23 lutego 2020

Ktoś go musi wspomnieć – zapomniany dentysta

Przed 75. rocznicą wyzwolenia KL Auschwitz robiłam taki mini projekt na ➡ Fb Rybnickich Żydów wspominając tych rybniczan, którzy zginęli w tym potwornym miejscu. Przeglądając różne nazwiska wpadł mi w oczy młody człowiek o imieniu Samuel. Starając się na szybko znaleźć jakieś informacje o nim doszłam do wniosku, że raczej jego życie nie zakończyło się w Auschwitz. Dlatego też wówczas go pominęłam, ale ten przystojniak tkwił mi w głowie, więc dziś poświęcam mu odrębną szufladkę. Nie będzie to jakaś wyjątkowa story. Skoro jednak przez jakiś czas u nas mieszkał, to należy mu się wspomnienie, bo na pewno nie ma nikogo, kto by go przypomniał.

Samuel Waldberger

Tylko raz się na niego natknęłam w rybnickich dokumentach. Znalazłam jego podpis jako świadka na ślubie opisywanego już onegdaj zegarmistrza ➡ Aleksandra Waldberga.

Ślub miał miejsce w Rybniku w październiku 1933 roku. Rozwiedziony Aleks, fachowiec od napraw czasomierzów, od wielu lat rybniczanin, brał sobie wtedy za żonę gliwiczankę Irmę Hecht. Gdy pisałam o zegarmistrzu nie wiedziałam skąd pochodził. Dziś już wiem, iż jego miastem rodzinnym było „Podgórze przy Krakowie” jak to zanotował urzędnik USC. Z tego miasta pochodził również Samuel Waldberger. Na dokumencie zawarcia małżeństwa Samuel widnieje jako dentysta zamieszkały w Rybniku przy ulicy Łony 9, czyli w kamienicy, w której mieszkał i Aleks Waldberg. W tamtym czasie techników dentystycznych nazywano dentystami. Byli braćmi, choć zegarmistrz miał lekko zmienione nazwisko rodowe.

Obydwaj obcy w Rybniku, obydwaj z Krakowa, a ściślej z Podgórza, obydwaj wykonujący zawód wymagający wielkiej precyzji, no i obydwaj po tych samych rodzicach. Jeden Waldberg, a drugi Waldberger, ale nadal bracia.

Drugim świadkiem na ślubie Aleksandra i Irmy był Majer Krakauer – kupiec znany w mieście. Majer czeka na opisanie, bo to niezwykła postać. Też nie był „nasz” od urodzenia, choć ostatecznie na naszym cmentarzu został po latach pochowany. Dwaj polscy Żydzi świadkowali na tym na ślubie. Z czego jeden był sąsiadem i bratem z tej samej kamienicy przy Łony, a drugi mieszkał o rzut beretem, czyli na Gliwickiej. Swoi trzymali się razem. Niemieccy Żydzi, którzy nadal u nas mieszkali, zapewne nie dopuszczali ich do swojego grona.

Samuel dentysta szykownym facetem był. No, popatrzcie. Regularne rysy, elegancko przystrzyżone bujne włosy, zalotny wąsik. Gdy mieszkał u nas był ledwo po trzydziestce. Synek do wzięcia. Nie znalazłam żadnych informacji o nim w okresie, gdy pomieszkiwał w Rybniku. Podejrzewam, że pojawił się u nas na krótko. Czy miał tu też gabinet? Internety na ten temat milczą. Przedtem był dentystą w Berlinie! Księga adresowa tego miasta dla lat 1931-1932 podaje, iż mieszkał przy Joachimstrasse 11a.

Co ciekawe, przed 1938 r. ponownie zakotwiczył i pracował w Berlinie, choć już pod innym adresem. Zapewne też wnet musiał Niemcy opuścić, jako polski Żyd.

Nie do końca byłam pewna, czy to ten sam człowiek. Ale to on. Za chwilę wyjaśnię na czym opieram tą pewność. Przekopałam wiele stron i znalazłam jego prośbę o wydanie karty identyfikacyjnej dla Żydów. Przebywał w 1940 roku w dawnej wsi podkrakowskiej o nazwie Tonie – dziś części Krakowa. Potem był w getcie, a to utworzono na Podgórzu 🙁 A skoro był w getcie, to… to raczej pewne, że wojny nie przeżył.

„Page of testimony” na stronie Yad Vashem potwierdziło moje przypuszczenia. Tym samym rozwiało wątpliwości, czy Samuel z Joachimstrasse to Sam z Rosentalerstrasse. Jakaś daleka krewna złożyła dwie informacje o tym, iż Samuel (Sam) urodzony w Krakowie, mieszkający przez krótki czas w Rybniku, leczący zęby też w Berlinie, znalazł się w krakowskim getcie i od tego czasu ślad po nim zaginął.

Nie pozostało po nim nic za wyjątkiem zamaszystego podpisu, dwóch mini reklam z Berlina, tego zdjęcia na Yad Vashem i wniosku o kenkartę. Wiem, że był żonaty od sierpnia 1941 r., ale nie wiem czy miał dzieci. Nie wiem też, czy był dobrym dentystą, ani nie wiem, czy był fajnym sąsiadem. Nie wiem, czy lubił się śmiać i nie wiem, czy nie był jednym z tych, których Amon Göth zastrzelił ze swego karabinu snajperskiego.

Niestety, wiem już za to, iż zegarmistrz Aleksander Waldberg, na którego ślubie świadkował Samuel, też w czasie wojny znalazł się wraz z żoną Irmą w krakowskim getcie. Nie dotarł ani do Gwatemali, czy innej Brazylii, jak to się łudziłam, gdy pisałam o nim w listopadzie 2017 r. Ostatni ślad po rybnickim fachowcu precyzyjnym i jego żonie to adres: ulica Smolki 4a/3 Kraków-Podgórze 🙁 Potem znalazł się na liście przesiedleńczej do getta. Reszty możecie się domyśleć.

Źródła: Yad Vashem, Ancestry.com, Śląska Biblioteka Cyfrowa, Archiwum Państwowe w Raciborzu.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Ktoś go musi wspomnieć – zapomniany dentysta została wyłączona
30 grudnia 2019

Podsumowanie 2019 roku

Słuchając „Asamitu” w Trójce mogłam opisać mijający 2019. To będzie 23. wpis w tym roku. Przy takiej muzyce zostały przywołane tylko pozytywne wspomnienia. No i statystyki blogowe, a te nie kłamią – ludzie tu wchodzą 🙂

Jak przeczuwałam 12 miesięcy temu, ten rok był niezwykły. Zaczął się od żydowskiej Ostrawy, bo tam Szuflada spędzała Sylwestra. Stolpersteiny, trzy cmentarze żydowskie i „pivo jako od Boha”. Bo skoro Czechy, to i dystans właściwy trzeba było mieć.

Potem było wysokie C, czyli w lutym Izrael i Palestyna. Zobaczyłam tyle rzeczy, miejsc i ludzi, że starczyłoby tego na trzy lata, a nie jeden rok. Moi współtowarzysze przeżywali emocje w grocie, którą uznano za miejsce narodzenia Jezusa, a ja na grobie Oskara Schindlera.

Znajomi zdawali sobie sprawę, że Ściana Płaczu to ważne miejsce, ale to chyba mnie tam na maksa ściskało za gardło, gdy wkładałam w szparę swoje i innych prośby.

Choć nie wiem, czy nie bardziej mnie dławiło, gdy stałam przy strasznym murze, który zbudowali Izraelczycy, by oddzielić się od Palestyny. Takich murów nie wolno stawiać, bez względu na to jakie są powody.

Oglądanie różnorakich kościołów nie robiło na mnie żadnego wrażenia, ale grób króla Dawida tak. Choć w sumie nie wiem dlaczego. Ani on mi brat, ani swat. Schindler – ok, bo od niego się u mnie zaczęło. Ale król Dawid? Widać może tam jaki czakram był, albo inny pieron.

Jak przysłowiowa Grażyna na wakacjach sfotografowałam się z wielbłądem i kupiłam 15 magnesów, które zdobią lodówkę.

Jak przeciwieństwo owej Grażyny, zachwycałam się chasydzkim Bobem Dylanem gdzieś na pustyni, wszystkimi kotami i zwykłymi obrazami tego niesamowitego kraju wielu kultur i religii.

Nie przypuszczałam wtedy, że pożegnanie z Ruth Manneberg w Nazarecie, po odwiedzinach w ich domu w Yaadzie, będzie tym ostatecznym „good bye”. Cudowna, ciepła „Jidisze mame”, a taką była Ruth, odeszła z tego świata ponad miesiąc temu 🙁

Powrót do „reality” zaczął się od występu Szuflady w Tarnowskich Górach. Tam, na zaproszenie Stowarzyszenia Miłośników Ziemi Tarnogórskiej, dotarłam z opowieścią o rodzinie Haase. Dobrze znać takich ciekawych ludzi, jak Mariusz 🙂

Początek wiosny to była inauguracja Festiwalu Kultur na Kopalni Ignacy. Chyba nikt się nie dziwi, że na pierwszy rzut poszedł Dzień Żydowski. Był kompletny misz masz i bałagan, czyli i pieczenie hamantaszy, i lekcja hebrajskiego, i warsztaty wycinanek, i wystawa rybnickich judaików, prelekcja o Alfredzie Glucksmannie, koncert piosenek w wykonaniu Teatru Midraszowego z Raciborza i na końcu spektakl „Gehinom”. To pomieszanie z poplątaniem wyszło i udało się na zabytkowej kopalni, w dzielnicy odległej od centrum.

Gdybym miała na szali rocznej zważyć co było dla mnie najważniejsze w tym roku, to było nim bez wątpienia przedstawienie o Stefci i Geni. Zobaczyłam je na premierze we Wrocławiu, potem w trakcie Festiwalu Kultur i ostatni raz pod koniec roku w Domu Kultury w Chwałowicach. W jakimś tam stopniu Szuflada czuje się mamą chrzestną, gdyż to ja poprosiłam Kasię, by za temat na przedstawienie dyplomowe wzięła historię o dwóch żydowskich dziewczynkach z Rybnika. Napisała scenariusz, wyreżyserowała, a niesamowici aktorzy zagrali. Losy rodziny Rybów w ich wykonaniu powaliły na kolana nie tylko mnie. Szacowni jurorzy na różnych konkursach uznawali „Gehinom” za wart pierwszych nagród.

Dzięki Festiwalowi Kultur, który na Ignacym odbył się 4 razy, zachwyciłam się naszymi nowymi rybniczanami, czyli sąsiadami zza wschodniej granicy. Gdy myślę o Dniu Ukraińskim, to zaraz się w duchu uśmiecham. To był wielki zaszczyt i radość móc z Wami pracować. Fajnie Was spotykać w mieście 🙂

Gdy przywołuję ludzi z tego roku, to jak zwykle los mi sprzyjał. Czyż poznanie i oprowadzanie po Rybniku kogoś takiego jak Ben Judah to nie dar od jakichś wyższych sił? Ten brytyjski, choć może amerykański, dziennikarz, pisarz, reportażysta, analityk polityczny i laureat wielu prestiżowych nagród (m.in. nominowany do Nagrody im. R.Kapuścińskiego) dreptał za mną po mieście i wsłuchiwał się w opowieści o swych przodkach, którymi okazali się być moi ulubieńcy z Haase family. Co prawda w wywiadzie z Benem, który ukazał się w Wyborczej, pani dziennikarka ciut pomyliła fakty, które jej przekazałam, ale wiecie jak to jest z dziennikarzami 😉

Jeszcze jakby tego było mało, to dzięki Benowi, Oli Klich i pani Bożenie Dudko – sekretarzowi nagrody im.Kapuścińskiego, udało mi się po jakimś czasie uścisnąć rękę autorowi biografii o Józefie Rotblacie w trakcie Gali wręczania Nagrody Juliusza.

W takich momentach to se myślę: taka sobie zwykła Małgosia, ze starej szuflady, a takie szychy kreślą dla niej takie miłe słowa i zapraszają na rauty. Potem nie dziwota, że nadciśnienie od sodówy atakuje.

Od pewnego czasu na fejsie obserwuję jedynie tych, którzy nie narzekają, nie jojczą, nie pitolą o polityce (stosuję eskapizm polityczny – jeśli jest to właściwe określenie na ucieczkę od bagna) a lukam se jedynie na tych, którzy robią wiele dobrego. Jedną z takich osób jest pan Darek Popiela. Pan Darek to sportowiec, olimpijczyk, który w niewiarygodny sposób upamiętnił Żydów z Krościenka oraz, w tym roku, z Grybowa. Byłam parę lat temu na cmentarzu w Grybowie i pamiętam tą górę cmentarną, trudne do przebrnięcia chaszcze i zamknięte wrota, za którymi nie można było dojrzeć niczego za wyjątkiem dżungli. Jakaż była wielka moja radość, gdy na ogólnopolskiej konferencji w Domu (czytaj: Domu Pamięci Żydów Górnośląskich w Gliwicach), stojąc w kolejce do stolika z kawą, kątem oka dostrzegłam, że ten wielki, ale jakże skromny synek stoi za mną. Jezusiczku kochany! Z małym plecaczkiem, stoi za mną TEN, który tyle zrobił dla zgładzonych i zapomnianych! Pan Darek ze swoją ekipą, w 2020 roku, upamiętni Żydów z Czarnego Dunajca. Śledźcie ich poczynania na „Ludzie, nie liczby”.

Gdy jestem przy Gliwicach, to muszę powiedzieć, że nadal odwiedzam to miasto, które pokochałam jak swoje, bo i ono mnie przyjęło jak swoją. Rybnik tam jest obecny. Uwielbiam załogę i bywalców Domu Pamięci, bo takich to dziś ze świecą szukać. Moja pogadanka, połączona ze skypową rozmową z prof. Miriam Glucksmann była dla mnie ważnym wydarzeniem tego roku.

2019 rok to, jak zwykle spotkania ze spacerowiczami i tymi, których interesuje żydowska, ale nie tylko, historia Rybnika. Dzięki współpracy z Superfundacją, seniorzy z Rybnika posłuchali o żydowskich kobietach z naszej pipidówy, czy o zasługach Juliusza Rogera. Z kolei dzięki zaproszeniu DK Niedobczyce, mieszkańcy tamtejszej dzielni dowiedzieli się, że nie tylko katolicy na Śląsku mieszkali.

Jako przewodnik Szuflada też miała pełne ręce roboty (zawsze macham tymi łapskami jak adehadowiec). Gdyby wszystkie grupy odwiedzające Rybnik były tak cudne i ciekawe, jak chórzyści z Poznania, którzy wpadli w zachwyt nad kiczowatą Art. Cafe, czy też goście z zaprzyjaźnionego miasta w Chorwacji, to mogłabym dreptać po mieście codziennie, bez względu na pogodę.

