31 lipca 2024

Dr Arthur Rubensohn – notariusz i adwokat

Nie przypuszczałam, że pytanie zadane przez jednego z uczestników spacerów po Rybniku, zarazem czytelnika „Szuflady” pogrąży mnie na wiele godzin w Internecie i doprowadzi do takich odkryć, że czacha dymi!
Przynajmniej moja czacha buzuje od dzisiejszego ranka, gdy doszłam do informacji o ścięciu głowy jednego rybniczanina (co prawda jedynie z urodzenia, ale zawsze rybniczanina).

Po kolei jednak, bo walnęłam spoilerem na samym początku historii 😉
Przygotowując się do spaceru szklakiem rybnickich prawników skoncentrowałam się tylko na okresie międzywojennym. No i głównie na adwokatach, bo to o nich można znaleźć najwięcej informacji. Wypuszczałam na Fb pewne jaskółki, by zareklamować przechadzkę i jedną z takich zachęcajek była informacja o mecenasie Zacheuszu Dombku, który w 1938 r. na drzwiach swojej kancelarii wywiesił kartkę, że „żydom wstęp wzbroniony”. Pod postem czytelnik mojego bloga zadał pytanie, czy mieliśmy w Rybniku żydowskich adwokatów. Od razu wyjaśniłam, że nie, gdyż w przyjętym przeze mnie przedziale czasowym takich nie było. Bo ze mnie taki cep, który nie myśli całościowo, a jedynie wycinkowo.

Pytanie mi szybko wyparowało z pamięci. Gdyby nie wczorajsza wizyta kolegi dziennikarza, który przygotowuje materiał prasowy o tym spacerze, to bym o sprawie nie pamiętała. I wczoraj, gdy kolega pojechał zaczęłam kombinować i nagle mi się przypomniało, że lata temu próbowałam coś znaleźć na temat jednego notariusza (równocześnie adwokata), który choćby z racji nazwiska wydawał mi się mieć żydowskie pochodzenie. Wtedy, moje poszukiwania spełzły na niczym, ale być może za słabo szukałam.  Dziś, po porannej przelotce po chwałowickich hałdach umysł mi się rozjaśnił i zasiadłam przed laptopa, by ustalić kim był, skąd, co zrobił i czym się zasłużył – dr Arthur Rubensohn – rybnicki adwokat i notariusz . Oczywiście nie z okresu międzywojennego, a z czasów niemieckich, czyli z przełomu XIX i XX w. Do końca nie byłam pewna, czy w ogóle był Żydem. A był, był. I to Żydem z daleka.

Śląska Biblioteka Cyfrowa pozwoliła mi ustalić, że w 1898 r. został mianowany prawnikiem przy sądzie w Rybniku. Przyjechał tu z miasta Grätz, czyli obecnie Grodziska Wielkopolskiego, gdzie pracował wielce zasłużony dla tego i innych miast ojciec Arthura – Jakob Rubensohn. Tata naszego prawnika nie był byle kim. Był cenionym i szanowanym lekarzem, szefem tamtejszego szpitala, radnym miejskim w Grodzisku, a także honorowym obywatelem tego miasta. Willa Rubensohna do dziś stoi w dawnym Grätz.

Tajny radca medyczny oprócz syna, który został prawnikiem, miał jeszcze na pewno dwie córki. W 1943 roku siostry Elsbeth i Betty Rubensohn zostały deportowane z Berlina do Auschwitz i tam zamordowane.
Zanim jednak nadeszły złe czasy, przyszły rybnicki Rechtsanwalt skończył prawo w Rostoku. Nie urodził się w Grodzisku, bowiem jego tata pochodził z terenów obecnego woj. warmińsko-mazurskiego – z okolic Suszu. Arthur we wszystkich dokumentach jako miejsce urodzenia ma podaną miejscowość Bischofswerder (obecnie wieś Biskupiec).

Gdy 28-letni prawnik przyjechał do Rybnika w tym 1898 r. był już żonaty. W rybnickich wykazach urodzeń podano, że urodziło mu się w Rybniku troje dzieci. Lekko zbaraniałam, że nie mam tych aktów, skoro byli Żydami. Zdarzają mi się czasem ominięcia, ale żeby aż trzy osoby z jednej rodziny? Sprawa się wyjaśniła, gdy dotarłam do powojennego aktu zgonu żony adwokata. Ona była ewangeliczką, więc i dzieci były przy urodzeniu zarejestrowane jako ewangelicy, dlatego też ich nie sfotografowałam w archiwum.
Gdzie Rubensohn mieszkał w Rybniku to pojęcia nie mam. Karierę jednak robił zawrotną, bo bardzo szybko dostał się do rady miasta. Kronikarz Trunkhardt podaje, że było to już w 1900 r. A już w następnym roku ponoć został zastępcą burmistrza Günthera (przynajmniej tak informował Dziennik Polski).

Kancelarię prowadził ze wspólnikami, którzy na przestrzeni tych kilku lat się zmieniali. Angażował się w wiele spraw i organizacji, jak choćby w działalność stowarzyszenia byłych żołnierzy armii pruskiej, czy w budowę rybnickiego gimnazjum (obecnie LO i. Powstańców). Był w komitecie założycielskim tej szkoły. W raciborskim archiwum są całe teczki z aktami notarialnymi z jego kancelarii, ale jakoś nigdy do nich nie doszłam. U niego sprzedawano, kupowano, spisywano intercyzy i testamenty. 

I tak jak inny żydowski radny Eugen Leuchter, został sfotografowany, gdy oddawano do użytku wieżę ciśnień przy ul. Świerklańskiej. Wodociąg dla miasta to było naprawdę osiągnięcie Rady Miasta i ówczesnego burmistrza. Z opisu zamieszczonego w artykule o wodociągach dr. B. Klocha, wynikałoby, że dr Rubensohn to trzeci od prawej oficjel. 

Trójka dzieci i żona Magdalena za często Arthura w domu chyba raczej nie widywali. I nagle, a może nie tak nagle, przyszła choroba. Nekrologi, które ukazały się w Schlesische Zeitung w marcu 1913 r. informowały, że Arthur Rubensohn odszedł po długich i trudnych cierpieniach w wieku 42 lat. Leczył się w sanatorium Birkenhof w Gryfowie Śląskim na Dolnym Śląsku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo ludzie starają się wydobrzeć w sanatoriach. Ale ten ośrodek został wybudowany berlińskiego neurologa Dr. Gericke i specjalizował się w leczeniu mężczyzn z zaburzeniami psychicznymi i uzależnionych od alkoholu i morfiny. Zonk!

Nie mam aktu zgonu dr. Rubensohna, bo go nie ma w sieci, więc nie znam przyczyny zgonu, jednak zakładam, że nie zmarł na raka płuc, a przez jakieś uzależnienie. Według nekrologu został pochowany w Görlitz, o czym zawiadamiała żona. Arthur na pewno w tamtym czasie mieszkał w Rybniku, bo to wynika z innego nekrologu, który zamieścił jego ówczesny wspólnik, adwokat dr Dobermann, zaś żona podała adres przy Berlinerstrasse w Görlitz. Może byli w separacji? Jak był morfinistą i alkoholikiem, to jest to wielce prawdopodobne. 

