9 listopada 2017

Ta noc była za miedzą

W nocy z 9 na 10 listopada rybniczanie smacznie sobie spali. Za miedzą działy się dantejskie sceny: mordowano i aresztowano ludzi, płonęły synagogi, bezczeszczono cmentarze żydowskie, niszczono sklepy kupców i zwykłe mieszkania.

Rybnickie chaty były jeszcze bezpieczne, bo z kraja, czy raczej za granicą. Jeszcze wtedy za granicą. Taką o rzut beretem. Czy mieszkańcy mojego miasta przejęli się tym, że w pobliskim mieście Ratibor płonęła synagoga?

Do dziś po niej został pusty plac.

Czy burmistrz Weber, 10 listopada na porannej odprawie rybnickich rajców poruszył temat, iż w niedalekim Gleiwitz spalono miejsce modlitwy tamtejszych Żydów?

Miejsce po nim też świeci pustką, choć rok temu udało mi się wśród różnorakich kamoli wypatrzeć cegły z resztkami farby  🙁

Na sąsiedniej kamienicy symboliczna nadpalona miedziana Tora i tablice przypominają o tamtej listopadowej nocy.

Czy naszą lokalną społeczność żydowską poruszyła wiadomość, że architektoniczne cudo, jakim była synagoga w Beuthen też płonęła? Czy myśleli o swoich krewnych, którzy na pewno mieszkali w tym mieście?

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Czy Martin Kornblum, przy śniadaniu z rodziną, z ulgą debatował o tym, że jego brat Max zdołał przedtem wyjechać z Hindenburga do Holandii?

Bo to, że nikt nie wspomniał o zniszczeniu maleńkiego cmentarza żydowskiego, w odległym od Rybnika o 25 kilometrów Kieferstädtel (dziś Sośnicowice), jest raczej pewne.

Została po nim kępusia drzew i parę resztek kamiennych wśród krzewów.

Sąsiedzkie miasta, kiedyś wraz z Rybnikiem należące do tego samego państwa, w jedną noc pokryły się odłamkami szkła i zasnuły dymami z płonących synagog. Zaczynał się najgorszy czas dla niemieckich Żydów. Dla polskich, ten czas był na razie za miedzą. Oni o takich listopadowych nocach jeszcze zbytnio nie myśleli, łudząc się, że miedza jest solidna i nikt jej nie przekroczy. Kristallnacht była daleko i w innym czasie. Nie dawali wiary tym, których Hitler wywalił i kazał przekroczyć granicę polsko-niemiecką na śląskiej ziemi. Zawsze się nam wydaje, że jak coś złego jest daleko i nas bezpośrednio nie dotyka, to trzeba to olać dla świętego spokoju. Niestety, życie pokazuje, że taka Kristallnacht może dotrzeć znienacka wszędzie i o każdym czasie. I może też dotknąć nas.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Ta noc była za miedzą została wyłączona
28 października 2017

Jüdisches Berlin, czyli żydowski Berlin (cz.1)

Marzenie się spełniło. Zobaczyłam żydowski Berlin w pigułce, bo nie da się wszystkiego obejrzeć w trakcie jednej wizyty w mieście, którego historia jest tak skomplikowana i niezwykła. Oczywiście mam na myśli historię żydowską, bo na niej się skupię. Przed wyjazdem zrobiłam sobie listę tych rzeczy, na których mi najbardziej zależało oraz tych, które przy okazji, ewentualnie, na wszelki wypadek, w razie wolnego czasu może uda się zaliczyć.

No to zaczynam  😀 Już pierwsze kroki na zmoczonej deszczem niemieckiej ziemi, czyli zaraz po wyjściu z samochodu, skierowałam w stronę byczej kamienicy, sąsiadującej z naszym apartamentowcem Palacina.

Tu były pierwsze dwa kamienie pamięci, tzw. Stolpersteiny, czyli płytki w chodniku upamiętniające Żydów tu mieszkających. Małżonkowie Weinstock zamieszkali przed 1934 na terenie Czechosłowacji, później w Berlinie przy Winterfeldtstraße 5 stracili życie w getcie we Włocławku. A może w obozie zagłady w Chełmie nad Nerem?  😥

Pierwszy dzień naszego pobytu w stolicy Niemiec był bardziej towarzyski, więc nie będę go opisywać 😉

Wtorek z rana zaczęłam od samotnej przebieżki po okolicy Palaciny – właśnie w poszukiwaniu tych smutnych pamiątek po danych mieszkańcach pobliskich kamienic. Po śniadaniu, zaopatrzone w mapę, przewodniki, instrukcje od Frau z naszych apartamentów, już wszystkie trzy udałyśmy się na zwiedzanie Berlina. Najpierw busem pod jakiś dupny Bahnhof, z którego szłapcugiem łaziłyśmy czasem w deszczu, czasem tylko przy mżawce, oglądając po drodze co się dało, no i zaliczając żydowskie i „holokaustowe” punkty z mojej listy. Kolegówny dreptały bez słowa marudzenia, choć domyślam się, że dla nich wiele z oglądanych przez nas rzeczy nie miało takiego znaczenia jak dla mnie.

