rudolf Strauss – zapomniany oszust (uzupełnienie) została wyłączona
26 lutego 2024

Bismarckstrasse 5 czyli Powstańców Śląskich 5

Dzisiejsza ulica Powstańców Śląskich nosiła różne nazwy: Sohrauerstrasse (czyli Żorska), w okresie międzywojennym Marszałka Józefa Piłsudskiego, w czasie okupacji Bismarckstrasse, po wojnie była ulicą Stalina. Przy tej części rybnickiego Deptaka na początku XX w. wybudowano małą kamienicę, która aż do naszych czasów w zasadzie nie zmieniła swojego wyglądu. Oznaczona jest numerem 5 i dokładnie przed nią rozpoczyna się Dróżka Prof. Libury.

Właściciele tej nieruchomości dość często się zmieniali, a ostatnimi przed II wojną oraz w trakcie jej trwania byli małżonkowie Józef i Anna Piechowie z Radlina. Nabyli kamieniczkę w 1936 r. od Filipa Piontka i wynajmowali ją pod różne małe geszefty, z których jeden funkcjonuje aż do dziś i ma się bardzo dobrze. W latach 20. otworzył tu biznes Bruno Bielowski – szklarz, którego potomkowie nadal zajmują się podobną branżą w Rybniku. Mnie jednak interesują raczej wątki żydowskie i Żydzi, którzy w tym miejscu handlowali i starali się swoimi towarami przyciągnąć mieszkańców naszego miasta.

Zakup nieruchomości przez mistrza hutniczego Józefa Piechę to czasy, gdy Rybniku mieszkali również Żydzi tzw. polscy. Oprócz tych niemieckich, którzy mimo podziału Górnego Śląska nie zdecydowali się wyjechać i uznali, że to tu jest ich Heimat, bez względu na państwowość, mieliśmy pewną ilość Żydów pochodzących z Zagłębia, dawnej Kongresówki, czy nawet odległych miast Galicji. Nie byli tutejsi – byli nie swoi. Obcy. Kiedyś nazwałam ich „Żydami-gorolami”. To nieładne określenie, ale może Państwu zobrazuje to jak ich tu traktowano. W większości docierali do naszego miasta w poszukiwaniu pracy, lepszego interesu, skuszeni przez tych znajomych i krewnych, którzy teren już rozeznali i wiedzieli, że Rybnik to w miarę dobre miejsce do życia.

Historie tych drobnych sklepikarzy, szewców, krawców, kapeluszników czy obwoźnych handlarzy są bardzo trudne do ustalenia. Gros z nich, mimo pobytu w mieście, nie utożsamiała się z tutejszą gminą żydowską i nie kwapiła się do płacenia podatków na jej rzecz, ale też nie była akceptowana przez tutejszych Żydów niemieckich i resztę rybniczan. Niewiele po nich zostało dokumentów. Rzadko też ogłaszali się w przedwojennej prasie, bo ich po prostu na to nie było stać. Jeśli już trafiają się na ich temat artykuły, to na ogół z przekręconymi nazwiskami i w wyraźnie antysemickich gazetach, które atakowały „żydków zalewających” Śląsk. Jednak mimo dość skąpych informacji uważam, że należy podjąć rękawicę i starać się o nich przypominać, nawet przy tej skromnej ilości danych.

Właśnie dzisiejsza ulica Powstańców Śląskich, to był trakt, przy którym czynsze za sklepy i mieszkania na pewno były niższe niż przy Sobieskiego i stąd też przy tej ulicy sporo było żydowskich geszefcików, nie wartych na ogół ani funta kłaków. Te maluśkie sklepy i warsztaty wyjątkowo drażniły lokalnych antysemitów, którzy wręcz pisali o „szajce” z ulicy Piłsudskiego. 

W kamienicy pod numerem 5 przez jakiś czas miał sklepik z konfekcją zagłębiowski Żyd – krawiec Abraham Flak, którego akurat do „szajki” nie zaliczono. Zapewne sprzedawał to co sam uszył. Nie miał zbytniego szczęścia do biznesu, bo wielokrotnie był okradany. W przypadku tak małego interesu, kradzież 10 ubrań chłopięcych, 10 męskich płaszczy, 25 kapeluszy, całej partii bielizny to była naprawdę wielka strata. Krótko po tym zdarzeniu do sklepu Abrahama wtargnęło dwóch podchmielonych osobników, którzy chcieli wymusić na nim okup, pod groźbą zdemolowania sklepu. Na szczęście się im nie udało. Przy innej kradzieży krawiec Flak stracił 3 weksle na 1000 zł i własne prywatne ubrania. 

To wszystko chyba spowodowało, że Abraham zdecydował się sprzedać, bądź odstąpić swoje towary innemu krawcowi z Będzina – Berkowi Lajtnerowi, który w tym samym miejscu handlował bardzo podobnymi towarami od 1932 r. i też był poza „konfekcyjną szajką”, bo chyba był za biedny, by ktokolwiek na niego zwrócił uwagę.
Przy ulicy Marszałka Piłsudskiego 5, około trzydziestoletni Berek, o którego życiu w Rybniku zaświadczają jedynie dokumenty w Archiwum Państwowym w Katowicach dotrwał w naszym mieście aż do końca sierpnia 1939 r. Prawdopodobnie w związku ze zbliżającym się wybuchem wojny wyjechał do Będzina, by przetrwać (w jego mniemaniu) ten niepewny czas, a potem wrócić z powrotem na prowadzącą do nowego kościoła ulicę.

Zostały po nim dwa weksle, kilka złożonych zamaszystych podpisów i cała fura pism, gdy jego składzik z konfekcją i butami, przy przemianowanej na Bismarcksstrasse ulicy, został jesienią 1939 r. przejęty przez tzw. Treuhändera, czyli powiernika. Była to osoba, która na ziemiach okupowanych przez Niemcy zarządzała z ramienia władz niemieckich danym interesem. Na terenach wcielonych do Rzeszy (czyli i w Rybniku) w przeważającej części byli to Niemcy zamieszkali w Polsce przed wojną. W przypadku sklepu przy ulicy Bismarcka 5 tym Treuhänderem został Theodor Früholz, 67-letni rybniczanin mieszkający przy Ratiborerstrasse 51, a prowadzący handel piwem przy obecnej ul. Kościuszki (wtedy Goeringstr.) Onegdaj był właścicielem wytwórni wód mineralnej gdzieś na Smolnej i jedyną interesującą informację jaką o nim znalazłam, to gdy niemieckojęzyczny Kattowitzer Zeitung doniósł o zaatakowaniu Früholza przez pracownika poczty w Rybniku w 1927 r. W wyniku tego ataku poszkodowanym został sam atakujący, bowiem żona Früholza broniła męża i obiła napastnika drewnianym pantoflem.

Patrzę na przedwojenny podpis Lajtnera (oficjalnie przez Niemców zwanego Leitnerem) i moje myśli krążą wokół zdjęć twarzy setek będzińskich Żydów. Zdjęć które zostały zrobione w getcie na polecenie nazistów. Fotografie ludzi o smutnych i przerażonych oczach. Przejrzałam je wszystkie ponownie na stronie Instytutu Jad Waszem. Jest wielu Lajtnerów, ale Berka brak. Fantazyjne pismo tego młodego mężczyzny być może pokazuje jego pełen naiwnego optymizmu charakter, który skłonił go w marcu 1940 r. do napisania próśb do Treuhändera oraz rybnickiego Landrata. Jego wnioski o pomoc finansową, opatrzone o wiele już mniej fikuśnym i wesołym podpisem, zostały odrzucone i do Będzina, na adres Alter Ring 19 wysłano odmowę.

W międzyczasie Theodor Früholz słał do urzędów swoje pisma z wątpliwościami, gdyż do niego, jako zarządcy dobijali się wierzyciele, którym Berek był winien różne kwoty. Jedną z osób, która upominała się o pieniądze był właściciel małej kamienicy przy Bismarckstr. 5, czyli Josef Piecha. Z jego wyliczeń wynikało, że Berek Lajtner nie płacił od jakiegoś czasu czynszu, ponadto Piecha miał dwa weksle wystawione przez Berka, co łącznie dawało kwotę długu 212 marek. Różni inni komisaryczni zarządcy, którzy jak Früholz dysponowali teraz majątkami żydowskimi upominali się o stare należności, których Lajtner nie chciał, albo nie zdążył zapłacić przed wojną. W dokumentach katowickiego archiwum są weksle podpisane przez Lajtnera a wystawione na wspomnianego wyżej Abrahama Flaka w lipcu 1939 r. Na ich odwrocie pełno indosów, a na przedłużkach protesty oraz adnotacje komornika z lutego 1940 r., z których wynika, że komornik „odbił się od zamkniętych drzwi firmy” i uzyskał jedynie informację, że Żyd Lajtner uciekł. Treuhänder Früholz nie poczuwał się do zapłaty czegokolwiek, gdyż miał urzędowe pismo, zgodnie z którym starych długów nie musiał regulować, gdyż jak to nazwano eufemistycznie „należy poczekać na szczegółowe regulacje prawne”.