Chyba niedługo potem, wdowa Magdalena zdecydowała się na zmianę nazwiska. Chciała się odciąć? Wymazać z pamięci? Rozpocząć nowe?

Właśnie przez tę zmianę miałam takie problemy z namierzeniem całej familii. Gdy jeden z urodzonych w Rybniku synów, brał ślub w Berlinie w 1924 r., to nazywał się już Gerhard Rubens. Tak więc do zmiany musiało dojść przed tym rokiem. Cała czwórka: wdowa i troje jej dzieci stali się „Rubensami”. Gerhard zamieszkał z żoną w Breslau, wdowa Magdalena w Berlinie, tak jak i córka Ilse, a drugi z synów Hans Werner Emil Max (tyle imion dostał przy narodzinach w naszym mieście 1905 r.) przed wojną mieszkał w małej miejscowości (wsi?) Segeletz w Brandenburgii. Był ogrodnikiem z wykształcenia i pracował jako urzędnik rolniczy.
W międzyczasie w Berlinie zmarł zasłużony tata Arthura – dr Jakob Rubensohn, dla którego zapewne zgubne ciągoty i śmierć syna były wielkim ciosem. Ciekawe czy, jako doświadczony lekarz, zauważał już coś w zachowaniu jednego z wnuków…

I teraz słuchajcie! Najpierw znalazłam akt zgonu Magdaleny. Powojenny akt z 1950 r. Wniosek: jako ewangeliczka, choć wdowa po przechrzczonym Żydzie, to raczej mniej musiała się obawiać represji w czasie wojny. Wojnę przeżyła, ale rak wątroby chyba już ją toczył.  O zgonie poinformowała „aktorka Ilse Rubens”. Ha! Córka naszego adwokata została aktorką, chyba była w międzyczasie zamężna, ale się wg mnie rozwiodła. Mieszkała po wojnie w Berlinie, ale jej dalszych losów nie udało mi się ustalić. W 1947 r. dubbingowała głos jednej z trzecioplanowych postaci do radzieckiej komedii pt. „Wiosna”. Za dużo „rubensowskich” kobiet mi wyskakuje przy poszukiwaniach 😉 więc nie wiem co się z nią dalej działo.

Potem znalazłam akt zgonu Gerharda, onegdaj Rubensohna, a oficjalnie Rubensa. Ten już miał gorzej, by przeżyć wojnę, bo jednak ojciec był Żydem. Jakoś jednak w tym Breslau przetrwał, ale… Ale kres go dopadł w Halle i to zaraz po oficjalnym zakończeniu działań wojennych w Europie. Z dokumentu zgonu z 6 czerwca 1945 r., Gerhard, zgodnie z rejestrem policji kryminalnej oficjalnie mieszkaniec Breslau, zmarł w szpitalu wyniku działań wroga (którego???) a przyczynami zgonu było wstrząśnienie mózgu, rozległy postrzał w płuca, wycieńczenie oraz krwotok. Of kors, miejsce urodzenia to Rybnik Oberschlesien.

I teraz przechodzimy do ostatniego dziecka naszego adwokata. Jak przy tych poprzednich osobach to się trochę musiałam nagłowić, by je wyszukać w Internecie, to przy Hansie Wernerze były tylko dwa strzały. Najpierw starannie wypełniony akt zgonu z 1944 r., który mi od razu podpadł przez niejakiego Wilhelma Leitholda – Wachtmeistra. Przyczyna zgonu była szokująca: ścięcie głowy! Ja prdl! Szybkie wypełnienie okienka w Googlu i miałam go!

Urodzony 9 maja 1905 r. w Rybniku Hans Werner Emil Max, syn tutejszego doktora praw, adwokata, radnego miejskiego, zastępcy burmistrza, zarazem wnuk doktora nauk medycznych i zasłużonego dla wielu miast lekarza, został ścięty gilotyną w więzieniu Plötzensee w Berlinie 2 marca 1944 r. 12 minut po godz. 13. W okresie rządów Adolfa Hitlera w latach 1933–1945 w Plötzensee stracono prawie 2900 osób – m.in. członków tzw. Kręgu z Krzyżowej (oskarżonych o zamach na życie Hitlera w lipcu 1944 w Wilczym Szańcu), uczestników czechosłowackiego ruchu oporu i różne inne osoby uznane przez Trybunał Ludowy za wrogów państwa.

Hans Werner raczej nie był antyfaszystą. Hans Werner Rubens został uznany za „niebezpiecznego przestępcę moralnego”. Pierwszy raz został skazany w 1935 r. na więzienie za związki homoseksualne i molestowanie seksualne. Drugi raz w 1944 r. „za wykorzystywanie seksualne chłopców poniżej 14 roku życia”. Na zaostrzenie wyroku, czyli w sumie na gilotynę skazano go z uwagi na żydowskie pochodzenie jego rodziny, gdyż dla nazistów był „pół-Żydem”. Nie można stwierdzić, czy Sąd Specjalny przy Sądzie Okręgowym w Berlinie miał na to dowody, czy może tylko poszlaki. Czy faktycznie wykorzystywał chłopców, czy jedynie był homoseksualistą, co Rzesza też surowo karała, to nie ustalimy. I jeszcze homoseksualista prawie Żyd (nie było istotne, że ojciec przyjął wiarę chrześcijańską, a mama była ewangeliczką). Jeśli faktycznie wykorzystywał nieletnich, to kara więzienia mu się bezsprzecznie należała. Nawet tego faszystowskiego. Gilotyna niekoniecznie. 

Nie jestem psychologiem, ani psychiatrą więc nie mnie się wypowiadać na temat problemów, których mogły doświadczać dzieci morfinisty czy alkoholika (bo zakładam, że przez to zmarł Arthur Rubensohn). To mogło jakoś rzutować na życie zgilotynowanego Herberta.
Żal mi Magdaleny, bo łatwego życia nie miała. Zapewne trudne małżeństwo, szybka utrata męża i życie wdowy z trójką dzieciaków. Tułaczki, kolejne przeprowadzki, ustawy norymberskie i strach o te dzieci (w końcu były ze związku z Żydem), w 1943 r. wywiezienie do Auschwitz szwagierek, potem stracenie syna Hansa Wernera (jeszcze musiała zapłacić za zgilotynowanie – bo tak stanowiło prawo Rzeszy), a na koniec wszystkiego zginął drugi syn.
Eh… nazwisko Rubens nie przyniosło im szczęścia…

Ciekawe, czy wywoływane przez dr. Arthura Rubensohna hipoteki nadal gdzieś wiszą w starych księgach wieczystych i który z naszych przodków zgłosił się za piszącego na maszynie pomocnika biurowego do kancelarii tego Rechtsanwalta?

22 lipca 2024

Rodzina Kaiserów

Przy końcu ul. Sobieskiego w Rybniku stoi gryfno kamienica, w której od jakiegoś czasu można kupić fest gryfne geszynki – choćby na Geburstag. Jeszcze na początku XX w. ten piętrowy budynek nie wyróżniał się wśród pozostałych kamieniczek przy ówczesnej Breitestrasse i stał w cieniu ceglanego kolosa Rospenków. Przed pierwszą wojną światową został przebudowany na potrzeby właściciela domu mody, którym był przybyły do Rybnika ok. 1912 r. Josef Kaiser. Jego szczyt i duże okna na pierwszym piętrze są podobne w stylu do dawnego domu towarowego na Rynku, który też w tym samym czasie zmienił wygląd. Obie kamienice przebudowano w stylu wczesnego modernizmu, co nadało im nowoczesny jak na tamte lata sznyt, a wykonawcą przebudowy była firma budowlana Paula Martiniego. 