Reichstag od środka olałyśmy i podążając w stronę Bramy Brandenburskiej, po lewej stronie w parku Tiergarten, nagle ujrzałam opisany płot, a za nim miejsce pamięci, a raczej Pomnik Pamięci Pomordowanych Sinti i Romów Europy. Jest w formie basenu, na którym jest wysepka w kształcie trójkąta (był to symbol, którzy Romowie musieli nosić w obozach).

Na trójkącie leżały białe, świeże kwiaty. Róże.

Dookoła basenu, w trawnik, czy też chodnik, wkomponowano płyty z napisami miejsc, w których mordowano Romów i Sinti. Proste, poruszające, wywołujące łzy. Pomnik, który na długo mi zapadnie w pamięci.

Po dotarciu do Bramy i paru fotach upamiętniających jej „zdobycie” (no i po udzieleniu informacji kilku Hindusom, którzy nie kumali co to za ważna budowla, przy której takie tłumy), zaczęłyśmy szukać drogi do Pomnika Pomordowanych Żydów Europy. On był na mej liście jako „must see bez względu na wszystko”. No i? No i mnie tak rozczarował, że nie wiem co. Przerost formy nad treścią. Te 2711 stel, te korytarze, nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. Pascal podaje, iż monument został tak zaprojektowany, by odwiedzający czuł się nieswojo. A wg twórcy pomnik ma ukazywać uporządkowany system, nad którym przestał panować ludzki rozum. To cytat z przewodnika. Niech sobie pomnik w Bełżcu zobaczą, to się będą czuć nieswojo. To betonowe cudactwo nie wzbudziło we mnie niczego. Zero. Null. Może inaczej – wzbudziło rozczarowanie.

Za to pokolorowany Trabant, stojący w pobliżu przypomniał mi wiele i on akurat wywołał uśmiech na buzi  :mrgreen:

Przemieszczałyśmy się dalej pieszo całą Aleją Unter den Linden w kierunku Wyspy Muzeów, zarazem katedry berlińskiej i Schlossplatzu. Głównym celem był Pergamon, choć po drodze były cele z tych pomniejszych, ale bardzo ważnych  :mrgreen:

Pergamon z jego zabytkami pokazującymi początek cywilizowanego świata jest niesamowity. Wiele, wiele lat temu widziałam Bramę Isztar i wtedy był to dla mnie szok. Tym razem ciut mniejszy, co nie oznacza, że nie było zachwytu.

I choć moim „targetem” w Berlinie były w zasadzie zabytki judaistyczne, to nie mogłam pozostać obojętna na bizantyjskie czy islamskie cuda w Muzeum Pergamońskim. Sztuka i kultura Wschodu jednak jest niesamowita. Zachodnia cywilizacja to „ma na noc” i szlus.

Powoli zmrok zaczynał zapadać, a przed nami jeszcze była do zaliczenia w tym dniu Nowa Synagoga. Przed Pergamonem spytałam ochroniarzy (Hindusa i chyba Koreankę – tak, żeby było śmieszniej i tak multi-kulti, co jest cudowne w tym berlińskim świecie) jak najszybciej dojść do Neue Synagoge. Jak mi zaczęli kręcić o jakichś tramwajach, to uznałyśmy, że walimy piechty. Idziemy, idziemy, a ja wiem, że gdzieś tu w pobliżu musi być stary cmentarz żydowski. W końcu studiowałam mapę Berlina na długo przed wyjazdem 😉 Ogromniastą kopułę synagogi było już widać w oddali, a mnie rzucił się w ślepia drogowskaz: Alte Jüdische Friedhof – 100 m. Ciepnąć beretem. No to ja plissss dziewczyny. To tylko 100 m. A kolegówny: Ależ proszę cię bardzo. Idziemy Megulku tam gdzie ty. I podreptały za mną w stronę tego starego cmentarza, na którym jest pochowany Moses Mendelssohn –  filozof żydowski i niemiecki, pisarz, pierwszy zwolennik zrównania praw Żydów z ludnością nieżydowską w krajach niemieckich. Cmentarz był już zamknięty, więc zrobiłam tylko zdjęcia z zewnątrz.