Niezwykle sympatycznie Szuflada spędzała wiosenne godziny z młodzieżą z IV LO im. Mikołaja Kopernika z Chwałowic. Zresztą nie było to moje pierwsze spotkanie z licealistami z własnej dzielni. Tym razem były to warsztaty w ramach projektu Erasmus+ pt. EuroSpot. A tak po ludzku mówiąc, to młodzi ludzie robili aplikację opisującą ciekawe miejsca w naszym mieście.

Szuflada nie zapomniała o zapomnianych cmentarzach żydowskich. Czy ktoś z Was słyszał o Lędyczku? Albo o Szubinie? No nikt. Przy okazji odwiedzin w magicznym Złotowie, udało mi się zaciągnąć Płoszaja na wiele cmentarzy, które odwiedzają jedynie kleszcze, komary i bycze mrówy. Debrzno, Lędyczek (tam doszło do awantury rodzinnej, bowiem Płoszaj się upierał, że tam gdzie zajechałam z lokalsem to nie cmentarz żydowski, ale w końcu znalazł reszteczkę macewy i ustąpił), Złotów, Rynarzewo, Szubin, Odolanów, Bobolin, Rusko koło Darłowa, Jastrowie, Sławno, Szczecinek (gdzie cmentarz opisano jako teren „pocmentarny”!) – zostały dopisane do listy ponad 300 kirkutów, na których już byłam.

Jak w latach ubiegłych udało mi się nawiązać kontakt z kolejnymi potomkami rybnickich Żydów, jak choćby z wnukiem dr. Waltera Gordona, wnuczką Harrego Priestera (oboje sami mnie znaleźli natrafiając na wpisy o ich przodkach na Szufladzie), czy z rodziną Otto Apta aż w dalekiej Boliwii. Nie muszę dodawać, że kontakty z tymi dawno odszukanymi zachowuję i utrzymuję.

2019 to wydanie dwóch, ważnych dla Szuflady, publikacji. Mój ulubiony ulubieniec i bliski kolega Sławek Pastuszka napisał i wydał wspomnienia naszego wspólnego pszczyńsko-rybnickiego Żyda. Promocja książki pt. „Zostałem tam 4 lata” miała miejsce w Pszczynie oraz w Rybniku. Bardzo mi miło, że wzmianka o Szufladzie znalazła się w książce Sławka. To dla mnie nobilitacja.

Drugą istotną pozycją są „Rybniczanie” wydani przez nasze Muzeum. Dla mnie, jako mamy, to kolejny powód do dumy, bowiem ma w niej udział moja Dusia, która napisała artykuł o Josefie Mannebergu. Przez Magdusię zresztą cały rok byłam fruwająca i puszyłam się jak paw 😉 Muszę też podziękować pani dr Ewie Kulik za bardzo wnikliwe i rzeczowe podejście do rodziny żydowskich browarników. Cieszy to, że od wielu lat nasi Żydzi nie są już zapomniani.

Udało się jesienią mijającego roku doprowadzić do – prawie szczęśliwego końca, sprawę uratowanych w Rybniku macew z cmentarza w Dębowej. Dzięki zaangażowaniu Stowarzyszenia Blechhammer 1944 z Kędzierzyna-Koźla, Szuflady oraz muzealników, macewy trafiły do Muzeum Ziemi Kozielskiej. Być może kiedyś wrócą tam, skąd zostały skradzione. Szuflada namiary na wójta Reńskiej Wsi ma i będzie od czasu do czasu molestować w tej sprawie.

Nie porzuciłam swoich „talentów” detektywistycznych i również w tym roku rozgryzałam historie i losy tych, którzy choćby przez parę lat, ale jednak byli związani z Rybnikiem i okolicą. No i właśnie przez takiego jednego Salo, nie zdążyłam opisać 12 nastolatków ze zdjęcia zrobionego w Rybniku w maju 1921 r. Zostało mi troje, gdyż dwóch dziewczyn i tak nie opiszę, bowiem nie znam ich imion ani nazwisk. Na razie ważniejszy był Salo Brauer i jego rodzina oraz Kasia, która naciska na rozwikłanie losów tego niewiadomskiego oberżysty, który skakał z rodziną po całym Śląsku.

Sprawę Salo, mimo trudności, już bardzo polubiłam. Jak bowiem nie lubić tego szaleństwa, gdy dzięki Salo pije się z Michasią bruderszafty mineralką na polach, po których on nadal chadza, jeździ się dla niego do archiwum w Raciborzu, zwiedza menelskie kamienice w Chorzowie, używa wszelakich kontaktów (Jasiu! Mikołowianie! Piotrku! Genealodzy z GerSIG! Macham Wam!), by tylko wydobyć na światło dzienne jakiś mało znaczący, ale jakże w sumie ważny, fakt, fakcik, faktuniek z jego życia.

Rok był fantastic, jak to mówi nasz wolontariusz z Gruzji. Ludzie byli jeszcze bardziej fantastic. Cieniem się kładzie jedynie śmierć Marcysi Nowotki, która zawsze sprawdzała co piszę i jak piszę. Została staruteńka Mrużka, która generalnie ma wsio w dupie i rzadko zagląda do Szuflady.

Czarna z charakteru i maści Marcelina zawsze ingerowała w pisanie, włażąc na klawiaturę. Dla Marceliny moje odkrycie z końca roku: „Wiśnia” Kaśki Sochackiej. A ja tęsknię…

Wszystkiego dobrego na ten kolejny, przestępny rok. Ten rozpoczynałam od zdjęcia z Januszem Radkiem. Sądzę, że następny zacznę od foty z Janem Emilem Młynarskim, czego i Wam życzę. Pamiętajcie: w życiu trzeba też myśleć o dancingu, salonie i ulicy, czyli o swoich własnych małych przyjemnostkach. Trza się otaczać takimi co witają balonami, dużo się uśmiechają, kochają koty, piwo, przekleństwa i właściwą muzykę.

Fotografie: Adam Grzegorzek, Magda Płoszaj, Asia Sidorowicz, Muzeum Ziemi Kozielskiej, Mariusz Gąsior, IV LO w Rybniku, Kasia Buchalik, Andrzej Kieś, Gazeta Rybnicka, Kasia Rząsa, DK Niedobczyce, friendy z Izraela, no i własne.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Podsumowanie 2019 roku została wyłączona
26 grudnia 2019

Salo Brauer – górnośląski tułacz cz.1

Nie jest łatwo opisać kogoś tak tajemniczego jak ten, który spędza sen z powiek nie tylko mnie. Pojawił się w moim życiu w ubiegłym roku, gdy zaczęłam pracować w rybnickim Niewiadomiu na Zabytkowej Kopalni Ignacy. Czyli w sumie w miarę niedawno. Przez ten czas nabrałam do niego wiele sympatii, choć czasem mnie wkurza, gdy nakłada na swoje życie białe płachty i zasłania mi swoje życie.

Niby chce by coś odkryć, ale w sumie bawi się w kotka i myszkę ze mną. Zresztą nie tylko ze mną. Siłuję się z nim po nocach przed laptopem i staram się poskładać jego życie w jakiś logiczny ciąg. Głowię się by wypełnić luki, a on mnie robi w ciula. Nie jest to jeszcze pełna i gotowa opowieść o górnośląskim żydowskim tułaczu, ale by zająć czymś głowę po starcie ukochanej kotki Marceliny Nowotki uznałam, że muszę zacząć pisać, by wyjść ze smutku. Jeszcze niedawno patrzała na mnie gdy myłam okna.

Będzie więc to opowieść pisana przez łzy, które może dzięki temu nomadzie uda się osuszyć. No to zaczynam.
Gdy w ubiegłym roku stałam się częścią załogi Hoyma, przetrzepałam swoje notatki, foldery i pliki i już wtedy stwierdziłam, że rybnicka dzielnica Niewiadom ma wątki żydowskie. Głównie przez ważną dla Śląska, ale i tajemniczą, postać Salomona Izaaka. Niesamowity graf von Hoym, od którego nazwiska kopalnia wiele lat nazywała się Hoym, też miał żydowskie konotacje, bowiem Żydów cenił i szanował.

Ale w życiu bym nie przypuszczała, że w tym zapomnianym przez dumny i zarozumiały Rybnik, maleńkim Niewiadomiu było tylu Żydów. Sama zresztą nigdy dotychczas nie koncentrowałam się dzielnicach naszego miasta. No… może za wyjątkiem swojej dzielni. Początek był taki. Gdy już uznałam, że to kopalniane biurko jest moje, gdy przestałam myśleć, że Niewiadom to zadupie, gdy zaczęłam się co rano cieszyć na widok przepięknych szybów (a dodam, że było to bardzo szybko)…

…to jednego dnia Kasia – członek naszej załogi spytała: „Gosia, ty to się znasz na nieruchomościach?” Noooo, znam, ale na słowo nieruchomości nadal mam wewnętrzne drgania i odruch wymiotny. 23 lata swoje zrobiło. Okazało się, że Kasia, po śmierci taty robiła wraz z mamą i siostrą porządki majątkowe i pani notariusz uświadomiła je, iż mają w księdze wieczystej wpisane stare prawo drogi na rzecz tam faceta o imieniu Salo. Notariusz przekazała im jakiś stary, gdyż z 1894 roku, wpis, który według niej nie miał żadnego znaczenia. Popatrzałam i potwierdziłam, że to wpis kompletnie nieistotny. Ale on miał i ma znaczenie – dla mnie. Bowiem na kopii starego dokumentu ujrzałam imię i nazwisko, które mnie akurat wiele mówiło. „Kasiu, to Żyd był”. „Jak Żyd?” – spytała Kasia. „ No Żyd”. „Skąd wiesz?” – Kasia na to. Ja: „Bo wiem”. I tak wkroczył w moje życie Salo Brauer. Nota bene, w Kasi księdze nieprawidłowo przepisany przy akcji zcyfrowywania ksiąg jako Salo Braner. Tu muszę co nieco opowiedzieć o Kasi. Sądzę, że zanim się spotkałyśmy nie miała bladego pojęcia o Żydach. Dziś, po ponad roku, Kasia jest mikro fachowcem od Izraelitów. Młoda mi zawsze mówi, bym nie „zażydzała” otoczenia. I staram się – naprawdę się staram 😉 . W przypadku Kasi, to ona sama pchała się w ten temat. Wdepnęła na maksa, hihi. A dlaczego? Ano dlatego, że od wielu, wielu lat dookoła niej działy się jakieś irracjonalne rzeczy. I gdy nagle pokazał się w papierach Salo, uznała, że to on chce jej coś przekazać. Okej, mimo że jestem bardzo racjonalna i generalnie nie wierzę w różnorakie śmoje boje, to wiem, że na świecie się dzieją rzeczy, które się filozofom nie śniły, dlatego i Salo może chcieć coś komuś przekazać. Zaczęłam szukać informacji o nim. Psińco znalazłam. W mojej bazie żadnego Salo Brauera nie znalazłam, choć Brauerów w Rybniku było od zarąbania. I były z nimi związane skandale obyczajowe, i kamienice, i knajpy i w ciul różnorakich Brauerów, ale po Salo ani śladu w Rybniku. Temat olałam, choć Kasia od czasu do czasu mi drążyła dziurę w brzuchu. Posprawdzałam dostępne serwisy genealogiczne i niczego nie znalazłam. Kasia to typ bab, które nie odpuszczają. Wywalą ją przez drzwi, to wlezie dziurką od klucza. Wypierdolą ją przez tą dziurkę, to się przeciśnie przez szparę w futrynie i z uśmiechem oraz oczami kota ze Shreka będzie dalej swoje nawijać. Nawet gdy się ją będzie dobijać, to w swoim ostatnim tchnieniu Kasia będzie swoje pitolić. Nie przemawia przeze mnie teraz żadna złośliwość. Ta śląsko dziołcha ma w sobie tyle serdeczności i naturalności, że gdy przywołam wielu ludzi, których poznałam w życiu, to wiem, że mogą spadać na drzewo przy pani Buchalik. Ta dojrzała dziewczyna ma w sobie niesamowite pokłady energii, radości, chęci poznawania i pomagania, które dziś są rzadkością. Popatrzcie na ten wesoły pychl i dupną czapę…

Moja Mamusia mi zawsze mówiła, że jest jedna osoba, która gdyby trzeba było przywieźć ratujący życie kamyk z drugiego końca świata, to zrobi to Olutka. Olutka to mój friend od zarania dziejów. Mamusia nie znała Kasi. Kasia jest tą drugą, która by ten kamyk załatwiła. Może by nie miała własnych możliwości, ale by po śląsku napisała to gościa, który by znał innego gościa, a tamten by znał tego ważniejszego, a ważniejszy by załatwił. Przeszła by 10 dziurek od klucza, by pomóc. Nawet gdyby trzeba było pisać, bądź dzwonić do Elżbiety II. Tyle o Kasi. Wracam do Salo. A raczej Kasia do niego wróciła, gdy wiele złych i trudnych chwil, jakie w życiu się trafiają, minęło.
Przyszedł listopad 2019 roku. Po Wszystkich Świętych temat tego, który ma prawo przechodzić przez ziemie rodzinne Kasi, wrócił. Sceptycznie podeszłam do Salo. Ale skoro był mus, to nie miałam wyjścia. Niestety nigdzie go nie potrafiłam znaleźć. Kasia ze swej strony zaczęła molestować, jak się okazało skutecznie, różnych mieszkańców Niewiadomia. Wydzwaniała gdzie się dało, by spytać kto go ma w księdze wieczystej. Ludzie nie są skorzy do ujawniania takich danych, ale w końcu udało się przydusić jednego pana, który przyniósł nam kopię starego listu hipotecznego. Z tegoż dokumentu (dodam, iż to rękopis, szwabacha, czyli dla mnie koszmar) udało się wyczytać, iż jakiś tam przedsiębiorca budowlany Abraham Schall z Żor sprzedawał grunty w Niewiadomiu. Skoro Abraham, to Żyd. Skoro z Żor, to mamy punkt zaczepienia, czyli publikację pana Janka Delowicza o gminie żydowskiej z tego, sąsiadującego z Rybnikiem, miasta. Zawsze w takich przypadkach jest potrzebny mały kaganek, który pokaże dalszą drogę. Abraham był tym światełkiem. Znalazłam go w u Delowicza. Tu muszę dodać, że żaden z fachowców od historii Niewiadomia ani słowem mi nie wspomniał, iż część tej wsi nazywano Szalowiec – od nazwiska budowlańca Shalla. A wypytywałam, i to nie raz, o żydowskich mieszkańców tej dziury.