Josef Kaiser, syn Salomona i Jenny, urodził się w małej wsi Städtel (obecnie Miejsce w powiecie namysłowskim). Podejrzewam, że przyjechał on do Rybnika ze śląskiego miasteczka Bernstadt (Bierutów w powiecie oleśnickim), a powodem, dla którego do nas trafił, był wujek, pełniący w owym czasie funkcję kantora w gminie żydowskiej. Dwaj starsi bracia nowego rybniczanina zdecydowali się na stolicę Niemiec, a on wybrał sobie – jak to w 2002 r. powiedziała jego córka Erna – „jedno z najpiękniejszych miast w Polsce”. Wtedy było to jeszcze miasto niemieckie, lecz bezsprzecznie piękne, co widać na starych pocztówkach i zdjęciach.

Znaleziono mu w Rybniku pannę na wydaniu – córkę handlarza Maxa Dombrowskiego i jego żony Jenny, pochodzącej z zasłużonego rodu Leschczinerów. Wybranka, o rzadkim jak na nasze miasto imieniu Flora, była od Josefa o kilka lat młodsza i nie miała rodzeństwa, gdyż jedyny jej braciszek zmarł w niemowlęctwie, a rodzice, gdy brali ślub, do najmłodszych już nie należeli. Florze i Josefowi błogosławieństwa udzielił nowy, urzędujący od 1912 r. rabin David Braunschweiger. Świadkami byli dwaj wujowie – ze strony pana młodego kantor Hugo Schüftan, a ze strony panny młodej Noah Leschcziner, przewodniczący gminy żydowskiej, miejski radny i jeden z bogatszych kupców Rybnika.
Po dziewięciu miesiącach, pod koniec listopada 1913 r., Kaiserom, mieszkającym jeszcze przy ul. Gliwickiej, urodziła się córeczka Elise Johanna. Wszystkie kolejne dzieci przychodziły na świat już w kamienicy wniesionej jako wiano przez żonę. Josef zmienił ten XIX-wieczny budynek w nowoczesny dom handlowy. Radość z przeprowadzki na nowe miejsce i z nowego sklepu przyćmiła śmierć kolejnej córki, dwumiesięcznej Marthy.

Gdy Josefa zaciągnięto do armii kajzera, Flora została sama z interesem, wymagającymi opieki rodzicami i małą Elise. Na szczęście mąż wrócił z Wielkiej Wojny cały i zdrowy, co było cudem, jeśli zważyć na fakt, że kuzyni Georg Schüftan i Alfred Leschcziner polegli zaraz na jej początku.
Opowieści Josefa o okopach, strachu i śmierci towarzyszy broni Flora wolała nie słuchać, bo czuła, że może to zaszkodzić kolejnej ciąży. Na szczęście urodzona w 1919 r. Greta była zdrowa. Elise bardzo się cieszyła, że ma siostrzyczkę, a Josef w duchu marzył o synu. Musiał na niego poczekać jeszcze prawie rok – 11 miesięcy po narodzinach Grety zaprosił do domu mohela na rytualne obrzezanie małego Hansa. Rabin Nellhaus, który tego dokonał, ledwo co rozpoczął swój krótki rabinat w Rybniku. W swoim notatniku, przechowywanym do dziś w Instytucie Leo Baecka w Nowym Jorku, zapisał informację o tym ważnym dla Kaiserów dniu. Gdy pod koniec następnego roku, 17 grudnia 1921 r., Josefowi urodził się kolejny syn, Kurt, dr Nellhaus, przewidujący podział Górnego Śląska, mieszkał już daleko w Szczecinie.

 

Rodzina Kaiserów mimo swej niemieckości nie zamierzała opuszczać miasta. Interes dobrze prosperował, załoga składu manufaktury została nawet powiększona o dekoratora, więc Josef optymistycznie patrzył w przyszłość, choć tak wielu znajomych wyjeżdżało. W domu mówiono tylko po niemiecku, ale sprzedawczynie w sklepie musiały być dwujęzyczne, co było powszechne na ziemi górnośląskiej.
Władzę w mieście przejęli Polacy, ale prawa mniejszości niemieckiej gwarantowała konwencja genewska, co uspokajało Josefa. Wierzył, że dla jego rodziny zbyt wiele się nie zmieni.
Uznawszy, że może bardziej zaangażować się w życie gminy żydowskiej, zgodził się pod koniec 1923 r. kandydować na jej reprezentanta. Zmiany w niej były niezbędne, gdyż wielu Żydów opuściło miasto, co powodowało konieczność uzupełnienia składu tego kolegium. W obecności komisarza wyborczego, którym był burmistrz miasta Władysław Weber, oraz dwóch świadków wyboru: Noaha Leschczinera i A lfreda Aronadego przeprowadzono głosowanie i wybrano nowych reprezentantów gminy. Josef Kaiser wraz z kilkoma innymi wybór przyjął, co poświadczył podpisem.
Przez lata Josef szefował też bractwu pogrzebowemu Chewra Kadisza, które sprawowało opiekę nad cmentarzami oraz zajmowało się pochówkami zmarłych Żydów. W jego imieniu informował m.in. o śmierci w Opolu rabina Braunschweigera, który odszedł ze świata 1 maja 1928 r.

W kwietniu 1924 r. rodzina znowu się powiększyła. Najmłodszą z rodu została Erna. W wywiadzie, którego udzieliła w 2002 r. w Instytucie Jad Waszem, opisała przedwojenny Rybnik, losy swoich rodziców i rodzeństwa oraz to, co sama przeszła w czasie wojny. Czytając jedno ze zdań, które wtedy wypowiedziała, bardzo się wzruszyłam. Na prośbę, by opisała swoje rodzinne miasto, Erna powiedziała: „Jeśli tak ma zostać, to jest to testament. To było jedno z najpiękniejszych miast w Polsce”.
Gdy wypowiadała te słowa, miała 78 lat i nadal pamiętała, że Rybnik był zielony i niezwykle czysty. Opowiadała o synagodze z kryształowymi kandelabrami, o Niemcu chrześcijaninie, który utrzymywał w niej porządek, o żydowskich świętach i niemieckiej nostalgii za miastem, które jeszcze niedawno nie było polskie. Ważne były dla niej wspomnienia wypraw nad staw Ruda, ulubione miejsce dziecięcych kąpieli. No i szpital psychiatryczny, który po drodze mijali. Erna pamiętała, że w tym szpitalu byli leczeni żydowscy pacjenci, którzy czasem przychodzili do synagogi z opiekunem.