Przed nekropolią stoi pomnik upamiętniający Żydów wywożonych do obozów. Prosta w wyrazie rzeźba. Kamyczki oczywiście położyłam – te zabrane z Rybnika. W końcu rybniczan z Berlina też wywożono.

Tu moje przyjaciółki uznały, że skoro ja cykam tyle zdjęć zamkniętemu cmentarzowi, to mogą na szybko strzelić sobie kawę w małej tureckiej kafejce przy tej uliczce, która kiedyś należała do dawnej dzielnicy Spandauer Vorstadt, stanowiącej centrum żydowskiego Berlina.

Poszłam i ja na tą kawkę z przepysznym sernikiem. W takich momentach nie wolno tracić czasu, bo ciemność przychodzi szybko i trza sprawdzać co jest w okolicy. Pascal przyszedł z pomocą. Jest! Na tej piciulinkowatej Straße, choć z nazwy Große, bowiem jej nazwa to Große Hamburger Straße ma być wg przewodnika specyficzny monument, czyli tzw. Brakujący Dom. Francuski artysta – Christian Boltanski zebrał dane osób zamieszkujących onegdaj wyburzoną kamienicę i na budynkach sąsiadujących umieścił tabliczki z ich nazwiskami i zawodami. Hmmm. Koleżanki jeszcze piły kawę, więc ja pędem musiałam poszukać takiego niesamowitego upamiętnienia. Wyszłam przed kafejkę i pytam przechodzącą młodą Niemkę (pytam po angielsku of course). Ni chu chu. Ona pierwszy raz o tym słyszy, ale stara się mi pomóc i pyta straszą Niemkę. Ta też nie wie. Wracam do Turka w knajpce i jego pytam. Ten na mnie patrzy jak na idiotę i odpowiada, że też nie wie. No to ja: A jak długa jest ta Straße? Krótka. Lecę. Patrzę po bokach i niczego nie widzę. Żadnej wyrwy po bloku, czy kamienicy. No nic. Patrzę też pod nogi i choć wyłapuję jeden za drugim Stolpersteiny. Masakra ile ich tu jest.

Ci mieszkali tu:

Kolejni mieszkali przy Große Hamburger Straße 31, czyli zaraz obok. Johanna zginęła tak młodo  🙁 Małgosia, nie analizuj nazwisk, czy dat, bo masz szukać wyrwy kamienicznej!

Brakującego Domu jak nie ma, tak nie ma. Mijam jakąś szkołę i pytam wychodzącego z niej młodego mężczyznę. Tak, zna angielski. Tłumaczę. Hmmm. Myśli. Po zastanowieniu odpowiada, że to chyba musi być coś tam, coś tam, ale trzeba iść prosto, potem w lewo, prawo i to w ogóle jest na innej ulicy. Jak daleko stąd? Jakieś 15 minut. Rezygnuję, bo nie mogę narażać moich koleżanek na tak długie czekanie. Wracam te w sumie 200 metrów w stronę kafejki. Idę tym razem drugą stroną ulicy, która faktycznie jest krótka. Nagle patrzę ponad zagospodarowany ogródek piwny, a raczej maleńką restaurację i MAM! No ciul ze mnie bity! Mijałam to, ale patrząc na eleganckie Bistro i jego ogródek nie spojrzałam w niebo.

Poza tym, Brakujący Dom był chyba w drugiej linii zabudowy i to mnie zmyliło.

Nazwiska, zawody. Nie tylko Żydzi. Po prostu berlińczycy. Podobało mi się to. Jak niewiele trzeba, by o kimś przypomnieć.

Stamtąd już nie pozostaje nic innego jak zaiwaniać do Nowej Synagogi. W duchu się modliłam, by jeszcze była otwarta. Gdy doszłyśmy, to początkowo wydawało mi się, że amen – przepadło, bo już zamknięta. Na szczęście, można było wejść do niej po czerwonym dywanie i po przejściu przez bardzo ścisłą kontrolę. Myślę, że tak się sprawdza pasażerów na lotnisku w Izraelu  😉

Już z zewnątrz jest niesamowita, choć ciężko jej zrobić dobre zdjęcie, gdyż jest tak wielka i w dodatku wbudowana między inne kamienice. Motyle mi latały w brzuchu.

Zdjęcia robiłam totalnie na oślep, więc są tragiczne. Gdy już nas, torebki i wsio co miałyśmy przeskanowano aparaturą kontrolną weszłyśmy do cuda, które kiedyś wyglądało tak jak na dwóch zdjęciach poniżej i było największą synagogą w Niemczech. Dziś tylko część jest odbudowana i stanowi Centrum Judaicum.

