14 października 2024

Z Rybnika do Szanghaju

Gdy Frau Schindler poczuła, że to już, mąż od razu posłał po katolicką hebamę, bo wiedział, że żona ufa tylko jej. Marie Harazim asystowała przy porodach w tej rodzinie od kilku lat. Był mroźny początek 1899 roku, gdy przy rybnickim Ringu na świat przyszła Getrud, córka Siegfrieda i Caroline. Siegfried miał obok ratusza sklep z konfekcją, nad którym w mieszkaniu tuptało już sporo małych schindlerątek. Po szczęśliwym porodzie, sowicie opłacona akuszerka poszła do Amtu zgłosić narodziny kolejnej pociechy żydowskiego kupca Schindlera. Podpisując się na akcie urodzenia planowała co sobie da uszyć z tej przepięknej tkaniny, którą dodatkowo wynagrodził ją szczęśliwy ojciec. „Ciekawe jakie życie będzie miała ta mała Trude?” – pomyślała jeszcze.

Te same myśli kołatały się w głowie Siegfrieda. Trude była ósmym dzieckiem, więc trosk związanych z przyszłością tej gromadki kupiec miał sporo. Gdy dziewczynka skończyła trzy latka w rodzinie pojawił się jeszcze braciszek Walter, a dwa lata po nim Wilhelm. Dorastała w Rybniku przełomu wieków, który z każdym rokiem stawał się piękniejszy. Ojciec dbał o wykształcenie swoich dzieci, więc zarówno dziewczyny, jak i chłopcy nie kończyli edukacji na szkole powszechnej, a uczyli się dalej. Miała 15 lat, gdy wybuchła Wielka Wojna, na której wkrótce walczyli jej starsi bracia. Gdy powoli dobiegała ona końca, a siostry powychodziły za mąż, wiedziała, że ojciec także dla niej planuje małżeństwo.

I trafił się właściwy kandydat. Był z Niederschlesien, bo urodził się w mieście, nad którym od lat górowała wielka twierdza Glatz i które co jakiś czas nawiedzały, niszczące wszystko, powodzie. Gdy Gerhard Rahmer żenił się z rybniczanką mieszkał akurat w Berlinie. Po kilku dniach od ślubu cywilnego młodzi małżonkowie przysięgli sobie miłość w Katowicach w obecności rabina Braunschweigera. Rabin specjalnie przyjechał na tę uroczystość z Opola. Znał rodzinę Schindlerów, bo przez kilka lat pełnił posługę w Rybniku, no i sam miał za żonę rybniczankę z rynku.

Gertrud, czyli dla rodziny Trude, i Gerhard początkowo zamieszkali w stolicy Niemiec, gdzie przyszła na świat ich jedyna córka Hilde. Stało się to dokładnie w dniu, w którym po rybnickim Rynku paradował naczelnik Państwa Polskiego – Józef Piłsudski. Nad dawnym sklepem ojca Trudy już nie było markiz z napisem „Siegfried Schindler”, a na szczycie kamienicy powiewała polska flaga.

Po kilku latach pobytu w Berlinie Gerhard postanowił wrócić do swego rodzinnego miasta – Kłodzka, gdzie prawie przy rynku, wraz z Trudą zaczęli prowadzić sklep z pościelą i łóżkami. Truda często porównywała to magiczne miasto ze swoim rodzinnym Rybnikiem. Z okien sklepu, w którym sprzedawała, widziała dawną studnię miejską przerobioną na fontannę, więc opowiadała swojej córeczce, że w mieście, z którego pochodziła też miała podobny widok, choć nie na lwa a katolickiego świętego. Mała Hilda słuchała opowieści o tym, że katolicy wierzą, że ten święty chroni ich przed powodzią i bardzo jej się te historie podobały. Z zachwytem patrzała na wielką rzeźbę Jana Nepomucena na kłodzkim kamiennym moście i w duchu nawet żałowała, że on chroni tylko chrześcijan.

Gdy pod koniec lata 1938 r., do Glatz przyszła wielka woda, Rahmerów już tam nie było. Jeszcze w połowie lat 30., przenieśli się do Breslau, bowiem wydawało im się, że w dużym mieście będzie łatwiej pod rządami Hitlera, które w międzyczasie nadeszły. Gerhard chwytał się różnych prac dorywczych, bo sklepu już nie miał. Od przyjaciół z Glatz wiedzieli, że katolicki święty nie uchronił tego miasta przed ogromną powodzią, a w prasie czytali o bohaterskich czynach strażaków, żołnierzy i członków SA.

Ci ostatni napawali ich wyjątkową grozą, gdy paradowali w swych brunatnych koszulach po ulicach Breslau. Jeszcze się wydawało, że to jakoś będzie, że może nie będzie tak źle. Jednak nie było. Gdy nadeszła noc, przez wielu zwana Nocą Kryształową, do małżonków dotarło, że ci znajomi, którzy starają się wyjechać z Rzeszy chyba mają rację. Płonąca wielka wrocławska synagoga uświadomiła im, że ich państwo już nie jest dla nich. Niedługo potem, Gerhard, wraz z tysiącami innych Żydów niemieckich, został aresztowany i trafił do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Dzięki usilnym staraniom Trudy i rodziny po ponad dwóch miesiącach został zwolniony. 

Wahania się skończyły. Dwaj bracia Trudy, już siedzieli na walizkach mając w paszportach, cudem zdobyte, wizy dalekich krajów. Jedna z sióstr była w drodze do Chile. Rahmerom żadne państwo wiz nie chciało udzielić. Dramatyczną decyzję, by w ślepo wypłynąć do Szanghaju podjęli prawie w ostatnim momencie. Dziś o Szanghaju się mówi, że to była „współczesna Arka Noego”. To tam, latach 1933-1941, znalazło schronienie około 30 tys. Żydów – głównie z Niemiec i Austrii. Było to jedyne miejsce, gdzie nie wymagano wiz. Konieczne były jedynie bilety na statek, zrzeczenie się ze swego majątku w Rzeszy, złożenie depozytów w towarzystwie okrętowym i można było ruszać z Triestu lub Genui przez Kair, Hongkong, Singapur i Manilę do metropolii, która od 1937 r. była pod okupacją japońską.

Truda z mężem i siedemnastoletnią Hildą pokonali statkami ponad 13 tys. kilometrów i w połowie 1939 r. dotarli do Szanghaju, który był swoistą wieżą Babel i tyglem kultur. Choć dla Europejczyków przyjazd do tego wielomilionowego miasta był na pewno szokiem kulturowym, to Rahmerowie, jak zresztą i pozostali, w dość krótkim czasie się przystosowali do tamtejszych warunków. Życie nie było łatwe, ale było. Dopiero w 1943 r. Japończycy utworzyli specjalną wydzieloną strefę dla Żydów, w której zresztą mieszkali też i Chińczycy, więc warunki życia w tym swoistym getcie wyraźnie się pogorszyły. Mimo nacisków ze strony niemieckiej, Japończycy jednak nie represjonowali Żydów.
Rahmerowie z córką dotrwali końca wojny, która tam skończyła się dużo później niż w Europie. W 1946 r. śliczna (piszę to słowo patrząc na fotografię) Hilda poślubiła niemieckiego innego uciekiniera Otto Egenera. Małżeństwo zostało zawarte w szanghajskiej restauracji 26 grudnia, czyli dokładnie w dniu 26. rocznicy od złożenia przysięgi przez jej rodziców w Katowicach przed rabinem Braunschweigerem.

Świadkami byli właśnie rodzice oraz dwie osoby o nazwisku Müller. Biorąc pod uwagę, że urodzona w Rybniku Getrud była wnuczką Jacoba Müllera (pierwszego rybnickiego browarnika) zakładam, że pozostali świadkowie byli dalekimi krewnymi. Wymaga to dalszych badań i poszukiwań, więc ten rybnicki wątek na razie pominę. Choć na pewno dzięki „cudowi w Szanghaju” przeżyło kilku innych rybniczan, jak choćby urodzony w 1902 r. syn handlarza maszynami do szycia – Bernhard Scharff.
Cała rodzina, tj. Getrud i jej mąż Gerhard oraz ich córka z zięciem w 1947 r. opuścili Szanghaj i jako bezpaństwowcy wypłynęli do USA.
Prawie wszystkim dzieciom Siegfrieda Schindlera urodzonym przy naszym rynku, a które na świat przyjmowała hebama Marie Harazim, udało się uniknąć tragicznego losu europejskich Żydów.

Historię Getrudy i jej rodziny opisałam na podstawie dokumentów, które są dostępne online na stronie United States Holocaust Memorial Museum (kolekcja Otto and Hilde Egener) oraz w Archiwum Państwowym w Raciborzu.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Z Rybnika do Szanghaju została wyłączona
21 sierpnia 2024

„Vorbei Mandowski”

Poniższy tekst jest kontynuacją historii jednego z rybnickich browarów, który do 1883 r. był w rękach Isidora Müllera – syna Jakoba protoplasty tutejszych żydowskich browarników (warto do tego artykułu sięgnąć) ➡ „O browarnikach Müllerach raz jeszcze”.

Gdy Isidor Müller zdecydował o wyprowadzce z Rybnika, i gdy po roku nie znalazł się żaden zewnętrzny kupiec, zapewne uznał, że na tym bezrybiu chętnych, sprzedaje go teściowi – Ludwigowi Mandowskiemu z Raciborza. Przypominam, że browar, od momentu sprzedaży zwany „browarem Mandowskiego” mieścił się przy Bahnhofstrasse (obecnie ulicy Miejskiej).
Mam nadzieję, że poniższa współczesna mapa, z naniesionym fragmentem starej, ułatwi zlokalizowanie tego miejsca.

Z Mandowskimi z Raciborza, którzy byli mocno skoligaceni z naszymi Müllerami, miałam sporo kłopotów. A nie lubię tych chwil, gdy nie potrafię ustalić drzewa genealogicznego jakiejś rodziny i gdy za dużo jest facetów o tym samym imieniu.
Kogo nie ciekawią zawiłości rodzinne może poniższy akapit pominąć, bo to i dla mnie jest zbyt skomplikowane 😉
Najpierw jedna z córek Jakoba Müllera (protoplasty rodu i browarnika) wyszła za mąż za Ludwiga Mandowskiego i z tego związku urodził się (w 1839 r.) Ferdynand, w dodatku zwany Raffelem. A tenże Ferdynand/Raffel spłodził m.in., urodzonego w 1873 r., Ludwiga, więc dwóch Ludwigów mi się myliło od początku. Na dodatek, syn Jakoba Müllera, czyli Isidor, który był do ok. 1883r. właścicielem opisywanego browaru, był dwa razy żonaty z pannami z rodziny Mandowskich. Obie były córkami Ludwiga starszego, czyli tego, który stał się właścicielem browaru. Ponoć w międzyczasie, czyli w 1896 r., jako Breuereibesitzer wymieniany był jego syn Ferdynand , co raczej jest mało prawdopodobne, gdyż od roku już nie żył. Pewne jest za to, że na przełomie XIX i XX w. w posiadanie browaru wszedł drugi z Ludwigów – wnuk. Reasumując, dwóch Ludwigów Mandowskich (nazwisko pisano też Mandowsky) zarządzało browarem po Isidorze Müllerze: najpierw był to teść, a potem syn siostrzeńca, zarazem wnuk teścia. Ufff.

Reszta opowieści już będzie prostsza, choć nie do końca. Ludwig młodszy był obrotną personą. Z urodzenia raciborzanin, zapewne przez jakiś czas też z zamieszkania, potem przez parę lat rybniczanin, z wyboru zabrzanin, z konieczności berlińczyk. Jego dwaj bracia pokończyli studia, a on – najstarszy poszedł w biznesy. U nas raczej bywał niż mieszkał, a prasa gdy o nim pisała tytułowała go dyrektorem browaru, jak choćby w 1912 r., gdy wracając automobilem z Cieszyna dostał sztachetą w łeb we wsi Skrzyszów. Sprawca mini zamachu został skazany na trzy miesiące więzienia. Za co cieśla walnął w automobil tą sztachetą prasa nie podała. Mandowski bidokiem nie był. Lubił nowinki techniczne, czyli samochody, w browarze pracowały maszyny parowe i wszystkie najnowsze urządzenia potrzebne do warzenia dobrego piwa. Jako ten dyrektor został też wymieniony w sprawozdaniu sporządzonym z okazji 4. rocznicy istnienia rybnickiego gimnazjum. Wymieniono go jako darczyńcę, który przekazał szkole kopię obrazu Antona von Wernera pt. Kaiserproklamation in Versailles w ciężkiej ramie z masy kamiennej.

Z Cieszyna zaś wracał, bo stamtąd pochodziła jego żona – Sidonie. Ojciec Sidonie, czyli teść naszego browarnika to była ważna postać w Cieszynie. Był producentem wódek i likierów i cesarsko-królewskim dostawcą dworu, odznaczonym przez samego Franza Josefa Złotym Krzyżem Zasługi Cywilnej z Koroną. Takiego kasiastego teścia trzeba było odwiedzać, tym bardziej, że ten jego rybnicki browar miał poważnego konkurenta na tutejszym rynku, z którym Ludwig Mandowski ostatecznie nie wygrał. Pieniądze teścia zawsze mogły się przydać 😉 Tym lepszym okazał się daleki kuzyn ➡ Hermann Müller.
Kierowcy Mandowskiego dość często powodowali wypadki. W 1905 r. samochód rozwożący piwo na trasie z Rybnika do Gliwic zderzył się z furmanką. Na szczęście nic się poważnego nie stało. Ale już w roku 1910 niestety tak. Na tej samej trasie, czyli na ulicy Gliwickiej, kierowca pojazdu jechał za szybko i najechał na synka rybnickiego stolarza. Trzylatek, któremu auto przejechało obie nóżki, zmarł. Sam Mandowski był wtedy członkiem automobilklubu wraz z kilkoma innymi bogatszymi rybniczanami, których również pasjonowała motoryzacja. Ciekawe, z którym się ścigał na trasie do Oppeln czy Breslau?

Jeszcze przed wybuchem I wojny, gdy trzeci z lokalnych browarów, czyli Browar Zamkowy (też pomüllerowy), przekształcony został w spółkę akcyjną, Mandowski wszedł do jej zarządu. I chyba ta spółka przejęła oficjalnie jego własny browar. Piszę chyba, gdyż nie mam na to pewnych dowodów. Mandowski już w czasie wojny podpisywał dokumenty dla obu, w pewnym sensie, niezależnych, ale jednak powiązanych, przedsiębiorstw.