Opisując swój dom rodzinny, Erna ze wzruszeniem mówiła o kucharce – katoliczce z Gross Rauden (Rudy), wsi leżącej kilkanaście kilometrów od Rybnika, tuż za niemiecką granicą. Traktowano ją jak członka familii, a do jej rodziny Kaiserowie co miesiąc jeździli w odwiedziny dorożką zaprzężoną w dwa konie. Erna zapamiętała też Herrenzimmer, czyli pokój taty z dużą biblioteką i biurkiem.
Do czwartej klasy mówiła tylko po niemiecku, a jej koleżanki były w większości katoliczkami. Rodzinę stać było na zatrudnienie prywatnej nauczycielki dla młodszych dzieci, pokojówki, wysłanie najstarszej córki Elise na naukę do Wrocławia oraz zatrudnianie kilkunastu pracowników, co znajduje potwierdzenie na zdjęciu z 1924 r. przedstawiającym Kaiserów z załogą sklepu na wycieczce ufundowanej przez właścicieli. Według wspomnień jednej z przedwojennych sprzedawczyń sklepu Kaiserów, Adelajdy Frank, takie wspólne wyjazdy były często organizowane, a sam Josef Kaiser należał do bardzo uczciwych i dobrych pracodawców. Jak przekazała mi jej wnuczka, babcia miała z kupcem sekretny system znaków, dzięki któremu wiedziała, że ma zgodę np. na obniżenie ceny danemu klientowi bądź zastosowanie rabatu.

Od początku lat trzydziestych firma Josefa Kaisera zaczęła mieć spore problemy finansowe, które ciągnęły się aż do wybuchu wojny. Być może przewidując kłopoty, w marcu 1930 r. Kaiser założył spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością z kapitałem wynoszącym 20 000 zł.
Mimo szerokiego asortymentu towarów, które zapewne miały nabywców wśród rybniczan, Josef Kaiser znalazł się na liście dłużników – z nakazem aresztowania wydanym w Izbie Handlowej w Katowicach w 1931 r. Nie wiem, czy do aresztowania doszło, za to wiem, że dom przy Sobieskiego, którego jedyną właścicielką była Flora Kaiser, został wystawiony na licytację.

Przetarg przymusowy Sąd Grodzki w Rybniku wyznaczył na 1 kwietnia 1931 r. Jednak tego dnia dom raczej nie został zlicytowany. Swoje nazwisko w prasie Flora zobaczyła ponownie w 1934 r., gdy rybnicki „Tygodnik Powiatowy” opublikował obwieszczenie komornika, iż przystąpił on do oszacowania nieruchomości stanowiącej własność Flory Kaiserowej z domu Dombrowska. Prawdopodobnie głównym powodem tych problemów była pożyczka zaciągnięta w Komunalnej Kasie Oszczędności w Rybniku. Aż do czerwca 1939 r. firma Kaiser i S-ka (wtedy już w likwidacji) sądziła się z tym bankiem. Ostatnia rozprawa, której akta znajdują się w Archiwum Państwowym w Raciborzu, została przez Kaiserów wygrana.

Przed zlicytowaniem nieruchomości Kaiserów uratowało prawdopodobnie założenie spółki i to, że dom był odrębnym majątkiem żony. Sklep Kaiserów był często okradany, co wtedy nie było czymś wyjątkowym. Za to wyjątkowe było to, co zdarzyło się pewnego grudniowego wieczoru w 1937 r. W witrynę sklepu Kaiserów wjechał samochód! Głównym winowajcą był prawdopodobnie ksiądz Kasper Reginek z Golejowa, młodszy brat Tomasza Reginka, proboszcza parafii Matki Bożej Bolesnej w Rybniku. Jechał ul. Gliwicką, gdy nagle stanął – najpewniej zgasł silnik w jego aucie. Postanowił uruchomić je korbą, poprosił więc przypadkowego przechodnia, by usiadł za kierownicą i dodał gazu. Niestety, przechodzień nie był kierowcą i gdy silnik zaskoczył, nie zapanował nad pojazdem, który zaczął staczać się tyłem, a po drodze najechał na dziewczynkę oraz służącą, która jej pilnowała. Na skrzyżowaniu Gliwickiej z Sobieskiego i dzisiejszą Powstańców Śląskich samochód zmienił kierunek, przodem wjechał w sklep Kaiserów i kompletnie rozbił elegancką witrynę. Potrącone dziecko miało poważnie połamaną nogę, służąca była długo nieprzytomna, przypadkowy kierowca wyszedł z wypadku bez szwanku, ksiądz Reginek doznał ponoć załamania nerwowego, a Josef Kaiser musiał szybko zamówić szklarza i stolarza.

Nadchodził rok 1938, a wraz z nim nowe obowiązki i sprawy, jak choćby problemy z przejętym majątkiem gminy żydowskiej w Wodzisławiu Śląskim, którą zlikwidowano jeszcze w 1924 r., powierzając rybnickim Żydom m.in. budynek zamkniętej synagogi. W 1938 r. została ona sprzedana przedstawicielom Związku Powstańców Śląskich.
Josef coraz częściej miał wrażenie, że miasto i jego mieszkańcy się zmieniają. Po latach Erna na pytanie: „Kiedy rozpoczął się antysemityzm w twoim mieście?” odparła: „W 1938 r.” Wtedy po raz pierwszy usłyszała, że „żydki” powinni wyjechać do Palestyny. Antysemityzm narastał w niemieckiej szkole mniejszościowej, do której chodziła, choć od swoich koleżanek chrześcijanek sama nie usłyszała nigdy złego słowa. Jeden z wyjeżdżających znajomych taty przyszedł pewnego dnia do ich domu i namawiał Kaisera na sprzedaż wszystkiego i wyjazd z Polski. Rodzice Erny jednak nigdy nie brali tego pod uwagę, choć sąsiadów powoli ubywało. Listy, które przychodziły z Berlina od Maxa, brata Josefa, nie wróżyły dobrej przyszłości. Max był kantorem i nauczycielem, a to, czego był świadkiem, powinno było zapalić lampki ostrzegawcze w głowach rybnickich Kaiserów. Nie zapaliło, za to długi lont, który miał spowodować wybuch wojny 1 września 1939 r., już się tlił. Greta, Kurt i Hans zaczęli się udzielać w ruchu syjonistycznym, próbując się przygotować na ewentualny wyjazd do Palestyny. Tylko oni dostrzegali narastające zło. Nawet gdy najbliżsi znajomi przychodzili się żegnać, Josef Kaiser uparcie odmawiał opuszczenia Rybnika. Zresztą tak jak sąsiedzi: Martin Kornblum, Fritz Seidemann czy Benno Lewin. Wszyscy mieszkali tuż obok siebie, przy Sobieskiego, i razem chodzili na zebrania do gminy, po drodze komentując najnowsze doniesienia prasowe. Mieli dzieci, które wchodziły w dorosłość, i to one starały się przekonać rodziców, że należy uciekać, zanim będzie za późno. Niestety, wszyscy trzej nie mieli tyle siły i samozaparcia co Josef Manneberg, prowadzący do wiosny 1939 r. swój sklep z żelazem ciut niżej, po przeciwnej stronie ulicy. Ten, jak to już kiedyś pisałam, nie patrząc ani na miłość swego najmłodszego syna, ani na straty, które poniósł przy sprzedaży majątku, wyjechał.