Życie Berka zakończyły też pewne „regulacje prawne” Rzeszy Niemieckiej. Czy stało się to jeszcze w będzińskim getcie, czy w Auschwitz nie jestem w stanie ustalić. Przez siedem lat otwierał przed rybniczanami drzwi do swego sklepiku przy ulicy Marszałka Piłsudskiego 5, a i niejednokrotnie na chybcika zamykał przed ścigającymi go wierzycielami. Dla mnie nie był oszustem, a jedynie drobnym handlowcem, który starał się jakoś wiązać koniec z końcem, by przetrwać na rynku. Każdy przedsiębiorca, który teraz czyta te słowa wie co mam na myśli.
Gdy zaciągał kraty na drzwiach po raz ostatni, zabezpieczając swój skromny majątek, co mogło mieć miejsce pod koniec sierpnia bądź na początku września 1939 r., to na pewno nie przypuszczał, że to co nadchodziło wymaże jego istnienie – mało ciekawe życie zwykłego krawca, który tak pięknie pisał literę „B”.

23 stycznia 2024

Saga Pragerów (cz.3) Abraham i Emil

W każdym mieście domy przy rynku zawsze były w cenie. Posiadanie kamienic w tak prestiżowym miejscu miasta gwarantowało zyski, więc nie dziwota, że ci których było na nie stać starali się wejść w ich posiadanie.
Dzisiejsza opowieść będzie o fragmencie historii dwóch, sąsiadujących ze sobą kamienic przy naszym rynku, w których posiadanie, w XIX w. weszła rodzina Pragerów, a zarazem będzie to historia o dwóch Pragerach: ojcu Abrahamie i jednym z jego synów – Emilu.

Po ponad 120 latach od sprzedaży większej z kamienic niektórzy rybniczanie nadal ja zwą „na Pragerowym”. Ród Pragerów należał do bardzo zasłużonych familii, które wiele zrobiły i dla miasta i jego mieszkańców. Pisałam już o nich w „Sadze Pragerów” Nr 1 i Nr 2. Dostępne dokumenty jako protoplastę rodziny pokazują Simona Pragera (ur. ok. 1775 r.), którego syn – Moritz założył w Rybniku Dampf-Färberei und Druckerei, Bleicherei und Appretur-Anstalt, tj. jak to określano po polsku: „Fabrykę modrych druków”, czyli produkującą tekstylia. Firma ta, pod koniec XIX w., miała przedstawicielstwa m.in. we Wrocławiu, Berlinie, Królewcu, Kolonii, Stuttgarcie i Londynie i łącznie zatrudniała ok. 120 pracowników.

Właśnie Moritz (1802-1890), zapewne inwestując zarobione talary, kupił dwie kamienice, które obecnie mają adresy: Rynek 5 oraz Sobieskiego 2. Jeszcze za życia sprzedał je swojemu synowi Abrahamowi (1835-1914), z punktu widzenia miasta, bezsprzecznie najznamienitszemu z Pragerów. Patrząc na dokonania Abrahama, można śmiało powiedzieć, że w dojrzałym wieku bardziej od zajmowania się przedsiębiorstwem wolał angażować się w życie miasta. 

(Abraham Prager – zdjęcie z Israelitische Familienblatt z dn. 16.02.1905 r.)

Gdy w 1905 r., obchodził swe 70. urodziny pisano o nim, że jest jedną z najbardziej szanowanych osobistości na Górnym Śląsku. Przez prawie 30 lat (aż do swej śmierci) był radnym miejskim, wraz ze szwagrem Ferdinandem Haase finansował budowę ochronki żydowskiej (po wojnie budynek służył rybniczanom jako szkoła muzyczna). M.in. z jego inicjatywy (i pieniędzy) powstała w mieście profesjonalna straż pożarna, angażował się w zazielenianie Rybnika przez udział w Rybnickim Towarzystwie Upiększania (przyczynił się do zadrzewienia parku Hazynhajda). Przez prawie 40 lat przewodniczył gminie żydowskiej, równocześnie finansując choćby kobierzec przed ołtarzem głównym nowego kościoła pw. Św. Antoniego, czy rozbudowę szpitala Juliusza. Tak to wtedy było. Nieważne było wyznanie, a liczyło się dobro miasta i jego mieszkańców.
Abraham przewodniczył wielu komitetom oraz instytucjom. Po pogromach w carskiej Rosji w latach 1903-1906 , jako Stadtältester (był to tytuł honorowy nadawany członkom rady miasta, którzy długo sprawowali swój urząd) organizował pomoc dla rosyjskich Żydów.

Był zapobiegliwym ojcem, który zabezpieczał finansowo swoje dzieci. Gdy w 1899 r. zmarła jego żona Marie Schweitzer uznał, że dwie kamienice stojące przy rynku przekaże swoim synom Emilowi i Ludwigowi. Jak to się stało, że ostatecznie tylko Emil w nich prowadził interesy to nie wiem. Może taki był warunek teścia Emila, którym był, jak to napisała w „Nowinach Gliwickich” znawczyni historii Gliwic Małgorzata Lichecka „wręcz obrzydliwie bogaty” Nathan Bujakowsky – destylator i właściciel kilku kamienic w ówczesnym Gleiwitz. Ślub rybniczanina Emila Pragera i gliwiczanki Rose Bujakowsky to było połączenie majątków dwóch naprawdę zamożnych górnośląskich rodów żydowskich. Doszło do niego w 1900 r. a owocem tego małżeństwa był, urodzony w Rybniku w 1903 r. syn Heinz, którego dalszych losów niestety nie udało mi się ustalić.

Ulica Breitestrasse (Sobieskiego) ok. 1909 r. z widocznym sklepem Emila Pragera (obecnie restauracja „Tu i Teraz przy Rynku”.

Obrotnemu Emilowi, który dość szybko uznał, że Rybnik jest zbyt małym miastem dla niego, zawdzięczamy sporo. Miał rozległe plany i je zrealizował. Prowadząc sklep w pierwszej po prawej stronie kamienicy przy ówczesnej Breitestrasse równocześnie podjął się rozbudowy sąsiedniego, małego budynku przy Rynku. Wczesnomodernistyczny wygląd kamienicy, który do dziś możemy podziwiać, zawdzięczamy wykonawcy czyli firmie budowlanej Paula Martiny’ego. Na pocztówce z 1908 r. widać jeszcze maleńką piętrową kamienicę, która jakby przykucnęła obok wyższych sąsiadek z obu stron. Sprawne oko zauważy postawione rusztowania i trwające prace budowalne. Emil chciał mieć tak samo paradny budynek jak Altmannowie obok, czy rodzina Böhmów na tej samej pierzei.

(Fragment pocztówki z 1909 r. z widoczną przebudową rynkowej kamienicy Emila Pragera – z kolekcji Bernarda Simona)

Gdy pracownicy budowniczego Martiny’ego zabrali się za pracę, postawili rusztowanie a przedtem prawdopodobnie rozebrali część starego budynku. I… i w kwietniu 1909 r. znaleźli skarb. Sprawa musiała być dość głośna, gdyż napisały o tym nawet krakowskie „Wiadomości numizmatyczno-archeologiczne”, cytując za „Głosem Śląskim”, że „podczas robót koło nowej budowli p. Pragera w Rybniku znaleziono rodzaj garnka z wieloma monetami srebrnymi z 1608 r. Część wykopaliska jest dobrze zachowana.” Kto zgarnął skarb można się domyślać. Raczej tą osobą był sam inwestor.

Emil nie tylko prowadził sklepy z tekstyliami. Stare gazety informują, że parał się swoistym pośrednictwem biznesowym, gdyż angażował się w sprzedaż przedsiębiorstwa, który po latach nazwano Ryfamą.