Czas Wielkiej Wojny przyniósł sporo problemów rodzinnych, bo najpierw zmarła teściowa w Cieszynie, potem z frontu dotarła informacja, że zginął brat Ludwiga – Kurt (był chemikiem). Czy on faktycznie wtedy zginął w tym 1918 r., to kolejna zagwozdka. Niby ukazał się nekrolog, ale Kurt wg mnie jedynie zaginął i jakimś cudem się potem odnalazł. Bowiem to on, w styczniu 1942 r. poszedł do Standesamtu w Berlinie, by zgłosić śmierć Ludwiga Mandowskiego – dawnego Brauereidirektora. O tym jednak w stosownym czasie.

Na razie mamy nadal I wojnę i problemy z browarem (jeszcze nie dotyczyły one Zamkowego) gdyż nasz ówczesny burmistrz, wraz z radą miasta, wyznaczył pomieszczenia browaru Mandowskiego na miejsce, gdzie ewentualnie by przeprowadzano masowe dożywianie rybniczan. Ta informacja z 1917 r. może sugerować, że produkcji piwa w tym browarze mogło już nie być. W Zamkowym jeszcze warzono, ale nie w tym przy ówczesnej ul. Dworcowej (teraz Miejska).

Mandowski od początku raczej nie zamierzał zapuszczać korzeni w Rybniku i plany życiowe wiązał z większym miastem, którym zostało Zabrze (Hindenburg). Miał tam od 1912 oberżę z gruntem, nabytą od niejakiego Simenauera. Zresztą inwestował nie tylko w Zabrzu, gdyż przez jakiś czas był też właścicielem jednej z piękniejszych kamienic na bytomskim rynku. A i w Gleiwitz miał restaurację, której się pozbył w 1909 r. 

W 1919 r. trzeba było jeszcze pochować zasłużonego dla Cieszyna teścia, a potem już wielki górnośląski przemysł browarniczy stał otworem. Ludwig Mandowski został dyrektorem „Oberschlesische Bierbrauerei A.-G.”. To co mu zostało w Rybniku raczej traktował po macoszemu, bo też wnet i Browar Zamkowy zaprzestał produkcji. Bogate górnośląskie miasta to była szeroka perspektywa. Rybnik był dla niego za mały.
Zwykli rybniczanie uznali to za plajtę i ucieczkę bogatego dyrektora. A to zapewne była chłodna kalkulacja biznesowa, że skoro piwo Müllera króluje w tutejszych szynkach i domach, to po jaką cholerę sobie żyły wypruwać przy jakichś fitulityngeszeftach. Dobre pieniądze można zarabiać w Hindenburgu, bez boksowania się rybnickim potentatem.

I tu teraz ciekawostka, którą znalazłam i która kojarzy mi się jakoś z moim dzieciństwem i powiedzonkiem, które zdarzało mi się słyszeć w pewnych sytuacjach.

„Vorbei Mandowski”

W 1934 r. Oberschlesische Volkskunde zadał pytanie czytelnikom, skąd się na Górnym Śląsku wzięło powiedzenie „Vorbei Mandowski” i co ono oznacza. Ponoć często je wypowiadano przy bilardzie. Ja je pamiętam już bez tego Mandowskiego i w wersji „forbaj”. I u mnie w domu się tak mówiło, gdy coś było „już musztardą po obiedzie”, „popapane”, czy przegrane lub nieudane. Mama mówiła ten Ausdruck: „i forbaj”, czyli nic się już nie zrobić.

Na zadane przez gazetę pytanie odpowiadali w kolejnych numerach czytelnicy z różnych miast niemieckiego Górnego Śląska. Jedno z tłumaczeń było następujące: 

Na przełomie wieków w Rybniku mieszkał właściciel browaru Mandowski. Był człowiekiem szanowanym i zamożnym, który szybko powiększył swój majątek, kupując drugi rybnicki browar i inne nieruchomości. Nawet, w 1903 lub 1904 roku, wygrał jakąś wielką nagrody – tak przynajmniej twierdził – i za uzyskane pieniądze kupił samochód ciężarowy, co było w Rybniku wówczas czymś niespotykanym i powszechnie podziwianym. Z dnia na dzień firma, która prawdopodobnie nigdy nie miała solidnych podstaw, upadła. Mandowski nagle zniknął z Rybnika, a jego majątek został podzielony pomiędzy licznych wierzycieli. W tym samym czasie powstało powiedzenie „Vorbei Mandowski”, którego niemieckość nie jest do końca prawidłowa, ale jest charakterystyczna dla lokalnego obszaru dwujęzycznego, a treść głosi: „Chwała się skończyła”. W tym sensie powiedzenie to było i jest również używane przy nieistotnych okazjach, jak na przykład w grze skat w momencie, gdy przeciwnik zdobywa 60 punktów, a gracz przegrywa. Wyjazd wielu rybniczan z miasta po plebiscycie mógł mieć duży wpływ na upowszechnienie się ale i zmianę tego powiedzenia.

Z kolei nauczyciel Rotter z Rokitnicy przesłał do Oberschlesische Volkskunde odpowiedź, że słyszał to powiedzenie w Rybniku lub na przedmieściach miasta. Napisał też, że o ile się orientuje to, w okolicach Rybnika mieszkał karczmarz lub właściciel browaru nazwiskiem Mandowski. Ponoć gdy grywał i przegrywał w bilard to kwitował to słowami „Vorbei Mandowski”.

Zaś czytelnik z Gliwic wyjaśnił te „Vorbei” następująco:

Często słyszałem sformułowanie „Przeminął Mandowski” o losie loteryjnym. Czytając listę nagród, starszy pan użył przy mnie wyrażenia „Przeminął Mandowski”, gdy nie zauważył numeru swojego losu. Moja żona używa tego wyrażenia, jeśli nie odpowiem na pytanie z powodu rozproszenia uwagi i wrócę do niego po pewnym czasie. Mówi się, że Mandowski był Żydem.

A Szymon Jucha z Beuthen tak wyklarował ten Ausdruck (i przy okazji przesłał inne):

Słyszałem tylko takie powiedzenie: „ferbaj Mandowski” w Beuthen. Jeśli coś poszło nie tak, to tak mówili. Znam podobne powiedzenie z mojej rodzinnej wsi, obecne miasto Siemianowice, brzmi ono: „Ferbaj po Krystyanie!” To prawdopodobnie oznacza: „Z Christianem koniec”. Celowo użyłem języka górnośląskiego. Wymowa jest używana, ponieważ jest łatwiejsza do zrozumienia. Zauważyłem w mojej rodzinnej wsi inne powiedzenie, którego do dziś nie rozumiem: „Wyjechoł, jak Zawadzki na mydle”. ? Dziwne, bo w Siemianowitz nie ma Zawadzkiego, ale jest w Beuthen. Wyjaśnienie tego powiedzenia jest dla mnie zagadką. Inne powiedzenie swoje pochodzenie zawdzięcza przypadkowi. W Siemianowicach był górnik Nierychło. Pewnego razu ten dobry człowiek przyszedł do kopalni spóźniony, aby odebrać pensję. Przekazano mu wiadomość: „Ferbaj seckse, gellltaku niema”. Od tego czasu powyższe wyrażenie było często słyszane przy niestosownych okazjach. W Beuthen często słyszałem, jak ludzie mówili „Ferbaj Blandowski” zamiast „Ferbaj Mandowski”. Prawdopodobnie jest to aluzja do dawnej, cieszącej się złą sławą, knajpy na „Gummibrücke”, naprzeciwko starego domu Orłowskich przy obecnej Schulstrasse w Roßbergu.

Kapitalne są te tłumaczenia sprzed prawie stu lat. Szczególnie zauroczył mnie Zawadzki, którego nie było w Siemianowicach 😉 Współcześnie też w prasie wyjaśniono o co kaman z tym Mandowskim.
W 1999 r., w rybnickich Nowinach, Ryszard Kincel, w artykule o dziejach rybnickiego piwowarstwa pisał:

Piwowar Mandowski, zresztą mason, członek loży masońskiej Bnai Brit, znany był nie tylko z warzenia dobrego piwa, lecz też z potocznego zwrotu „ferbaj Mandowski”, popularnego na Górnym Śląsku do drugiej wojny światowej. Bowiem żydowski właściciel browaru był namiętnym graczem w bilard, a kiedy źle uderzył w bilę i przegrywał, mawiał „vorbei Mandowski”. „Vorbei” , znaczy: obok, mimo, ale też: już po nim, już umarł. Jeszcze Wilhelm Szewczyk opowiadał jak to „ferbaj Mandowski” stosowano przy grze w karty, przy nieudanym losowaniu loterii i w ogóle kiedy się coś nie udało.”

Mandowski z Rybnika wyjechał wraz ze swoim powiedzeniem. Może w Hindenburgu nadal przy bilardzie mawiał te swej „Vorbei”. Jako dyrektor wielkiej spółki browarniczej na pewno korzystał z męskich uciech ówczesnego świata, jakim był skat czy bilard. Był członkiem komory handlowej w grupie przemysłowej. Angażował się w lokalną politykę, był w Radzie Nadzorczej Deutsche Volksbank i na pewno powodziło mu się znakomicie.
Mieszkał przy Kronprinzenstrasse, czyli dzisiejszej ul. Wolności w Zabrzu, długiej arterii miejskiej, przy której mieściły się również zakłady, których był dyrektorem. Ich głównym właścicielem była firma Ostwerke A.G. z Berlina. W 1928 roku właścicielem zakładu został niemiecki koncern piwowarski Schultheiss-Patzenhofer A.G., który posiadał go do czasów II wojny światowej. Niestety, w 1933 r. było już „Vorbai Mandowski”.

Jeszcze w kwietniu tego roku dał ogłoszenie w prasie o nagrodzie w wysokości 500 RM za wskazanie osoby, która rozsiewała o nim plotki, jakoby przekazał Partii Komunistycznej kilka tysięcy marek. Jeszcze był oficjalnie dyrektorem.

A w maju już nie był. Jak to napisały Nowiny Codzienne ustąpił z zajmowanego stanowiska na własne życzenie. Przy Hitlerze u władzy, jako Żyd, nie miał szans na bycie dyrektorem, więc albo go zmuszono, albo faktycznie sam zrezygnował. „Vorbei Mandowski” 🙁

W czerwcu już wysprzedawał swoje dobra. Mieszkał jeszcze na terenie browaru, ale zapewne zmuszono go do upuszczenia zajmowanego dyrektorskiego mieszkania. Z powodu przeprowadzki, jak to podał w ogłoszeniu, oferował do sprzedaży m.in.: fortepian Bechsteina, porcelanowy zestaw obiadowy na 18 osób (221 sztuk naczyń), dywany perskie, obrazy, kryształy, mahoniową witrynę, meble gięte, sypialnię, umywalki czy figurki miśnieńskie. To było to „Vorbei”.

Rok później, pani Sadonie Mandowska oferowała kobietom usługi masażu. Ktoś widać musiał zarabiać. Nadal małżonkowie mieszkali w Hindenburgu przy tej samej ulicy, ale już w innym miejscu. Gdy w 1934 r., zmarł Zygfryd Müller, Ludwig i jego bracia odziedziczyli po 1/324 w spadku po dalekim rybnickim krewnym. To dawało im po 5 udziałów w, utworzonej z müllerowego browaru, spółce z ograniczoną odpowiedzialnością. Nie był to wielki majątek, ale zawsze coś.

Ze swoją Sidonie wyprowadził się do Berlina i to tam spędzili w strachu ostatnie lata swojego życia. Myślę, że miał tam mieszkanie jeszcze przed 1933 r. Ludwig zmarł 30 stycznia 1942 r. z powodu zwapnienia tętnic wieńcowych i uremii. Jego zgon zgłosił Kurt Israel Mandowsky – brat, którego onegdaj już opłakiwano jako poległego na polach walki w 1918 r. Były dyrektor browaru (tak napisano na akcie) Ludwig Israel Mandowsky, wyznania izraelickiego, zmarł w mieszkaniu brata Kurta w wieku 69 lat. „Vorbei Mandowski” 🙁

 

Pół roku później wdowę Sidonię wywieziono hen daleko… „Vorbei Frau Mandowski” 🙁 Zamordowano ją w lesie pod Rygą. To straszne miejsce. Byłam tam.

A młodszego brata Kurta zapakowano do wagonu w stronę Auschwitz w lutym 1943. „Vorbei”…
Trzeci z braci – Max – był farmaceutą. Jego rodzinę też dopadło to „Vorbei”. Przeżyła tylko jedna córka.

Kurt Mandowski i jego szwagierka Sidonie zostali upamiętnieni w Berlinie kamieniami pamięci.

Czy Ludwig i Sidonie mieli dzieci nie udało mi się ustalić. Na 95% nie. Po właścicielu rybnickiego browaru Mandowskiego, dyrektorze rybnickiego browaru Zamkowego oraz wielkiego browaru zabrzańskiego nic nie zostało za wyjątkiem tego zapomnianego Ausdrucku: „Vorbei Mandowski”. Przez ustalenie tej historii owe „forbaj”, którego używała Mama i chyba obie babcie, nabrało dla mnie teraz ciut smutniejszego znaczenia.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania „Vorbei Mandowski” została wyłączona
31 lipca 2024

Dr Arthur Rubensohn – notariusz i adwokat

Nie przypuszczałam, że pytanie zadane przez jednego z uczestników spacerów po Rybniku, zarazem czytelnika „Szuflady” pogrąży mnie na wiele godzin w Internecie i doprowadzi do takich odkryć, że czacha dymi!
Przynajmniej moja czacha buzuje od dzisiejszego ranka, gdy doszłam do informacji o ścięciu głowy jednego rybniczanina (co prawda jedynie z urodzenia, ale zawsze rybniczanina).