Jakiś czas temu usnułam sobie taką historyjkę o podkochiwaniu się córki siodlarza Fritza Seidemanna, Johanny, w którymś z młodych i przystojnych Kaiserów. Urodzona w 1921 r. Johanna przeżyła drugą wojnę, podobnie jak najmłodsza z Kaiserów. Jej dwajbracia, rodzice i siostra Greta zginęli. Nie przeżył Seidemann, nikt z rodziny Martina Kornbluma ani z Lewinów. Relacja złożona w 1947 r. przez sąsiadkę Kaiserów, Joannę (wówczas miała już spolszczone imię i nazwisko Zajdeman), przedstawia to, co się stało po wejściu Niemców do Rybnika, i pokrywa się z wywiadem, którego udzieliła Erna Kaiser w 2002 r. Krótko przed rozpoczęciem wojny (albo na samym jej początku) Kurt, Hans i Greta Kaiserowie zdołali nielegalnie przedostać się na teren Słowacji, do Bratysławy, z nadzieją na dalszą podróż do Palestyny. Republika Słowacji, która powstała w wyniku rozpadu Czechosłowacji w marcu 1939 r., była sojusznikiem hitlerowskich Niemiec. Niewielu ludzi wie, że państwo to płaciło III Rzeszy 500 marek za każdego wywiezionego Żyda. Losy tej trójki młodych Kaiserów są trudne do precyzyjnego ustalenia. Erna dowiedziała się po wojnie, że wszyscy z Bratysławy zostali wywiezieni do Auschwitz, skąd bracia trafili do podobozów Gross-Rosen. Hans został zamordowany w Wiesau (obecnie wieś Łąka pod Bolesławcem), a Kurt w Arbeitslagrze Fünfteichen (Miłoszyce). Śliczna Greta zmarła na tyfus w Auschwitz. III Rzesza zgarnęła za nich razem 1500 marek tzw. opłaty za przesiedlenie.

 

Wracam jednak do Rybnika i wybuchu wojny, co postaram się opisać na podstawie zeznań obu niemieckich Żydówek z Rybnika, koleżanek i sąsiadek sprzed wojny, z których jedna, Johanny Seidemann i Erny Kaiser.
Gdy rozpoczęła się wojna, w Rybniku mieszkali zarówno Żydzi niemieccy, których Johanna określiła jako miejscowych, jak i napływowi – z Sosnowca, Będzina i innych miast Polski. Po zajęciu Rybnika część z nich uciekła do Zagłębia, kilka rodzin – na wschód Polski, a reszta została. Wiem, że kilka osób jeszcze pod koniec sierpnia 1939 r. wyjechało do Krakowa, np. rodzina właściciela firmy transportowej Młynarskiego czy Max Leschcziner. Natychmiast rozpoczął się rabunek sklepów żydowskich, spisywanie ich ruchomości i przejmowanie majątków przez tzw. Treuhänderów – powierników czy raczej komisarzy, którzy z ramienia władz niemieckich zarządzali ich mieniem. To samo działo się w przypadku sklepów i przedsiębiorstw Polaków. Treuhänderzy zazwyczaj prowadzili przejęte interesy pod niezmienioną nazwą, dodając jedynie swoje nazwiska w reklamach prasowych i drukach firmowych. Firma Kaisera jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością oficjalnie została zamknięta dopiero w październiku 1941 r.

W październiku 1939 r. Niemcy podpalili synagogę przy ul. Zamkowej, a resztki jej murów rozebrano. 8 listopada wszystkich mężczyzn w wieku od 14 do 60 lat wywieziono ciężarówkami do więzienia w Żorach. Wśród nich byli Josef Kaiser oraz Fritz Seidemann – ojcowie ocalałych kobiet. Po mniej więcej trzech tygodniach ich puszczono i mogli wrócić do Rybnika. W grudniu wezwano do Katowic Filipa Weissa, starego Żyda niemieckiego, którego dawni członkowie zarządu i reprezentanci gminy wybrali na swego przedstawiciela w tych trudnych czasach. Poinformowano go, że wszyscy Żydzi z Rybnika, Żor i Wodzisławia zostaną natychmiast przesiedleni w okolice Lublina z bagażem o maksymalnej wadze 25 kg. Wywózkę udało się odwołać, czy też raczej odroczyć, po złożeniu okupu w złocie i pieniądzach. Dla 15-letniej wtedy Erny była to ogromna „kupa złota”, jak powiedziała po latach. Stary Weiss zawiózł okup do siedziby gminy żydowskiej w Katowicach, która przekazała go Gestapo.

Od końca grudnia Żydzi w naszym mieście byli zobowiązani nosić białe opaski z niebieską gwiazdą Dawida na lewym ramieniu, a od marca 1940 r. mężczyźni musieli codziennie zgłaszać się na Gestapo. W tym samym miesiącu – zgodnie z tym, co relacjonowała dwa lata po wojnie Joanna Seidemann (Zajdeman) – Żydów mężczyzn zmuszono do usunięcia nagrobków, rozkopania grobów oraz rozbiórki domu przedpogrzebowego na starym cmentarzu (oficjalnie zamkniętym jeszcze przed wojną przez władze sanacyjne) przy ul. 3 Maja, przemianowanej na Adolf-Hitler-Strasse. 5 maja ponownie wezwano Weissa do Katowic, gdzie przekazano mu rozkaz Gestapo: 22 maja 1940 r. cała ludność żydowska Rybnika zostanie przesiedlona do Trzebini. Tego dnia z rybnickiego dworca pod eskortą gestapowców wywieziono nieco ponad 100 osób (w tym kilku Żydów z Żor i Wodzisławia). Wśród nich byli Flora i Josef Kaiserowie oraz ich dwie córki, Elise i Erna, Priesterowie, a także rodzina Seidemanna z Joanną. Nie pomogło powoływanie się na służbę wojskową w czasie pierwszej wojny światowej i niemieckie pochodzenie. Meble, które mogli zabrać, przewieziono do Trzebini ciężarówkami. W obcym dla nich mieście rozdzielono kobiety i mężczyzn, ustawiono ich czwórkami i popędzono pod siedzibę tamtejszej gminy żydowskiej. Trzebiński Judenrat zakwaterował rybniczan u miejscowej ludności. Na tego, który przez ostatnie miesiące był posłańcem złych wiadomości, czyli swojego tatę, dwie niezamężne córki Weissówny czekały jeszcze tydzień. Niemcy zostawili go w Rybniku, by „posprzątał” po tych, którzy mieli tu już nigdy nie wrócić. Po tygodniu dołączył, niestety na krótko, do wywiezionych. Prace, do których wszystkich zmuszano, były ponad jego siły.

Erna z Kaiserów, została jako jedna z pierwszych wywieziona z Trzebini do obozu pracy. Gestapo przyszło po nią w nocy. W międzyczasie większość Żydów z Trzebini przewieziono do getta w Chrzanowie, które ostatecznie zlikwidowano 18 lutego 1943 r. Elise, jeszcze przed tą datą została wywieziona z Chrzanowa do Sosnowca, skąd ostatecznie trafiła do KL Auschwitz. Rodzice Flora i Josef, po likwidacji chrzanowskiego getta, też zostali wywiezieni do Auschwitz i tam zamordowani.