Gdy nowiuśką kamienicę, czy też raczej elegancki dom towarowy przy rynku, zaczęły odwiedzać pierwsze klientki i klienci, Emil Prager chyba już planował wyjazd z miasta. Jeszcze w 1910 r. szukał sprzedawców i dekoratora, jeszcze w 1911 r. ogłaszał się z nowymi dostawami towarów, ale w międzyczasie negocjował dobrą cenę za sporo warte nieruchomości w środku miasta. We wrześniu 1911 r. gazeta Oberschlesische Volksstimme podała sensacyjną wiadomość. Prager sprzedaje swoje sklepy i budynki rodzinie Leschczinerów! Noah Leschcziner, bo to on był nabywcą, niewątpliwie zapragnął dla swoich synów kamienic przy rynku, o czym możecie Państwo przeczytać ➡ tutaj. Leschczinerowie zachowali, zgodnie z obowiązującym wówczas zwyczajem, nazwę i aż do 1939 r. reklamowali swój dom towarowy jako „Emil Prager i Następcy”. W kamienicy przy Sobieskiego 2 po jakimś czasie zaczęła rządzić córka Noaha – Olga Priester, a po niej wnuk Leschczinera Eryk Priester.

Emil Prager zaś przeniósł się do Berlina, z żoną i synem. Niedługo potem, gdy dopadł go kryzys wieku średniego, rozwiódł się z Rosą, córką bogacza z Gliwic. Rozwód orzeczono pod koniec 1913 r. Kto wie, może ta informacja podkopała zdrowie i przyczyniła się do śmierci zasłużonego nestora rodu – Abrahama Pragera. Zmarł krótko potem, 14 stycznia 1914 r. w wieku 78 lat. Jego pogrzeb odbył się 18 stycznia a mowę pożegnalną wygłosił rabin dr Braunschweiger. Fotografia tego zasłużonego obywatela naszego miasta znajduje się w Berlinie w Muzeum Żydowskim (w zbiorach Maxa Halberstaedtera).

Na kolejnym ślubie Emila Pragera, zawartym w Berlinie w czerwcu 1915 r. z Minną Margaretą Hahlo żaden z braci nie świadkował.

Emil miał 68 lat, gdy w maju 1939 r. w Berlinie dodano mu stygmatyzujące imię „Israel”, a jego drugiej żonie „Sara”. Jakimś cudem jednak, kto wie czy nie dzięki inwestowanym przez lata pieniądzom z rybnickich kamienic, udało mu się wyjechać wraz z Minną do Anglii. W grudniu 1939 r. Anglicy odstąpili od jego internowania, choć był oficjalnie Niemcem, czyli obywatelem państwa, które toczyło wojnę z Wielką Brytanią. Został wtedy zarejestrowany jako były „agent tekstylny” urodzony w mieście „Rybruk”. Niestety nie wiem kiedy dokładnie zmarł (prawdopodobnie w 1952 r.), tak jak i nie wiem co stało się z jego pierwszą żoną oraz synem.

Obecnie w jego dawnych kamienicach mieści się wyśmienita restauracja „Tu i Teraz przy Rynku” (Sobieskiego 2) oraz drogeria Hebe (Rynek 5). W tej pierwszej lubię siadać i dumać sobie o byłych przedsiębiorcach, którzy z radością z góry „teraz” patrzą „tu” na klientów ich dawnych biznesów.
„Pragerowe kamienice”, które potem były „Leschczinerowe” oraz „Priesterowe” dziś naprawdę prezentują się godnie.

Przy okazji wizyt w „Tu i Teraz przy Rynku” zawsze też żałuję, że nie zdążyłam kiedyś kupić wieszaka ze sklepu Emila, który kiedyś pojawił się na jednym z serwisów internetowych.

Na zakończenie muszę dodać, że zarówno zasłużony Abraham, jak i jego syn Emil nie byli jedynakami. Ród Pragerów był bardzo rozległy i może kiedyś jeszcze wrócę do nich.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Saga Pragerów (cz.3) Abraham i Emil została wyłączona
14 grudnia 2023

Wdowa Schindler

Klara Schindler od jakiegoś czasu całkiem sama musiała się zajmować zarówno restauracją jak i tą ogromną kamienicą. Kiedyś tutejsi nazwą ją „plebiscytową”, ale o tym Klara jeszcze nie wiedziała, bo był 1914 r. i całe jej życie toczyło się wokół chorego męża, dwóch córek, no i interesów, które miała głowie. W połowie roku do miasta dotarła informacja, że zaczęła się wojna, którą za kilka lat ludzie będą nazywać Wielką, ale jeszcze nie zdawali sobie z tego sprawy, gdyż bardziej ich interesowały problemy lokalne i nie mieli pojęcia o okopach czy przyszłym rozpadzie niemieckiego mocarstwa. Na pogrzeb brata Leopolda Klara nie pojechała, bo tu, w Rybniku, były ważniejsze sprawy.

10 września 1914 r. czuwała przy odchodzącym mężu i choć była przygotowana na jego śmierć, to mimo wszystko ją to zaskoczyło. Był szabat. Zamknęła mu oczy, zasłoniła lustra i wylała wodę z wszystkich naczyń, a śląską służącą posłała z wiadomością do Phillipa Weissa. Następnego dnia Weiss poszedł do urzędu, by zgłosić śmierć Paula Schindlera, restauratora, urodzonego w Zabrzu, zamieszkałego ostatnio przy Kirchplatzu w Rybniku, a w „Rybniker Kreisblatt” ukazał się nekrolog informujący o zgonie oraz pogrzebie o 3 po południu tego samego dnia.

Choć na pogrzeb nie dotarli krewni z daleka, to żałobników było naprawdę wielu. Brat Siegfried z całą rodziną, zarząd i reprezentanci gminy żydowskiej, Eugen Weissmann, który od kilku lat najmował w Schindlerowej kamienicy sklep, wielu klientów Gasthausu, no i one: wdowa Klara z córkami Erną oraz Margarethą. Stojąc na cmentarzu Klara cały czas rozmyślała co teraz zrobi w tym mieście, z którym nie była zbytnio związana. Pochodziła z okolic miasta Sagan, dziś zwanego Żaganiem, a ślub z Paulem brała w mieście Breslau, czyli była związana z krainą, którą jeden poczytny pisarz po 109 latach nazwie „Odrzanią”. To za mężem przyjechała do Oberschlesien i choć mieszkała tu już kilka lat, to jednak nadal czuła się obco. Po narodzinach córek w Breslau przyjechali najpierw do Kattowitz, a potem za namową swego brata Siegfrieda, Paul kupił od Danzingera tę wielką kamienicę przy katolickim kościele.

I teraz ona została z wszystkim sama. Obie córki należało wnet wydać za mąż, w końcu Erna miała 24, a Margarethe 22 lata. Jedna krnąbrna i przebojowa, a druga zahukana i nieśmiała. Jeszcze w czasie pogrzebu uznała, że musi się zwrócić o pomoc do szwagra. Może on pomoże jej znaleźć właściwych kandydatów na mężów dla córek. To Siegfried mieszka w tym małym mieście od tylu lat, prowadzi modny sklep na Ringu, więc na pewno zna więcej ludzi niż ona.

Klara starała się prowadzić Gasthaus po mężu, co jakoś jej się udawało, bowiem pochodziła z rodziny karczmarzy. Ciągle jednak borykała się z zaległymi czynszami od tych, którym wynajmowała mieszkania i sklepy i nawet nie zauważyła, że w międzyczasie kończyła się wojna i nadchodziły nowe czasy. Choć polityka jej nie interesowała, to w swojej restauracji słuchała o czym coraz głośniej i dość otwarcie gadano.

Nadszedł 1919 r. Skończyła 60 lat i czuła, że nie ma już tylu sił, by zajmować się tak wielkim majątkiem. Pewnego wieczoru siadła z córkami, by im oznajmić, że być może trzeba będzie to wszystko sprzedać, ale informacja, którą znienacka przekazała jej starsza Erna spowodowała, że sprawy kamienicy nagle stały się nieważne. Klara aż pobladła, gdy usłyszała, że Erna zamierza wyjść za mąż za katolika. – Co by ojciec powiedział? Paul Schindler od sześciu lat spoczywał na cmentarzu, więc nie mógł zaprotestować. Erna postawiła na swoim i jeszcze tego samego roku jesienią, zawarła ślub z Alfonsem Reinschem. By podniesć rangę tego wydarzenia, na uroczystość wdowa zaprosiła aż z Hamburga swego brata Theodora Borowera. Śląsk nie był mu obcy, gdyż przez jakiś czas prowadził interesy w Zabrzu. Przystał na propozycję by zostać świadkiem wraz z ojcem pana młodego.