Mimo, że historię żorskich Żydów czytałam wiele razy, to nie są oni z mojej bajki, więc ich nie znam. Zaczęłam ponownie się w nich wgryzać i nagle ujrzałam starą pocztówkę z restauracją Dawida Brauera. Łał, u nich też byli Brauerowie. Szybki przelot do skorowidza nazwisk był strzałem w dziesiątkę! JEST!!! Salo! Otóż córka żorskiego restauratora Dawida Brauera wyszła za mąż w 1903 roku za Samuela Leo Brauera (tak się nazwiskowo żenili), który był synem… tu przeszły przeze mnie prądy, które tylko genealodzy zrozumieją, Salo Brauera z Niewiadomia! Masakra! Pierwszy raz, oficjalnie, nam się pojawił Salo! Pokazała się też jego żona Bertha z domu Juliusberger. Ja pierdziu! To były emocje!

Czyli jednak tu był! Czyli tu działał. Czyli moja baza danych jest niekompletna. Skoro pan Janek Delowicz go ujął, to musi być akt małżeństwa. Prask, pod wieczór napisałam maila do pana Janka, który odpowiedział po paru dniach, iż nie ma tego aktu. Dupa. Już wtedy, w połowie listopada wiedziałam, że czeka nas wizyta w Archiwum w Raciborzu. W międzyczasie jednak się zawzięłam. Nie może być tak, że chłopa nie ma nigdzie. Skoro był w tym Niewiadomiu jako właściciel gospody, skoro Delowicz go spisał, to Salo musi być przez Żydów gdzieś ujęty. Jednej nocy się zaparłam. Oczy napuchnięte od internetów, pełno kubków po herbacie, koty z wkurwem, że nie idę do łóżka, a ja sprawdzałam wszystkich Salo Brauerów, których mi pokazywała strona Jewishgen. Na twarz padałam, klikając na każdego dupka o tym imieniu i nazwisku. A sporo ich było, bo i imię typowe i nazwisko. Odciepywałam jednego za drugim. W końcu wlazłam w trupy, czyli groby. Jak zwykle dla siebie, sceptycznie weszłam w Konigshutte, czyli dzisiejszego Chorzowa. Klikam i widzę: Salo Brauer, zmarł w tym mieście w 1915 roku w wieku 60 lat. W uwagach: Samuel Leo Brauer. Dup! Skoro we uwagach jest Samuel Leo, a wiemy, że takowy był synem Salo z Niewiadomia, to daję se uciąć grzywkę do zera, że to nasz Salo. Kto bowiem był zazwyczaj wpisywany w uwagach? Ten, który zgłaszał zgon. A kto mógł zgłosić zgon, jak nie syn. To musi być nasz Salo! Po kija ten chłop pojechał do Konigshutte?

Chwila przerwy, bo mam jeszcze jedną kotkę, a ta jest już stara i ma swoje potrzeby lekowe i żywieniowe.

Mrużka nakarmiona i leki na tarczycę zaaplikowane. A Marcyni mi brak… Zero łez Małgosia – weź się w garść! Wracamy do Salo. Tej samej nocy napisałam na fejsbukowym forum GerSig, czyli grupie, która zajmuje się Żydami z byłych terenów niemieckich. Nieznani żydowscy znajomi z Ameryki podsyłali tropy. Pół świata żydowskiego zostało zaangażowane w szukanie Salo Brauera z maluśkiego Niewiadomia. W tym mój znajomy z Zabrza, który jest wybitnym fachowcem od Żydów zabrzańskich i stałym bywalcem Archiwum w KATO. To on został zobligowany do odszukania aktu zgonu Salo. A my z Kasią zaczęłyśmy przygotowywać się do wizyty w Archiwum w Raciborzu. Urlop został zaplanowany na 27 listopada. Tu będzie przerwa, bo styknie Wam na dziś emocji. Mnie zresztą też. Mogę jedynie powiedzieć, że dzięki tej wizycie ukazał nam się Salo globtroter, Salo łajza, Salo obieżyświat, Salo włóczykij, Salo koczownik, który nie potrafił nigdzie zagrzać miejsca. Salo, który do dziś ma prawo przesmradzać się po Niewiadomiu i nikt nie ma prawa ani jego (choć nie żyje) ani jego następców prawnych, a tacy żyją, przegonić.  Współczesna mapa pokazuje jak nasz szefunio z niewiadomskiej knajpy podróżował po Górnym Śląsku. Jak na przełom XIX i XX wieku to był niezły wyczyn. Nosiło go. Popatrzcie na mapę:

https://drive.google.com/open?id=1CI8rvSNB9yuA5dlj2PxC5AfOa4IqttWF&usp=sharing

Dalszy ciąg nastąpi, gdy mi się zachce. Teraz spadam, bo Płoszaj swoje prawa ma 😉 A na koniec drugiego dnia Bożego Narodzenia Semka mi się objawia z tematami żydowskimi w Trójce. Hmmmm… wkurwiać się, olać, czy słuchać? Dobrej nocy dla wszystkich 😉

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Salo Brauer – górnośląski tułacz cz.1 została wyłączona
8 grudnia 2019

Piękni i młodzi – Dorothea Priester

Bardzo się spóźniam z opisaniem kolejnej postaci uchwyconej w Rybniku przez tajemniczego fotografa we wrześniu 1921 r. Ostatnimi czasy bardzo mnie absorbuje jeden Salo, który od 1894 r. ma prawo se latać po polach (i nie tylko) w Niewiadomiu.  Cała moja moc i wolne chwile są na niego skierowane. Przyrzeczenie jednak było. Obiecałam, że poznacie losy żydowskich nastolatków, więc dziś Salo idzie do kąta, a ja zabieram się za najważniejszą, według mnie, osobę na fotografii. Najważniejszą, bo to ona na niej króluje i dominuje. Przedstawiam Wam Theę, czyli Dorkę Priester.

Ta piękna i elegancka dziewczyna, zalotnie spoglądająca do przodu, urodziła się jako Dorothea 19 września 1905 roku w rodzinie Salo Priestera i Olgi z domu Leschcziner. W jej żyłach płynęła krew najważniejszych z ważnych. Dziadek ze strony mamy był przez spory okres czasu przewodniczącym gminy i miejskim radnym, jej tata, zarządzaniem gminy zajmował się aż do swej przedwczesnej śmierci w 1926 roku.

Gdy opisywałam jej młodszą siostrę Hertę ➡ http://szufladamalgosi.pl/piekni-i-mlodzi-herta-tulla-priester/, to już wspomniałam, iż rodzina Doroty była zamożna, typowo niemiecka i niewątpliwie w trakcie plebiscytu głosowała za pozostaniem Rybnika w państwie niemieckim. Dorota, wraz z Hertą i najmłodszym bratem Erichem, dorastała w miłości, dobrobycie, w małym śląskim miasteczku, uwodząc chłopaków. Coś ta dziołcha w sobie miała. Popatrzcie na nią dobrze. Jest w niej jakaś siła, czar, kokieteria. Była charakterna. Już samo umiejscowienie jej w samym środku grupy wiele mówi. Musiała być zawsze w centrum uwagi.

Dlatego też jej wybrankiem został najprzystojniejszy z przyjaciół – Fritz Aronade. Kto sobie chce przypomnieć jego tragiczne losy to niech kliknie ➡ http://szufladamalgosi.pl/piekni-i-mlodzi-fritz-aronade/

Możecie zapytać, skąd ta moja pewność, iż to była para. A ja Wam odpowiem: bo wiem i już. Wiem, bo mam inne zdjęcie, które ponownie pokazuję. Patrzcie!

I co? Chyba się już ze mną zgadzacie 😉 Tak obejmować się mogą tylko zakochani. Wczoraj, nasza noblistka mówiła o czułości. Tą nieśmiałą czułość pod parasolem widać na tym zdjęciu. Pierwsza młodzieńcza miłość jest bardzo silna, długo się o niej pamięta, ale też jak szybko przychodzi, tak szybko odchodzi. Już tu na Szufladzie kombinowałam, dlaczego tych dwoje nie zostało małżeństwem. Teorie mogą być dwie. Albo Fritz przestał kochać, albo Dorota. Skłaniam się bardziej ku temu, że to Dorka, czy też dla przyjaciół – Thea, znalazła nowy obiekt westchnień. Zanim jednak do tego doszło Fritz obdarowywał swoją ukochaną bukietami z bzów, zabierał na przechadzki po Rybniku, wielbił i adorował. Jeszcze dziewczęce rysy, ale już widać, że będzie z niej zgrabniara 🙂

A Thea brylowała w towarzystwie młodych ludzi, angażowała się w sprawy plebiscytowe i być może, już w tamtym czasie uznała, że starszy jedynie o rok Fritz jest dla niej za smarkaty. Wspomniałam ponownie o plebiscycie. Otóż, po głębokiej analizie postaci z poniższego zdjęcia, doszłam do wniosku, że Thea została uwieczniona wraz z grupą Niemców w trakcie tego, ważnego dla naszego regionu, wydarzenia. Jeśli mam rację, to trzeba przyznać, że dziewczyna nie należała do tych siedzących w kącie, czy też haftujących chusteczki na wyprawę ślubną. Była wyemancypowana.

Fotografia przedstawia barak w pobliżu dworca kolejowego, w którym przybywający na plebiscyt Niemcy otrzymywali karty meldunkowe. Ta pyzata dziewczyna z wielką kokardą, to musi być Thea. Głosowanie w Rybniku Niemcy wygrali, ale miasto i tak przypadło Polsce. Dlaczego ta nitka rodziny Priesterów zdecydowała się u nas pozostać dziś nie stwierdzimy. Zostali, zresztą jak wielu innych niemieckich Żydów, mimo utożsamiania się z kulturą niemiecką. Od lat forsuję teorię, że czuli się oni bardziej rybniczanami niż Niemcami. Dla Fritza Aronade i jego żony, a zarazem siostry Thei, okazało się to zgubne. Otóż właśnie. Zapewne już w czasach polskich młodzieńcza miłość zgasła. Thea, mając 21 lat, poślubiła w 1926 roku, o 7 lat starszego od siebie, Maxa Grauera.

Max pochodził z Goleszowa, którego żydowska społeczność należała do gminy w Skoczowie. Jako przedsiębiorca działał w Międzyrzeczu Górnym i Bielsku, po czym czmychnął na Górny Śląsk. W Rybniku, Max pojawił się w 1922 roku, bowiem wtedy, wraz ze swoim przyszłym „prawie szwagrem” został współwłaścicielem firmy spedycyjnej, przejętej od Siegfrieda Gadiela.

W 1923 r. świadkował na ślubie swego wspólnika w interesach, czyli Salomona Młynarskiego. Obydwaj byli powiązani z rodziną Gadiel, gdyż siostra Maxa Grauera – Erna, wyszła za mąż za syna Siegfrieda Gadiela. Z kolei Salomon Młynarski ożenił się z córką Siegfrieda – Hedwig. I na tym właśnie ślubie bawił się Max. Może wtedy poznał swą przyszłą żonę Dorotę z Priesterów? A może jego firma dostarczała np. nowe meble do domu Priesterów i tak wybuchło uczucie? Wiem, wiem, znowu mam odlot i za dużo fantazjuję 😉 Najbardziej prawdopodobne wydaje się zaaranżowanie ślubu przez mamę Thei. W sumie nieważne jak doszło do spotkania Doroty z kokardą z Maxem transportowcem. Ważne, że zawarli związek małżeński, na którym świadkował wujek Doroty – Maks Leschcziner oraz Samuel Młynarski. A odstawiony Fritz Aronade, albo ze złości, albo z miłości, po paru latach wziął sobie za żonę młodszą siostrę Doroty – Hertę Tullę.



Państwo Grauerowie prawdopodobnie krótko mieszkali przy Placu Wolności w Priesterowej kamienicy, po czym wyprowadzili się do Opawy. Firma spedycyjna Grauer i Młynarski po jakimś czasie umiejscowiła się przy dzisiejszej ulicy Miejskiej (w okresie międzywojennym Grażyńskiego). Rybniczanom powinnam dodać, iż było to w budynku, w którym do dziś ma siedzibę PTTK. Być może zagmatwam całą historię, ale muszę w tym momencie wspomnieć, iż dzięki sprzedaży tej nieruchomości krótko przed wybuchem wojny, cała rodzina Młynarskich zdołała w czasie wojny wyjechać, na lewych papierach, z Krakowa i pociągiem dotarła do Istambułu, a stamtąd do Palestyny.

Zanim jednak Młynarski sprzedał firmę wraz z budynkami, rozstał się ze wspólnikiem Maxem Grauerem. Dlaczego? Pojęcia nie mam. Zakładam, że powodem wyjazdu Grauerów były interesy Maxa w Opawie. Dorota z Priesterów, jej mąż Max Grauer oraz urodzony w Rybniku, w 1928 roku, synek Harry byli do 1939 r. na terenie Czechosłowacji. Wynika to z listy pasażerów, którzy 6 lipca 1939 r. wypłynęli na statku Duchess of Atholl z Liverpoolu do Montrealu. Na tej liście znalazłam całą rodzinę. Przypłynęli z Europy do Harwich, dotarli do Liverpoolu i w dalekiej Kanadzie znaleźli nową ojczyznę.

Ucieczka uratowała im życie. Gdyby zostali na terenie Czechosłowacji w Prostejowie, to tak jak siostra Maxa – Erna Gadiel, zapewne zginęliby w Terezinie. Gdyby zostali w Rybniku, być może spotkał by ich taki sam smutny los, jaki spotkał młodszą siostrę Doroty i jej męża Fritza Aronade. Zalotna Thea z kokardą, być może dzięki temu, że jej mąż Max, nie czując przywiązania do Rybnika ale czując co nadciąga, potrafił wsio sprzedać i zaczął się przemieszczać w kierunku odległym od nazizmu, ratując synka, żonę i siebie. Na pewno po wojnie Thea i Max szukali wieści o swych bliskich. Niestety, mama Thei zginęła w czasie wojny. Siostra Herta wraz z mężem Fritzem Aronade i córeczką Werą też. Przeżył jedynie brat Erich, który po wojnie wyemigrował do USA. W Teresienstadt w 1942 zginęła siostra Maxa – Erna. Jej córka Edith, została zamordowana w wieku 10 lat w obozie zagłady w Małym Trościeńcu koło Mińska. Wiekowego ojca Maxa spotkał podobny los.