Erna dostała się do małego obozu pracy Hannsdorf w malowniczych górach Jesionikach, w Sudetach Wschodnich. Oprócz jednego z większych czeskich browarów (dziś znanego z wyśmienitego piwa Holba) w tym małym miasteczku, zamieszkanym w większości przez Niemców, była przędzalnia, w której utworzono Zwangsarbeitslager für Juden, tj. obóz pracy przymusowej dla Żydów. A w zasadzie dla Żydówek. Wyniszczająca praca, terror, głód, bicie, ciągły strach przed śmiercią – tak wyglądało życie codzienne nastolatki. Ręce poparzone gorącym olejem ukrywała, by nie zakwalifikowano jej do wywózki do Auschwitz jako niezdolnej do pracy. Po jakimś czasie została przewieziona do innego obozu na terenie Sudetów – Parschnitz. Spędziła w nim półtora roku. Więźniarki pracowały tam w zakładach włókienniczych Hasse i Welzel przy produkcji mundurów i elementów masek przeciwgazowych dla Wehrmachtu. W 1944 r. obóz został włączony w skład kompleksu KL Gross-Rosen. Łącznie w Parschnitz przetrzymywano ok. 2500 więźniarek, 60% pochodziło z Polski, a reszta z Węgier.

Erna o rodzinie nie wiedziała nic, choć niektóre z kobiet dostawały nawet listy. To właśnie z nich dowiedziały się o tym, co się stało w Warszawie w 1944 r. Powoli docierało do nich, że Niemcy przegrywają, co jednak w żaden sposób nie zmieniło tragicznej sytuacji robotnic przymusowych. Czasem nad obozem przelatywały radzieckie samoloty zrzucające ulotki propagandowe. Dziewczyny starały się za wszelką cenę dotrwać do wyzwolenia. Ręce Erny gniły, ale ze strachu przed wysłaniem do komory nigdy nie poszła do prowizorycznego szpitala po pomoc.
Zimą 1945 r. w pobliżu Parschnitz przechodziły marsze śmierci. Wszędzie leżały trupy więźniów. Wydawało się, że nawet ci, którzy jeszcze byli w stanie iść, nie doczekają końca tej gehenny. 21 lat Erna skończyła 22 kwietnia, a 8 maja do obozu weszli Rosjanie. Więźniarki wreszcie zostały nakarmione, co dla niektórych oznaczało śmierć, gdyż ich żołądki były odzwyczajone od normalnej ilości jedzenia. Erna przez kilka tygodni dochodziła do siebie u jakiejś rodziny i gdy tylko jako tako podreperowała zdrowie, wsiadła do pociągu jadącego w stronę Górnego Śląska.

Dotarła do Rybnika. Nie było mamy, taty, braci, Grety. Z całej siedmioosobowej rodziny przeżyła tylko ona, najmłodsza, i Elise – najstarsza z rodzeństwa. Elise, która przeżyła Auschwitz chyba była bardziej poturbowana psychicznie i fizycznie niż młodsza siostra. Obie zadecydowały, że nie zostaną w Polsce, i dotarły do Niemiec. Dostały się do obozów dla przesiedleńców, w różnych miejscowościach. Jednak Erna jeszcze się łudziła, że może ktoś przeżył i wróci do rodzinnego domu. 

W Niemczech poznała swego męża i w 1947 r. ponownie przyjechała do Rybnika. Nie mogła zamieszkać w kamienicy Kaiserów, więc zatrzymała się przy Sobieskiego 7. Tu rok później, w jej urodziny, przyszedł na świat jej pierwszy syn, któremu dała na imię Józef – na cześć swego ojca Josefa Kaisera. Starała się jakoś odzyskać dom i w sądzie złożyła dokumenty o stwierdzenie nabycia spadku po zamordowanej mamie Florze – jako przedwojennej właścicielce kamienicy przy ul. Sobieskiego. W tamtym czasie przyjęto jedną datę zgonu dla wszystkich członków rodziny. Był to dzień likwidacji getta w Chrzanowie, czyli 18 lutego 1943 r.

Rybnik – to jedno z najpiękniejszych miast w Polsce stało dla Erny się obce, choć kilku ocalałych Żydów starało się ponownie ułożyć sobie w nim życie. Joasia Zajdeman też planowała wyjazd z mężem. Zresztą tak samo jak rybniczanin Eryk Priester, który wraz z Kaiserami był w gettach Trzebini i Chrzanowa, ale on przeżył dzięki bohaterom z Trzebini i dzięki swojej ówczesnej żonie.
Erna Mandelbaum z domu Kaiser (wówczas pisano już Kajzer) wraz z małym synkiem i mężem na powrót znalazła się w Niemczech. Po wielu perturbacjach udało im się dotrzeć do Izraela, w którym „na powitanie” wszystkich pasażerów statku odwszawiono za pomocą DDT. Jeszcze w 2002 r. mówiła z oburzeniem o tym, jak ich potraktowano.

W Izraelu urodził się jej drugi syn. Erna znała tylko niemiecki i polski, a hebrajskiego, jak powiedziała, nigdy za dobrze się nie nauczyła. W latach dziewięćdziesiątych XX w. udało jej się odzyskać bezprawnie znacjonalizowaną kamienicę przy Sobieskiego 36. Kilka razy odwiedziła to jedno z najpiękniejszych miast w Polsce. Po jej śmierci budynek odziedziczyli synowie, którzy jakiś czas temu ostatecznie go sprzedali. Jej siostra, Elise Kaiser, zmarła w Filadelfii w 1999 r.

Nad gryfnym geszeftem w dawnej kamienicy Kaiserów, gdzie obsługuje się w języku nie tylko polskim, ale i śląskim, na pewno czuwa duch przedwojennego rybnickiego kupca Josefa i jego żony Flory.

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rodzina Kaiserów została wyłączona
10 lipca 2024

O browarnikach Müllerach raz jeszcze

O browarach to można pisać chyba tylko w upały 😉 

Gdy trzy lata temu pisałam o rybnickich Müllerach też z nieba lał się żar. By zbytnio nie gmatwać czytelnikom w głowie, pominęłam wówczas dwóch innych browarników z tej familii. Dziś wracam do jednego z nich. Będzie to opowieść o Isidorze – najmłodszym synu Jacoba (1786-1856), a zarazem ➡ bracie Hermanna. Przypominam, że to od Jacoba zaczęła się żydowska historia browarnictwa w Rybniku. Skończyła się wraz z wybuchem II wojny, gdy działający w centrum miasta browar, będący w rękach wielu wspólników, z których część była jego potomkami, został przejęty przez III Rzeszę.

O samym Isidorze niewiele wiadomo, a jego browar parowy znany był bardziej pod innym nazwiskiem, które nie brzmiało Müller. 

Isidor urodził się w Rybniku w 1841 r. z drugiego małżeństwa Jacoba Müllera. Dorastał ze sporą gromadką braci oraz sióstr i jako dość młody człowiek rozpoczął działalność na swój własny rachunek. Już gdy żenił się po raz pierwszy, a było to w maju 1866 r., został opisany jako Brauereibesitzer, czyli właściciel browaru. Jego pierwsza żona Jenny pochodziła z Raciborza i była córką Ludwiga Mandowskiego (w wielu dokumentach nazwisko pisano: Mandowsky). Powiła na świat dwóch synów: Karla Jacoba w lutym 1868 r. oraz Ernsta w październiku 1870 r. Niestety, ten drugi poród musiał być trudny, przynajmniej dla niej, gdyż kilka dni później zmarła. 