Druga córka, nieśmiała Margarethe nadal była sama i taką miała pozostać aż do momentu, gdy została wsadzona 13 kwietnia 1942 r. do bydlęcego wagonu i wywieziona do getta w Izbicy. Ale o jakiejś Izbicy w momencie ślubu Erny nikt nie słyszał. Za to słuchano i rozprawiano o Wersalu i traktacie na mocy którego do Rybnika zawitali żołnierze w różnych mundurach. Jakieś komitety, plebiscyty, komisje i manifestacje zajmowały teraz klientów Gasthausu wdowy Schindler.

Zięć okazał się porządnym Niemcem, który zgadzał się z teściową i wujkiem Siegfriedem z Ringu, że prawdopodobnie trzeba będzie wyjechać, bo nie wiadomo co tu będzie się dalej dziać. Przez zawirowania polityczne interesy szły coraz gorzej. Kamienica generowała koszty i w dużej części była pusta. Inflacja coraz bardziej przyspieszała i Klara wiedziała, że trudno jej będzie znaleźć kupca za dobrą cenę, a tu jeszcze miała się powiększyć rodzina, więc należało się spieszyć z podjęciem decyzji.

Jedyny, ale wtedy Klara jeszcze tego nie wiedziała, wnuk urodził się przy Kirchplatzu pod koniec stycznia 1921 r. Dano mu na pierwsze imię Horst, a na drugie Paul pod błogosławionej pamięci żydowskim dziadku. Krótko przedtem teściowa i zięć ustalili, iż bez względu na to, że są Niemcami to wynajmą jeden lokal polskiej gazecie. I tak w Schindlerowej kamienicy można było nabyć Gazetę Rybnicką – współorgan „Sztandaru Polskiego” oraz satyrycznego „Kocyndra”.

Niedługo zaś potem wspólnie wyrazili zgodę na to, by w kamienicy należącej do nich – niemieckich Żydówek: Klary Schindler i jej córek, miał siedzibę Polski Komitet Plebiscytowy. W kamienicy rybniczanie widywali teraz dr. Białego, dr. Różańskiego, czy innych polskich działaczy zaangażowanych w zbliżający się plebiscyt. Księgarz Basista miał kilka kroków do siedziby komitetu i w tym gorącym okresie bywał tam częściej niż w domu. Tak samo zresztą jak Emil Winkler z Ligoty. Klara Schindler oraz jej zięć Alfons Reinsch szukali na gwałt potencjalnego kupca na ten ogromny budynek, choć zdawali sobie sprawę z tego, że nie oni jedni starali się pozbyć majątku w mieście, o które walczyły, choć na razie jedynie głosując, dwie strony. 

Gdy wybuchło III powstanie Klara z balkonu patrzała na uzbrojonych Ślązaków ustawiających się przed willą Haasów. Wnet do kamienicy dotarła wiadomość o zamordowaniu młodego Rudolfa Haasego za angażowanie się po stronie niemieckiej. Byli prawie sąsiadami. I gdy wydawało się, że już nie uda się sprzedać tego kamienicznego kolosa, zięć jednego dnia przyniósł dobrą nowinę. Ten Winkler, który tu bywał, a potem latał z bronią ponoć pytał o cenę. Klara nie negocjowała warunków z niedawnym powstańcem. Przystała na jego wszystkie warunki i w sierpniu 1921 r. „Sztandar Polski” poinformował: „Drogą kupna przeszedł dom wdowy pani Szindler, w którym znajdują się dwa wyszynki i dawniejszy podkom. plebiscytowy, na własność pana Emila Winklera z Ligoty za sumę 400.000 marek.”

Przez jakiś czas jeszcze Emil Winkler w prasie podpierał się nazwiskiem poprzedniej właścicielki informując o jakichś wydarzeniach. Niestety, tak jak i Paul Schindler, Winkler zmarł za szybko, w wieku 46 lat, co stało się w 1931 r., a sprawami kamienicy, sklepów i restauracją musiała zajmować się kolejna wdowa. W tych początkach lat trzydziestych nikt jeszcze nie wiedział, że we wrześniu 1939 r. następna wdowa w tej kamienicy będzie opłakiwać śmierć swego męża. No bo wtedy córka Emila – Elżbieta Winkler jeszcze nie myślała, że przyjdzie jej się zakochać w kapitanie wojska polskiego Janie Kotuczu, który zanim zginie 6 września 1939 r. zawoła: „Niech żyje Polska! Tak umiera polski oficer!”.

Na koniec muszę napisać jakie były dalsze losy Klary Schindler, jej córek, zięcia i wnuka. Wszyscy wyjechali z Rybnika do niezwykłej miejscowości w Karkonoszach. Wtedy ani Klara ani jej rodzina nie przypuszczali, że ówczesne Krummhübel zostanie kiedyś nazwane Karpaczem. Wdowa Schindler zmarła pod pokrytymi śniegiem górami w lutym 1925 r.

Osobą, która poinformowała urząd o jej śmierci był katolicki zięć z Rybnika. Zapewne też on organizował pogrzeb i pochówek w Jeleniej Górze, gdyż to do tej gminy żydowskiej oficjalnie należały i matka i córki. W wykazach obie córki figurowały jako bezwyznaniowe Żydówki. Alfons Reinsch początkowo prowadził interesy w Karpaczu wraz z teściową, bo to zapewne ona dała marki na otwarcie sklepu z pamiątkami i artykułami tytoniowymi. Zachowane powojenne dokumenty Erny wskazują na to, że przed 1945 r. została wdową, a mieszane małżeństwo zawarte w naszym mieście, a może i siła charakteru pozwoliły jej przeżyć czasy Hitlera. Co prawda była aresztowana przez Gestapo w 1942 r. ale po dwóch tygodniach ją wypuszczono. W 1944 r. opuściła Krummhübel, gdyż groziło jej kolejne aresztowanie. W 1946 r. mieszkała już w Bawarii starając się o wyjazd do Palestyny. Urodzony w plebiscytowej kamienicy w Rybniku jej syn Horst Reinsch również przeżył. Jedynie nieśmiała Margarethe została zgładzona na terenie okupowanej Polski.

Równo 50 lat po śmierci Paula Schindlera, w 1964 r. na kamienicy, w której zmarł, a którą wdowa po nim wynajęła zaangażowanym w przyłączenie Rybnika do Polski, zamocowano pamiątkową tablicę. Rybniczanie nazwali ją „plebiscytową” łącząc to miejsce z walką o polskość tego miasta i zasłużoną rodziną Winklerów. Chyba niewielu wiedziało, że w tamtym czasie była to własność niemieckiej Żydówki, która z polskością miała tyle wspólnego ile ja z chińskim mandarynem.  

Obecnie, kamienica jest remontowana i być może wnet zobaczymy ją tak samo piękną, jak wtedy gdy wprowadzał się do niej około 120 lat temu Paul Schindler ze swoją Klarą.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Wdowa Schindler została wyłączona
12 grudnia 2023

Macewy z rybnickiego cmentarza – Efraim Kaiser

Okoliczności śmierci Efraima Kaisera nie do końca są jasne. Informacja spisana na marginesie tradycyjnego aktu zgonu informuje, że miał 33 lata, pochodził z Kempen (Kępna) w Wielkopolsce, był czeladnikiem piekarskim wyznania mojżeszowego, był kawalerem i zmarł o 21.45 w piekarni Schultzika 11 listopada 1895 r. Oczywiście w Rybniku.

Urząd o śmierci Efraima został powiadomiony pismem miejscowej administracji policyjnej, a Prokuratura Królewska w Raciborzu dała na to upoważnienie. Czyli? Czyli zgon, którym zainteresowała się prokuratura i policja. Jest więcej niż prawdopodobne, że młody czeladnik był w pracy, by rano rybniczanie mogli w piekarni Schultzika kupić świeżo wypieczony chleb. Sądzę, że nie zmarł przez atak serca, udar, czy grypę. Raczej była to śmierć nagła, pewnikiem wypadek. Może zatrucie tlenkiem węgla, może poparzenie, a może zwaliły się na niego worki z mąką?


Dla właściciela piekarni, zarazem rybnickiego młyna, a i tartaku, Carla Schultzika był to zapewne krótkotrwały problem, któremu musiał zaradzić przede wszystkim szukając kolejnego pracownika. Chleb z jego piekarni i mąka z młyna były dostarczane do wielu miejsc nie tylko w Rybniku i okolicach. Śmierć jakiegoś Żyda nie mogła w tym przeszkodzić. Starałam się dojść gdzie ów młyn się mieścił. Naturalnym miejscem wydaje mi się obecna ulica Młyńska, gdzie nadal mamy resztki zabudowań starego młyna, ale nie jestem przekonana, czy to co stoi w pobliżu rybnickiego sądu i wejścia na targowisko, to akurat dawne posiadłości Karla Schultzika. Z lakonicznych informacji w dawnej prasie wiadomo, że młyn ten istniał mniej więcej od połowy XIX w., właścicielami byli Carl senior, potem Carl junior, a następnie zarządzał nim Hermann Schultzik. Mühlbesitzer Carl (który? może obaj?) był przez wiele lat radnym miejskim w Rybniku, i jako radny właśnie został sfotografowany w eleganckim kapeluszu, wraz z innymi ważnymi osobistościami z miasta, przed wieżą ciśnień na ul. Prostej. Fotografię zrobiono gdy oddawano rybnicki wodociąg na pocz. XX w.