W Kanadzie, jedyny syn Grauerów – Harry, skończył medycynę w 1954 roku i został psychiatrą. Jego obszarem zainteresowań były problemy psychiczne osób starszych. Jak napisano na klepsydrze, ten urodzony w Rybniku syn Thei, zrobił bardzo wiele dla ocalałych z Holokaustu, pracując prawie całe życie w Jewish General Hospital w Montrealu. Wspierał działania „Lekarzy bez granic”. Ponoć kochał swój letni domek we wschodnim Ontario, gdzie namiętnie pływał na kajaku i jeździł na rowerze. Zmarł w ubiegłym roku. Thea Priester dożyła w Kanadzie 98 lat. Zmarła w szpitalu w 2003 roku. Doczekała się 5 wnucząt i 7 prawnuków. Jej mąż Maximilian, rybnicki spedytor rodem z Goleszowa, odszedł z tego świata w 1986 r.
W zasadzie powinnam odszukać potomków, by posłać im zdjęcia Doroty, ale może sami się odezwą, jak już to było parę razy. Mam czas, poczekam 😉
Wszelkie informacje podaję na podstawie stron ancestry.com, geni.com, yairgil.com, dokumentów z AP w Raciborzu oraz starych gazet ze Śląskiej Biblioteki Cyfrowej, zdjęcia ze zbiorów Miriam Glucksmann.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Piękni i młodzi – Dorothea Priester została wyłączona
29 października 2019

Rybnicka synagoga cz.3

Wraz końcem sierpnia nadeszła burza, którą wielu przepowiadało. 1 września Wehrmacht wkroczył do Rybnika od strony Raciborza.

Zapewne krótko potem synagoga została zamknięta. Zaczął się koniec. Nie jestem w stanie przedstawić obiektywnego opisu zniszczenia rybnickiej synagogi. Niestety. Mam tylko relację, sporządzoną już po wojnie przez Joannę Gabowicz z domu Seidemann oraz artykuł Piotra Rakowskiego, opublikowany w Gazecie Rybnickiej w 1997 r., a napisany na podstawie wspomnień pani Marii Pieczkówny-Motyki. Artykuł nosił tytuł „ Widziałam płonącą synagogę”.

Moim zdaniem, bliżej prawdy była Joanna Gabowicz w 1947 roku, czyli ciut ponad 7 lat od momentu zniszczenia świątyni. Gdy płonęła synagoga Joanna miała 18 lat. Nie była dzieckiem, które mogłoby niewłaściwie zinterpretować to, co widziało. W swoim zeznaniu świadka, podała (pisownia oryginalna): „Gdy wybuchła wojna we wrześniu 1939 roku mieszkali w Rybniku Żydzi miejscowi i napływowi, którzy przyjechali z Będzina, Sosnowca i innych miast Zagłębia. W październiku 1939 roku Niemcy spalili wewnętrzne urządzenie synagogi, a mury rozsadzili. Długie miesiące trwała rozbiórka i uprzątanie gruzów. Pracowała przytem miejscowa ludność nieżydowska. Synagoga mieściła się przy ulicy Zamkowej (…).” Tyle powiedziała Joasia, córka Fryca Seidemanna, o której swego czasu już pisałam, a raczej fantazjowałam o jej miłościach. ➡ http://szufladamalgosi.pl/o-milosciach-rybnickiej-zydowki-na-walentynki/

Dla porównania podam to, co napisał Piotr Rakowski po spotkaniu z panią, która mieszkała przy ulicy Zamkowej – prawie naprzeciw synagogi. Należy jednak pamiętać, iż te słowa zostały spisane 58 lat po zniszczeniu żydowskiego miejsca modlitw. No to cytuję Rakowskiego: „Kiedy Maria Pieczykówna-Motyka wróciła ze swymi dziećmi z pensjonatu pod Kielcami do Rybnika, do własnego mieszkania w kamienicy na Zamkowej, mogła jeszcze widzieć przez szyby okien – synagogę znajdującą się kilkadziesiąt metrów dalej. Była ona zamknięta i nikt do niej nie chodził. Wczesną wiosną 1940 r. w pogodny dzień przed południem, szturmowcy hitlerowcy oblali benzyną i naftą synagogę ze wszystkich stron i podpalili ją. Wielki płomień ognia strzelił w górę. Widziałam przez szyby okna naszego mieszkania ten wielki płomień, taki mocny strzelający w górę słup ognia, palącej się bożnicy – wspomina Maria Pieczkówna-Motyka. Ludzie na ulicy pokrzykiwali, że za rogiem pali się bożnica. Ruch na Zamkowej zrobił się mocny: jedni przechodnie w milczeniu szybko się oddalali od płonącej bożnicy, inni wykrzykiwali antysemickie hasła i podbiegali do palących się murów. To wszystko działo się na oczach policji Schupo i Gestapo. Policjanci cieszyli się i śmiali z widoku płonącej synagogi”. To zapamiętała rybniczanka, mieszkająca w pobliżu tego miejsca. Sądzę, że pani Maria pomyliła miesiące oraz dwa zniszczone na początku wojny miejsca. Otóż wczesną wiosną 1940 r. został „zlikwidowany” cmentarz żydowski, a synagoga została spalona w październiku 1939 r. Moje przekonanie o tym potwierdzają artykuły z prasy niemieckiej, które informowały już w połowie maja 1940, że „z zainteresowaniem mieszkańcy śledzą powstawanie nowego zielonego terenu w miejscu, w którym stała synagoga”.

Kilka dni później, kolejny artykulik z 24 maja 1940 r. w „Der Oberschlesische Kurier” podawał, iż „Nowy obiekt będzie jednym z najpiękniejszych tego miasta”.

Przeniesiono z Rynku starą fontannę i ustawiono ją na samym środku nowego skweru. Sądzę, że gdyby synagoga została zniszczona wiosną tego roku, to raczej tak szybko by nie powstało ukwiecone „Neue Grünanlage”. A wyglądało to miejsce tak.

Prasa często zajmowała się tym fragmentem miasta. Już w lipcu 1940 martwiono się tym, że psy srają, a opiekunki nie zajmują się dziećmi, które depczą trawę i niszczą kwiaty, mimo stosownych tabliczek z napisami „Chroń zieleń”. Na ławeczkach siadali se ludzie, dzieci dewastowały klomby, a psy robiły kupy i obsikiwały posadzone drzewka. Ciekawe, czy ludzie się cieszyli, że taki „schöner kleiner Park” powstał. Chyba tak. Niewielu było tych, którzy ubolewali (i na pewno jedynie w duchu), że synagoga została zniszczona.

Gdy jestem przy zniszczeniu synagogi to muszę opowiedzieć o dwóch świecznikach. Co się stało z wyposażeniem bożnicy raczej się już nie dowiemy. Zapewne to, co było cenniejsze zostało skradzione, wywiezione, no i ewentualnie spalone. Gdyby przeprowadzić badania archeologiczne w tym miejscu, to jestem przekonana, że wyszłyby na wierzch fragmenty murów, a może i jakieś cenne, z punktu widzenia historii, rzeczy. Niestety na badania się nie zanosi i nigdy (choć jak to mówią: nigdy nie mów nigdy) nikt ich nie przeprowadzi. Ale… ale w nieznanych okolicznościach uratowano świeczniki ze srebra sztancowanego, ufundowane przez Louise Haase. Zostały przekazane w 1949 r. przez Wojewódzki Komitet Żydowski w Katowicach do Warszawy – do Żydowskiego Instytutu Historycznego. Jak znalazły się w Katowicach? Mam kilka teorii. Każda z nich może być prawdziwa, ale też żadna z nich.

Być może w trakcie niszczenia synagogi ktoś (czytaj żydowski mieszkaniec Rybnika) uratował co nieco z synagogi, oddał komuś w mieście na przechowanie. Ratujący mienie synagogalne przeżył wojnę, wrócił do Rybnika i odebrał to co uratował. Następnie przekazał je Komitetowi w Katowicach, bo powiedzmy wyjeżdżał z Polski. Inna wersja mogłaby zakładać, iż nie-Żyd coś podiwanił w październiku 1939 r., po wojnie go ruszyło sumienie i oddał w Komitecie. Ta wersja jest jednakże mało prawdopodobna 😉 Kolejna teoria jest ciut bardziej zawiła. Być może członkowie gminy, czując co się może stać, pochowali pewne cenne rzeczy jeszcze przed spaleniem synagogi. W grudniu 1939 r., by odroczyć wywózkę, przełożony starszeństwa naszej gminy Filip Weiss zawiózł do Katowic, w formie okupu, pieniądze oraz drogocenne rzeczy. Może były wśród nich te rokokowe lichtarze? Potem jakoś w KATO przetrwały wojnę i w 1949 r. przekazano je do Warszawy. A może było jeszcze inaczej?

Obecnie, te jedyne zachowane pamiątki z naszej synagogi stoją na wystawie stałej w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich w Gliwicach. Jest to dla nich najlepsze z możliwych miejsc. Oczywiście stosowna informacja podaje z jakiego pochodzą miasta.

Wczesną jesienią 1940 roku psy nadal srały na placu po synagodze, a urzędnicy kończyli sprawy finansowe związane z kosztami za rozbiórkę synagogi. Prezydent rejencji katowickiej otrzymywał stosowne papiery bo Ordnung muß sein 😉

Przez całą wojnę, obok miejsca, gdzie stała synagoga wiele się działo, bowiem dokładnie naprzeciw stał (i stoi) magistrat. Różni se paradowali, kominy z browaru dymiły, fontanna sikała wodą, psy cały czas srały, a niegrzeczne dzieci niszczyły kwiatki.

Przyszedł rok 1945. Rozpoczęła się ofensywa Armii Czerwonej, a z nią mnogość poległych, których chowano w różnych miejscach Rybnika. Jednym z takich miejsc, gdzie przysypano ziemią żołnierza był „сквер на перекрёстке улиц Гимназистов и Замковая”, czyli skwer na skrzyżowaniu ulicy Gimnazjalnej (obecnie Chrobrego) i Zamkowej. Później, żołnierza tego ekshumowano i przeniesiono na cmentarz. A dokładniej, na nowy cmentarz żydowski, na którym pod koniec lat 40-tych XX w. złożono szczątki Rosjan zabitych i na szybko chowanych zimą i wczesną wiosną 1945 r. Tym samym nowy cmentarz żydowski przestał istnieć.

Nowy system uznał stan zastany za słuszny, czyli skwer, sikającą fontannę, srające psy i to, że trzeba w tym miejscu sadzić kwiaty, wszyscy zaakceptowali.

Miejscowa gazeta „Nowiny” od czasu do czasu, przy okazji jakiś historycznych artykulików, coś tam bąknęła o synagodze.

Coraz mniej ludzi pamiętało, że naprzeciw budynku urzędu miasta kiedyś stała synagoga. Na początku lat 90. parę zaangażowanych osób chciało upamiętnić to miejsce stosowną tablicą. Powstał nawet projekt, ale do realizacji nie doszło. Potem rozpoczęły się targi pomiędzy gminą żydowską w Katowicach a magistratem o działkę, na której onegdaj stała bożnica. Spór o niecałe 1300 m kw. Chyba do dziś ta sprawa nie jest rozstrzygnięta, bowiem jest „wielowątkowa”. Jeden z wątków to dziwne zaginięcie kilku kartek z księgi wieczystej dla tego gruntu.

Sprawa synagogi wróciła na łamy gazet wraz z budową galerii handlowej Fokus Park już w XXI w. Inwestor zobowiązał się do upamiętnienia świątyni. I na zobowiązaniu poprzestał. Z szumnych obietnic psińco zostało. A raczej psie gówno, choć może fokusowe gówno…
Upamiętnienie niby w sumie było, ale mało kto zwracał uwagę na postawioną przez Miasto, czy raczej ukrytą w kątku, tablicę opisującą ten mini park. Informowała ona, iż to miejsce to „Skwer z fontanną”.

Fontanna czasem sikała, czasem nie, kwiatki pięknie sadzono, do srających psów doszli bezdomni, odpoczywający sobie tu na ławeczkach po spożyciu sporych dawek procentowych alkoholi.

Przy okazji różnych spacerów i wizyt zagranicznych gości mówiłam o tym miejscu, w duchu się wstydząc, że mój Rybnik jest w gronie tych nielicznych miast na Śląsku, które ani mru mru o synagodze.
I nagle, tak znienacka, tak zwyczajnie, tak bez pompy, tak po prostu, w lipcu 2017 roku Miasto postawiło skromny, acz naprawdę bardzo gustowny obelisk upamiętniający rybnicką synagogę. Nareszcie! Wielka była moja radość! Po 78 latach od zniszczenia świątyni została ona formalnie i i bardzo namacalnie przypomniana.

Przypomniana i opisana została również w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich w Gliwicach. Jest na „Drzewie” wśród wielu innych górnośląskich synagog.

A teraz taka śmiesznostka. Pomnik stoi już ponad dwa lata. Stoi w samym centrum miasta, dokładnie naprzeciw Urzędu Miasta, codziennie przechodzą koło niego tłumy, bo obok „ważny punkt rozrywkowo-handlowy”. A mnie jest dane rozmawiać z ludźmi (nie takimi szarakami, a nauczycielami historii czy WOS-u), którzy są w szoku, że coś takiego tam stoi. „Serio? Naprawdę? No niemożliwe!” – to usłyszałam niedawno od lokalnego nauczyciela historii, który chciał bym poprowadziła zajęcia z młodzieżą o rybnickich Żydach. Jaki wniosek? Edukować! Edukować! Edukować! Uczyć patrzenia pod nogi, ponad głową, po kamienicach, po kwiatach, po drzewach, a nie po witrynach sklepowych i blacie smartfona.

Co do budynku rabina, w którym również mieścił się dom modlitwy, to został on wyburzony przy okazji rozbudowy Urzędu Miasta. Co stało się w czasie wojny z wyposażeniem sali modlitw nie potrafię Wam powiedzieć.

Fotografie: Internet, forum Zapomnianego Rybnika, Żydowski Instytut Historyczny, AP Katowice, Śląska Biblioteka Cyfrowa, no i własne.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rybnicka synagoga cz.3 została wyłączona
22 października 2019

Rybnicka synagoga cz.2

Historię rybnickiej synagogi przerwałam w 1914 r. Gdzieś na Bałkanach, o których większość rybniczan miała mgliste pojęcie, członek serbskiej nacjonalistycznej organizacji „Młoda Bośnia” zabił następcę tronu austriackiego. Wydawało się, że dla Rybnika to wydarzenie będzie mieć mało istotne znaczenie. Już w sierpniu 1914 r. „Landsturmowe wywołanie” uświadomiło ludziom, że trzeba się będzie bić. Od dwóch lat w mieście mieliśmy ponownie rabina. Na wskroś nowoczesnego, liberalnego, wielce wykształconego Niemca, który rok przed wybuchem wojny ożenił się z rybniczanką – Louise Altmann. Niewątpliwie ślub miał miejsce w naszej synagodze przy Schlossstrasse.