Po kolei jednak, bo walnęłam spoilerem na samym początku historii 😉
Przygotowując się do spaceru szklakiem rybnickich prawników skoncentrowałam się tylko na okresie międzywojennym. No i głównie na adwokatach, bo to o nich można znaleźć najwięcej informacji. Wypuszczałam na Fb pewne jaskółki, by zareklamować przechadzkę i jedną z takich zachęcajek była informacja o mecenasie Zacheuszu Dombku, który w 1938 r. na drzwiach swojej kancelarii wywiesił kartkę, że „żydom wstęp wzbroniony”. Pod postem czytelnik mojego bloga zadał pytanie, czy mieliśmy w Rybniku żydowskich adwokatów. Od razu wyjaśniłam, że nie, gdyż w przyjętym przeze mnie przedziale czasowym takich nie było. Bo ze mnie taki cep, który nie myśli całościowo, a jedynie wycinkowo.

Pytanie mi szybko wyparowało z pamięci. Gdyby nie wczorajsza wizyta kolegi dziennikarza, który przygotowuje materiał prasowy o tym spacerze, to bym o sprawie nie pamiętała. I wczoraj, gdy kolega pojechał zaczęłam kombinować i nagle mi się przypomniało, że lata temu próbowałam coś znaleźć na temat jednego notariusza (równocześnie adwokata), który choćby z racji nazwiska wydawał mi się mieć żydowskie pochodzenie. Wtedy, moje poszukiwania spełzły na niczym, ale być może za słabo szukałam.  Dziś, po porannej przelotce po chwałowickich hałdach umysł mi się rozjaśnił i zasiadłam przed laptopa, by ustalić kim był, skąd, co zrobił i czym się zasłużył – dr Arthur Rubensohn – rybnicki adwokat i notariusz . Oczywiście nie z okresu międzywojennego, a z czasów niemieckich, czyli z przełomu XIX i XX w. Do końca nie byłam pewna, czy w ogóle był Żydem. A był, był. I to Żydem z daleka.

Śląska Biblioteka Cyfrowa pozwoliła mi ustalić, że w 1898 r. został mianowany prawnikiem przy sądzie w Rybniku. Przyjechał tu z miasta Grätz, czyli obecnie Grodziska Wielkopolskiego, gdzie pracował wielce zasłużony dla tego i innych miast ojciec Arthura – Jakob Rubensohn. Tata naszego prawnika nie był byle kim. Był cenionym i szanowanym lekarzem, szefem tamtejszego szpitala, radnym miejskim w Grodzisku, a także honorowym obywatelem tego miasta. Willa Rubensohna do dziś stoi w dawnym Grätz.

Tajny radca medyczny oprócz syna, który został prawnikiem, miał jeszcze na pewno dwie córki. W 1943 roku siostry Elsbeth i Betty Rubensohn zostały deportowane z Berlina do Auschwitz i tam zamordowane.
Zanim jednak nadeszły złe czasy, przyszły rybnicki Rechtsanwalt skończył prawo w Rostoku. Nie urodził się w Grodzisku, bowiem jego tata pochodził z terenów obecnego woj. warmińsko-mazurskiego – z okolic Suszu. Arthur we wszystkich dokumentach jako miejsce urodzenia ma podaną miejscowość Bischofswerder (obecnie wieś Biskupiec).

Gdy 28-letni prawnik przyjechał do Rybnika w tym 1898 r. był już żonaty. W rybnickich wykazach urodzeń podano, że urodziło mu się w Rybniku troje dzieci. Lekko zbaraniałam, że nie mam tych aktów, skoro byli Żydami. Zdarzają mi się czasem ominięcia, ale żeby aż trzy osoby z jednej rodziny? Sprawa się wyjaśniła, gdy dotarłam do powojennego aktu zgonu żony adwokata. Ona była ewangeliczką, więc i dzieci były przy urodzeniu zarejestrowane jako ewangelicy, dlatego też ich nie sfotografowałam w archiwum.
Gdzie Rubensohn mieszkał w Rybniku to pojęcia nie mam. Karierę jednak robił zawrotną, bo bardzo szybko dostał się do rady miasta. Kronikarz Trunkhardt podaje, że było to już w 1900 r. A już w następnym roku ponoć został zastępcą burmistrza Günthera (przynajmniej tak informował Dziennik Polski).

Kancelarię prowadził ze wspólnikami, którzy na przestrzeni tych kilku lat się zmieniali. Angażował się w wiele spraw i organizacji, jak choćby w działalność stowarzyszenia byłych żołnierzy armii pruskiej, czy w budowę rybnickiego gimnazjum (obecnie LO i. Powstańców). Był w komitecie założycielskim tej szkoły. W raciborskim archiwum są całe teczki z aktami notarialnymi z jego kancelarii, ale jakoś nigdy do nich nie doszłam. U niego sprzedawano, kupowano, spisywano intercyzy i testamenty. 

I tak jak inny żydowski radny Eugen Leuchter, został sfotografowany, gdy oddawano do użytku wieżę ciśnień przy ul. Świerklańskiej. Wodociąg dla miasta to było naprawdę osiągnięcie Rady Miasta i ówczesnego burmistrza. Z opisu zamieszczonego w artykule o wodociągach dr. B. Klocha, wynikałoby, że dr Rubensohn to trzeci od prawej oficjel. 

Trójka dzieci i żona Magdalena za często Arthura w domu chyba raczej nie widywali. I nagle, a może nie tak nagle, przyszła choroba. Nekrologi, które ukazały się w Schlesische Zeitung w marcu 1913 r. informowały, że Arthur Rubensohn odszedł po długich i trudnych cierpieniach w wieku 42 lat. Leczył się w sanatorium Birkenhof w Gryfowie Śląskim na Dolnym Śląsku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo ludzie starają się wydobrzeć w sanatoriach. Ale ten ośrodek został wybudowany berlińskiego neurologa Dr. Gericke i specjalizował się w leczeniu mężczyzn z zaburzeniami psychicznymi i uzależnionych od alkoholu i morfiny. Zonk!

Nie mam aktu zgonu dr. Rubensohna, bo go nie ma w sieci, więc nie znam przyczyny zgonu, jednak zakładam, że nie zmarł na raka płuc, a przez jakieś uzależnienie. Według nekrologu został pochowany w Görlitz, o czym zawiadamiała żona. Arthur na pewno w tamtym czasie mieszkał w Rybniku, bo to wynika z innego nekrologu, który zamieścił jego ówczesny wspólnik, adwokat dr Dobermann, zaś żona podała adres przy Berlinerstrasse w Görlitz. Może byli w separacji? Jak był morfinistą i alkoholikiem, to jest to wielce prawdopodobne. 

Chyba niedługo potem, wdowa Magdalena zdecydowała się na zmianę nazwiska. Chciała się odciąć? Wymazać z pamięci? Rozpocząć nowe?

Właśnie przez tę zmianę miałam takie problemy z namierzeniem całej familii. Gdy jeden z urodzonych w Rybniku synów, brał ślub w Berlinie w 1924 r., to nazywał się już Gerhard Rubens. Tak więc do zmiany musiało dojść przed tym rokiem. Cała czwórka: wdowa i troje jej dzieci stali się „Rubensami”. Gerhard zamieszkał z żoną w Breslau, wdowa Magdalena w Berlinie, tak jak i córka Ilse, a drugi z synów Hans Werner Emil Max (tyle imion dostał przy narodzinach w naszym mieście 1905 r.) przed wojną mieszkał w małej miejscowości (wsi?) Segeletz w Brandenburgii. Był ogrodnikiem z wykształcenia i pracował jako urzędnik rolniczy.
W międzyczasie w Berlinie zmarł zasłużony tata Arthura – dr Jakob Rubensohn, dla którego zapewne zgubne ciągoty i śmierć syna były wielkim ciosem. Ciekawe czy, jako doświadczony lekarz, zauważał już coś w zachowaniu jednego z wnuków…

I teraz słuchajcie! Najpierw znalazłam akt zgonu Magdaleny. Powojenny akt z 1950 r. Wniosek: jako ewangeliczka, choć wdowa po przechrzczonym Żydzie, to raczej mniej musiała się obawiać represji w czasie wojny. Wojnę przeżyła, ale rak wątroby chyba już ją toczył.  O zgonie poinformowała „aktorka Ilse Rubens”. Ha! Córka naszego adwokata została aktorką, chyba była w międzyczasie zamężna, ale się wg mnie rozwiodła. Mieszkała po wojnie w Berlinie, ale jej dalszych losów nie udało mi się ustalić. W 1947 r. dubbingowała głos jednej z trzecioplanowych postaci do radzieckiej komedii pt. „Wiosna”. Za dużo „rubensowskich” kobiet mi wyskakuje przy poszukiwaniach 😉 więc nie wiem co się z nią dalej działo.

Potem znalazłam akt zgonu Gerharda, onegdaj Rubensohna, a oficjalnie Rubensa. Ten już miał gorzej, by przeżyć wojnę, bo jednak ojciec był Żydem. Jakoś jednak w tym Breslau przetrwał, ale… Ale kres go dopadł w Halle i to zaraz po oficjalnym zakończeniu działań wojennych w Europie. Z dokumentu zgonu z 6 czerwca 1945 r., Gerhard, zgodnie z rejestrem policji kryminalnej oficjalnie mieszkaniec Breslau, zmarł w szpitalu wyniku działań wroga (którego???) a przyczynami zgonu było wstrząśnienie mózgu, rozległy postrzał w płuca, wycieńczenie oraz krwotok. Of kors, miejsce urodzenia to Rybnik Oberschlesien.

I teraz przechodzimy do ostatniego dziecka naszego adwokata. Jak przy tych poprzednich osobach to się trochę musiałam nagłowić, by je wyszukać w Internecie, to przy Hansie Wernerze były tylko dwa strzały. Najpierw starannie wypełniony akt zgonu z 1944 r., który mi od razu podpadł przez niejakiego Wilhelma Leitholda – Wachtmeistra. Przyczyna zgonu była szokująca: ścięcie głowy! Ja prdl! Szybkie wypełnienie okienka w Googlu i miałam go!

Urodzony 9 maja 1905 r. w Rybniku Hans Werner Emil Max, syn tutejszego doktora praw, adwokata, radnego miejskiego, zastępcy burmistrza, zarazem wnuk doktora nauk medycznych i zasłużonego dla wielu miast lekarza, został ścięty gilotyną w więzieniu Plötzensee w Berlinie 2 marca 1944 r. 12 minut po godz. 13. W okresie rządów Adolfa Hitlera w latach 1933–1945 w Plötzensee stracono prawie 2900 osób – m.in. członków tzw. Kręgu z Krzyżowej (oskarżonych o zamach na życie Hitlera w lipcu 1944 w Wilczym Szańcu), uczestników czechosłowackiego ruchu oporu i różne inne osoby uznane przez Trybunał Ludowy za wrogów państwa.

Hans Werner raczej nie był antyfaszystą. Hans Werner Rubens został uznany za „niebezpiecznego przestępcę moralnego”. Pierwszy raz został skazany w 1935 r. na więzienie za związki homoseksualne i molestowanie seksualne. Drugi raz w 1944 r. „za wykorzystywanie seksualne chłopców poniżej 14 roku życia”. Na zaostrzenie wyroku, czyli w sumie na gilotynę skazano go z uwagi na żydowskie pochodzenie jego rodziny, gdyż dla nazistów był „pół-Żydem”. Nie można stwierdzić, czy Sąd Specjalny przy Sądzie Okręgowym w Berlinie miał na to dowody, czy może tylko poszlaki. Czy faktycznie wykorzystywał chłopców, czy jedynie był homoseksualistą, co Rzesza też surowo karała, to nie ustalimy. I jeszcze homoseksualista prawie Żyd (nie było istotne, że ojciec przyjął wiarę chrześcijańską, a mama była ewangeliczką). Jeśli faktycznie wykorzystywał nieletnich, to kara więzienia mu się bezsprzecznie należała. Nawet tego faszystowskiego. Gilotyna niekoniecznie. 

Nie jestem psychologiem, ani psychiatrą więc nie mnie się wypowiadać na temat problemów, których mogły doświadczać dzieci morfinisty czy alkoholika (bo zakładam, że przez to zmarł Arthur Rubensohn). To mogło jakoś rzutować na życie zgilotynowanego Herberta.
Żal mi Magdaleny, bo łatwego życia nie miała. Zapewne trudne małżeństwo, szybka utrata męża i życie wdowy z trójką dzieciaków. Tułaczki, kolejne przeprowadzki, ustawy norymberskie i strach o te dzieci (w końcu były ze związku z Żydem), w 1943 r. wywiezienie do Auschwitz szwagierek, potem stracenie syna Hansa Wernera (jeszcze musiała zapłacić za zgilotynowanie – bo tak stanowiło prawo Rzeszy), a na koniec wszystkiego zginął drugi syn.
Eh… nazwisko Rubens nie przyniosło im szczęścia…

Ciekawe, czy wywoływane przez dr. Arthura Rubensohna hipoteki nadal gdzieś wiszą w starych księgach wieczystych i który z naszych przodków zgłosił się za piszącego na maszynie pomocnika biurowego do kancelarii tego Rechtsanwalta?

22 lipca 2024

Rodzina Kaiserów

Przy końcu ul. Sobieskiego w Rybniku stoi gryfno kamienica, w której od jakiegoś czasu można kupić fest gryfne geszynki – choćby na Geburstag. Jeszcze na początku XX w. ten piętrowy budynek nie wyróżniał się wśród pozostałych kamieniczek przy ówczesnej Breitestrasse i stał w cieniu ceglanego kolosa Rospenków. Przed pierwszą wojną światową został przebudowany na potrzeby właściciela domu mody, którym był przybyły do Rybnika ok. 1912 r. Josef Kaiser. Jego szczyt i duże okna na pierwszym piętrze są podobne w stylu do dawnego domu towarowego na Rynku, który też w tym samym czasie zmienił wygląd. Obie kamienice przebudowano w stylu wczesnego modernizmu, co nadało im nowoczesny jak na tamte lata sznyt, a wykonawcą przebudowy była firma budowlana Paula Martiniego. 

Josef Kaiser, syn Salomona i Jenny, urodził się w małej wsi Städtel (obecnie Miejsce w powiecie namysłowskim). Podejrzewam, że przyjechał on do Rybnika ze śląskiego miasteczka Bernstadt (Bierutów w powiecie oleśnickim), a powodem, dla którego do nas trafił, był wujek, pełniący w owym czasie funkcję kantora w gminie żydowskiej. Dwaj starsi bracia nowego rybniczanina zdecydowali się na stolicę Niemiec, a on wybrał sobie – jak to w 2002 r. powiedziała jego córka Erna – „jedno z najpiękniejszych miast w Polsce”. Wtedy było to jeszcze miasto niemieckie, lecz bezsprzecznie piękne, co widać na starych pocztówkach i zdjęciach.