Młyn klanu Schultzików był młynem parowym, zresztą tak jak i piekarnia. Patrzę na różne tego typu obiekty, które zachowały się w Polsce i widzę wielkie kominy oraz kilkupiętrowe budynki. Zapewne więc i to stało gdzieś przy Młyńskiej. Jak podawała reklama z 1894 r. wyjątkowy chleb z Rybnika docierał do wielu sklepów w Gliwicach.

Pewnie jednym z tych, który ten chleb wypiekał był przyjezdny Żyd Efraim Kaiser, syn Jakoba i Natalie z Kępna. Pojawił się na Śląsku za namową starszego brata Moritza, który jako pierwszy ruszył w świat i przez jakiś czas wraz z rodziną mieszkał w Woźnikach obok Lublińca, a następnie osiadł w Zabrzu gdzie miał własną cukiernię. Może bracia mieli plany, by razem prowadzić piekarniczo-cukierniczy geszeft, ale najpierw jakiś mistrz musiał Efraima przyuczyć do zawodu. Marzenia przerwał wypadek w parowej piekarni Schultzika. Kilka lat po tym jak 33-letni czeladnik piekarski spoczął na rybnickim cmentarzu żydowskim, w młynie doszło do pożaru. I to takiego, po którym zostały „jeno gołe mury” jak podawały Nowiny Raciborskie w 1902 r.

Mimo tak wielkich strat finansowych Carl Schultzik odbudował swoje przedsiębiorstwo, gdyż w kolejnych latach nadal poszukiwał pracowników i woźniców by rozprowadzać swoje wyroby po całym Śląsku. Odbiorcą jego wypieków był też nasz szpital psychiatryczny. W 1913 r. w Raciborzu toczył się proces o łapówkarstwo w „domu obłąkanych” jak określano szpital. Na ławie oskarżonych zasiadło pięciu rybniczan, m.in. dwaj rajcy katolik Carl Schultzik i żyd Alfred Aronade. Zarzucano rendantowi, czyli księgowemu z psychiatryka, że zboże z roli należącej do zakładu psychiatrycznego sprzedawał poniżej ceny targowej Schultzikowi, za co od tegoż dostawał zapasy mąki za darmo. W procesie ostatecznie skazano jedynie rendanta Schmidta oraz rzeźnika Cibisa.

Na początku lat dwudziestych katolicka rodzina Schultzików dochodzi do wniosku, że się wyprowadza z Rybnika. Latem 1920 r. rozpoczyna się likwidacja przedsiębiorstwa. W 1925 r. w części zabudowań dawnego młyna otwarto fabrykę musztardy. Gdzie mieścił się Schultzikowy tartak i co się z nim stało nie mam bladego pojęcia.

Ostatni ślad po Schultzikach w Rybniku jaki znalazłam, to ogłoszenie z lipca 1921 r., zgodnie z którym właściciel młyna był zobowiązany do udostępnienia koni do sikawek na wypadek pożaru w Rybniku. Śladem po czeladniku piekarskim Kaiserze jest akt zgonu oraz odnaleziony nagrobek numerowy z jego imieniem i nazwiskiem. Można go oglądać, wraz z pozostałymi ➡ macewami, w rybnickim muzeum. Na poniższym zdjęciu jeszcze stał u mnie w ogrodzie.

Powiązań Schultzików z Mikołowem nie badałam. Na pewno też tam był ich młyn.
Dziękuję pani dr Ewie Kulik z rybnickiego muzeum za pomoc w sprawie Schultzików. I jak zwykle dziękuję Sławkowi Pastuszce (wnet doktorowi) za tłumaczenia aktu zgonu Efraima Kaisera.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Macewy z rybnickiego cmentarza – Efraim Kaiser została wyłączona
30 listopada 2023

Macewy z rybnickiego cmentarza – Philipp Honig

W 2009 r., dzięki spostrzegawczości moich znajomych i dzięki ich zaangażowaniu, udało się uratować sześć skromnych macew ze ➡ starego cmentarza żydowskiego w Rybniku. Cmentarz, w tradycyjnej postaci istniał do wiosny 1940 r. przy obecnej ulicy 3 Maja, a te macewy zaś, prawdopodobnie od tego roku, służyły jako płyty chodnikowe na jednym z komunalnych podwórek przy ul. Kolejowej. Do 2009 r. deptali po nich ludzie, zresztą i ja nie lepsza, bo też po nich chodziłam odwiedzając koleżankę z jednej ławki w podstawówce. Jej rodzina zamieszkała w tym domu lata po wojnie i gdy do niej zachodziłam to tuptałam m.in. po macewie, która przedtem stała od 1889 do 1940 r. na grobie bohatera mojej dzisiejszej opowieści. 

Uratowane macewy zostały przekazane do rybnickiego muzeum, gdzie stoją do dziś. Są mało atrakcyjne, bez datowań, czy jakichkolwiek symboli. Jedynie imię i nazwisko. Życie sześciu nieznanych osób zostało zawarte w dwóch słowach. Dla mnie najważniejsza była Else, gdyż to ją zobaczyłam jako pierwszą. Wtedy, te 14 lat temu było to przeżycie, które może można porównać do lewitowania na haju. Pierwsza odnaleziona macewa z naszego cmentarza! Else Kornblum zmarła mając ciut ponad roczek. Akt zgonu wystawiono dokładnie w Wigilię, 24 grudnia 1884 r. Potem zamówiono dla niej skromną macewę, ale o tym już pisałam, więc możecie sięgnąć do moich starszych ➡ szuflad.

Równo cztery lata później, w Wigilię 1888 r., do rybnickiego Amtu udała się Fanny Leschcziner – wtedy żdżało frela na wydaniu (miała 38 lat), handlarka, córka kupca Samuela i siostra zasłużonego później dla miasta ➡ Noaha Leschczinera. Fanny poszła zgłosić zgon niejakiego Philippa Honiga, który nagle (tak zakładam) zmarł w jej mieszkaniu. Kim był ów Filip dla Fanny? Z aktu zgonu wynika, że miał 50 lat, pochodził z miasta Lissen (obecnie Leszno), mieszkał w Rybniku i miał żonę Teresę z domu Baron. Czyli Fanny wiedziała o nim sporo rzeczy, jak na obcego. Kilka znajomych mi osób zaangażowało się w odszyfrowanie zawodu zmarłego (za co dziękuję) i tym, który jak zwykle zrobił to najlepiej był ➡ Sławek Pastuszka. Philipp Honig był kimś w rodzaju akwizytora, czyli handlarzem obwoźnym. Zapewne z dojrzałą handlarką z rodziny Leschczinerów wiązały go jakieś interesy, skoro aż tyle wiedziała o mieszkańcu Leszna, który niewątpliwie mieszkał u nas dość krótko.

Po co piszę o tym Filipie? Otóż jego macewa, wraz z Else Kornblum i czterema innymi, była w tej uratowanej grupie nagrobków żydowskich. To, że wcześniej się nie zorientowałam, że mam jego akt zgonu w swoich zasobach, wynika z ich nadmiaru plików i chaosu w moim komputerze. Już parę razy się nad nim pochylałam, ale za każdym razem odkładałam go z powrotem na dno szuflady, bo niczego o nim nie widziałam, za wyjątkiem tego, że nie był „nasz”.

Przedwczoraj, szukając czegoś w zgonach z lat 80-tych XIX w. nagle go ujrzałam. Ha! Od lat siedział w folderze „1888” i dopiero teraz wyskoczył jak z przysłowiowych konopi 😉

Honig z jakichś powodów pojawił się w Rybniku. Jego rodzina, tj. bracia prowadzili, raczej nie za spektakularne, interesy w Lesznie, a Filipa przygnało aż na Górny Śląsk. Żonę miał z pruskiego Śmigla (wówczas Schmiegel) i tam urodziła mu się w 1863 r. córka Ernestine, więc zakładam, iż przed przyjazdem do nas mieszkał w mieście, które zwą miastem wiatraków. Co go zmusiło do opuszczenia Śmigla i przyjazdu do oddalonego o ponad 300 km Rybnika? Choroba żony? Dlaczego zostawił córkę (być może i więcej dzieci) i przed pięćdziesiątką osiedlił się tu? Bieda? Brak perspektyw? Czy może od pewnego czasu tak se krążył od miasta do miasta, zdrowie nadwyrężał, dotarł do Oberschlesien, oficjalnie zameldował się w Rybniku i w końcu wyzionął ducha w mieszkaniu Fanny Leschcziner, czym na pewno wprawił ją w niezłe zdumienie a może i jakieś kłopoty.