(Fotografia w zasobach: Leo Baeck Institute w Nowym Jorku)

Mogę podejrzewać, iż również w tym miejscu, rabin ➡ dr Dawid Braunschweiger, bo o nim piszę, informował miejscową elitę, że ich patriotycznym obowiązkiem będzie bić się za Kajzera Wilusia. I się bili, i niektórzy ginęli, ale i wracali z wojny do małego miasteczka na wschodnich rubieżach państwa niemieckiego, w którym obok wielkiego browaru stała skromna synagoga. Braunschweiger jeszcze przed zakończeniem wojny zmienił miejsce zamieszkania i przyjął posadę rabina w prestiżowym Oppeln (Opolu). Bezrabinacie jednak Rybnikowi nie groziło. To były trudne czasy, więc wsparcie religijne, ale i polityczne było niemieckim Żydom potrzebne. Od 1 sierpnia 1918 roku w synagodze nabożeństwa odprawiał już dr Arthur Rosenthal. Niecałe dwa lata rybniczanie słuchali jego kazań. Rok przed plebiscytem opuścił Rybnik i wrócił do Berlina, gdzie mieszkały jego żona i córka. Czasy robiły się coraz trudniejsze, a atmosfera na Śląsku coraz gęstsza. W pobliżu budynku odbywały się wiece, gromadzili się ludzie, debatowali o tym co się stanie z Oberschlesien.

Coraz mniej Żydów przychodziło do synagogi. Znamienici mieszkańcy miasta, czując co może się stać, wyjeżdżali w głąb Niemiec. Po kilku miesiącach bez rabina, uszczuplona gmina zatrudniła, odznaczonego żelaznym krzyżem za męstwo na polu walki, dr. Dagoberta Nellhausa. Gdy przyjechał do Rybnika, a miało to miejsce w październiku 1920 r., jeszcze nie miał zdanych egzaminów rabinackich. Nie przeszkadzało mu to w odprawianiu uroczystości w synagodze z okazji bar micwy trzech żydowskich chłopców z rodzin Guttmannów, Wolffów i Berlinerów. Nie wątpię, że jako niemiecki rabin nawoływał w synagodze do głosowania w plebiscycie za Niemcami. Porządek nabożeństw i modlitw, zarówno w synagodze, jak i siedzibie gminy, podawał Rybniker Stadtblatt.

Potem przyszło trzecie powstanie śląskie i wojna domowa, bo tak trzeba nazwać ten zbrojny czyn rozpoczęty w nocy z 2 na 3 maja 1921 r. Być może uroczystość z okazji 50 Geburstagu Adolfa Priestera – miało to miejsce 22 maja 1921 r., była skromna, by nie rozdrażniać powstańców? Chyba ostatnie modły w synagodze Nellhaus odprawił z okazji bar micwy w rodzinie Rotterów 18 czerwca 1921 r. Prawdopodobnie krótko po jego wyjeździe do Rybnika przybył kaznodzieja, pełniący posługę rabinacką – Salo Levin. Mieliśmy też cały czas kantora – nazywał się Hahn.

Przyszła połowa roku 1922 i nastał nowy ład, a dla niektórych nieład, na Górnym Śląsku. Rybnik przypadł Polsce. Gmina żydowska dotychczas podlegająca Związkowi Gmin Synagogalnych Rejencji Opolskiej, stała się gminą izraelicką województwa śląskiego. Coroczne preliminarze, już na polskich drukach, początkowo wypełniano po niemiecku, ujmując w nich synagogę jako majątek gminy wyznaniowej.

Dość szybko jednak trzeba było się całkowicie przestawić na język polski. W budżetach ujawniano przychody i rozchody, również te, które dotyczyły synagogi. Jak widać nadal kasowano za miejsca. No i ogrzewano jedynie dom modlitwy w tzw. budynku rabina. Zimą modlący się się w synagodze marzli.

Życie powoli się stabilizowało. Ci z niemieckich Żydów, którzy chcieli zostać to zostali i teraz musieli nauczyć się współegzystować z coraz liczniejszą grupą Ostjuden, która osiedlała się w mieście. Do zarządu gminy ich nie dopuszczono, ale wstępu do synagogi nie można było zabronić. Często się zastanawiałam jak wyglądały modły w synagodze. Z jednej strony grupa niemieckich, od pokoleń rybnickich Żydów, totalnie zasymilowanych, liberalnych, mówiących na pewno po niemiecku i być może po śląsku. Z drugiej strony o wiele biedniejsza, bardziej ortodoksyjna, tradycyjna, grupa Żydów z Małopolski, Zagłębia, Kielecczyzny, a nawet okolic Lwowa, używających najczęściej jidisz. Chyba do momentu wyjazdu Salo Levina (w 1924 r.) to jakoś szło, potem przyszło ponowne bezrabinacie i na pewno łatwo im ze sobą nie było. Może to śmiesznie zabrzmi, ale mury synagogi widziały godzenie się (czasem pozorne) rodzin, gdy dochodziło do ślubów między Ost– i Westjuden. Księgi metrykalne to niesamowite dokumenty, które jednoznacznie pokazują, iż do takich małżeństw dochodziło. Tak jak w przypadku Lejby Fiszera z Będzina z panną z niemieckiego rodu Silbigerów – Ilsą, córką bogatego rybnickiego kupca. Od razu widać, że Lejb był obcym w mieście, bowiem nawet swoich świadków nie miał.

Gmina powoli znowu stawała się liczniejsza i uznano, że trzeba zatrudnić kolejnego rabina. Życie pokazało, że ostatniego w historii Rybnika. Zanim do tego doszło, kantor Hahn, 11 listopada 1929 r. odprawił w synagodze nabożeństwo za żołnierzy żydowskich. W uroczystości wzięli wówczas udział oficerowie wyznania katolickiego. Oficjalnie o przyjęciu nowego rabina poinformowano Śląski Urząd Wojewódzki w Katowicach pismem z 18 marca 1930 r., przekazując, iż stosownie do uchwały z 3 lutego 1930 r. „(…) został p.dr Zygmunt Kohlberg, obywatel Rzeczpospolitej Polskiej, jako rabin i nauczyciel religii mojż. w naszej Gminie zaangażowany.” Urząd Wojewódzki przyjął tę uchwałę do zatwierdzającej wiadomości. Zatrudnienie rabina poskutkowało zmianą w preliminarzu wydatków oraz wysokości podatków gminy na rok 1930. Zarząd gminy podniósł o 20% kwotę podatków, które zobowiązani byli płacić członkowie gminy, by zrekompensować zakładane wydatki związane z angażem Kohlberga. Starosta rybnicki uznał tą podwyżkę za niezbyt obciążającą. W budżecie gminy na 1932 rok wynagrodzenie rabina ustalono w wysokości 6 tys. złotych (rocznie), w dokumencie tym widnieje też pozycja nazwana „podatek dla p. Dr.Kohlberga w kwocie 385 złotych”.

Nie wiemy nic, by w tym czasie synagogę remontowano, czy odnawiano. Nie zachowały się, a przynajmniej ja o takowych nie wiem, żadne zdjęcia całej synagogi z lat trzydziestych. Na zdjęciu przedstawiającym dwie nieznane eleganckie rybniczanki, widać jedynie przepiękne kute balustrady przy schodach prowadzących do bożnicy.

Zaś na fotografii, ukazującej córki ówczesnego burmistrza – Władysława Webera, bawiące się w ogrodzie magistratu, możemy zobaczyć fragment synagogi przylegający do dzisiejszej ulicy Chrobrego.

Cały czas obok dymiły kominy browaru Müllera. Dymiły nawet wtedy, gdy z budynku prawie sąsiadującego z synagogą, w kwietniu 1934 r. wyszedł kondukt pogrzebowy z trumną i ciałem Zygfryda Müllera. Zza miedzy dochodziły słuchy o ograniczeniu praw Żydów w nazistowskich Niemczech. Zapewne po modlitwach, na schodach synagogi o tym mówiono, wyrażając zaniepokojenie i rodzący się strach. Wszak wielu rybniczan miało rodziny w Rzeszy. Gmina borykała się z coraz większymi problemami, w tym finansowymi, a jeszcze dodatkowo musiała zajmować się majątkiem po zlikwidowanej gminie w sąsiednim Wodzisławiu.

Nie wiem jak potraktować informacje „Jewish Telegraphic Agency” z 12 października 1938 r., z których wynika, iż policja aresztowała 11 osób w Wilnie i gminie miejskiej Rybnik za antysemickie ekscesy. 6 osób zostało skazanych na obóz koncentracyjny (podaję za oryginałem) w Berezie Kartuskiej za atakowanie Żydów na ulicach Wilna. Pozostali zostali zatrzymani za atak bombowy na rybnicką synagogę (!).

Wg mnie to był ówczesny fejk. Pod koniec września, i owszem, doszło do wybuchów na podłożu antysemickim w Rybniku, ale synagoga nie była celem. Wrzucono petardy w trzech miejscach (przy ul.Rudzkiej, Sobieskiego oraz Hallera), ale nie przy synagodze. Nigdzie, a przejrzałam wiele ówczesnych gazet, nie ma najmniejszej wzmianki o ataku bombowym na żydowską świątynię. Atakowano rybnickie żydostwo, ale nie synagogę. Choć… może jeszcze za mało wiem…

Rabin miał coraz mniej ślubów do udzielania, bar micwy trafiały się rzadko, wielu szykowało się do wyjazdu z Polski. Krótko przed wojną władze wojewódzkie rozwiązały gminę izraelicką w Rybniku.
Kończył się upalny sierpień 1939 roku i od zachodu nadciągały ogromniste chmury. Dziś nazywa się takowe superkomórkami burzowymi. Zaczynał się ostatni, najtragiczniejszy rozdział w historii rybnickiej synagogi i izraelickiej gminy wyznaniowej w Rybniku na Górnym Śląsku. Mam nadzieję, że przedstawię go Wam do końca października.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rybnicka synagoga cz.2 została wyłączona
2 października 2019

Rybnicka synagoga cz.1

W październiku mija 80 lat od zniszczenia rybnickiej synagogi. Którego dnia dokładnie to było, niestety dziś nie stwierdzimy. W sieci jest wiele sprzecznych informacji, podających różne daty spalenia, czy też zniszczenia synagogi. Od lat podaję październik 1939 r., jako najbardziej prawdopodobny miesiąc i rok, bowiem tak zeznała w lipcu 1947 r. Joanna Zajdeman-Gabowicz (przed wojną Johanna Seidemann) – rybnicka Żydówka, która do  maja 1940 r. mieszkała w Rybniku. Jej świadectwo tego co stało się z synagogą oraz starym cmentarzem żydowskim znajduje się w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie. Tak więc data podawana przez Wikipedię (spalenie synagogi na pocz. 1940 r.), czy inne, kopiujące ją źródła, jest raczej błędna. Poniżej fragment zeznania Joanny.

Zanim jednak doszło do tego, że z centrum miasta „wymazano” to ważne miejsce, przez ponad 90 lat biedni i bogaci, miejscowi i przyjezdni, ważni i mało znaczący dla miasta Żydzi tu słuchali rabinów, kantorów, tu zawierali małżeństwa, tu czytali Torę. Pierwsza rybnicka synagoga, drewniana, stała przy ówczesnej Ratiborerstrasse – mniej więcej przed obecnym skrzyżowaniem ulicy Raciborskiej z ulicą Curie-Skłodowskiej. Jak wiele drewnianych budynków w tamtych czasach ponoć spłonęła.
W tym czasie liczba Żydów w mieście stale rosła. Tym samym uznano, iż należy wybudować nową, murowaną synagogę. Cmentarz istniał już od 1814 r., brakowało domu zgromadzenia (bejt kneset). U zbiegu ówczesnych ulic Zamkowej oraz Gimnazjalnej (dziś róg Zamkowej i Chrobrego) rozpoczęto wznoszenie nowego budynku. Na początku czerwca 1848 r. rybniczanie byli świadkami wielce podniosłej i radosnej uroczystości otwarcia nowej synagogi.

Nadal, mieszkańcy opłakiwali ofiary epidemii tyfusu, która nawiedziła te tereny, ale jak to napisano w „Allgemeine Zeitung des Judenthums” (nr 29 z 1848 r.) po ponad 5 latach od wmurowania kamienia węgielnego wreszcie nadszedł dzień radości i dziękczynienia i wszyscy mogli się zjednoczyć, by uczestniczyć w konsekracji świątyni. Ktoś, w prywatnej korespondencji dla tego czasopisma donosił iż: „I wtedy to, gdy nasi chrześcijańscy bracia czując w piersi wiosenne tchnienie jednoczącej ludzi teraźniejszości wyszli nam naprzeciw ze słodkimi darami serca i biorąc udział w uroczystości okazali nam swą miłość”*. Piękne słowa, nie uważacie? Korespondent, którym był zapewne rybnicki Żyd, podawał dalej: „Z radością sprowadzono kwiaty, dywany, doniczki i inne dekoracje, aby jak najpiękniej ozdobić nową świątynię, przy czym każdy prześcigał się w usługach i poczuciu estetyki. W mieście nie było nikogo, kto wykazałby obojętność wobec uroczystości. Duchowieństwo katolickie i ewangelickie, magistrat miejski i członkowie Rady Miejskiej, wojskowi i miejscowe elity, starosta i urzędnicy sądowi wspólnie dołączyli do grona świętujących, a nieogarniony tłum przesuwał się ze starej do nowej synagogi, wkraczając do niej wzdłuż szpaleru, uczynionego przez członków straży obywatelskiej, aby nie dopuścić do natłoku przy wejściu”*. Patrząc na dzisiejsze czasy i porównując to z połową XIX w., to chyba teraz jesteśmy w Średniowieczu jeśli chodzi o tolerancję, koegzystencję religii i szanowanie się sąsiadów. Nie będę tego zbytnio komentować, bo czytelnicy Szuflady są mądrzy i potrafią sami wyciągać wnioski.

W tamtym czasie w Rybniku urzędował rabin Karfunkel, który należał do konserwatywnego nurtu judaizmu i wyraźnie sprzeciwiał się rozprzestrzeniającym się wówczas reformom. Jego kazanie wygłoszone w starej synagodze (tu należy wnioskować, że jeszcze wtedy istniała) nawoływało do chronienia nowej świątyni przed nurtami i czasami, które nadchodzą. A nadchodziły, choćby wraz z młodym rabinem opolskim doktorem Salomonem Cohnem, który został na rybnicką uroczystość zaproszony i to on wygłosił kazanie w nowej synagodze. Jego słowa nawiązywały do epoki Oświecenia, bowiem dr Cohn powiedział, że: „(…) teraz gdy zostały wyrwane polityczne kamienie graniczne w relacjach międzyludzkich, dawno zamazane granice, które dzieliły Izraelitów od życia nie powinny zostać ponownie odnowione (…)”*. Trwające ponad 1,5 godz. kazanie ponoć wywarło ogromne wrażenie na słuchaczach, w szczególności na chrześcijanach. Było ono o wiele lepsze od przemowy ortodoksyjnego Karfunkla, który mówił nieprzystępnym językiem, co spowodowało, iż wielu oddaliło się zanim rabin dobrnął do końca utyskiwania na nowe. Można wnioskować, iż rybniczanie chcieli iść z duchem czasu, a ortodoksja już im nie odpowiadała. Nie dziwota więc, iż 1848 r. to był ostatni rok posługi rabina Karfunkla w naszym mieście. Wyprowadził się do Tarnowskich Gór, gdzie zmarł i został pochowany na tamtejszym cmentarzu. Gdyby ktoś chciał, to może na jego macewie położyć kamyczek. Bez względu na jego poglądy, to należy mu się podziękowanie, bo to za jego kadencji podjęto inicjatywę o budowie świątyni i za jego czasów ją ukończono.