Znaleziono mu w Rybniku pannę na wydaniu – córkę handlarza Maxa Dombrowskiego i jego żony Jenny, pochodzącej z zasłużonego rodu Leschczinerów. Wybranka, o rzadkim jak na nasze miasto imieniu Flora, była od Josefa o kilka lat młodsza i nie miała rodzeństwa, gdyż jedyny jej braciszek zmarł w niemowlęctwie, a rodzice, gdy brali ślub, do najmłodszych już nie należeli. Florze i Josefowi błogosławieństwa udzielił nowy, urzędujący od 1912 r. rabin David Braunschweiger. Świadkami byli dwaj wujowie – ze strony pana młodego kantor Hugo Schüftan, a ze strony panny młodej Noah Leschcziner, przewodniczący gminy żydowskiej, miejski radny i jeden z bogatszych kupców Rybnika.
Po dziewięciu miesiącach, pod koniec listopada 1913 r., Kaiserom, mieszkającym jeszcze przy ul. Gliwickiej, urodziła się córeczka Elise Johanna. Wszystkie kolejne dzieci przychodziły na świat już w kamienicy wniesionej jako wiano przez żonę. Josef zmienił ten XIX-wieczny budynek w nowoczesny dom handlowy. Radość z przeprowadzki na nowe miejsce i z nowego sklepu przyćmiła śmierć kolejnej córki, dwumiesięcznej Marthy.

Gdy Josefa zaciągnięto do armii kajzera, Flora została sama z interesem, wymagającymi opieki rodzicami i małą Elise. Na szczęście mąż wrócił z Wielkiej Wojny cały i zdrowy, co było cudem, jeśli zważyć na fakt, że kuzyni Georg Schüftan i Alfred Leschcziner polegli zaraz na jej początku.
Opowieści Josefa o okopach, strachu i śmierci towarzyszy broni Flora wolała nie słuchać, bo czuła, że może to zaszkodzić kolejnej ciąży. Na szczęście urodzona w 1919 r. Greta była zdrowa. Elise bardzo się cieszyła, że ma siostrzyczkę, a Josef w duchu marzył o synu. Musiał na niego poczekać jeszcze prawie rok – 11 miesięcy po narodzinach Grety zaprosił do domu mohela na rytualne obrzezanie małego Hansa. Rabin Nellhaus, który tego dokonał, ledwo co rozpoczął swój krótki rabinat w Rybniku. W swoim notatniku, przechowywanym do dziś w Instytucie Leo Baecka w Nowym Jorku, zapisał informację o tym ważnym dla Kaiserów dniu. Gdy pod koniec następnego roku, 17 grudnia 1921 r., Josefowi urodził się kolejny syn, Kurt, dr Nellhaus, przewidujący podział Górnego Śląska, mieszkał już daleko w Szczecinie.

 

Rodzina Kaiserów mimo swej niemieckości nie zamierzała opuszczać miasta. Interes dobrze prosperował, załoga składu manufaktury została nawet powiększona o dekoratora, więc Josef optymistycznie patrzył w przyszłość, choć tak wielu znajomych wyjeżdżało. W domu mówiono tylko po niemiecku, ale sprzedawczynie w sklepie musiały być dwujęzyczne, co było powszechne na ziemi górnośląskiej.
Władzę w mieście przejęli Polacy, ale prawa mniejszości niemieckiej gwarantowała konwencja genewska, co uspokajało Josefa. Wierzył, że dla jego rodziny zbyt wiele się nie zmieni.
Uznawszy, że może bardziej zaangażować się w życie gminy żydowskiej, zgodził się pod koniec 1923 r. kandydować na jej reprezentanta. Zmiany w niej były niezbędne, gdyż wielu Żydów opuściło miasto, co powodowało konieczność uzupełnienia składu tego kolegium. W obecności komisarza wyborczego, którym był burmistrz miasta Władysław Weber, oraz dwóch świadków wyboru: Noaha Leschczinera i A lfreda Aronadego przeprowadzono głosowanie i wybrano nowych reprezentantów gminy. Josef Kaiser wraz z kilkoma innymi wybór przyjął, co poświadczył podpisem.
Przez lata Josef szefował też bractwu pogrzebowemu Chewra Kadisza, które sprawowało opiekę nad cmentarzami oraz zajmowało się pochówkami zmarłych Żydów. W jego imieniu informował m.in. o śmierci w Opolu rabina Braunschweigera, który odszedł ze świata 1 maja 1928 r.

W kwietniu 1924 r. rodzina znowu się powiększyła. Najmłodszą z rodu została Erna. W wywiadzie, którego udzieliła w 2002 r. w Instytucie Jad Waszem, opisała przedwojenny Rybnik, losy swoich rodziców i rodzeństwa oraz to, co sama przeszła w czasie wojny. Czytając jedno ze zdań, które wtedy wypowiedziała, bardzo się wzruszyłam. Na prośbę, by opisała swoje rodzinne miasto, Erna powiedziała: „Jeśli tak ma zostać, to jest to testament. To było jedno z najpiękniejszych miast w Polsce”.
Gdy wypowiadała te słowa, miała 78 lat i nadal pamiętała, że Rybnik był zielony i niezwykle czysty. Opowiadała o synagodze z kryształowymi kandelabrami, o Niemcu chrześcijaninie, który utrzymywał w niej porządek, o żydowskich świętach i niemieckiej nostalgii za miastem, które jeszcze niedawno nie było polskie. Ważne były dla niej wspomnienia wypraw nad staw Ruda, ulubione miejsce dziecięcych kąpieli. No i szpital psychiatryczny, który po drodze mijali. Erna pamiętała, że w tym szpitalu byli leczeni żydowscy pacjenci, którzy czasem przychodzili do synagogi z opiekunem.

Opisując swój dom rodzinny, Erna ze wzruszeniem mówiła o kucharce – katoliczce z Gross Rauden (Rudy), wsi leżącej kilkanaście kilometrów od Rybnika, tuż za niemiecką granicą. Traktowano ją jak członka familii, a do jej rodziny Kaiserowie co miesiąc jeździli w odwiedziny dorożką zaprzężoną w dwa konie. Erna zapamiętała też Herrenzimmer, czyli pokój taty z dużą biblioteką i biurkiem.
Do czwartej klasy mówiła tylko po niemiecku, a jej koleżanki były w większości katoliczkami. Rodzinę stać było na zatrudnienie prywatnej nauczycielki dla młodszych dzieci, pokojówki, wysłanie najstarszej córki Elise na naukę do Wrocławia oraz zatrudnianie kilkunastu pracowników, co znajduje potwierdzenie na zdjęciu z 1924 r. przedstawiającym Kaiserów z załogą sklepu na wycieczce ufundowanej przez właścicieli. Według wspomnień jednej z przedwojennych sprzedawczyń sklepu Kaiserów, Adelajdy Frank, takie wspólne wyjazdy były często organizowane, a sam Josef Kaiser należał do bardzo uczciwych i dobrych pracodawców. Jak przekazała mi jej wnuczka, babcia miała z kupcem sekretny system znaków, dzięki któremu wiedziała, że ma zgodę np. na obniżenie ceny danemu klientowi bądź zastosowanie rabatu.

Od początku lat trzydziestych firma Josefa Kaisera zaczęła mieć spore problemy finansowe, które ciągnęły się aż do wybuchu wojny. Być może przewidując kłopoty, w marcu 1930 r. Kaiser założył spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością z kapitałem wynoszącym 20 000 zł.
Mimo szerokiego asortymentu towarów, które zapewne miały nabywców wśród rybniczan, Josef Kaiser znalazł się na liście dłużników – z nakazem aresztowania wydanym w Izbie Handlowej w Katowicach w 1931 r. Nie wiem, czy do aresztowania doszło, za to wiem, że dom przy Sobieskiego, którego jedyną właścicielką była Flora Kaiser, został wystawiony na licytację.

Przetarg przymusowy Sąd Grodzki w Rybniku wyznaczył na 1 kwietnia 1931 r. Jednak tego dnia dom raczej nie został zlicytowany. Swoje nazwisko w prasie Flora zobaczyła ponownie w 1934 r., gdy rybnicki „Tygodnik Powiatowy” opublikował obwieszczenie komornika, iż przystąpił on do oszacowania nieruchomości stanowiącej własność Flory Kaiserowej z domu Dombrowska. Prawdopodobnie głównym powodem tych problemów była pożyczka zaciągnięta w Komunalnej Kasie Oszczędności w Rybniku. Aż do czerwca 1939 r. firma Kaiser i S-ka (wtedy już w likwidacji) sądziła się z tym bankiem. Ostatnia rozprawa, której akta znajdują się w Archiwum Państwowym w Raciborzu, została przez Kaiserów wygrana.

Przed zlicytowaniem nieruchomości Kaiserów uratowało prawdopodobnie założenie spółki i to, że dom był odrębnym majątkiem żony. Sklep Kaiserów był często okradany, co wtedy nie było czymś wyjątkowym. Za to wyjątkowe było to, co zdarzyło się pewnego grudniowego wieczoru w 1937 r. W witrynę sklepu Kaiserów wjechał samochód! Głównym winowajcą był prawdopodobnie ksiądz Kasper Reginek z Golejowa, młodszy brat Tomasza Reginka, proboszcza parafii Matki Bożej Bolesnej w Rybniku. Jechał ul. Gliwicką, gdy nagle stanął – najpewniej zgasł silnik w jego aucie. Postanowił uruchomić je korbą, poprosił więc przypadkowego przechodnia, by usiadł za kierownicą i dodał gazu. Niestety, przechodzień nie był kierowcą i gdy silnik zaskoczył, nie zapanował nad pojazdem, który zaczął staczać się tyłem, a po drodze najechał na dziewczynkę oraz służącą, która jej pilnowała. Na skrzyżowaniu Gliwickiej z Sobieskiego i dzisiejszą Powstańców Śląskich samochód zmienił kierunek, przodem wjechał w sklep Kaiserów i kompletnie rozbił elegancką witrynę. Potrącone dziecko miało poważnie połamaną nogę, służąca była długo nieprzytomna, przypadkowy kierowca wyszedł z wypadku bez szwanku, ksiądz Reginek doznał ponoć załamania nerwowego, a Josef Kaiser musiał szybko zamówić szklarza i stolarza.

Nadchodził rok 1938, a wraz z nim nowe obowiązki i sprawy, jak choćby problemy z przejętym majątkiem gminy żydowskiej w Wodzisławiu Śląskim, którą zlikwidowano jeszcze w 1924 r., powierzając rybnickim Żydom m.in. budynek zamkniętej synagogi. W 1938 r. została ona sprzedana przedstawicielom Związku Powstańców Śląskich.
Josef coraz częściej miał wrażenie, że miasto i jego mieszkańcy się zmieniają. Po latach Erna na pytanie: „Kiedy rozpoczął się antysemityzm w twoim mieście?” odparła: „W 1938 r.” Wtedy po raz pierwszy usłyszała, że „żydki” powinni wyjechać do Palestyny. Antysemityzm narastał w niemieckiej szkole mniejszościowej, do której chodziła, choć od swoich koleżanek chrześcijanek sama nie usłyszała nigdy złego słowa. Jeden z wyjeżdżających znajomych taty przyszedł pewnego dnia do ich domu i namawiał Kaisera na sprzedaż wszystkiego i wyjazd z Polski. Rodzice Erny jednak nigdy nie brali tego pod uwagę, choć sąsiadów powoli ubywało. Listy, które przychodziły z Berlina od Maxa, brata Josefa, nie wróżyły dobrej przyszłości. Max był kantorem i nauczycielem, a to, czego był świadkiem, powinno było zapalić lampki ostrzegawcze w głowach rybnickich Kaiserów. Nie zapaliło, za to długi lont, który miał spowodować wybuch wojny 1 września 1939 r., już się tlił. Greta, Kurt i Hans zaczęli się udzielać w ruchu syjonistycznym, próbując się przygotować na ewentualny wyjazd do Palestyny. Tylko oni dostrzegali narastające zło. Nawet gdy najbliżsi znajomi przychodzili się żegnać, Josef Kaiser uparcie odmawiał opuszczenia Rybnika. Zresztą tak jak sąsiedzi: Martin Kornblum, Fritz Seidemann czy Benno Lewin. Wszyscy mieszkali tuż obok siebie, przy Sobieskiego, i razem chodzili na zebrania do gminy, po drodze komentując najnowsze doniesienia prasowe. Mieli dzieci, które wchodziły w dorosłość, i to one starały się przekonać rodziców, że należy uciekać, zanim będzie za późno. Niestety, wszyscy trzej nie mieli tyle siły i samozaparcia co Josef Manneberg, prowadzący do wiosny 1939 r. swój sklep z żelazem ciut niżej, po przeciwnej stronie ulicy. Ten, jak to już kiedyś pisałam, nie patrząc ani na miłość swego najmłodszego syna, ani na straty, które poniósł przy sprzedaży majątku, wyjechał.

Jakiś czas temu usnułam sobie taką historyjkę o podkochiwaniu się córki siodlarza Fritza Seidemanna, Johanny, w którymś z młodych i przystojnych Kaiserów. Urodzona w 1921 r. Johanna przeżyła drugą wojnę, podobnie jak najmłodsza z Kaiserów. Jej dwajbracia, rodzice i siostra Greta zginęli. Nie przeżył Seidemann, nikt z rodziny Martina Kornbluma ani z Lewinów. Relacja złożona w 1947 r. przez sąsiadkę Kaiserów, Joannę (wówczas miała już spolszczone imię i nazwisko Zajdeman), przedstawia to, co się stało po wejściu Niemców do Rybnika, i pokrywa się z wywiadem, którego udzieliła Erna Kaiser w 2002 r. Krótko przed rozpoczęciem wojny (albo na samym jej początku) Kurt, Hans i Greta Kaiserowie zdołali nielegalnie przedostać się na teren Słowacji, do Bratysławy, z nadzieją na dalszą podróż do Palestyny. Republika Słowacji, która powstała w wyniku rozpadu Czechosłowacji w marcu 1939 r., była sojusznikiem hitlerowskich Niemiec. Niewielu ludzi wie, że państwo to płaciło III Rzeszy 500 marek za każdego wywiezionego Żyda. Losy tej trójki młodych Kaiserów są trudne do precyzyjnego ustalenia. Erna dowiedziała się po wojnie, że wszyscy z Bratysławy zostali wywiezieni do Auschwitz, skąd bracia trafili do podobozów Gross-Rosen. Hans został zamordowany w Wiesau (obecnie wieś Łąka pod Bolesławcem), a Kurt w Arbeitslagrze Fünfteichen (Miłoszyce). Śliczna Greta zmarła na tyfus w Auschwitz. III Rzesza zgarnęła za nich razem 1500 marek tzw. opłaty za przesiedlenie.