Został pochowany na naszym cmentarzu w czasie Świąt Bożego Narodzenia, co akurat skromnej grupce żałobników kompletnie nie przeszkadzało. Po jakimś czasie do córki dotarła informacja, że została sierotą, ale chyba mało ją to obeszło, bo i tak musiała sama o wszystko się starać. Na głowie miała wyjście za mąż a nie posyłanie pieniędzy na paradny nagrobek dla zmarłego, gdzieś tam, ojca. I dlatego też macewa Philippa Honiga jest taka skromna. Po około roku od śmierci domokrążcy z Leszna rybnicka gmina wystawiła tzw. Nummerstein, czyli nagrobek numerowy nad szczątkami Honiga. I w tej skromnej postaci, dotrwał aż do naszych czasów, choć lekko uszczerbiony.

W 1940 r. ktoś zabrał sześć takich Nummersteinów i wyłożył nimi podwórko, bo buty sobie pyprał błotem. Stały się wielkoformatowymi żydowskimi kostkami brukowymi, za które zapłaciłam kilka flaszek wódki człowiekowi, który już w XXI w. mieszkał w komunalnym budynku przy Kolejowej i nie miał z akcją z 1940 r. nic wspólnego, a jego buty, o ile pamiętam, nie świeciły czystością. Bo też nie był to człowiek przywiązujący wagę do swego ubioru.
Bohaterka drugiego planu tej opowieści wigilijnej z trupem w tle, czyli Fanny Leschcziner w 1889 r. wyszła za mąż za kupca Maxa Dombrowskiego. Oboje z mężem byli dość dojrzali, więc doczekali narodzin tylko jednej córki – Flory, o której możecie przeczytać w mojej książce „Piękni i młodzi”. Fanny z Maxem mieszkali przy obecnej ulicy Staszica w Rybniku, ale nie jestem w stanie ustalić w którym budynku.
Ich Flora przyszła na świat wtedy, gdy córka Philipa Honiga – Ernestine wychodziła za mąż w Berlinie za Scheyę Mosesa. Jakoś dała sobie radę sama jako skromna sprzedawczyni w wielkim mieście. Dawała sobie tak radę aż do listopada 1934 r. Wtedy zmarł jej syn Alfred. Tak nagle, w wieku 42 lat. W listopadzie 1942 r., osiem lat po śmierci syna, a dwa lata po tym jak Niemcy szczątki jej ojca wywalili z grobu w Rybniku i załadowali na furmankę, by je potem wraz z innymi wrzucić do stawu za starym kościołem, Ernestine zmarła w Berlinie na „wychudzenie starcze”.
Informacje o tym, że Philipp Honig właśnie w naszym mieście zmarł, były za każdym razem podawane w stosownych dokumentach, wystawianych dla jego córki. One potwierdzają i sankcjonują fakt, że był rybniczaninem. Ten ostatni to akt zgonu Ernestine. Scheye Moses, zięć Honiga, był tą osobą, która w berlińskim urzędzie wymieniła nazwę Rybnik przy zgłaszaniu zgonu żony. Niedługo potem, zięcia wywieziono do Theresienstadt, gdzie zginął.

Macewę przypadkowego rybniczanina – Philippa Honiga, oraz wszystkie pozostałe ocalone nagrobki żydowskie z rybnickiego cmentarza możecie zobaczyć na patio naszego muzeum przy Rynku. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Macewy z rybnickiego cmentarza – Philipp Honig została wyłączona
7 listopada 2023

Berndt Goetz – psychiatra, seksuolog, kibucnik z Rybnika

Są ludzie, którzy rodzą się w jakimś mieście przez przypadek. Tak było z moim bohaterem. Jego ojciec, dr filozofii Oskar Goetz, choć zapewne planował karierę w naszym miasteczku, to ostatecznie wybrał inne miasto, które, co ciekawe, też ma od stuleci w herbie rybę.

Zanim jednak pochodzący z Koźmina Wielkopolskiego Oskar Goetz uznał, że Nauen w pobliżu Berlina będzie lepsze od Rybnika, to kilka lat mieszkał na Górnym Śląsku i tu właśnie urodził się mu syn, któremu dano na imię Berndt. Miało to miejsce w styczniu 1891 r. Niecałe 3 lata przedtem żona Oskara – Ernestine urodziła martwe dziecko, co odnotowano w rybnickim urzędzie, tym samym wiem na pewno, że już w 1888 r. małżeństwo to mieszkało w Rybniku. Wczesne dzieciństwo przyszłego psychiatry i seksuologa, bo o takiej personie będzie ten tekst, przypadło na ważny dla społeczności żydowskiej moment. To właśnie w tamtym okresie uznano, że w Rybniku powstanie ochronka dla dzieci żydowskich z całego Górnego Śląska i ojciec mojego bohatera został jej pierwszym dyrektorem. Oficjalnie pełnił tą funkcję od 4 czerwca 1893 r. do 30 kwietnia 1894 r., czyli zarządzał placówką jeszcze na etapie jej budowy oraz w momencie uroczystego otwarcia budynku. A potem się stąd zwinął i wyjechał, by dyrektorować dużą placówką oświatową w brandenburskim Nauen przekazując tutejszy sierociniec w ręce ➡ Leopolda i ➡ Betty Katzów.

Ten krótki górnośląski epizod w życiu rodziny Goetzów będzie widoczny na wielu oficjalnych dokumentach, które zostaną wytworzone przez różnych urzędników poświadczających ważne fakty z życia zdolnego Berndta. Zawsze będzie tym „zu Rybnik O/S”. Gdy Rzesza Niemiecka będzie go pozbawiać swego obywatelstwa oraz doktoratu też skrupulatnie zaznaczy miejsce urodzenia.

Zanim jednak naziści wykreślą go ze swoich rejestrów Berndt Goetz, jako pełnoprawny obywatel Niemiec będzie się kształcić. W 1909 r., po skończeniu nauki w berlińskim Friedrichs-Gymnasium, pójdzie na studia na najstarszym uniwersytecie w Berlinie, czyli Friedrich-Wilhelms-Universität (obecnie Uniwersytet Humboldtów). Ukończy medycynę w 1914 r., rok później zaś obroni doktorat z psychiatrii. Swoją karierę zawodową rozpocznie w dużej klinice psychiatrycznej wówczas zwanej Wittenauer Heilstätten. Wtedy też po raz pierwszy się zakocha i zaraz ożeni. Jego wybranką w 1919 r. zostanie ambitna studentka medycyny Hertha Heinrich. Berliński urzędnik eleganckim rękopisem wpisze w druk, iż dr medycyny Berndt Goezt jest „zu Rybnik”, a mieszka na terenie zakładu psychiatrycznego, którego jest pracownikiem. Niestety, jak to mówimy, małżeństwo nie zafungowało i wnet doszło do rozwodu. Myślę, że osobą winną był Berndt. Rozwód orzeczono w lutym 1921 r., a rozwodnik już w kwietniu zawarł kolejny ślub. Jego drugą żoną została, urodzona w dalekim Johannesburgu, Dinach Graf. On nadal był „zu Rybnik”.

Pierwsza żona Hertha, gdy obroniła doktorat, zawnioskowała o powrót do panieńskiego nazwiska, gdyż zapewne wolała robić karierę jako Ärztin Frau Heinrich a nie Goetz. Została pediatrą oraz lekarzem sportowym.
Za to druga żona była zapewne świadkiem rozmów, dysput i sporów, które jej mąż toczył z „Einsteinem seksu”, czyli Magnusem Hirschfeldem – lekarzem, prekursorem seksuologii i założycielem Instytutu Seksuologicznego w Berlinie. Berndt Goetz został jednym ze współpracowników tego instytutu. Dziś powiedzielibyśmy, że był antropologiem seksualnym. Wraz ze swym mentorem Hirschfeldem napisał m.in. „Seksualną historię ludzkości” (1929) oraz „Światopogląd erotyczny” (1929). W 1930 r. napisał pracę o symbolach erotycznych oraz o dzieciach trudnych w wychowaniu. Został też członkiem Komitetu Naukowo-Humanitarnego założonego przez Hirschfelda. Była to pierwsza na świecie organizacja działająca na rzecz poprawy sytuacji osób LGBT, której jednym z najważniejszych działań była zbiórka podpisów pod petycją domagającą się dekryminalizacji homoseksualizmu (zniesienia paragrafu 175). Paragraf 175 stał się wnet podstawą do prześladowań i eksterminacji osób homoseksualnych przez nazistów w III Rzeszy.