Zgodnie z panującym zwyczajem, młody wdowiec Isidor wziął sobie za drugą żonę, starszą siostrę przedwcześnie zmarłej Jenny. Bertha, bo tak miała na imię, w dniu ślubu miała 29 lat i jak na tamte czasy była dość dojrzałą panną młodą. 

Pan młody był nadal właścicielem browaru, który za około 11 lat później zostanie nazwany „Browarem Mandowskiego” i pod taką nazwą przetrwa aż do lat 20. XX w. Trzej synowie Jacoba, czyli bracia Hermann, Louis i Isidor, byli przez wiele lat wymieniani w wykazach podatkowych gminy żydowskiej jako browarnicy i tak się zastanawiam, czy ze sobą konkurowali czy współpracowali. Wszystkie trzy browary były od siebie rzut beretem, a w małym Rybniku piwo warzone poza miastem chyba nie miało szans.

Już choćby po kwotach podatku widać, że Isidor, w tym piwnym wyścigu, nie był na czele. Pod koniec lat 70. Hermann został liderem i to jego przedsiębiorstwo rozwijało się najprężniej.
Z drugą żoną z rodu Mandowskich Isidor spłodził czwórkę dzieci. Dwóch synów: Paula (ur. 1871) i Ludwiga (ur. 1874) oraz dwie córki: Else Karoline (ur. 1878) oraz Jenny (ur. 1881).
Prawdopodobnie samodzielnie prowadził swój browar aż do 1883 r., kiedy to uznał, że wsio sprzedaje i wyprowadza się z Rybnika. Na pewno myślał o tym wcześniej, gdyż już w 1871 r. poszukiwał zarządzającego do swego przedsiębiorstwa, a w 1882 r. browar został wystawiony do sprzedaży, w której to transakcji maczał palce teść Isidora – Ludwig Mandowski z Raciborza. Choć ostatecznie to nie on został właścicielem przedsiębiorstwa, gdyż to inny Ludwig widnieje na późniejszych reklamach. 

A gdzie ten browar się mieścił? Otóż już jako „browar Mandowskiego” jest wyrysowany na mapie z 1904 r. Zresztą można na tej mapie zauważyć i browar brata – Hermanna Müllera. Isidor Müller, a później Mandowski, warzył piwo przy dzisiejszej ulicy Miejskiej. Obecnie w tym miejscu jest parking przy Urzędzie Miasta i stoją takie szpetne budki z pierdołami. 

Na pocztówce z początków XX w., przedstawiającej staw w miejscu dzisiejszego parku Bukówka, widać jak byk budynki browaru z kominami. Nie był to jakiś fitulityn geszeft, a dość pokaźny obiekt.

Isidor Müller nie dożył początków XX w., gdyż zmarł 6 maja 1896 r. w małej wsi pod Kłodzkiem. Co go skłoniło do przeprowadzki z Rybnika do Rengersdorf (obecnie Krosnowice w powiecie kłodzkim) to jeden pan Bóg wie. Co prawda wieś wtedy bardzo się rozwijała, głównie z uwagi na wielką przędzalnię bawełny, która tam działała od 1845 r., ale czy to mogło być powodem dla którego browarnik przekształcił się w kupca… Byłam kiedyś w tej wsi. Jest tam i zaniedbany pałac i nieczynne zakłady włókiennicze. Urokliwe miejsce, ale żeby aż na takie zadupie się wyprowadzać? I jeszcze tam umrzeć?
Jeden, przynajmniej z mojego punktu widzenia, plus był z tej przeprowadzki. Rybniczanin Isidor Müller został pochowany na cmentarzu żydowskim w Glatz, czyli Kłodzku. Jego grób więc się zachował do dziś, w odróżnieniu od grobów żydowskich w Rybniku. Gdy byłam na tym cmentarzu, a raczej gdy wisiałam na jego murze, bo to Płoszaj-mąż jako zwinny i giętki przeskoczył ogrodzenie, to nie zdawałam sobie sprawy, że leży tam ktoś z mojego miasta. 

Skromny nagrobek postawiła żona i dzieci, z których na świecie prawdopodobnie nie było już najstarszego Karla Jacoba. Żona Bertha chyba wyprowadziła się do Wrocławia i tam zmarła. Drugi z synów z pierwszego małżeństwa – Ernst ożenił się z Hedwig Alexander i wyprowadził się do Poznania. Wiem jedynie, że na pewno żył w 1911 r. Wtedy bowiem w Berlinie świadkował na ślubie przyrodniej siostry Else Karoline podając adres poznański.
Jeden z synów z Isidora z drugiego małżeństwa, czyli urodzony w 1871 r. w Rybniku Paul Müller, ożenił się w Strzelcach Opolskich, mieszkał przez jakiś czas w Katowicach, a następnie we Wrocławiu. Z żoną Marthą doczekał trójki dzieci. Dwoje z nich (Thea Lissauer i Fritz Müller) zdołało szczęśliwie wyjechać do Gwatemali w latach 30. Fritz wyjechał jako pierwszy i jako bardzo przedsiębiorczy młody człowiek założył w stolicy stolicy tego kraju bar, który stał się ulubionym miejscem polityków po pracy w parlamencie, studentów przyjeżdżających do niej na drinka. Bar był tyglem różnych grup społecznych o zróżnicowanej pozycji społecznej miasta, w tym także społeczności żydowskiej. Ponoć bar funkcjonuje do dziś. Prawdopodobnie to Fritz, dzięki swoim znajomościom, załatwił wizy dla siostry, jej męża i córki, którzy przypłynęli do Gwatemali w styczniu 1939 r. Po kilku latach i wielu trudnościach dotarła do nich wiekowa Martha, wdowa po Paulu.

Potomkowie tej nitki Müllerów żyją i noszą w sobie geny protoplasty Jacoba Müllera – pierwszego żydowskiego browarnika z Rybnika.

Kolejny z synów – Ludwig osiedlił się w Szczecinku i jego losy nie są mi znane. Na pewno był żonaty z Hedwig Orbaich i zapewne miał jakieś dzieci.
Wspomniana Else Karoline dość szybko owdowiała w Berlinie, a jej jedyna córka Alice Viktoria Reich została zamordowana w Auschwitz w 1943 r.

Nie udało mi się ustalić losów ostatniej z pociech Isidora, tj. urodzonej u nas, jeszcze przed przeprowadzką pod Kłodzko, Jenny Müller. Na pewno żyła w 1934 r. i nie była zamężna. Gdy bowiem wtedy w Rybniku zmarł syn Hermanna Müllera – Zygfryd, to wśród spadkobierców zostali m.in. wymienieni: właśnie Jenny Müller, Ludwig Müller i Else Karoline Reich jako kuzyni zmarłego.
No a co się stało z browarem Isidora, to musi poczekać, gdyż to wiąże się z pogmatwanymi dziejami rodziny Mandowskich, którzy co prawda nie byli rodzonymi rybniczanami, ale jednak u nas, do początku lat 20. XX w. prowadzili swój interes, konkurując z „Hermann Müller Brauerei”. 