 

Wracam jednak do Rybnika i wybuchu wojny, co postaram się opisać na podstawie zeznań obu niemieckich Żydówek z Rybnika, koleżanek i sąsiadek sprzed wojny, z których jedna, Johanny Seidemann i Erny Kaiser.
Gdy rozpoczęła się wojna, w Rybniku mieszkali zarówno Żydzi niemieccy, których Johanna określiła jako miejscowych, jak i napływowi – z Sosnowca, Będzina i innych miast Polski. Po zajęciu Rybnika część z nich uciekła do Zagłębia, kilka rodzin – na wschód Polski, a reszta została. Wiem, że kilka osób jeszcze pod koniec sierpnia 1939 r. wyjechało do Krakowa, np. rodzina właściciela firmy transportowej Młynarskiego czy Max Leschcziner. Natychmiast rozpoczął się rabunek sklepów żydowskich, spisywanie ich ruchomości i przejmowanie majątków przez tzw. Treuhänderów – powierników czy raczej komisarzy, którzy z ramienia władz niemieckich zarządzali ich mieniem. To samo działo się w przypadku sklepów i przedsiębiorstw Polaków. Treuhänderzy zazwyczaj prowadzili przejęte interesy pod niezmienioną nazwą, dodając jedynie swoje nazwiska w reklamach prasowych i drukach firmowych. Firma Kaisera jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością oficjalnie została zamknięta dopiero w październiku 1941 r.

W październiku 1939 r. Niemcy podpalili synagogę przy ul. Zamkowej, a resztki jej murów rozebrano. 8 listopada wszystkich mężczyzn w wieku od 14 do 60 lat wywieziono ciężarówkami do więzienia w Żorach. Wśród nich byli Josef Kaiser oraz Fritz Seidemann – ojcowie ocalałych kobiet. Po mniej więcej trzech tygodniach ich puszczono i mogli wrócić do Rybnika. W grudniu wezwano do Katowic Filipa Weissa, starego Żyda niemieckiego, którego dawni członkowie zarządu i reprezentanci gminy wybrali na swego przedstawiciela w tych trudnych czasach. Poinformowano go, że wszyscy Żydzi z Rybnika, Żor i Wodzisławia zostaną natychmiast przesiedleni w okolice Lublina z bagażem o maksymalnej wadze 25 kg. Wywózkę udało się odwołać, czy też raczej odroczyć, po złożeniu okupu w złocie i pieniądzach. Dla 15-letniej wtedy Erny była to ogromna „kupa złota”, jak powiedziała po latach. Stary Weiss zawiózł okup do siedziby gminy żydowskiej w Katowicach, która przekazała go Gestapo.

Od końca grudnia Żydzi w naszym mieście byli zobowiązani nosić białe opaski z niebieską gwiazdą Dawida na lewym ramieniu, a od marca 1940 r. mężczyźni musieli codziennie zgłaszać się na Gestapo. W tym samym miesiącu – zgodnie z tym, co relacjonowała dwa lata po wojnie Joanna Seidemann (Zajdeman) – Żydów mężczyzn zmuszono do usunięcia nagrobków, rozkopania grobów oraz rozbiórki domu przedpogrzebowego na starym cmentarzu (oficjalnie zamkniętym jeszcze przed wojną przez władze sanacyjne) przy ul. 3 Maja, przemianowanej na Adolf-Hitler-Strasse. 5 maja ponownie wezwano Weissa do Katowic, gdzie przekazano mu rozkaz Gestapo: 22 maja 1940 r. cała ludność żydowska Rybnika zostanie przesiedlona do Trzebini. Tego dnia z rybnickiego dworca pod eskortą gestapowców wywieziono nieco ponad 100 osób (w tym kilku Żydów z Żor i Wodzisławia). Wśród nich byli Flora i Josef Kaiserowie oraz ich dwie córki, Elise i Erna, Priesterowie, a także rodzina Seidemanna z Joanną. Nie pomogło powoływanie się na służbę wojskową w czasie pierwszej wojny światowej i niemieckie pochodzenie. Meble, które mogli zabrać, przewieziono do Trzebini ciężarówkami. W obcym dla nich mieście rozdzielono kobiety i mężczyzn, ustawiono ich czwórkami i popędzono pod siedzibę tamtejszej gminy żydowskiej. Trzebiński Judenrat zakwaterował rybniczan u miejscowej ludności. Na tego, który przez ostatnie miesiące był posłańcem złych wiadomości, czyli swojego tatę, dwie niezamężne córki Weissówny czekały jeszcze tydzień. Niemcy zostawili go w Rybniku, by „posprzątał” po tych, którzy mieli tu już nigdy nie wrócić. Po tygodniu dołączył, niestety na krótko, do wywiezionych. Prace, do których wszystkich zmuszano, były ponad jego siły.

Erna z Kaiserów, została jako jedna z pierwszych wywieziona z Trzebini do obozu pracy. Gestapo przyszło po nią w nocy. W międzyczasie większość Żydów z Trzebini przewieziono do getta w Chrzanowie, które ostatecznie zlikwidowano 18 lutego 1943 r. Elise, jeszcze przed tą datą została wywieziona z Chrzanowa do Sosnowca, skąd ostatecznie trafiła do KL Auschwitz. Rodzice Flora i Josef, po likwidacji chrzanowskiego getta, też zostali wywiezieni do Auschwitz i tam zamordowani.

Erna dostała się do małego obozu pracy Hannsdorf w malowniczych górach Jesionikach, w Sudetach Wschodnich. Oprócz jednego z większych czeskich browarów (dziś znanego z wyśmienitego piwa Holba) w tym małym miasteczku, zamieszkanym w większości przez Niemców, była przędzalnia, w której utworzono Zwangsarbeitslager für Juden, tj. obóz pracy przymusowej dla Żydów. A w zasadzie dla Żydówek. Wyniszczająca praca, terror, głód, bicie, ciągły strach przed śmiercią – tak wyglądało życie codzienne nastolatki. Ręce poparzone gorącym olejem ukrywała, by nie zakwalifikowano jej do wywózki do Auschwitz jako niezdolnej do pracy. Po jakimś czasie została przewieziona do innego obozu na terenie Sudetów – Parschnitz. Spędziła w nim półtora roku. Więźniarki pracowały tam w zakładach włókienniczych Hasse i Welzel przy produkcji mundurów i elementów masek przeciwgazowych dla Wehrmachtu. W 1944 r. obóz został włączony w skład kompleksu KL Gross-Rosen. Łącznie w Parschnitz przetrzymywano ok. 2500 więźniarek, 60% pochodziło z Polski, a reszta z Węgier.

Erna o rodzinie nie wiedziała nic, choć niektóre z kobiet dostawały nawet listy. To właśnie z nich dowiedziały się o tym, co się stało w Warszawie w 1944 r. Powoli docierało do nich, że Niemcy przegrywają, co jednak w żaden sposób nie zmieniło tragicznej sytuacji robotnic przymusowych. Czasem nad obozem przelatywały radzieckie samoloty zrzucające ulotki propagandowe. Dziewczyny starały się za wszelką cenę dotrwać do wyzwolenia. Ręce Erny gniły, ale ze strachu przed wysłaniem do komory nigdy nie poszła do prowizorycznego szpitala po pomoc.
Zimą 1945 r. w pobliżu Parschnitz przechodziły marsze śmierci. Wszędzie leżały trupy więźniów. Wydawało się, że nawet ci, którzy jeszcze byli w stanie iść, nie doczekają końca tej gehenny. 21 lat Erna skończyła 22 kwietnia, a 8 maja do obozu weszli Rosjanie. Więźniarki wreszcie zostały nakarmione, co dla niektórych oznaczało śmierć, gdyż ich żołądki były odzwyczajone od normalnej ilości jedzenia. Erna przez kilka tygodni dochodziła do siebie u jakiejś rodziny i gdy tylko jako tako podreperowała zdrowie, wsiadła do pociągu jadącego w stronę Górnego Śląska.

Dotarła do Rybnika. Nie było mamy, taty, braci, Grety. Z całej siedmioosobowej rodziny przeżyła tylko ona, najmłodsza, i Elise – najstarsza z rodzeństwa. Elise, która przeżyła Auschwitz chyba była bardziej poturbowana psychicznie i fizycznie niż młodsza siostra. Obie zadecydowały, że nie zostaną w Polsce, i dotarły do Niemiec. Dostały się do obozów dla przesiedleńców, w różnych miejscowościach. Jednak Erna jeszcze się łudziła, że może ktoś przeżył i wróci do rodzinnego domu. 

W Niemczech poznała swego męża i w 1947 r. ponownie przyjechała do Rybnika. Nie mogła zamieszkać w kamienicy Kaiserów, więc zatrzymała się przy Sobieskiego 7. Tu rok później, w jej urodziny, przyszedł na świat jej pierwszy syn, któremu dała na imię Józef – na cześć swego ojca Josefa Kaisera. Starała się jakoś odzyskać dom i w sądzie złożyła dokumenty o stwierdzenie nabycia spadku po zamordowanej mamie Florze – jako przedwojennej właścicielce kamienicy przy ul. Sobieskiego. W tamtym czasie przyjęto jedną datę zgonu dla wszystkich członków rodziny. Był to dzień likwidacji getta w Chrzanowie, czyli 18 lutego 1943 r.

Rybnik – to jedno z najpiękniejszych miast w Polsce stało dla Erny się obce, choć kilku ocalałych Żydów starało się ponownie ułożyć sobie w nim życie. Joasia Zajdeman też planowała wyjazd z mężem. Zresztą tak samo jak rybniczanin Eryk Priester, który wraz z Kaiserami był w gettach Trzebini i Chrzanowa, ale on przeżył dzięki bohaterom z Trzebini i dzięki swojej ówczesnej żonie.
Erna Mandelbaum z domu Kaiser (wówczas pisano już Kajzer) wraz z małym synkiem i mężem na powrót znalazła się w Niemczech. Po wielu perturbacjach udało im się dotrzeć do Izraela, w którym „na powitanie” wszystkich pasażerów statku odwszawiono za pomocą DDT. Jeszcze w 2002 r. mówiła z oburzeniem o tym, jak ich potraktowano.

W Izraelu urodził się jej drugi syn. Erna znała tylko niemiecki i polski, a hebrajskiego, jak powiedziała, nigdy za dobrze się nie nauczyła. W latach dziewięćdziesiątych XX w. udało jej się odzyskać bezprawnie znacjonalizowaną kamienicę przy Sobieskiego 36. Kilka razy odwiedziła to jedno z najpiękniejszych miast w Polsce. Po jej śmierci budynek odziedziczyli synowie, którzy jakiś czas temu ostatecznie go sprzedali. Jej siostra, Elise Kaiser, zmarła w Filadelfii w 1999 r.

Nad gryfnym geszeftem w dawnej kamienicy Kaiserów, gdzie obsługuje się w języku nie tylko polskim, ale i śląskim, na pewno czuwa duch przedwojennego rybnickiego kupca Josefa i jego żony Flory.

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rodzina Kaiserów została wyłączona
10 lipca 2024

O browarnikach Müllerach raz jeszcze

O browarach to można pisać chyba tylko w upały 😉 

Gdy trzy lata temu pisałam o rybnickich Müllerach też z nieba lał się żar. By zbytnio nie gmatwać czytelnikom w głowie, pominęłam wówczas dwóch innych browarników z tej familii. Dziś wracam do jednego z nich. Będzie to opowieść o Isidorze – najmłodszym synu Jacoba (1786-1856), a zarazem ➡ bracie Hermanna. Przypominam, że to od Jacoba zaczęła się żydowska historia browarnictwa w Rybniku. Skończyła się wraz z wybuchem II wojny, gdy działający w centrum miasta browar, będący w rękach wielu wspólników, z których część była jego potomkami, został przejęty przez III Rzeszę.

O samym Isidorze niewiele wiadomo, a jego browar parowy znany był bardziej pod innym nazwiskiem, które nie brzmiało Müller. 

Isidor urodził się w Rybniku w 1841 r. z drugiego małżeństwa Jacoba Müllera. Dorastał ze sporą gromadką braci oraz sióstr i jako dość młody człowiek rozpoczął działalność na swój własny rachunek. Już gdy żenił się po raz pierwszy, a było to w maju 1866 r., został opisany jako Brauereibesitzer, czyli właściciel browaru. Jego pierwsza żona Jenny pochodziła z Raciborza i była córką Ludwiga Mandowskiego (w wielu dokumentach nazwisko pisano: Mandowsky). Powiła na świat dwóch synów: Karla Jacoba w lutym 1868 r. oraz Ernsta w październiku 1870 r. Niestety, ten drugi poród musiał być trudny, przynajmniej dla niej, gdyż kilka dni później zmarła. 

Zgodnie z panującym zwyczajem, młody wdowiec Isidor wziął sobie za drugą żonę, starszą siostrę przedwcześnie zmarłej Jenny. Bertha, bo tak miała na imię, w dniu ślubu miała 29 lat i jak na tamte czasy była dość dojrzałą panną młodą. 

Pan młody był nadal właścicielem browaru, który za około 11 lat później zostanie nazwany „Browarem Mandowskiego” i pod taką nazwą przetrwa aż do lat 20. XX w. Trzej synowie Jacoba, czyli bracia Hermann, Louis i Isidor, byli przez wiele lat wymieniani w wykazach podatkowych gminy żydowskiej jako browarnicy i tak się zastanawiam, czy ze sobą konkurowali czy współpracowali. Wszystkie trzy browary były od siebie rzut beretem, a w małym Rybniku piwo warzone poza miastem chyba nie miało szans.