Więcej o niezwykłym Hirschfeldzie przeczytacie pod linkiem ➡ https://www.racjonalista.pl/kk.php/s,3222

Pod koniec lat 20-tych Goetza ceniono w Berlinie jako psychologa seksualnego (czy to dobra nazwa to nie wiem). Pracował jako psychiatra konsultant w Urzędzie ds. Młodzieży w Köpenick, był też niezwykle cenionym biegłym sądowym. Specjalizując się w tematyce przestępstw na tle seksualnym, przygotował m.in. protokół stwierdzający chorobę psychiczną w procesie „mordercy z pożądania” Böttchera, straconego w Plötzensee w 1928 roku. Jako fan kryminałów i mordów wszelakich takie ciekawostki to lubię. Pół nocy spędziłam, by się dowiedzieć co takiego zrobił ów Böttcher i dlaczego zaciekawił psychiatrę „zu Rybnik”. Otóż Böttcher w 1925 udusił dziesięciolatkę (następnie seksualnie wykorzystał), a w 1926 r. zamordował (pośmiertnie zgwałcił a potem okradł) hrabinę Lambsdorff w berlińskim lasku między dwoma przystankami tramwajowymi. Podczas procesu przyznał się do wielu innych przestępstw na tle seksualnym.
Nie tylko to kieruje moją sympatię w stronę Berndta. Jako wyleczony epileptyk zawsze pochylam się nad tymi, którzy mieli coś wspólnego z padaczką. A dr Goetz od końca lat 20-tych pracował w Sanatorium Miejskim i Domu Opieki (dla Epileptyków) Wuhlgarten pod Berlinem. Najpierw był tam tzw. starszym lekarzem a następnie został dyrektorem tej placówki.

Niestety za długo nie zarządzał tą instytucją. A dlaczego, to nie muszę tłumaczyć. Żyd, psychiatra, stawający w obronie osób LGBT, z podejrzeniami o sympatyzowanie z komunistami (to niepotwierdzone, choć za to go aresztowano) został zwolniony od razu w 1933 r. Co prawda jeszcze w tym roku udało mu się wydać w Lipsku pracę pt. „Znaczenie ofiary wśród narodów”, ale dr Goetz wiedział, że jego przyszłość nie będzie kolorowa.

Na pewno zdawał sobie sprawę co stanie się z jego pacjentami z kliniki dla epileptyków i co planuje brunatne państwo w sprawie homoseksualistów. Jak podaje Berliner Woche w artykule z 2018 r. w klinice od 1933 r. najpierw przeprowadzano sterylizacje chorych na padaczkę a następnie poddawano ich eutanazji, czyli mordowano. Gazeta podaje liczbę 1024 pacjentów, którzy stracili życie bo chorowali na epilepsję.

Wtedy Goetza już w Niemczech nie było. Zdołał wyjechać do Palestyny. Nie udało mi się ustalić, czy wyjeżdżał wspólnie ze swoją drugą żoną Diną. Może tak, może nie. Dotarli do Palestyny w 1934 r. Ona jako fotografka, a on jako lekarz psychiatra, oboje jako Niemcy z niemieckimi paszportami. W 1936 r. z tego właśnie powodu, gdy wnosili o rozwód to musieli to zrobić za pośrednictwem adwokatów w Berlinie i przez sąd w stolicy Niemiec. W izraelskich archiwach zachowało się tłumaczenie na angielski wyroku, który zapadł w czerwcu 1936 r. Wynika z niego, że w tamtym czasie żona mieszkała w Tel Awiwie, a dr Berndt Goetz był już kibucnikiem w kibucu Giwat Brenner. Para była w separacji od początku 1935 r. a w pozwie ponadto podano, że Dina żyła w innym związku z niejakim panem Rabinowiczem. Małżeństwo było bezdzietne. Obie strony przyznały, że nastąpił rozpad związku małżeńskiego. Na akcie zawarcia małżeństwa z 1921 r. odnotowano wzmiankę o rozwodzie. 

Niewiele informacji znalazłam o pobycie psychiatry-seksuologa w Palestynie. W syjonistycznej prasie rumuńskiej (!) natrafiłam na artykuł z 1936 r., w którym korespondent gazety z Bukaresztu opisywał swój pobyt w jednym z kibuców, gdzie spotkał niezwykle interesującego człowieka, a był nim dr Berndt Goetz. O ile Google nie oszukało mnie w tłumaczeniu z języka rumuńskiego, to dziennikarz informował czytelników, iż dawny znany i wybitny psychiatra z Niemiec pracuje w sklepie obuwniczym równocześnie nadal pracując naukowo. W tamtym czasie pisał pracę z psychologii wiary o kultach matriarchalnych w religiach patriarchalnych. W notatce prasowej znalazła się informacja, że swoje cenny zbiory (jakie?) przekazał muzeum w Pradze. W 1937 r. dr Goetz opublikował rozprawę pt. „Zwyczaje żydowskie w świetle psychologii etnicznej”.

Na pewno w 1936 r. popłynął do Stanów Zjednoczonych. Może z jakimś wykładem? Na liście pasażerów SS Volendam figurował jako niemiecki lekarz „born in Rybnik, Silesia”. Tym samym transatlantykiem, dwa lata wcześniej, do USA płynął Thomas Mann, niemiecki noblista ale i biseksualista. 

30 kwietnia 1940 r. Niemcy oficjalnie pozbawiły dr. Goetza doktoratu. 

Psychiatra-seksuolog „zu Rybnik” zmarł 28 kwietnia 1949 r. w Izraelu. Mój izraelski przyjaciel Doron Priester wysznupał mi zdjęcie nagrobka, który wygląda dość dobrze, jak na grób osoby, która nie pozostawiła po sobie potomków. No chyba, że tym miejscem opiekuje się ktoś z rodziny jego pierwszej żony – dr Herthy Heinrich. Ona też wyjechała do Palestyny, wyszła za mąż, jako Hadassa Malko urodziła w Tel Awiwie córkę i zaraz potem ponownie się rozwiodła.

Powinnam coś napisać o tych, którzy jak Goetz już w latach 20-tych zajmowali się prawami osób LGBT w Instytucie Seksuologicznym. Wielu przeżyło III Rzeszę na emigracji (lekarze Bernhard Schapiro, Berndt Goetz i Ludwig Levy-Lenz, prawnik Kurt Hiller i pedagog seksualny Max Hodann), niektórzy odebrali sobie życie (archiwista, jeden z partnerów Hirschfelda – Karl Giese, psychiatra Arthur Kronfeld czy doradca Felix Abraham). Jeszcze innych wysłano do obozów koncentracyjnych i zamordowano; technologa rentgenowskiego Augusta Bessungera spotkał ten los w Auschwitz w 1943 r. Niestety część osób związanych z Instytutem znalazła w czasach reżimu nazistowskiego nowe role lub nawet z nazistami współpracowała.

Na koniec wypada mi pokazać jedyne zdjęcie dr. Berndta Goetza, które udało mi się znaleźć. Dziwnie przenikliwy miał wzrok…

Aaaa, zapomniałabym o jeszcze jednym powiązaniu z Rybnikiem. Bardzo luźnym, choć dla mnie jednoznacznym. W młodości dr Berndt Goetz napisał „Hagadę na Pesach”, czyli opowieść o wyjściu Żydów z Egiptu. Ukazała się drukiem w 1919 r. W Internecie, na stronie biblioteki uniwersytetu we Frankfurcie nad Menem, znalazłam ten egzemplarz. Jest na nim pieczątka Maxa Fraenkla z Berlina. Otóż Max był również rybniczaninem z urodzenia. Przyszedł na świat w 1856 r. u nas, jako jedno z wielu dzieci tutejszego rabina Dawida Fraenkla. W Berlinie był uznanym architektem specjalizującym się w budynkach szpitalnych.  Po 1919 r. dr. Goetza już zajmowały inne tematy 🙂 Ciekawsze od religijnych.