Ten upalny czerwcowy dzień, na pewno wielu mieszkańców miasta długo pamiętało. W uroczystym pochodzie, na przodzie szły ubrane na biało dziewczyny z wiankami z chabrów, sypiąc na drogę płatki z kwiatów, za nimi niewiasty ze świecami, dalej uczniowie szkoły, potem pod baldachimem duchowieństwo, urzędnicy oraz władze. Za drugim baldachimem szli męscy goście. Zaś za trzecim członkowie gminy. Klucz do synagogi niosła niewiasta, która przekazała go staroście, a ten dokonał uroczystego otwarcia świątyni. To niewątpliwie robiło wrażenie na uczestnikach i obserwatorach.

Synagogę budowano ponad 5 lat, bo nie dość, że brakowało pieniędzy na jej dokończenie i gmina żydowska musiała zaciągnąć pożyczkę w starostwie, to na pewno do przerw w pracach budowlanych przyczyniła się epidemia tyfusu. Budowla nie należała do jakichś wybitnie monumentalnych. Utrzymana była w stylu klasycystycznym, na planie prostokąta i oczywiście orientowana. Fronton zdobiła Gwiazda Dawida. Z przodu był murowany podest, ze schodami po bokach i kutymi balustradami. We wnętrzu był wydzielony babiniec. Aron ha-kodesz ponoć był bogato dekorowany, a polichromia sklepienia, miała imitować granatowe niebo ze złotymi gwiazdkami. Niestety, nie przetrwały żadne zdjęcia pokazujące jej wnętrze, ale coś niecoś pamięta ostatni, nadal żyjący rybnicki Żyd – Jay Kupermann. Był nastolatkiem, gdy wybuchła wojna, więc mogę mu wierzyć. Na poniższej pocztówce przedstawiającej szpital Juliusz oraz jego kaplicę, synagoga jest widoczna w oddali – na prawo od kopuły kaplicy (zachodzi na nią datownik pocztowy). Czasem w internecie można się natknąć na złe informacje, które właśnie tą mauretańską budowlę podają jako synagogę.

Do końca XIX wieku posługę w synagodze pełniło tylko dwóch rabinów – wspomniany Lazarus Karfunkel oraz Daniel Fraenkel, o którym już kiedyś pisałam tu ➡ http://szufladamalgosi.pl/rabin-daniel-fraenkel/

Oczywiście byli też kantorzy, ale o nich nie za dużo wiem. Kantorem w Rybniku na pewno był Isaac Landau, dalej Samuel Albert Gordon (również przeze mnie opisany) ➡ http://szufladamalgosi.pl/z-rybnika-przez-hildesheim-do-bury-st-edmunds/ Nota bene, jego wnuk do mnie napisał parę miesięcy temu,  gdyż znalazł wpis na Szufladzie 🙂 Po Gordonie, od lat 80. XIX w. do początków XX w. kantorem i rzezakiem był Isidor Nathan. Sporą czeladkę dzieci spłodził wtedy w Rybniku 😉

Oprócz głównej synagogi w Rybniku funkcjonowały domy modlitwy. Na pewno jeden z nich, istniał w sierocińcu żydowskim, oddanym do użytku w październiku 1893 r. W różnorakich dokumentach ta odrębna sala w ochronce nazywana była salą modlitewną. Zaś w siedzibie gminy żydowskiej, w której mieszkali rybniccy rabini (przy ówczesnej Bahnhofstrasse 5 – budynek już nie istnieje), też był dom modlitwy, czy też raczej salka modlitw z Torą. Czyli w sumie druga synagoga, położona o rzut beretem od ulicy Zamkowej. Oczywiście najważniejszą rolę spełniała bożnica, którą z taką radością otwierali rybniczanie w połowie XIX w. Sala modlitewna w ochronce z założenia służyła dzieciom, które mieszkały na jej terenie, a dom modlitwy w siedzibie gminy był „awaryjny” na wypadek wielkich mrozów, bowiem główna synagoga nie była ogrzewana.

Nie przetrwały żadne zdjęcia wnętrza synagogi. Jedyny element jaki z niej został ocalony to srebrne świeczniki ufundowane przez Luise Haase, żonę Ferdynanda. Nierozwiązaną zagadką pozostanie kwestia ich uratowania. Jeszcze do nich wrócę, ale na razie jedynie wspomnę, iż można je oglądać na wystawie stałej w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich w Gliwicach.

Do naszej synagogi chodzili Żydzi z Rybnika i przynależnej do naszej gminy okolicy – na statucie gminy żydowskiej były one wymienione.

Członkowie gminy płacili na jej rzecz podatki, z których część przeznaczana była m.in. na utrzymanie synagogi (oświetlenie, strojenie, remonty, wynagrodzenie dla rabina, czy kantora, itp.). W ujednoliconym statucie gminy, podpisanym przez jej reprezentantów w marcu 1855 r., widniał zapis (na tyle na ile skumałam niemiecki gotyk z połowy XIX w.), iż niektórym członkom gminy przysługiwały prywatne miejsca w synagodze. Wiadomo, że za to uiszczało się opłatę.
I tak sobie ta nasza synagoga trwała; modliły się w niej całe pokolenia Pragerów, Haasych, Priesterów, Guttmannów, Friedlanderów, Brauerów, Böhmów, Aronadych, Mannebergów, Königsbergerów, Feldmannów, Rahmerów, Picków, Schäfferów, Müllerów i wielu innych. Tu zawierały śluby rybniczanki, których mężowie pochodzili z innych części Prus, a później Niemiec. Tu mieli bar micwy młodzi chłopcy wkraczający w dorosły świat. Za synagogą dymiły kominy browaru Müllera, przed nią przejeżdżały dorożki zmierzające na rynek, handlarze i handlarki przechodzili obok w drodze na cotygodniowe targi. „Bezrabinacie”, które nastało pod koniec lat 70. XIX w. nie miało wpływu na modlitwy np. szabatowe. Porządek nabożeństw był ustalony i przestrzegany. Rybniccy Żydzi, tak jak pozostali niemieccy Izraelici, byli pod wpływem Haskali, nurtów reformatorskich i postępowych, więc myślę, że w synagodze bywały chóry, a reprezentanci gminy byli pewni, że ortodoksyjnych rabinów już nie chcą.

Pod koniec 1893 roku synagoga gościła wielu ważnych gości. Przy okazji otwierania wspomnianej ochronki zjechała do miasta żydowska (i nie tylko) śmietanka Górnego Śląska (i nie tylko). Raczej jest pewne, że rabini z Katowic (Cohn), Tarnowskich Gór (Löwenthal), Raciborza (Blumenthal), czy Królewskiej Huty (Goldschmidt), którzy odwiedzili Rybnik tego dnia, zawitali i do synagogi.

Przyszedł przełom wieków i Rybnik z przytupem, jako w miarę nowoczesne miasteczko wszedł w XX wiek. Mimo że miasto się rozwijało, było drogowo i kolejowo skomunikowane z resztą Śląska, powstała sieć wodociągowa, centrum zostało skanalizowane, były plany spektakularnej rozbudowy Rybnika, to Żydów ubywało. Wyprowadzali się do większych miast. Nabożeństwa w synagodze nadal odprawiano bez rabina, za to z cudownym (tak myślę) głosem kantora Nathana. Małym wstrząsem dla społeczności żydowskiej było włamanie do świątyni, które miało miejsce późną wiosną 1904 r. Włamanie miało charakter czysto rabunkowy, a za wskazanie bezczelnego złodzieja, który wlazł do przybytku od strony ogrodu Müllera, gmina wyznaczyła nagrodę.

Jeszcze nikt nie przewidywał, że nadejdzie taki czas, który zostanie nazwany Wielką Wojną, której daleką konsekwencją będzie podzielenie tej ziemi między Niemcy a coś, o czym miejscowi – niemieccy Żydzi za bardzo nie słyszeli. Nasi Żydzi, po wielu latach „bezrabinatu”, postanowili, iż w końcu Torę w synagodze winien czytać i głosić kazania nowoczesny, wykształcony i na wskroś zasymilowany oraz liberalny rabin. W rybnickiej Tempel, co jakiś czas, bywał katowicki rabin Cohn i to on prawdopodobnie polecił tutejszej społeczności młodego, acz wielce wykształconego, rabina dr. Dawida Braunschweigera, pracującego w tamtym czasie w prężnym mieście, zwanym wówczas Kattowitz.
Tu wydaje mi się, że mogę przerwać na parę dni opowieść o rybnickiej synagodze, gdyż zbliżający się 1914 rok będzie właściwy dla podzielenia tej historii na dwie części.
Wnet zaczniemy od ślubu i dwóch sarajewskich „pach, pach” (w podbrzusze oraz tchawicę). Stay tuned 😉

*Opis otwarcia synagogi przetłumaczył dla Muzeum w Rybniku dr Gregor Ploch z Muzeum Ziemi Górnośląskiej w Ratingen na potrzeby wystawy o rybnickich Żydach, która miała miejsce w 2012 r. Wybór fragmentów mój.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rybnicka synagoga cz.1 została wyłączona
8 września 2019

„Zostałem tam cztery lata”

Przed chwilą skończyłam czytanie nowej książki mojego serdecznego kolegi – Sławka Pastuszki. Jeszcze łzy i ciompy wycieram 😉 Sławek opisał losy naszego wspólnego, tak można by rzec, Żyda. Wspólnego, bo urodził się w „Sławkowej” Pszczynie, a wojnę przeżył w „Małgosinym” Rybniku. Dawid Danieli, czy też przy urodzeniu Dimitr Danielski, to postać, o której już pisałam ponad pięć lat temu ➡ http://szufladamalgosi.pl/opowiesc-z-szuflady-o-jakubie-i-dawidzie/

Urodził się w 1932 r. w Pszczynie z matki Żydówki, pochodzącej z Charkowa, oraz ojca – Ślązaka z Mikołowa. Rodzice na początku 1939 roku przyprowadzili się do Rybnika i stąd wywieziono ich do obozu pracy, a następnie do Auschwitz, gdzie zostali zamordowani. Dawida uratowała rodzina państwa Kapiców, która w czasie wojny też mieszkała w Rybniku.

Jestem pod ogromnym wrażeniem pracy, którą wykonał Sławek, by dokładnie ustalić losy Dawida. Na szczęście nie napisał pracy naukowej, więc każdy, nawet o nikłej wiedzy historycznej, zrozumie i na pewno wzruszy się, gdy będzie czytał o żydowskim chłopcu, który nagle musiał stać się dorosły. Dla mnie osobiście to bardzo ważna książka.

Znam Dawida, miałam wiele razy okazję z nim rozmawiać, choć nigdy nie spotkaliśmy się osobiście. Miałam przyjemność spotkać wnuczki pani Kapicowej. Byłam w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich w Gliwicach, gdy otwierano wystawę o ratujących i ratowanych na Śląsku i łykałam łzy, gdy szef IPN-u wymieniał Dawida.

A teraz jeszcze pozycja książkowa! Przy cytowanych przez Sławka słowach Dawida o wizycie w Polsce wiele lat po wojnie: „Odwiedziłem wtedy cmentarz w Zabrzu, gdzie oddałem hołd przybranej mamie, która dała słowo Żydówce z Charkowa, że zaopiekuje się jej synem. I słowa dotrzymała! Bo w końcu kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”, musiałam sobie zrobić przerwę na kawę i poszukanie chusteczki do nosa. Dziś, nie zdajemy sobie sprawy, jakim bohaterstwem ze strony pani Marty Kapicy i jej rodziny, było dotrzymanie tego słowa w niemieckim Rybniku.

Książka Sławka Pastuszki, której oficjalna promocja będzie pod koniec września 2019 r., powinna się znaleźć w każdej bibliotece rybnickiej oraz w rybnickim muzeum, a o losach Dawida i Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, czyli rodzinie Kapiców, powinni mieć lekcje młodzi ludzie w szkołach średnich. Sławku, bardzo, bardzo Ci dziękuję.
Gdyby ktoś był ciekawy, jeszcze przed kupieniem „”Zostałem tam cztery lata” w opracowaniu Sławka, to może przeczytać, na stronie „Zapomnianego Rybnika” fragmenty wywiadu z Dawidem Danielskim (obecnie Dawidem Danieli) przeprowadzonego wiele lat temu w Izraelu. Wywiad na język polski przetłumaczył i przesłał mi onegdaj Nahum Manor, jeden z ocalałych z „Listy Schindlera” – wieloletni przyjaciel Dawida ➡ http://zapomniany.rybnik.pl/historia-zydowskiego-chlopca-dawida-danielskiego-2/
Osobiście liczę na egzemplarz z autografem autora, a w kalendarzu już sobie wpisuję, że pod koniec września odwiedzę Pszczynę 🙂 Chapeau bas Sławku!

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania „Zostałem tam cztery lata” została wyłączona
4 września 2019

Piękni i młodzi – Fritz Aronade

Dziś następny z „Pięknych i młodych”, choć nie kolejny z tego zdjęcia. Omijam na razie centralną i najbardziej rzucającą się w oczy postać na fotografii, czyli Theę (Dorotheę) Priester. Co prawda będę o niej pisać, ale nie jej poświęcam ten wpis. Dzisiejszym bohaterem jest Fritz Aronade, przystojny i uśmiechnięty młodzieniec, obejmujący właśnie dziewczynę o imieniu Thea. Jego historia jest długa, smutna i pełna niewyjaśnionych zagadek i dziś według mnie mija 80 lat od jego śmierci. Po raz pierwszy cały wpis podzielę na podrozdziały.

Dzieciństwo i młodzieńcze lata

Fritz, a raczej przy narodzeniu Friedrich Jonas Aronade, przyszedł na świat 5 lipca 1904 roku w Rybniku przy ulicy Schloßstraße. Poniższy akt urodzenia sucho opisuje jego życie od samiuśkiego początku, do ostatecznego końca, co wam później wyjaśnię.

Jego tatą był Aron (Alfred) Aronade, a mamą Betty z domu Cohn. Friedrich urodził się 3 lata po śmierci dziadka Jonasa (zresztą na jego cześć dostał drugie imię) założyciela firmy Aronadych – firmy, która od drugiej połowy XIX w. aż do wybuchu II wojny istniała w Rybniku. Do tej rodziny m.in. należały kamienice przy Rynku i wzdłuż ulicy Zamkowej (od numeru 2 do 6), na tyłach tej ostatniej do dziś jest coś na kształt kuczki. Z okien swoich mieszkań widzieli synagogę i dymiące kominy browaru Müllera.