Już choćby po kwotach podatku widać, że Isidor, w tym piwnym wyścigu, nie był na czele. Pod koniec lat 70. Hermann został liderem i to jego przedsiębiorstwo rozwijało się najprężniej.
Z drugą żoną z rodu Mandowskich Isidor spłodził czwórkę dzieci. Dwóch synów: Paula (ur. 1871) i Ludwiga (ur. 1874) oraz dwie córki: Else Karoline (ur. 1878) oraz Jenny (ur. 1881).
Prawdopodobnie samodzielnie prowadził swój browar aż do 1883 r., kiedy to uznał, że wsio sprzedaje i wyprowadza się z Rybnika. Na pewno myślał o tym wcześniej, gdyż już w 1871 r. poszukiwał zarządzającego do swego przedsiębiorstwa, a w 1882 r. browar został wystawiony do sprzedaży, w której to transakcji maczał palce teść Isidora – Ludwig Mandowski z Raciborza. Choć ostatecznie to nie on został właścicielem przedsiębiorstwa, gdyż to inny Ludwig widnieje na późniejszych reklamach. 

A gdzie ten browar się mieścił? Otóż już jako „browar Mandowskiego” jest wyrysowany na mapie z 1904 r. Zresztą można na tej mapie zauważyć i browar brata – Hermanna Müllera. Isidor Müller, a później Mandowski, warzył piwo przy dzisiejszej ulicy Miejskiej. Obecnie w tym miejscu jest parking przy Urzędzie Miasta i stoją takie szpetne budki z pierdołami. 

Na pocztówce z początków XX w., przedstawiającej staw w miejscu dzisiejszego parku Bukówka, widać jak byk budynki browaru z kominami. Nie był to jakiś fitulityn geszeft, a dość pokaźny obiekt.

Isidor Müller nie dożył początków XX w., gdyż zmarł 6 maja 1896 r. w małej wsi pod Kłodzkiem. Co go skłoniło do przeprowadzki z Rybnika do Rengersdorf (obecnie Krosnowice w powiecie kłodzkim) to jeden pan Bóg wie. Co prawda wieś wtedy bardzo się rozwijała, głównie z uwagi na wielką przędzalnię bawełny, która tam działała od 1845 r., ale czy to mogło być powodem dla którego browarnik przekształcił się w kupca… Byłam kiedyś w tej wsi. Jest tam i zaniedbany pałac i nieczynne zakłady włókiennicze. Urokliwe miejsce, ale żeby aż na takie zadupie się wyprowadzać? I jeszcze tam umrzeć?
Jeden, przynajmniej z mojego punktu widzenia, plus był z tej przeprowadzki. Rybniczanin Isidor Müller został pochowany na cmentarzu żydowskim w Glatz, czyli Kłodzku. Jego grób więc się zachował do dziś, w odróżnieniu od grobów żydowskich w Rybniku. Gdy byłam na tym cmentarzu, a raczej gdy wisiałam na jego murze, bo to Płoszaj-mąż jako zwinny i giętki przeskoczył ogrodzenie, to nie zdawałam sobie sprawy, że leży tam ktoś z mojego miasta. 

Skromny nagrobek postawiła żona i dzieci, z których na świecie prawdopodobnie nie było już najstarszego Karla Jacoba. Żona Bertha chyba wyprowadziła się do Wrocławia i tam zmarła. Drugi z synów z pierwszego małżeństwa – Ernst ożenił się z Hedwig Alexander i wyprowadził się do Poznania. Wiem jedynie, że na pewno żył w 1911 r. Wtedy bowiem w Berlinie świadkował na ślubie przyrodniej siostry Else Karoline podając adres poznański.
Jeden z synów z Isidora z drugiego małżeństwa, czyli urodzony w 1871 r. w Rybniku Paul Müller, ożenił się w Strzelcach Opolskich, mieszkał przez jakiś czas w Katowicach, a następnie we Wrocławiu. Z żoną Marthą doczekał trójki dzieci. Dwoje z nich (Thea Lissauer i Fritz Müller) zdołało szczęśliwie wyjechać do Gwatemali w latach 30. Fritz wyjechał jako pierwszy i jako bardzo przedsiębiorczy młody człowiek założył w stolicy stolicy tego kraju bar, który stał się ulubionym miejscem polityków po pracy w parlamencie, studentów przyjeżdżających do niej na drinka. Bar był tyglem różnych grup społecznych o zróżnicowanej pozycji społecznej miasta, w tym także społeczności żydowskiej. Ponoć bar funkcjonuje do dziś. Prawdopodobnie to Fritz, dzięki swoim znajomościom, załatwił wizy dla siostry, jej męża i córki, którzy przypłynęli do Gwatemali w styczniu 1939 r. Po kilku latach i wielu trudnościach dotarła do nich wiekowa Martha, wdowa po Paulu.

Potomkowie tej nitki Müllerów żyją i noszą w sobie geny protoplasty Jacoba Müllera – pierwszego żydowskiego browarnika z Rybnika.

Kolejny z synów – Ludwig osiedlił się w Szczecinku i jego losy nie są mi znane. Na pewno był żonaty z Hedwig Orbaich i zapewne miał jakieś dzieci.
Wspomniana Else Karoline dość szybko owdowiała w Berlinie, a jej jedyna córka Alice Viktoria Reich została zamordowana w Auschwitz w 1943 r.

Nie udało mi się ustalić losów ostatniej z pociech Isidora, tj. urodzonej u nas, jeszcze przed przeprowadzką pod Kłodzko, Jenny Müller. Na pewno żyła w 1934 r. i nie była zamężna. Gdy bowiem wtedy w Rybniku zmarł syn Hermanna Müllera – Zygfryd, to wśród spadkobierców zostali m.in. wymienieni: właśnie Jenny Müller, Ludwig Müller i Else Karoline Reich jako kuzyni zmarłego.
No a co się stało z browarem Isidora, to musi poczekać, gdyż to wiąże się z pogmatwanymi dziejami rodziny Mandowskich, którzy co prawda nie byli rodzonymi rybniczanami, ale jednak u nas, do początku lat 20. XX w. prowadzili swój interes, konkurując z „Hermann Müller Brauerei”. 

Jeśli jakaś przyjazna dusza zechce postawić mi kawę, to uprzedzam, że kupię zamiast kawy piwo 😉 ➡

https://buycoffee.to/szufladamalgosi

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania O browarnikach Müllerach raz jeszcze została wyłączona
3 lipca 2024

Willy Rahmer i jego Kaufhaus

„Kupujcie wasze zapotrzebowania w nowym domu zakupów”

Takimi słowami w 1913 r. zaczął reklamować swój paradny Kaufhaus, na roku Rynku i ówczesnej Breitestrasse w Rybniku, kupiec Willy Rahmer. Dość spora liczba starych pocztówek przedstawiająca ten „dom zakupów” może zmylić przeciętnego rybniczanina. Mogłoby się bowiem wydawać, że ów Kaufhaus funkcjonował tam bardzo długo, a rodzina Rahmerów była w posiadaniu kamienicy, w której obecnie mieści się drogeria Rossmann. Raczej ani jedno, ani drugie nie miało miejsca, choć Rahmerowie mieszkali w Rybniku już na początku XIX w.

Sam Willy Rahmer, a raczej Wilhelm Rahmer, gdy krótko przed wybuchem I wojny otworzył sklep na rybnickim Rynku był już od dawna berlińczykiem. Choć urodził się w naszym mieście (w 1848 r.), to dość szybko wyfrunął do Berlina, bowiem na akcie ślubu, zawartym z Emmą Nadelmann w 1876 r. w Gnieźnie, już podawał adres berliński. Zresztą nie był jedynym z synów szklarza Simona Rahmera, który wyjechali z Rybnika w daleki świat, by robić kariery. Moritz Rahmer został słynnym niemieckim rabinem (w Toruniu i Magdeburgu), Abraham doktorem filozofii w Berlinie, Aron radcą sanitarnym, czyli lekarzem w Jeleniej Górze, a Hermann kupcem w Bytomiu. Zmarły w 1863 r. ojciec Simon zapewne nie przypuszczał, że jego synowie, ale i córki, będą cieszyć się sławą z dala od rodzinnego miasta.

Wracam jednak do owego Kaufhausu, który firmował swoim nazwiskiem, Wilhelm Rahmer, czyli do rogowej kamienicy, w której przed nim prowadzili interesy kupcy z rodziny Mateyka, a wielu z rybniczan kojarzy z kupcem Janem Nogą i jego składem porcelany. Nie mam pojęcia dlaczego berlińczyk nagle zadecydował, by w mieście, w którym się urodził zainwestować w nowy interes. Nie był już najmłodszym człowiekiem, gdyż miał 65 lat, a w stolicy Niemiec prowadził firmę handlującą eleganckimi skórami do opraw książek, albumów, czy różnych portfolio.

(Poniższa pocztówka, choć idealnie pokazuje sklep Rahmera i zapewne personel, to jest jednak „skażona” znakiem serwisu aukcyjnego – nie kupiłam, bo cena była zbyt wysoka).

Uważam, że z naszym miastem łączył go spory sentyment, choćby przez to, że krótko po śmierci żony Emmy (1903 r.), zrobił specjalny zapis finansowy nazwany jej imieniem, z którego procenty miały zasilić kasę żydowskiej ochronki w Rybniku. Równie dobrze mógł te pieniądze przeznaczyć dla jakiejkolwiek organizacji dobroczynnej w Berlinie, a przeznaczył na wodociąg, który właśnie miał być przyłączany do tego sierocińca.
Gdy wkładał pieniądze w rybnicką kamienicę był już więc wdowcem, który może chciał się czymś zająć, by nie zgnuśnieć w dojrzałym wieku. Był ojcem czwórki dorosłych już dzieci i raczej nie przypuszczał, że wnet dwoje z nich będzie opłakiwać. Jeszcze myślał o reklamie w prasie, o wielkich markizach ze swoim nazwiskiem i nowoczesnych oknach wystawowych, o opłaceniu wydawców pocztówek przedstawiających jego Kaufhaus czy o zatrudnianiu ekspedientek znających język polski. Wiedział, że na Śląsku mówiono nie tylko po niemiecku. Taki berliński rozmach w prowincjonalnym Rybniku.

Wojna, która wybuchła rok później zmieniła oblicze tamtego świata i osobiście dotknęła tę odnogę rybnickich Rahmerów. Jedyny syn Wilhelma – Friedrich Rahmer zginął w bitwie o Ardeny w czerwcu 1916 r. Był doktorem prawa i zapewne dumą ojca. Poległ na francuskiej ziemi i jedyne, co ojciec mógł zrobić to wystawić mu pomnik na berlińskim cmentarzu żydowskim, w rodzinnym grobie, w którym spoczywali już teściowie oraz żona. Niecały rok potem, po długiej chorobie, zmarła w Berlinie najstarsza córka Marie. 

Może przebywający wówczas w rybnickim lazarecie żołnierze wysyłali do swoich rodzin pocztówki z wizerunkiem sklepu Rahmera, ale Willy raczej o tym nie wiedział. W 1920 r., zapewne przeczuwając co się stanie na Górnym Śląsku, a może po prostu mając już dość prowadzenia interesów, Wilhelm Rahmer sprzedał swój geszeft Polakom, którzy już latem tego roku zaczęli się ogłaszać w następujący sposób: „Klimek&Piecha, dawniej W. Rahmer, Rybnik ul. Szeroka, Nabyliśmy po cenach jeszcze niskich: Ubrania dla dzieci! Wielki zapas na wsypy i poszwy. Bardzo dobre materyały na koszule. Płótna i nesle. Materyały na fartuchy i nesle drukowane na ubrania. Materyały na ręczniki i ręczniki gotowe”.

Choć rybnicki epizod biznesowy Rahmera się skończył w 1920 r., to szyldy z napisem „Willy Rahmer” były widoczne jeszcze na fotografiach z lipca 1922 r., gdy władzę w mieście przejmowała strona polska. Widać ta nazwa firmowa dobrze się kojarzyła klientom, więc nowi kupcy woleli jej nie zmieniać. Zresztą w sklepie wnet nastąpiła zmiana branży i zamiast trykotaży czy deszczochronów, jak nazywano odzież przeciwdeszczową, rybniczanie na wystawie zaczęli podziwiać elegancką porcelanę, którą handlował Jan Noga.

A Wilhelm Rahmer dożył prawie 80 lat w Berlinie, gdzie zmarł w 1927 r. O jego śmierci poinformowały córki Elsa i Kathe wraz z mężami.

Ten, którego reklamy do dziś rzucają się w oczy na starych rybnickich pocztówkach oraz zdjęciach, spoczął na żydowskim cmentarzu w berlińskiej dzielnicy Weissensee w rodzinnym grobie, który niedawno został wyremontowany staraniem lokalnych stowarzyszeń. Jedna z jego córek Else zdołała w 1939 r. wyjechać do Nowego Jorku, gdzie zmarła w 1961 r. Niestety druga Kathe, popełniła samobójstwo we Wrocławiu w październiku 1941 r. Wybrała śmierć z własnej ręki zamiast tej w komorze gazowej, czy od strzału w tył głowy gdzieś w lesie Biķernieki pod Rygą – tak jak jej kuzyni, potomkowie mistrza szklarskiego Simona Rahmera z Rybnika.

Obecnie w tym miejscu znajduje się sklep jednej z większych sieci drogeryjnych w Europie. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Willy Rahmer i jego Kaufhaus została wyłączona
21 maja 2024

Rudolf Strauss – zapomniany oszust (uzupełnienie)

O tej tragicznej postaci pisałam już lata temu: ➡ Strauss

Znalezione w raciborskim archiwum dokumenty spowodowały, że muszę zrobić uzupełnienie do historii żydowskiego przedsiębiorcy Rudolfa Straussa, przedwojennego właściciela garbarni, której budynki stały mniej więcej tam gdzie dziś straszy biurowiec „telekomunikacji”, czyli w okolicach ulic Pocztowej i Hallera. Nieistniejący zielony budynek dawnej przychodni przy Hallera przed wojną należał właśnie do tego zakładu. Zburzono go w 2015 r. Oficjalny, przedwojenny adres garbarni to ul. Pocztowa 6.