26 października 2023

„Orbity” Salo Pragera

Na ścianach naszej ulubionej księgarni „Orbita” można zobaczyć fragmenty pocztówki przedstawiające południową pierzeję rybnickiego Rynku. Wnikliwi obserwatorzy zauważą, że w miejscu, w którym od lat kupujemy książki, na początku XX w. handlował odzieżą żydowski kupiec Salo Prager. Z dokumentu urodzenia jego córki Margot wynika, że w 1902 r. również w tej „Orbitowej” kamienicy mieszkał – zapewne nad swoim sklepem. Urodzona w 1905 r. druga córka Ilse też przyszła na świat pod spadzistym dachem budynku, który do naszych czasów wzbogacił się o dwie lukarny.

Tajemniczy Salo niby od lat był na orbicie moich zainteresowań, choćby z racji tego, że był Żydem, w dodatku o dość znanym w mieście nazwisku, ale nigdy jakoś nie kierowałam na niego swoich „narzędzi do obserwacji”. W końcu uznałam, że nadszedł ten czas, bo sama przez pół roku byłam na orbicie „Orbity” i Salo często mi wchodził w oczy.
To nie będzie wesoła opowieść. Nie będzie też w żaden sposób spektakularna. Ot, kilka faktów z życia zwykłego kupca, który przyszedł na świat w małej wsi i podobnie małej wsi je zakończył.

Salo Prager urodził się w 1873 r. w pobliskiej Czernicy, jako syn Adolfa i Ernestine. Ojciec prowadził Gasthaus w tej wsi. Zachowany budynek mieszkańcy wsi dziś zwą „Porwolikowcem” od nazwiska jednego z późniejszych właścicieli.

Salo nie był jedynakiem. Prawdopodobnie za namową starszego brata Karla, zamienił wieś na miasteczko i na początku XX w. otworzył tu sklep z odzieżą męską i to od razu w najważniejszym miejscu, czyli na Rynku. Nie zachowały się żadne jego reklamy prasowe. Za to ilość anonsów, które publikował brat Karl, prowadzący sklep w „domie Hermanna Müller”, jest niezwykle imponująca, w dodatku zachwycająca pod względem językowym. 

W Rybniku mieliśmy osobną gałąź Pragerów, być może powiązanych z czernickimi, a dowodów na to nie znalazłam. Dlatego zakładam, że bracia nie byli krewnymi Moritza, założyciela tzw. fabryki modrych druków i tym samym jego syna Abrahama – niezwykle zasłużonego dla miasta obywatela i przedsiębiorcy.
Gdy Salo znalazł się na orbicie powiatowego miasteczka niczym specjalnym w Rybniku się nie wyróżniał i jakimś wyjątkowym blaskiem nie świecił. Urodziły mu się zaledwie dwie córki, do władz gminy nie należał, w prasie się raczej nie ogłaszał, czyli śladów po jego życiu w Rybniku nie zostało wiele. Ze strzępków informacji o Salo wiemy, że wraz z innymi informował o zamknięciu swego sklepu z okazji nadchodzących świąt żydowskich, tj. żydowskiego nowego roku oraz Jom Kippur, które w 1905 r. przypadały na przełom września i października oraz, że czasem szukał sprzedawcy.

Poza Rynkiem, przez jakiś czas, miał sklep w kamienicy przy ul. Raciborskiej (została zburzona pod koniec wojny) gdyż na starych pocztówkach widoczny jest szyld reklamowy kierujący do drugiego geszeftu. Jak to i w innych domach żydowskich bywało, gdy został powołany do armii Kajzera, sklepem zapewne zajmowała się żona Getrud wraz z nieletnimi córkami. Zanim jednak znalazł się w okopach, wraz Karlem musieli odprowadzić na zabrzański cmentarz żydowski trzeciego brata – Georga, który po wyprowadzce najpierw z Czernicy, a potem Raciborza, prowadził firmę w Zabrzu, gdzie zmarł na początku 1914 r.

Gdy Salo szczęśliwie wrócił do Rybniku po zakończonej Wielkiej Wojnie, wszystko już było inne. Obaj z Karlem zadecydowali, że już tu nie będą oferować mantli czy guzików „ku manszetom i kraglom” i na fali wyjazdów, w związku z ewentualnym podziałem Górnego Śląska, opuścili nasze miasto. W 1919 r. szyld reklamowy „Salo Prager” na rynkowej kamienicy zniknął – w jego miejsce pojawił się nowy: „Fr. Heidrich”. Pozostali, niespokrewnieni Pragerowie też powoli wyjeżdżali. Bracia Karl i Salo znaleźli się na orbicie wielkiego Breslau, a tam gdzie dziś sprzedawane są książki rybniczanie kupowali buty.

W latach 30. Salo mieszkał w samym centrum starego Wrocławia przy Dorotheengasse z żoną i niezamężną córką Margot. Interesy prowadził zaś przy Reuschestrasse (dziś Ruska). Nadal handlował odzieżą, ale rozszerzył asortyment o towary dla pań. Druga z urodzonych w Rybniku córek – Ilse wyszła za mąż za Kurta Briegera, po jakimś czasie i Margot została mężatką.
Kiedy przyszły złe dla Żydów czasy, Pragerowie zostali zmuszeni do zamknięcia interesów. W maju 1939 r. bracia z rodzinami mieszkali w jednym mieszkaniu obok kościoła św. Doroty. Wielu wrocławskim Żydom udało się wyjechać z Niemiec pod koniec lat 30. Jednym z nich był zięć Salo Pragera – Kurt. Jeszcze przed wybuchem wojny znalazł się w Anglii. Co działo się wtedy z drugą córką Margot i co stało się z jej mężem o nazwisko Dallmann nie udało mi się ustalić.

Salo, jego żona i ich córka Ilse Brieger, ale i rodzina brata Karla, stopniowo byli wypychani z orbity Wrocławia, tylko przez to, że urodzili się Żydami. Początkowo deportowano ich do wsi Tormersdorf, a stamtąd 31 sierpnia 1942 r. do Terezina na terenie Czechosłowacji. Ale to nie getto w Terezinie było tą czarną dziurą, z której nawet światło nie ucieknie, i w której czeluściach mieli zakończyć życie Pragerowie. 7 lipca 1942 r. austriacki lekarz Irmfried Eberl, jako komendant obozu we wsi Treblinka informował, że wnet będzie gotowy do rozpoczęcia „operacji”. I niestety był.

29 września 1942 r. z Terezina wyjechał transport oznaczony symbolem „Bs”. Po 3 dniach ten tzw. Alterstransporte z 2000 Żydów dotarł do małej stacji Treblinka. Salo miał 69 lat, brat Karl o 7 więcej, żona Gertrud i bratowa Klara miały 65, zaś obozem kierował już inny Austriak – o większej „skuteczności”, jak to stwierdzono. Do tego jesiennego dnia, w „operacji”, na którą był gotowy pierwszy komendant, w tym miejscu zamordowano 531.985 Żydów. W dniu następnym liczba wzrosła do 532.868 osób i w tej suchej statystyce byli Salo i Gertrud Pragerowie ze sklepu na rybnickim Rynku oraz Karl, który tak pięknie reklamował „oblecz dla konfirmujących” i jego Klara.

A stacja jest maleńka
i rosną trzy choinki,
i napis jest zwyczajny:
tu stacja Treblinki.

I nie ma nawet kasy
ani bagażowego,
za milion nie dostaniesz
biletu powrotnego…

Nie czeka nikt na stacji
i nikt nie macha chustką,
i cisza tylko wisi,
i wita głuchą pustką.

I milczy słup stacyjny,
i milczą trzy choinki,
i milczy czarny napis,
że… stacja Treblinki.

Władysław Szlengel, fragment wiersza „Mała stacja Treblinki”

Nie udało mi się ustalić gdzie zamordowano Ilse Brieger. W tej smutnej historii jest jednak coś optymistycznego. Druga z córek Salo, urodzona w 1902 r. w Rybniku Margot, zdołała wydostać się z Rzeszy i przez Japonię dotarła USA w październiku 1940 r. Chyba pozostanie tajemnicą jak tego dokonała. Niestety, z 11 spokrewnionych ze sobą osób mieszkających w maju 1939 r. pod adresem Breslau Dorotheengasse 7, przeżyła tylko ona i mąż jej siostry Kurt Brieger.

Cieszę się, że dawny kupiec, dzięki pomysłowi współczesnego kolegi, znalazł swą pośmiertną orbitę w „Orbicie”.

Właściciel księgarni „Orbita” Jan Grzonka na tle sklepu Salo Pragera. Fot. Wacław Troszka.
Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania „Orbity” Salo Pragera została wyłączona