Fritz, bo tak go zwano, miał jedną starszą o 4 lata siostrę o imieniu Bertha. Pierworodna córeczka Alfreda i Betty – Gertrud, zmarła gdy miała 3 latka. Jak więc widzicie nie była to jakaś wyjątkowo liczna rodzina, choć sam Alfred miał wiele sióstr i braci, ale wszyscy oni wyprowadzili się z Rybnika. Alfred, jako jedyny z dzieci Jonasa, został w naszym mieście po plebiscycie i podziale Śląska i prowadził „Jonas Aronade Kolonialwarengrosshandlung”, czyli „Jonas Aronade Skład kolonialny”. Należał do elity żydowskiej naszego miasta. Był w zarządzie gminy, miał poważną firmę, kamienice, lokale, z wynajmu których czerpał dochód, liczono się z nim w mieście. Młody Fritz dorastał na pewno w luksusowych warunkach. Gdy patrzę na jego twarz wyobrażam sobie żartownisia, duszę towarzystwa, chłopaka, w którym na mur kochały się młode dziewczyny i który był lubiany. W swoich artykule o rybnickich rabinach (był opublikowany w książce „Życie religijne w Rybniku i powiecie rybnickim w XIX i XX w. wydanej przez Muzeum w Rybniku) przytoczyłam słowa Alfreda Aronade, napisane do rabina Artura Rosenthala. Rabin ten urzędował w Rybniku do marca 1920 r. Pozwolę sobie je tu przytoczyć: Z powodu Pańskiego odejścia z Rybnika odczuwam potrzebę, Panu jeszcze raz w ten sposób z całego serca podziękować, że Pan, synowi mojemu Fritzowi, podczas jego nauki w tutejszym gimnazjum udzielał korepetycji z greki, łaciny, francuskiego i niemieckiego, dzięki czemu mógł on z Pańską pomocą i dzięki Pańskim umiejętnościom dydaktycznym regularnie swoje wyniki polepszać. Pan nie tylko przyswoił mu wymaganą wiedzę, a nawet więcej, udało się Panu dać mu radość z nauki i tym samym dać mu skarb na całe życie, czym dla niego jak i dla nas pozostanie Pan niezapomnianym. Ze szczerym uznaniem Pański – Alfred Aronade.

List, z datą 1 maja 1920 r., znajduje się w zasobach Instytutu Leo Baeck’a w Nowym Jorku, a tłumaczenie dla mnie zrobiła pani Beata Bistram. Fritz nie tylko był przystojny, ale i w miarę dobrze wykształcony. Rodzice dbali o przyszłego następcę i spadkobiercę. Tata Alfred wiedział, że wiedza to ważna sprawa.

Pierwsza miłość

Przeglądając swój stary artykuł o rabinach przypomniało mi się, iż kolejny z rybnickich rabinów Dawid Dagobert Nellhaus, w swoim małym notatniczku (też go można znaleźć na stronie wspomnianego wyżej Instytutu) pod datą 22 maja 1921 r. zanotował, że w tym dniu odbyła się uroczystość 50. urodzin Adolfa Aronade. Niedługo potem zrobiono zdjęcie moim „pięknym i młodym”, ale na inny „Geburstag”.
Na zdjęciu, które pokazywałam już wielokrotnie widać, iż Fritz i Thea Priester byli sobie wtedy przeznaczeni. Mowa ciała mówi wiele 🙂 Ta niedbale przerzucona ręka na ramieniu dziewczyny. To muśnięcie jej szyi. Thea jest tu gwiazdą. To z niej bije blask. Kokietka. No popatrzcie i pomyślcie sami…

Moją tezę można by obalić, gdyby nie drugie zdjęcie Fritza i panny Priester. Na nim na 100% widać, że przytulający się pod parasolem młodzi ludzie byli parą. Oboje piękni i młodzi. Oboje szczęśliwi. Oboje zakochani. Te pierwsze zauroczenia młodzieńcze są zawsze silne 😉

Jak już jednak wiecie Thea, czyli Dorothea nie została panią Aronade. Opisując życie pierwszej z lewej dziewczynki – tej w białych rajtach, zdradziłam wam już dlaczego. ➡ http://szufladamalgosi.pl/piekni-i-mlodzi-herta-tulla-priester/ Oczywiście to moja teoria i szufladowe fantazje. Tym, którzy nie chcą czytać starego wpisu przypomnę w skrócie, iż za 4 lata od zrobienia zdjęcia, 21-letnia Thea poślubiła, starszego od siebie o 15 lat, goleszowskiego Żyda Maxa Grauera. Czy to Fritz się nie zadeklarował, bo wolał życie kawalera, czy też Thea zakochała się w przybyłym do Rybnika dojrzałym przedsiębiorcy, dziś już nie stwierdzimy. Czy Fritz cierpiał? Kto wie… Może na pocieszenie wtedy ojciec kupił mu motocykl marki Ariel?

Lata trzydzieste

W międzyczasie wydoroślała i wypiękniała siostra Thei – ta od białych rajtów, no i Fryc uznał, że czas na ustatkowanie się. W marcu 1931 roku pod chupą przyrzekł Hercie Priester miłość.

Miał wtedy 27 lat, a jego wybranka 22. Jednym ze świadków na ślubie był wiekowy już dziadek panny młodej – Noah Leschcziner. Fryderyk od jakiegoś czasu już pracował z ojcem, który w 1934 roku prawnie zrobił go współwłaścicielem firmy „Jonas Aronade”.

Młodzi mieszkali w pięknym mieszkaniu przy ulicy Zamkowej 2. Po jakimś czasie urodziła im się córeczka Wera. Co prawda pojawiały się różnorakie problemy biznesowe, typu włamania do składu (choćby przez członków bandy Siwca, czy niejakiego Piechoczka), samobójstwo inkasenta firmowego, grzywny za sprzedaż cyganionej sody, problemy z płatnościami przez odbiorców towarów i najemców, ale życie Fritzowi i Hercie płynęło chyba raczej spokojnie.

Oprócz bycia wspólnikiem swego ojca, Fryderyk był też samodzielnym biznesmenem. Wszystko szło tak jak powinno, za wyjątkiem pogłosek o strasznych rzeczach, jakie dotykały członków rodziny Aronadych, którzy lata temu wybrali za swą ojczyznę Niemcy. Berliński kuzyn już w 1933 r. został zwolniony z posady dyrektora banku. Ciocia Regina, wraz z całą rodziną musiała wyemigrować ze stolicy Niemiec do Holandii. Tak przy okazji powiem, że nie uratowało jej to przed śmiercią w komorze gazowej Birkenau. Brat taty Adolf Aronade, onegdaj w Rybniku prowadzący na Rynku sklep z porcelaną, musiał się wyprowadzić ze swego berlińskiego mieszkania i stracił pracę. On i jego żona życie zakończyli w obozie koncentracyjnym Theresienstadt ➡ http://szufladamalgosi.pl/doris-aronade-her-story/ Listy od cioci Emmy też były pełne lęku o przyszłość, choć zapewne nie przeczuwała jeszcze, że człowiek ze zbrodniczej organizacji i w czarnym mundurze strzeli do niej nad wielkim rowem gdzieś pod Rygą ➡ http://szufladamalgosi.pl/z-rybnika-do-lasu-bikernieki-czyli-o-emmie-z-rodu-aronadych/ Te wieści na pewno docierały do sielankowego Rybnika, w którym co prawda zdarzały się jakieś wybryki antysemickie, ale były one niczym w porównaniu z tym czego doświadczali krewni w Berlinie.
Młody Aronade był lubiany. Handlował, bo to lubił i był w tym dobry. Córeczka chowała się zdrowo i bawiła z synem polskiego adwokata, który wynajmował w kamienicy Aronadych i mieszkanie i gabinet, przy okazji występując jako ich prawnik w wielu procesach. Na Szufladzie niedawno opisałam słowa jednej wiekowej rybniczanki, która pamiętała Fritza.
Pani, jo chodziła przed wojnom, z mamom do Aronadych po maszkety. Pani, łon – tyn młody Aronade stoł przed sklepem i nawoływoł: Komm her, komm zu uns. Neue Ware! Pani, a jaki łon był gryfny! Jaki szykowny!”. Oczy tej ponad 90-letniej kobiety błyszczały, gdy opowiadała o młodym Fritzu. Patrząc na niego jako młodego chłopaka, można sobie wyobrazić, jakie z niego było ciacho przed czterdziestką. Byli z Hertą piękną parą.

„Dlaczego pani w tym grzebie”

Doszłam do momentu, który będzie jednym wielkim domysłem i pozostanie ogromną zagadką, której raczej nie rozwiążę, choć w ostatnich dniach poruszyłam wszystkich i wszystko co się dało, by dojść do prawdy. Zwoje mózgowe mi się przegrzewały od analizowania skrawków informacji. Przy okazji wydaje mi się, że zrzuciłam Fritza z piedestału bohatera. Choć…myślę, że jak przeczytacie poniższe słowa uważnie, to sami ocenicie, czy bohaterem jest się gdy ginie się jako żołnierz, czy można nim być nawet, gdy się ginie jako cywil.
Po kolei jednak. Od lat wiem, że Fryderyk Aronade widnieje jako żołnierz, który zginął w obronie Rybnika. Na cmentarzu komunalnym, przy pomniku upamiętniającym tych, którzy polegli we wrześniu 1939 roku, jest tabliczka poświęcona Fritzowi. Jest na niej data urodzenia i śmierci. Co dziwne, on jeden zginął/zmarł w listopadzie 1939 r. Napis informuje, iż było to w Rybniku. Okej, mógł odnieść rany i umrzeć w szpitalu. Mógł. Pozostali polegli mają podane stopnie wojskowe i datę z początków września. Fryderyk nie ma stopnia wojskowego, ani jednostki.

Co ciekawe, na pomniku żołnierzy radzieckich, który jest przy mogile zbiorowej czerwonoarmistów poległych pod koniec wojny w okolicach Rybnika, Fryderyk też jest wymieniony (oczywiście cyrlicą), jako poległy w 1939 roku. Tu należy dodać, iż Rosjan pochowano w tym miejscu po 1947 r., a przedtem tutaj, od początku lat 30-tych, istniał nowy cmentarz żydowski. Zlikwidowano go, gdy grzebano tu ekshumowane szczątki Ruskich. Taki zonk! Fritz jest i u Ruskich i u naszych. Na poniższym zdjęciu przy nazwisku Fritza widać położony przeze mnie kamyk.

Kolejna zagadka, to dopisek zrobiony ołówkiem na akcie urodzenia Fritza. Dokument ten znajduje się w archiwum w Raciborzu. Ktoś dopisał krzyżyk (symbol śmierci) i datę 4.9.1939 oraz słowa: Woschczytz Kreis Pless, czyli Woszczyce powiat Pszczyna. Woszczyce to dziś część Orzesza. Wspominałam na początku, że ten akt opisuje całe jego życie. Początek i koniec.

Ta adnotacja świadczy o tym, że Fritz zginął/zmarł 4 września w Woszczycach, a nie 10 listopada w Rybniku. W okolicy Woszczyc do niewoli dostali się niektórzy żołnierze 75 pułku piechoty, który bronił Rybnika. Wśród nich był, zamordowany 5 września w Nieborowicach, dowódca Jan Kotucz. To przez jakiś czas utwierdzało mnie w fakcie, że mój Fritz był też żołnierzem (w końcu ma tablicę) i zginął w Woszczycach, gdzie byli i nasi obrońcy Rybnika. Nie pasowało mi to, że nie miał stopnia wojskowego, oraz to, że nie wymienił go w swej książce o obronie naszej ziemi historyk pan Jan Delowicz. Przyjmowałam wersję, iż mógł zginąć jako cywil. Jego zwłoki jakoś sprowadzono do Rybnika i pochowano go na cmentarzu żydowskim (tym nowym), a potem gdy robiono w tym miejscu cmentarz dla Ruskich „wciepnięto” go do przysłowiowego jednego wora jako żołnierza września. No bo poległ w tym miesiącu. Od razu zakładałam, że niemiecka adnotacja jest bardziej pewna od daty listopadowej. Niemcy byli skrupulatni, a Ruscy i Poloki to burdeloki. Dla mojego serca bardziej pasowała mi wersja Żyda-żołnierza i bohatera. Rozum jednak coraz częściej mówił, że to mało prawdopodobne.

W ostatnią niedzielę, czyli dokładnie w 80-tą rocznicę wybuchu wojny, udało mi się porozmawiać z panem, który urodził się w kamienicy Aronadych w 1939 r. Pojechałam do młodszego z synów adwokata Emila Motyki, który przy Zamkowej prowadził kancelarię i mieszkał w kamienicy wraz z Fritzem, jego żoną Hertą i małą Werką.

I mi się wsio obaliło i chyba wyjaśniło. Na samym początku rozmowy, pan Bolek na mnie spojrzał z politowaniem i spytał: „Dlaczego pani w tym grzebie?”. Ja na to: „Bo muszę.” A pan Bolek: „Dziewczyno, na co ci to?”. „No mus mam”. „A w cholerę z takim musem”. A potem opowiedział to, co wiedział od swego ojca. Otóż 1 września adwokat i Fritz Aronade, zaraz z rana, umówili się, że będą uciekać na rowerach w stronę Żor. Rodzina adwokata już wcześniej wyjechała. Fritz się wahał. Ponoć płakał. Adwokat go popędzał, ale Fritz nie ruszał. Może już wtedy Wehrmacht paradował pod ich kamienicą. W końcu adwokat pojechał na tym rowerze w stronę Żor. Potem dowiedział się, że Fritz został zabity gdzieś w okolicy Żor. To by się zgadzało, bo Woszczyce to rzut beretem od Żor. Od pana Bolka się dowiedziałam, że na pewno żołnierzem nie był. Na moje pytanie o żonę Hertę i maleńką Werę usłyszałam tylko: „Ha! Wiem tylko co moja mama mówiła: „Ja żałowałam, że przynajmniej Wery nie wzięłam, bo może by…” 🙁 I więcej mama nie dodawała. Sama wiem z innych plotek, że Herta i Wera zostały zadenuncjowane i wojny nie przeżyły. Rozmawialiśmy se z panem Bolkiem ze 2 godziny. Opowiadał jak to jego starszy brat ponoć wymykał się do Werki, bo byli dziećmi i bardzo się lubili. No i że Aronade bardzo bogaci byli. Na odchodnym jeszcze raz mnie zapytał: „Po co dziołcho w tym grzebiesz?” No grzebię, by oddać hołd żydowskim ofiarom z Rybnika. Tylko tyle i aż tyle.