Jeśli jakaś przyjazna dusza zechce postawić mi kawę, to uprzedzam, że kupię zamiast kawy piwo 😉 ➡

https://buycoffee.to/szufladamalgosi

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania O browarnikach Müllerach raz jeszcze została wyłączona
3 lipca 2024

Willy Rahmer i jego Kaufhaus

„Kupujcie wasze zapotrzebowania w nowym domu zakupów”

Takimi słowami w 1913 r. zaczął reklamować swój paradny Kaufhaus, na roku Rynku i ówczesnej Breitestrasse w Rybniku, kupiec Willy Rahmer. Dość spora liczba starych pocztówek przedstawiająca ten „dom zakupów” może zmylić przeciętnego rybniczanina. Mogłoby się bowiem wydawać, że ów Kaufhaus funkcjonował tam bardzo długo, a rodzina Rahmerów była w posiadaniu kamienicy, w której obecnie mieści się drogeria Rossmann. Raczej ani jedno, ani drugie nie miało miejsca, choć Rahmerowie mieszkali w Rybniku już na początku XIX w.

Sam Willy Rahmer, a raczej Wilhelm Rahmer, gdy krótko przed wybuchem I wojny otworzył sklep na rybnickim Rynku był już od dawna berlińczykiem. Choć urodził się w naszym mieście (w 1848 r.), to dość szybko wyfrunął do Berlina, bowiem na akcie ślubu, zawartym z Emmą Nadelmann w 1876 r. w Gnieźnie, już podawał adres berliński. Zresztą nie był jedynym z synów szklarza Simona Rahmera, który wyjechali z Rybnika w daleki świat, by robić kariery. Moritz Rahmer został słynnym niemieckim rabinem (w Toruniu i Magdeburgu), Abraham doktorem filozofii w Berlinie, Aron radcą sanitarnym, czyli lekarzem w Jeleniej Górze, a Hermann kupcem w Bytomiu. Zmarły w 1863 r. ojciec Simon zapewne nie przypuszczał, że jego synowie, ale i córki, będą cieszyć się sławą z dala od rodzinnego miasta.

Wracam jednak do owego Kaufhausu, który firmował swoim nazwiskiem, Wilhelm Rahmer, czyli do rogowej kamienicy, w której przed nim prowadzili interesy kupcy z rodziny Mateyka, a wielu z rybniczan kojarzy z kupcem Janem Nogą i jego składem porcelany. Nie mam pojęcia dlaczego berlińczyk nagle zadecydował, by w mieście, w którym się urodził zainwestować w nowy interes. Nie był już najmłodszym człowiekiem, gdyż miał 65 lat, a w stolicy Niemiec prowadził firmę handlującą eleganckimi skórami do opraw książek, albumów, czy różnych portfolio.

(Poniższa pocztówka, choć idealnie pokazuje sklep Rahmera i zapewne personel, to jest jednak „skażona” znakiem serwisu aukcyjnego – nie kupiłam, bo cena była zbyt wysoka).

Uważam, że z naszym miastem łączył go spory sentyment, choćby przez to, że krótko po śmierci żony Emmy (1903 r.), zrobił specjalny zapis finansowy nazwany jej imieniem, z którego procenty miały zasilić kasę żydowskiej ochronki w Rybniku. Równie dobrze mógł te pieniądze przeznaczyć dla jakiejkolwiek organizacji dobroczynnej w Berlinie, a przeznaczył na wodociąg, który właśnie miał być przyłączany do tego sierocińca.
Gdy wkładał pieniądze w rybnicką kamienicę był już więc wdowcem, który może chciał się czymś zająć, by nie zgnuśnieć w dojrzałym wieku. Był ojcem czwórki dorosłych już dzieci i raczej nie przypuszczał, że wnet dwoje z nich będzie opłakiwać. Jeszcze myślał o reklamie w prasie, o wielkich markizach ze swoim nazwiskiem i nowoczesnych oknach wystawowych, o opłaceniu wydawców pocztówek przedstawiających jego Kaufhaus czy o zatrudnianiu ekspedientek znających język polski. Wiedział, że na Śląsku mówiono nie tylko po niemiecku. Taki berliński rozmach w prowincjonalnym Rybniku.

Wojna, która wybuchła rok później zmieniła oblicze tamtego świata i osobiście dotknęła tę odnogę rybnickich Rahmerów. Jedyny syn Wilhelma – Friedrich Rahmer zginął w bitwie o Ardeny w czerwcu 1916 r. Był doktorem prawa i zapewne dumą ojca. Poległ na francuskiej ziemi i jedyne, co ojciec mógł zrobić to wystawić mu pomnik na berlińskim cmentarzu żydowskim, w rodzinnym grobie, w którym spoczywali już teściowie oraz żona. Niecały rok potem, po długiej chorobie, zmarła w Berlinie najstarsza córka Marie. 

Może przebywający wówczas w rybnickim lazarecie żołnierze wysyłali do swoich rodzin pocztówki z wizerunkiem sklepu Rahmera, ale Willy raczej o tym nie wiedział. W 1920 r., zapewne przeczuwając co się stanie na Górnym Śląsku, a może po prostu mając już dość prowadzenia interesów, Wilhelm Rahmer sprzedał swój geszeft Polakom, którzy już latem tego roku zaczęli się ogłaszać w następujący sposób: „Klimek&Piecha, dawniej W. Rahmer, Rybnik ul. Szeroka, Nabyliśmy po cenach jeszcze niskich: Ubrania dla dzieci! Wielki zapas na wsypy i poszwy. Bardzo dobre materyały na koszule. Płótna i nesle. Materyały na fartuchy i nesle drukowane na ubrania. Materyały na ręczniki i ręczniki gotowe”.

Choć rybnicki epizod biznesowy Rahmera się skończył w 1920 r., to szyldy z napisem „Willy Rahmer” były widoczne jeszcze na fotografiach z lipca 1922 r., gdy władzę w mieście przejmowała strona polska. Widać ta nazwa firmowa dobrze się kojarzyła klientom, więc nowi kupcy woleli jej nie zmieniać. Zresztą w sklepie wnet nastąpiła zmiana branży i zamiast trykotaży czy deszczochronów, jak nazywano odzież przeciwdeszczową, rybniczanie na wystawie zaczęli podziwiać elegancką porcelanę, którą handlował Jan Noga.

A Wilhelm Rahmer dożył prawie 80 lat w Berlinie, gdzie zmarł w 1927 r. O jego śmierci poinformowały córki Elsa i Kathe wraz z mężami.

Ten, którego reklamy do dziś rzucają się w oczy na starych rybnickich pocztówkach oraz zdjęciach, spoczął na żydowskim cmentarzu w berlińskiej dzielnicy Weissensee w rodzinnym grobie, który niedawno został wyremontowany staraniem lokalnych stowarzyszeń. Jedna z jego córek Else zdołała w 1939 r. wyjechać do Nowego Jorku, gdzie zmarła w 1961 r. Niestety druga Kathe, popełniła samobójstwo we Wrocławiu w październiku 1941 r. Wybrała śmierć z własnej ręki zamiast tej w komorze gazowej, czy od strzału w tył głowy gdzieś w lesie Biķernieki pod Rygą – tak jak jej kuzyni, potomkowie mistrza szklarskiego Simona Rahmera z Rybnika.

Obecnie w tym miejscu znajduje się sklep jednej z większych sieci drogeryjnych w Europie. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Willy Rahmer i jego Kaufhaus została wyłączona