28 marca tego roku minęło 80 lat od zamordowania w KL Plaszow Rudolfa Straussa, do którego, jak do wielu szemranych postaci z Rybnika, mam wyjątkowy sentyment. Dla przedwojennej prasy był to oszust, malwersant i wyzyskiwacz. Dla mnie to mało krystaliczny fabrykant, którego los na jakiś czas związał z Rybnikiem i którego życie być może zostało przerwane przez „pana śmierci i życia”. Obóz w Płaszowie kojarzy mi się jednoznacznie z „Listą Schindlera” i oczyma wyobraźni widzę jak ów „pan” tj. Amon Göth z papierosem w ustach strzela z balkonu swej wilii do Straussa pchającego wagonik z wapieniem. Co prawda zaświadczenie wystawione przez Waffen SS Konzentrationslager Krakau-Plaszow informuje tylko, że „żyd Rudolf Strauss ur. 4 sierpnia 1895 w Zabłociu pow. Żywiec zmarł dnia 28 marca 1944 w obozie koncentracyjnym”, ale inaczej wtedy nie pisano. Gdy w archiwum w Raciborzu dotykałam jego odręcznego testamentu spisanego w obozie czułam wyjątkowy smutek. Jakie wtedy miały znaczenie te jego nieruchomości, długi i hipoteczne obciążenia?

Strauss pojawił się w Rybniku pod koniec lat 20-tych, początkowo jako zarządca, a następnie jako właściciel Górnośląskiej Fabryki Skór, która była prowadzona jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Przedtem, podobny zakład prowadził w Zabłociu oraz pod Radomiem. Prawie od początku miał problemy z prawem, jak choćby za zatrudnianie bez wymaganego zezwolenia cudzoziemców. W 1933 r. „Gazeta Robotnicza” pisała o wyzysku pracowników i braku umów u „rybnickich fabrykantów skór”. Tu należy wspomnieć, że niewypłacanie wynagrodzeń opisano również u konkurentów Straussa, czyli w garbarni Żurków.

W skład nieruchomości Straussa wchodziły (podaję za testamentem): Realności hipoteczne przy ul. Pocztowej 4 i 6 oraz Hallera 8. Składały się na nie budynki fabryczne, urządzone wraz z magazynami, dołami do garbowania, beczkami do wałkowania skór, budynek magazynowy, budynek wydzierżawiony firmie Sobczyk na wyrób cukierków i czekolady, dwupiętrowa willa z mieszkaniami, w ogrodzie budynki administracyjne i mieszkania dla robotników, łaźnia oraz garaż. W swej ostatniej woli spisanej 14 sierpnia 1943 r. Strauss ujawniał wszystkie zadłużenia, które ciążyły na jego nieruchomościach oraz powołał do spadku swoją żonę Margit Strauss, a także dwie siostry oraz brata. Zastrzegł, że gdyby jego żona nie żyła, to jej część ma przypaść rodzeństwu. Testament oddał w ręce adwokata dr. Jana Kańskiego z Krakowa i mianował go wykonawcą tej woli. Po kilku dniach spisał dodatek do swego ostatniego rozporządzenia, w którym oświadczył, że jest winien pani Stelli Kańskiej (żonie adwokata) kwotę 20.000 dolarów amerykańskich. Dług ten mieli spłacić spadkobiercy.

Poniżej wklejam ostatnią wolę Rudolfa wraz z uzupełnieniem.

Przewidujący wtedy swoją niechybną śmierć w obozie, Rudolf Strauss jeszcze kilka lat przedtem miał wielkie szanse na długie życie. Prowadząc swoją garbarnię w Rybniku był dość majętnym przedsiębiorcą, choć niestety ze skłonnościami do oszustw i do bardzo kreatywnego księgowania. Latem 1937 r. Rybnik (a potem i wiele innych miast) obiegła informacja, że Strauss ogłosił bankructwo i ze sporą ilością gotówki zbiegł zagranicę. Prasa pisała o niepłaceniu podatków, wynagrodzeń, sprzeniewierzeniu składek na ubezpieczenie robotników, o pobranych zaliczkach za towary, poszkodowanych na wysokie kwoty kontrahentach, hipotekach oraz okupacji fabryki przez robotników.

Za uciekinierem wystawiono międzynarodowe listy gończe, a nad fabryką rozciągnięto nadzór sądowy zabezpieczając księgi handlowe i towary. Aresztowano kilka osób podejrzanych o współudział w malwersacjach, przeprowadzono wiele rewizji i gromadzono dowody winy przedsiębiorcy, który wg plotek starał się dostać do Palestyny. To mu się nie udało, gdyż został aresztowany 26 listopada 1937 r. na terenie Czechosłowacji i ostatniego dnia tego samego roku odstawiony do aresztu w Rybniku.

 

Sensacyjny proces Straussa rozpoczął się dopiero we wrześniu 1938 r., gdyż sporo czasu zajęło przygotowanie materiału dowodowego. Na ławie oskarżonych zasiadło jeszcze kilku jego współpracowników i wspólników oraz poborca rybnickiego urzędu skarbowego. Odpowiadali z wolnej stopy w odróżnieniu od głównego oskarżonego, który wyszedł z aresztu dopiero pod koniec października, gdy złożono kaucję w formie zabezpieczenia hipotecznego na nieruchomości jego siostry z Bielska.

I gdy wyszedł na wolność to zaraz wrócił do garbarni jako zarządzający, choć wtedy sam zakład był już wydzierżawiony (być może z jego inicjatywy) dr. Kańskiemu z Krakowa. Tak, tak, temu, który w 1943 r. dostał się jakoś do obozu w Płaszowie i odebrał testament a potem uzupełnienie do niego. Rozmawiałam z pracownikiem Muzeum w Płaszowie i był w szoku, że takie dokumenty zostały w obozie sporządzone i dwukrotnie w niego wyniesione. To było w zasadzie niemożliwe.

Pracownicy garbarni, którzy jeszcze niedawno czuli się poszkodowani i okupowali zakład, składali swemu szefowi życzenia noworoczne pisząc jakim to jest rzetelnym pracodawcą. 

Wyrok w tej bulwersującej rybniczan sprawie zapadł 14 lutego 1939 r. Sąd skazał Straussa na 18 miesięcy więzienia za fałszowanie bilansu, a za pokrzywdzenie wierzycieli również na 18 miesięcy, wymierzając łączną karę dwóch lat pobytu w więzieniu z zawieszeniem na pięć lat. W marcu zapadł jeszcze jeden wyrok w sprawie nieodprowadzania składek do Funduszu Pracy, ale i wtedy oszust nie wrócił za kratki.

1 września 1939 r. żydowski przedsiębiorca na pewno pluł sobie w brodę, że dał się złapać przy węgierskiej granicy. Rybnickie więzienie, w którym spędził niecały rok było rajem w porównaniu z płaszowskim obozem, do którego trafił z Krakowa, gdzie zapewne zbiegł po wybuchu wojny. Dr Jan Kański, już jako Johann Kanski, został zarządcą komisarycznym rybnickiej garbarni, czyli Lederfabrik, z ramienia władzy okupacyjnej.

Ponownie pojawił się w Rybniku, gdy zaraz po wojnie obywatelka Węgier – Julia Böhm, rodzona siostra Rudolfa Straussa zgłosiła się jako spadkobierczyni po bracie. Z uwagi na międzynarodowy wydźwięk tej sprawy, Ministerstwo Spraw Zagranicznych z Warszawy często dopytywało o postępy i kiedy zostanie wydany dekret o dziedziczeniu. Na sprawie zależało też dr. Kańskiemu, gdyż to jego żona została ujęta w dodatku do testamentu jako wierzycielka masy spadkowej. Z powołanych do spadku czterech osób dwie nie żyły. Zarówno Margit, żona Straussa, jak i druga z jego sióstr zostały zamordowane w czasie wojny. Zgodnie z postanowieniem Sądu Grodzkiego w Rybniku obciążony spadek przypadł siostrze mieszkającej w Budapeszcie oraz bratu z Bielska.

 

Nie mam pojęcia, czy Stella Kańska i jej mąż odzyskali swoje 20.000 dolarów, kto spłacił hipoteki, i czy w ogóle żyjący spadkobiercy (brat z Bielska i siostra z Budapesztu) spadek przyjęli. Tajemnicą, chyba na zawsze, pozostanie kwestia powiązań pomiędzy Kańskim i Straussem oraz to w jaki sposób udało mu się przedostać do obozu, by odebrać ostatnią wolę spisaną przez rybnickiego przedsiębiorcę. Czy Strauss napisał testament dobrowolnie? Może na tym dokumencie zależało temu, który był jego wykonawcą? Nie wiem też, w jakich okolicznościach zginęła żona Rudolfa – Margit, z którą ożenił się krótko przed wojną. Sąd ją wezwał na rozprawę pisząc na adres Rybnik Pocztowa 6, ale na tzw. zwrotce pocztowej jest adnotacja, iż „adresat pozostaje nieznany”. 

Budapeszteńska siostra zmarła w 1973 r., a brat inżynier z Bielska, który przeżył wojnę gdzieś w sowieckiej Rosji, wyjechał potem do Australii. 

Mimo wielu zastrzeżeń do tego nieuczciwego właściciela garbarni myślę o nim raczej ciepło. A zarazem mi smutno. Nie tak powinno było się skończyć jego życie…

 

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rudolf Strauss – zapomniany oszust (uzupełnienie) została wyłączona
11 kwietnia 2024

Kochana Tosiu

Dość regularnie przeglądam serwisy aukcyjne – zawsze z nadzieją, że znajdę jakieś rybnickie judaika. Rzadko się one trafiają, ale przy okazji lukam sobie na inne „rybnikana” (hmmm…jak nazwać takie rybnickie pamiątki?) i parę dni temu ujrzałam zwykłą kartkę pocztową. Gdyby nie data wysłania to bym ją olała.

Krótki tekst wysłany do „Kochanej Tosi” mnie wzruszył i od razu kliknęłam „kup”. Cena była znośna. W sumie nie za bardzo wiedziałam na co mi ta kartka, ale kupiłam.
Kartkę wysłano z Rybnika 7 sierpnia 1939 r. do wielmożnej pani Teofili Zys zamieszkałej w Krakowie przy ul. Smoleńsk 35/19.
Treść jest następująca: „Kochana Tosiu! Dzięki p. B. zajechałem szczęśliwie i nic mnie nie kosztowała podróż ale dopiero na 5-tą rano byłem na miejscu, gdyż w Krakowie nie można było nawet wejść na peron. Paczkę dzisiaj otrzymałem w najlepszym porządku, bardzo mi smutno po tym urlopie i ciekawy jestem co znowu mówi Elżunia. Dziękuję Ci za paczkę i za wszystko. Serdeczne pozdrowienia i całuję Was Bronek i proszę mi odpisać jak będzie czas.

 

Od razu założyłam, że wysłał ją stacjonujący w Rybniku żołnierz – zapewne zmobilizowany na wypadek wojny. Musiał zostawić żonę Tosię, córeczkę Elżunię i czekać na rozwój wypadków w Rybniku. Jak te wypadki się potoczyły to wiemy. Rybnik został zajęty zaraz 1 września. Sądzę, że w sierpniu już go nie puszczono do rodziny, więc ten urlop, o którym Bronek wspomina był ostatnim spotkaniem z Elżunią i Tosią.
Nie jestem biegła w ustalaniu losów żołnierzy polskich, ale tu udało mi się znaleźć dokumenty Bronisława Zysa. Nie było to akurat trudne – są online na stronie archiwum Arolsen. Bronisław Zys urodził się w 1910 r. w Ibramowicach, był po szkole powszechnej i przed wojną pracował w zarządzie dróg wodnych w Krakowie. Faktycznie mieszkał przy ul. Smoleńsk i jego żona nazywała się Teofila. Ślub wzięli w 1935 r. w Krakowie w kościele św. Szczepana. Urodziła się Elżunia, a potem Bronka wzięli do wojska bo zbliżała się wojna. Najpewniej był zwykłym szeregowym.

Bronek dostał się do niewoli (nie wiem gdzie) i przeżył całą wojnę w obozach jenieckich pod Żaganiem. Najpierw w obozie przejściowym w Kunau (obecnie Konin Żagański), a następnie w stalagu VIIIC w Sagan, czyli Żaganiu. Z powojennych dokumentów wynika, że w maju 1945 r. dostał się do obozu dipisowskiego na północnych peryferiach miejscowości Lahde nad Wezerą. Przebywał w nim aż do 1948 r. Elżunia na pewno w międzyczasie nie tylko nauczyła się nowych słów, ale i czytać i pisać i wielu innych rzeczy.

Na dokumentach napisano: „nie wraca ze względów politycznych”. Reszta pozostaje tajemnicą.

Czy wrócił do żony? Czy żona wyjechała do niego? Internety podają jedynie, że Teofila zmarła we wrześniu 2004 r. w wieku 95 lat. O żołnierzu, który w sierpniu 1939 r. w Rybniku z niepokojem czekał na to co nadejdzie niczego więcej nie znalazłam.
Publikuję to, bo może żyją potomkowie Bronka, Tosi i Elżuni, dla których ta kartka może mieć większą wartość niż dla mnie. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Kochana Tosiu została wyłączona
5 kwietnia 2024

Rybnickie wybory w 1927 r.

14 listopada 1926 r. odbyły się wybory komunalne w woj. śląskim. Wynik tych wyborów w Rybniku był niekorzystny dla strony polskiej. Rozbicie głosów polskich, przy równoczesnej konsolidacji stronnictwa niemieckiego było porażką dla Polaków.

Do Rady Miejskiej mieli wejść:
Lista 1 (Polska Partia Socjalistyczna, Rybnik) 2 mandaty:
1. Szczepanek Jan, restaurator, 2. Sobik Nikodem, spedytor.
Lista 2 (Polska Partia Socjalistyczna, Paruszowiec) 1 mandat:
1. Szypuła Franciszek, hutnik.
Lista 3 (Deutsche Buergerpartei, Rybnik) 11 mandatów:
1. Dr. Konrad Wiesner, lekarz, 2. Mateja Józef, kierownik „Volksbundu“, 3. Herger Antoni, właściciel fabryki mebli. 4. Banczyk Józef, asesor stud., 5. Lukaschik Brunon, restaurator, 6. Huhnt Artur, monter, 7. Fiala Paweł, kupiec, 8. Sladky Karol, kupiec, 9. Damis Ludwik, mistrz stolarski, 10. Musioł Leon, książkowy, 11. Richter Maksymiljan, budowniczy
Lista 7 (Polskie Zjednoczenie Stronnictw Chrześcijańskich) 12 mandatów:
1. Antoni Grzesik, budowniczy, 2. Walenty Klama, sekretarz związkowy, 3. Edmund Mura, rolnik, 4. Wilhelm Fojcik, radca rządowy, 5. Alojzy Prus, kupiec, 6. Dr. Feliks Biały, lekarz powiatowy, 7. Wiktor Wieczorek, posiedziciel nieruchomości i urzędnik „Silesji“, 8. Paweł Botor, mistrz kamieniarski, 9. Henryk Osiecki, restaurator, 10. Jan Krupa, sekretarz Urzędu Górniczego, 11. Maksymiljan Piełka, inspektor pocztowy, 12. Antoni Bartkowiak, kolejarz.
Lista 8 (Związek Obrony Górnoślązaków, Kustos) 2 mandaty:
1. Rembalski Rudolf, kontroler górniczy, 2. Wichtorowski Jan, inwalida wojenny.