Nurtowała mnie jeszcze data śmierci Fritza. Dzięki uprzejmości pani z USC (bez protekcji się nie obeszło, bo RODO SRODO ;-)) wiem, że Fritz nie zmarł/zginął w Rybniku, gdyż jego aktu zgonu u nas nie ma. Najpewniej było to w tych Woszczycach.
Tak więc reasumując. Tablica upamiętniająca Fryderyka Aronade na pomniku żołnierzy września nie jest właściwa, gdyż nie zginął jako wojak. On nie bronił Rybnika, a uciekał przez hitlerowskim najeźdźcą. Być może znalazł się w miejscu, gdzie byli nasi żołnierze i ich wzięto do niewoli a jego kropnięto, bo był Żydem. A może dostał przypadkową kulką. Może chciał wrócić stamtąd do domu i się nie udało. Na pewno był w tragicznej sytuacji i potwornym stanie ducha drżąc o zostawioną rodzinę oraz o siebie. Niewłaściwa jest data jego śmierci na pomniku. Czy jego tablica powinna tam być wśród innych, nie mnie oceniać. Kiedyś popełniono błąd i zrobiono z niego żołnierza i teraz chyba nie ma sensu tego zmieniać. Prawda jest jednak inna. Fritz był cywilną ofiarą. Takich w mieście było więcej i nie są wymienieni jako obrońcy, jak bohaterski Jan Kotucz.

Niejasne są jeszcze okoliczności zaginięcia jego ojca Alfreda Aronade. Po wojnie, jeden z ocalałych członków dalszej rodziny poszukiwał o nim informacji w prasie polskiej. Podawał wówczas, iż ostatnie wieści od Alfreda były z 1943 roku z dalekiej Rosji. Tak jakby Alfredowi udało się uciec na Wschód, ale nie udało się dotrwać końca wojny. To akurat nie jest dziwne, bo swój wiek miał, a ruski Daleki Wschód to sami wiecie…

Firmę Aronadych w czasie wojny miał w zarządzie komisarycznym volksdojcz. A kamienice przeszły na skarb państwa w 1957 roku.
Dziś mija 80. Rocznica zamordowania Fryderyka Aronade, którego zwłoki prawdopodobnie spoczęły na cmentarzu żydowskim, na którym po wojnie pochowano żołnierzy Armii Czerwonej. Choć nie należy mu się tabliczka żołnierska, to należało mu się upamiętnienie z mojej strony. Córka Wera i żona Herta zostały na pewno spalone w obozie zagłady i im też należy się upamiętnienie. Po Aronadych zostały nam przepiękne kamienice w centrum miasta, kilka dokumentów w archiwum, jakieś anonse w starej prasie i kilka kupionych przeze mnie starych druków.

NIECH DUSZE ICH BĘDĄ ZWIĄZANE W WĘZEŁ ŻYCIA

P.S. A kokietka Thea Priester dobrze wyszła na tym, że nie wyszła za Fritza. Jej udało się wojnę przeżyć. O tym jednak już nie dziś.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Piękni i młodzi – Fritz Aronade została wyłączona
31 sierpnia 2019

Piękni i młodzi – Otto Apt

Opisałam już Hertę Priester, Ilse Silbiger i Lorę Priester. Nadszedł czas na pierwszego chłopaka ze zdjęcia, które nazwałam „Piękni i młodzi”. Tym sfotografowanym na początku lat dwudziestych, wraz z grupą dwunastu nastolatków, był Otto Apt.

Z nim nie miałam problemów. Od paru lat mniej więcej znałam jego życiorys. Otto jest mi bardzo bliski, gdyż miał w sobie krew Mannebergów, a tą rodzinę traktuję prawie jak swoją. Już tu lata temu opisywałam spotkanie z potomkami Josefa Manneberga, a Josef był wujkiem Otto. To dzięki wnukom Josefa dowiedziałam się o tym chłopaku i znalazłam jego akt urodzenia w raciborskim archiwum. Po raz n-ty muszę tu wychwalić pod niebiosa to przecudowne miejsce, które ilekroć odwiedzam czuję się jak w domu.

Otto Emanuel przyszedł na świat w Rybniku w lipcu 1904 roku. Jego mama Regina pochodziła z zasłużonego dla Rybnika rodu Mannebergów. Tatuś Adolf Apt był kupcem z pobliskiego Raciborza. Rodzice wzięli ślub w naszej synagodze w 1895 roku. Otto nie był ich pierworodnym synem. Miał o 7 lat starszego brata Franza, czyli po naszemu Franciszka. Franz nie przyszedł na świat w moim mieście, a w odległym Oberplanitz w okolicach Zwickau. Dlaczego Reginę i Adolfa wywiało aż tak daleko dziś trudno ustalić. Co spowodowało, że małżonkowie wrócili na Śląsk to mogę się domyśleć na podstawie plotek rodzinnych. Brat Reginy – Josef Manneberg, bohater wielu moich opowieści, był opoką dla całej swej rodziny. I podejrzewam, że to on pomógł Aptom na rozwinięcie interesu i starał się zabezpieczyć siostrę jak tylko mógł. Josef był pragmatykiem, biznesmenem, dbającym o każdego członka rodziny. O siostrę też. Tak więc imaginuję sobie, iż gdy Aptowie nie za dobrze radzili sobie w dalekim Zwickau, to zaoferował im pomoc. No i wrócili do Rybnika. Tu urodził się Otto. Potem przyszła Wielka Wojna. Josef walczył za cesarza, a jego siostra Regina, jak i żona Josefa walczyły, by utrzymać rodziny. Nie wiem, czy Adolf Apt był żołnierzem, raczej tak. Dokumenty wskazują iż zmarł w grudniu 1918 roku w wieku 50 lat. Czy w wyniku ran? Czy może zwykły zawał? Minęło ponad 100 lat, więc nie ma to znaczenia.

Regina została wdową z dwoma synami.  Bohater tego postu miał 14 lat. Za młody na utratę ojca. Czy miał buntowniczy charakter? Czy akceptował silne rządy stryja Josefa? Gdy tak patrzę na jego buzię, to wyobrażam sobie chachara i zadziorę. Pamiętajcie, że „Szuflada” to moje własne myśli, wyobrażenia i fantazje, więc nie bierzecie wszystkiego jako pewnik (za wyjątkiem dokumentów i ścisłych faktów). Ale sami pomyślcie: czternastolatek traci tatę, wujek o silnym charakterze i finansowych możliwościach decyduje o wszystkim. Bunt? Jasne, że bunt. W dodatku dookoła śląskie zamieszania, czyli powstania, plebiscyt i wojna domowa o zachowanie tej części Śląska w Niemczech. Pamiętajmy, nasi Żydzi byli Niemcami, więc jakaś tam Polska była dla nich obca i wroga. Mama Regina, jako wdowa nie ma wyjścia. Musi trzymać się blisko brata, który postanawia zostać po plebiscycie w tym nowym kraju. Jej starszy syn Franz (brat Otto) może był bardziej spolegliwy i też zostaje, choć na pewno był utracjuszem. Otto ma w dupie coś co jest obce. Buntuje się. Uczy  się w Katowicach, potem chyba przebywa w Opolu, które zostają w państwie niemieckim. Mogę sobie wyobrazić te awantury rodzinne, te „haje”, te argumenty matki oraz fochy i opór młodego syna. Wyjeżdża do Drezna. Zanim jednak to nastąpiło fotografuje się z przyjaciółmi w Rybniku.

Nie wiem czym zajmował się w Dreźnie, ale wiem, że tam się ożenił z Deborą z domu Sussmann. W tym przepięknym mieście przyszedł na świat w 1931 r. ich syn Wolfgang. W międzyczasie w Rybniku nadal mieszkała jego matka Regina i brat, któremu spolszczono imię, bo tu była już Polska. Zarówno Regina Apt, jak i jej starszy syn Franz, prowadzili sklepy przy dzisiejszej ulicy Powstańców Śląskich, wówczas Piłsudskiego 12. Franz też założył rodzinę i jeszcze przed Otto został ojcem Ilse. Na poniższym wykazie widzicie oprócz Aptów Fryca Aronade – to on będzie kolejnym, którego muszę opisać i to bardzo szybko 🙂

Akt zawarcia małżeństwa przez Franza, czyli Franciszka Apta. Świadkiem był wuj – Josef Manneberg.

Niemieckie Dresden szybciej stało się niebezpieczne dla Żydów niż polski Rybnik. Otto, Debora i mały Wolfgang zdołali wyjechać z Niemiec. Nie znam okoliczności w jakich to nastąpiło, ale ostatecznie dostali „Reisepassy” z byczą pieczątką „J”, czyli „Jude”. I dotarli, zapewne po wielu perypetiach do Ameryki Południowej, a ściślej do Boliwii. Było to najprawdopodobniej w 1937 r. Mam pewne podejrzenia, że nie docierali tam razem.

Zanim w Europie rozpętało się piekło II wojny, do Ameryki Południowej zdołał wyjechać z Rybnika Franz Apt z żoną i jedenastoletnią Ilse oraz mamą – Reginą Apt z domu Manneberg. Regina miała wówczas 69 lat. W inny koniec świata, tj. do Palestyny udawał się brat Reginy, zarazem wujek Aptów – Josef Manneberg. Jestem przekonana, że podróż rybnickiej linii Aptów i całej swojej rodziny Mannebergów współfinansował Josef. Choć spisany przez niego w 1946 roku testament pokazuje, iż to on był winien swoim siostrzeńcom małe kwoty pieniędzy. Może z tytułu spłat za nieruchomości sprzedane w Rybniku? Kto wie. Nie pokazuję całej ostatniej woli Josefa, a jedynie istotne fragmenty (ze strony
https://www.manneberg-saga.com/en/ )

Myślę, że nie było łatwo niemieckim Żydom zaadoptować się do południowoamerykańskich warunków. Po wojnie, gdy dotarły do nich informacje o tym co źli ludzie zrobili Żydom w Europie, wiedzieli, że decyzja o sprzedaży wszystkiego i wyjeździe na drugi koniec świata była właściwa.

Otto zmarł w La Paz szybko. Stało się to w 1960 r., gdy miał 56 lat. Zanim odszedł, jego syn dr Wolfgang Apt założył w 1958 r. firmę prawniczą. Na pewno był dumny. Firma istnieje do dziś i nadal jest prowadzona przez potomków Otto! Nazywa się „Estudio Jurídico APT Soc. Civ. – APT Law Firm”.
https://www.legalapt.com/en/home-2-2/

A teraz popatrzcie i porównajcie młodego buntownika i dojrzałego już pana. Jako młodzik z bujną czupryną – zadziorny, jako starszy człowiek z łysiną – smutny. Może chory był? A może cały czas tęsknił za Europą? Zdjęcie pokazuje uroczystość rodzinną pod koniec lat 50-tych XX wieku.

Żona Otto zmarła 10 lat po nim. Zaś ich syn, zasłużony dla Boliwii prawnik i działacz, zmarł niedawno – w 2014 roku, mając 83 lata. Już po zjednoczeniu Niemiec Wolfgang odwiedzał swe rodzinne Drezno. Raczej wątpię, by pojechał dalej na wschód do miejsca urodzenia ojca, bądź dziadków.
Otto pochowany został na cmentarzu żydowskim w Cochabamba w Boliwii.
Co się stało z jego starszym bratem Franzem i jego rodziną? Zamieszkali w Brazylii. Franz Apt, przedwojenny rybnicki kupiec, został pochowany na cmentarzu w Butanta, które jest częścią Sao Paulo. Franz zmarł w 1978 r. Jego urodzona w Rybniku córka Ilse przeszła na drugą stronę w 2000 r. Spoczęła na tym samym cmentarzu. Nie wiem, gdzie jest pochowana mama Otto i Franza, czyli Regina Apt z rodu Mannebergów. Zdjęcie Franza Apta i jego córki Ilse znalazł dla mnie, jak zwykle niezastąpiony, Sławek Pastuszka. Bez niego Szuflada byłaby o wiele uboższa 🙂

I teraz clou całej historii o Otto. Otóż parę tygodni temu zawzięłam się i znalazłam potomków Otto, choć google w 99% przypadków prowadził do stron, gdzie słowo „Apt” było skrótem od „Apartament”. Koszmar 😉   Napisałam w końcu przez JewishGen do admina drzewa rodzinnego, gdzie znalazłam Otto. Nie był to strzał w dziesiątkę. Wiadomym jest nie od dziś, że największą potęgą jest Facebook, więc zawzięłam się na fejsa. Apt to nie jest zbyt egzotyczne nazwisko, więc sporo ludzi miałam do przejrzenia. W końcu po przeanalizowaniu dziesiątek osób trafiłam właściwie. Byłam na mur przekonana, że znalazłam prawnuczkę Otto. Nota bene przepiękną kobietę. Wiedziałam, że moja wiadomość trafi do spamu, ale uzbroiłam się w cierpliwość. Po ponad 2 tygodniach przyszła odpowiedź!

I dzięki prawnuczce Otto, zarazem wnuczce Wolfganga, po jakimś czasie dostałam 3 kilkugodzinne filmy, nagarne w 1998 roku, na których syn Otto – Wofgang opowiada swoją historię. No… niestety po hiszpańsku. Czyli amen w pacierzu dla mnie. Ale znowu się zawzięłam i je całe przejrzałam. Wiem, że mówił o swoim ojcu, o Rybniku, o Śląsku, plebiscycie, III powstaniu śląskim. Oczywiście znał to z relacji Otto, bo sam w końcu urodził się w 1931 w Dreźnie. Pokazywał jakieś dokumenty rodzinne, o których opowiadał. Cudo, ale po hiszpańsku. Może kiedyś ktoś mi te fragmenty filmów przetłumaczy.

Na razie kończę, bo powinnam się zabierać do spisywania kolejnej historii, tym razem Fryderyka Aronade, gdyż zbliża się 80-ta rocznica jego śmierci. Z tego miejsca pragnę podziękować prawnuczce Otto Apta i jej rodzinie za pomoc i przesłanie filmów. To z nich zrobiłam kilka screenów, które umieściłam powyżej. Dzięki Internetowi Boliwia jest w zasięgu ręki 😉 Bardzo się cieszę, że potomkowie Reginy Manneberg, czyli wnuki i prawnuki jej synów Otto i Franza Aptów mieszkają gdzieś w dalekim świecie, bowiem południowoamerykańskie państwa dały im schronienie wiele lat temu. Plany tego, który wywołał 80 lat temu straszą wojnę, jednak się nie udały!

Źródła, z których korzystałam to: Archiwum rodzinne rodziny Apt, Archiwum Państwowe w Raciborzu i Katowicach, strona o Mannebergach, czyli manneberg-saga.com,  jewishgen.com, legalapt.com.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Piękni i młodzi – Otto Apt została wyłączona