Wiele znanych nazwisk rybnickich. 

„Sztandar Polski i Gazeta Rybnicka” donosiły wtedy: Koniecznie powinniśmy się raz nareszcie opamiętać i współpracować przeciwko głównym wrogom naszym. Wszak Niemcy szli zwartym szeregiem: i socjaliści i katolicy i żydzi. Zrozumieli on, że w jedności jest siła. Tak i my postępować powinniśmy. Mimo wszystkiego jednak cieszyć winniśmy się z tego wyniku. Mimo przekupstw najróżnorodniejszych miasto nasze pokazało, że Polacy tu mieszkają, że Rybnik jest polskiem miastem w całem tego słowa znaczenia.

W tych „zwartych w szeregu żydach” widzę jedynie ➡ Maksa Richtera. Miał parcie do rządzenia. Nie tylko w gminie żydowskiej.

Wyborów tych nie zatwierdzono i rozpisano nowe na 15 maja 1927 r. Nadal działała w Rybniku Komisaryczna Rada Miasta, której ostatnie posiedzenie miało miejsce 13 maja 1927 r.

A w prasie się działo! Szczególnie prasa robotnicza publikowała wiele informacji o wiecach i aferach. 

Na brednie warchoła i zaprzańca komunistycznego zabrał głos tow. Juchelek, sprawiając temuż zasłużoną odprawę, który wskutek tego czmychnął z Sali jak lis. Mamy świeży dowód tchórzostwa ludzi mocnych w pysku.

W dyskusji na tymże wiecu przemawiał p. Ochojski, żądając zakazu głosowania kobiet, na co tow. Pech zareagował, że nie żyjemy w średniowieczu, żeby tego rodzaju upośledzenie większej części społeczeństwa wprowadzać. Zaiste klerykalska dusza p. Ochojskiego członka Ch. D. miała na myśli traktowania kobiety na równi z wołem, osłem, jak się to w dziewiątym i dziesiątym przykazaniu boskim powtarza.”

W drugie święto wielkanocne odbyły się w Sali hotelu „Świerklaniec “ zapowiedziane zawody bokserskie „Gwiazdy“ Rybnik contra Mysłowice 09. Rzadko kiedy na imprezach sportowych zauważyć można było tyle zebranej publiczności. Dotąd bowiem sport w Rybniku traktowano po macoszemu. Znikąd towarzystwa sportowe nie czerpią dochodów materialnych, ani nie doznawają nawet poparcia duchowego. XX takich warunkach oczywiście sportowcy prowadzą ciężki byt i tylko ich miłość do sportu sprawia, że przezwyciężają wszelkie przeszkody. Miasto mało dotąd w tej sprawie poczyniło. Mamy jednak nadzieję, że nowy Magistrat i Rada Miejska i pod tym względem pokażą swą postępowość. Bowiem od sportu zależy zdrowie i siła mężczyzn, naszych przyszłych żołnierzy i obrońców. Zdrowa młodzież, to zdrowy naród, a przez to i silny.”

Przy tych uzupełniających wyborach polska strona powołała jedynie dwie listy. Obwieszczono wielki sukces.

Strona niemiecka straciła parę miejsc no i mój Maks Richter do Rady się nie dostał, choć kandydował. Oprócz niego do rady starał się dostać inny Żyd – Filip Weiss. Też bezskutecznie. Poniższa lista podana przez prasę jest niezwykle interesująca, gdyż podaje adresy pod którymi wybrani członkowie mieszkali.

Richter starał się jeszcze zostać tzw. ławnikiem honorowych, czyli nieodpłatnym, ale kłody jakie mu podkładano pod nogi przez wiele lat chyba spowodowały, że wolał się zająć browarem. Zapewne, gdy zarządzał browarem już lepiej władał „narzeczem śląskim”, co mu wytykało Starostwo w Rybniku.

Oficjalne źródła podawały, że wybory do rady miejskiej w Rybniku 15 maja 1927 r.: Odbyły się w zupełnym spokoju i porządku. W czasie przeprowadzania wyborów od rozpoczęcia głosowania aż do zamknięcia postępowania wyborczego i ogłoszenia wyników głosowania, nie zdarzył się ani jeden wypadek zamącenia spokoju publicznego, który by wymagał interwencji organów bezpieczeństwa. Udział wyborców był niezwykle liczny, bo doszedł do 96% uprawnionych do głosowania. Skutkiem racjonalnego ustalenia okręgów głosowania w żadnej komisji wyborczej nie było natłoku.
Ja tam znalazłam jednak parę „incydentów” jak choćby nie do końca jasne pobicie redaktora Augustusa Hergera właśnie rankiem 15 maja 1927 r., o czym szeroko trąbiła prasa niemiecka. Polskie gazety z kolei sprawę bagatelizowały i trywializowały. 

Aaaa, a tak przy okazji tego pobitego redaktora (prowadził lokalny oddział niemieckiego „Der Oberschlesische Kurier”) to jego grób jest przy głównej alejce na naszym rybnickim cmentarzu. Herger wraz z Arturem Trunkhardtem też starali się zostać ławnikami honorowymi po tych wyborach i dupa z tego wyszła, choć protest dotarł aż do Urzędu do Spraw Mniejszości i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rybnickie wybory w 1927 r. została wyłączona
28 marca 2024

Sprawa komina

W styczniu, na fanpejdżu „Zapomnianego Rybnika” pokazywałam kilka starych pocztówek oraz fotografii przedstawiających okolice obecnego Placu Kopernika. Komentujący pytali o wysoki komin, którego już w mieście nie mamy, a który wyraźnie wystawał ponad pobliskie budynki i był widoczny zarówno od strony obecnej ulicy Korfantego (gdy nie było jeszcze poczty) jak i z Miejskiej. Stał on gdzieś na tyłach współczesnego bloku, znanego w naszych czasach głównie ze sklepu „Koniaczek”.

Odpowiedź wydawała mi się początkowo prosta: to komin dawnej garbarni, którą prawie do plajty doprowadził przez II wojną szemrany żydowski przedsiębiorca ➡ Rudolf Strauss. Osobnik bardzo kontrowersyjny, gdyż raczej mało uczciwy, za którym wystawiono listy gończe i którego za różne malwersacje sądzono przed sądem w Rybniku. Przy tym równocześnie postać tragiczna, bo jak inaczej określić kogoś, kto został zamordowany w płaszowskim obozie koncentracyjnym w marcu 1944 r. Zabudowania garbarni Straussa znajdowały się gdzieś pomiędzy obecną ul. Hallera, nowym parkingiem wielopoziomowym a biurowcem telekomunikacji. Nie dawało mi jednak spokoju to, że Strauss pojawił się w Rybniku dopiero na początku lat 30., a komin widoczny jest już na pocztówkach z początku XX w., oraz na zdjęciach autorstwa Alfreda Glücksmanna z czasów III powstania śląskiego, czyli przed pojawieniem się tego fabrykanta w naszym mieście.

Pojawiła się druga odpowiedź: to być może komin dawnej fabryki tzw. „modrych druków” rodziny Pragerów. Ona – według historyków – też stała gdzieś w tych okolicach. Fabrykę w XIX w. założył ➡ Moritz Prager i to jeden z jego wnuków był później właścicielem Domu Towarowego na Rynku, o czym pisałam w jednym z poprzednich wydań Gazety. Produkująca tekstylia fabryka należała, obok browaru Müllera i garbarni Haasów, do tych większych zakładów działających w Rybniku. Wszystkie te przedsiębiorstwa miały wysokie kominy, stąd też na panoramicznych fotografiach miasta widać ich sporo. Wiedziałam, że potomkowie Moritza wyjechali z Rybnika na początku lat 20., i że potem przez jakiś czas nadal zakład funkcjonował pod polskim zarządem, ale nigdy się mu dokładnie nie przyglądałam. Dopiero ten komin mnie zaintrygował.

Założyłam sobie tezę: Pragerowie sprzedali fabryczkę, której zabudowania po jakimś czasie kupił Rudolf Strauss i z zakładu produkującego m.in. ubrania zrobiono garbarnię.
Zasoby Śląskiej Biblioteki Cyfrowej są ogromne a przeglądanie starych gazet to bardzo żmudna praca i nie zawsze daje pożądane efekty. Tym razem się udało. Blaudruckerei u. Indigo-Farberei Prager in Rybnik prowadzili, jako wspólnicy, bracia Wilhelm i Ludwig Pragerowie aż do podziału Górnego Śląska. Z racji tego, że już przedtem mieli jedną filię również we Wrocławiu, to tam przenieśli swój rybnicki biznes.

W 1923 r. gazeta „Katolik” informowała, że „Pod kierownictwem Polskiego Banku Krajowego i z udziałem wybitnych polskich osobistości założono w Rybniku Rybnickie Zakłady Tekstylne. Nowa spółka nabyła dawniejsze fabryki Pragera, które wkrótce będą rozbudowane i uruchomione.” Nie mam pojęcia kim były te „wybitne polskie osobistości” ale wiem, że planowane zatrudnienie 700-800 pracowników, o czym wtedy pisał „Katolik” nie doszło do skutku. Zakłady powstały jako spółka akcyjna i w tej formie dotrwały aż do momentu ogłoszenia w 1929 r. o rozwiązaniu spółki i przejściu w stan likwidacji. Adres biur spółki, podawany przy okazji zwoływania walnych zgromadzeń, to Dworcowa 4, a po zmianie nazwy ulicy Grażyńskiego 4 (obecnie Miejska).

Początkowo likwidatorami spółki zostali mianowani członkowie zarządu Franciszek Jagoszewski i Ryszard Glücklich (obaj z Bielska), ale dość szybko, uchwałą zgromadzenia wspólników, tego pierwszego usunięto i na jego miejsce powołano Jana Bartelmusa (też z Bielska). Moja intuicja mi podpowiada, że Rudolf Strauss nie pojawił się w Rybniku przypadkowo, a plajta, i w konsekwencji likwidacja Rybnickich Zakładów Tekstylnych była w pewnym sensie sterowana i zaplanowana właśnie przez niego. Jest raczej pewne, że miał jakieś udziały w tej spółce i zapragnął przejąć za pół darmo całe przedsiębiorstwo. Co prawda Strauss urodził się pod Żywcem, ale działał właśnie w Bielsku. Nasz Sąd Grodzki rejestrował częste zmiany w zarządzie spółki w drugiej połowie lat 20. a to może świadczyć o przejmowaniu firmy przez bielszczan, działających być może na niekorzyść przedsiębiorstwa tekstylnego z zamiarem zmiany jego profilu działalności. 

Otóż w połowie 1928 r. starosta rybnicki podał do publicznej wiadomości, że dyrekcja Rybnickich Zakładów Tekstylnych S.A. wniosła o zezwolenie na urządzenie i prowadzenie fabryki skór i garbarni w budynkach fabrycznych przy ul. Pocztowej nr 6. Wnet słowo ciałem się stało i w miejscu dawnej fabryki Pragerów, później zakładów tekstylnych, Rudolf Strauss rozpoczął swoje urzędowanie jako właściciel Górnośląskiej Fabryki Skór. Z komina znowu szedł dym, a za żydowskim przedsiębiorcą wnet zaczął się ciągnąć smród z powodu jego różnych machlojek, które jak na Rybnik były naprawdę poważne.

Mam ambiwalentne uczucia w stosunku do niego. Z jednej strony wiem, że był oszustem i mało krystalicznym przedsiębiorcą z ogromną listą zarzutów stawianych przez prokuratora (np. przywłaszczenie skór powierzonych przez inne zakłady, sprzeniewierzanie zaliczek, fałszowanie bilansów, niepłacenie ubezpieczenia robotników). Z drugiej zaś strony zdaję sobie sprawę, że nie mogę opierać się na ówczesnej prasie, bo dla niej sensacyjna ucieczka Straussa z Polski w 1937 r., jego ekstradycja i proces przed rybnickim sądem w 1938 r., to była woda na młyn, więc dziennikarze pisali co im pasowało, byle tylko gazeta się sprzedawała. Zresztą część z zarzutów w procesie nie została udowodniona. Poza tym, gdy patrzę na jego testament sporządzony w trakcie pobytu w obozie koncentracyjnym w Płaszowie w 1943 r., to od razu mam skojarzenia z innym kominem, choć raczej Straussa nie spalono w krematorium.

Do „afery oszukańczej Straussa”, jak pisano, muszę jeszcze wrócić, bo od mojego wpisu o Rudolfie minęło 9 lat, więc wiem dziś o wiele więcej, ale na razie skończę sprawę komina.

Widoczny więc na wielu starych pocztówkach komin to była najpierw własność żydowskich fabrykantów Pragerów, potem spółki akcyjnej „Rybnickie Zakłady Tekstylne”, następnie Górnośląskiej Fabryki Skór, zaś po wojnie Zakładów Garbarskich. Te ostatnie pracowały jeszcze w latach 70. jako część Śląskich Zakładów Przemysłu Skórzanego „OTMĘT” w Krapkowicach. Ich likwidację ogłoszono w 1976 r. Może czytelnicy wiedzą, bądź pamiętają, kiedy zburzono ów pragerowo-starussowy komin?


Jeśli chodzi o ostatnich właścicieli fabryki modrych druków, czyli Wilhelma i Ludwiga Pragerów, to ich los był równie tragiczny jak Straussa. Na szczęście z hitlerowskich Niemiec udało się wyjechać, urodzonym w Rybniku, synom Wilhelma. Tak więc potomkowie tych, którzy przez lata przyczyniali się do tego, że Rybnik liczył się na biznesowej mapie Górnego Śląska żyją gdzieś w dalekich krajach (m.in. w Australii i w Ameryce Południowej).

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Sprawa komina została wyłączona