Stojąc przy parochecie i patrząc na, w miarę niedawno odnalezioną, oryginalną ner tamid miałam ciary na plerach.

Potem reszta wystawy, czyli to co się uratowało (np. sklecone resztki bimy), plansze pokazujące jak piękną ta synagoga była, jak wyglądała po zniszczeniach, itp.itd.

 

I ta pusta przestrzeń, czyli jej najważniejsza dawna część, gdzie była Tora i główna sala modlitewna.

Intrygująca też była wystawa multimedialna o migracjach żydowskich i tożsamości. Niestety na nią już nie było zbyt dużo czasu.

Bezsprzecznie Neue Synagoge oraz Pomnik Pomordowanych Sinti i Romów to były dwa najważniejsze momenty tego dnia.

Stamtąd został nam już tylko powrót (non-stop pieszo!) na Wyspę Muzeów pod katedrę, a od niej ponownie całą Unter den Linden do Bramy, by obejrzeć festiwal świateł, który nam poleciła Frau. Był genialny!

Gdy dotarłyśmy do Palaciny taksówką, miałam nogi w dupie. Ale co tam nogi, gdy się tyle widziało i tyle emocji przeżyło. Z listy koniecznych do zobaczenie miałam zrealizowany plan w 150%  :mrgreen: Było i żydowsko, i nieżydowsko, i berlińsko, i piwnie, i muzealnie, i obficie jedzeniowo i przede wszystkim wesoło :mrgreen:

Następnego dnia czekał cmentarz Weissensee, ale o tym innym razem.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Jüdisches Berlin, czyli żydowski Berlin (cz.1) została wyłączona
8 października 2017

Ku pamięci dziadka, z podziękowaniami dla Teatru SAFO

Sielankowa niedziela przed wyjazdem do Berlina. Za oknem deszcz, czerwieniejące liście na hałdzie, kawusia na stole, prawie wszystko spakowane. Niby zero spraw na głowie, a jednak coś do zrobienia. Coś, na co wcześniej nie miałam czasu, a dziś akurat tak.

Mam na myśli podziękowanie dla Teatru SAFO za spektakl, który co prawda obejrzałam już jakiś czas temu, ale z uwagi na to, że wczoraj był wystawiany ponownie, to podziękowanie jest na czasie.

Kasiu (to do Kasi Chwałek – reżyserki), drodzy występujący (to do aktorów), szanowni autorzy książki „Jo był ukradziony” (to do panów Kazimierza Miroszewskiego oraz Mateusza Sobeczko) a także pozostała grupo, która tyle zrobiła by przypomnieć o tragedii Górnoślązaków w 1945 r. : DZIĘKUJĘ.

Miałam jednego śląskiego dziadka, którego pamiętam jak przez mgłę. Odszedł, gdy miałam ciut ponad 6 lat, ale nadal pamiętam, gdy pasłam z nim kury na rancie za domem, gdy opowiadał mi o utopcach, które go goniły, jak wracał z roboty (najczęściej, wtedy, gdy był „na cyku”). Nie zapomnę nigdy gdy wsadzał mi pod kołdrę flaszkę z gorącą wodą, by mi nie było zimno pod tą kołdrą z poszwą nakrochmaloną przez babcię na totalnego sztywniaka. Huśtał mnie na nodze i śpiewał: „Roz, dwa, trzi, sztyry, mioł jedyn Żyd pełno rzić szmyry”. Babcia go zawsze wtedy po niemiecku strofowała  😉 Kto wie, może przez tą durną przyśpiewkę od zawsze do Żydów miałam sentyment. Robiliśmy razem fojerę za domem i ogień w piecu w łazience. Do dziś uwielbiam ogniska i ogień. Dziadek był ciepły, kochany dla mnie, choć jako mąż to różnie bywało. Pamiętam jak odszedł i leżał w domu w trumnie. Zakazano mi wchodzić do tego pokoju, ale po kryjomu się wślizgnęłam, gdy Mama nie widziała. A potem już tylko pogrzeb i oszałamiający zapach byczej lipy nad jego grobem. Nie pamiętam, czy cierpiałam, że odszedł. Myślę, że tak. Mamy wspólne tylko dwa zdjęcia.

I w imieniu tego dziadka Wam wszystkim wymienionym powyżej dziękuję. Mój śląski dziadek wraz z całą rodziną podpisał, czy też został wpisany na Volkslistę. Taki wybór: Volkslista albo Auschwitz. Też bym podpisała, by ratować dzieci i współmałżonka. Od zawsze wiedziałam, że dziadek został zaraz po wojnie aresztowany przez Ruskich i wywieziony do obozu w Oświęcimiu, a następnie do Płaszowa. Widziałam też, że był krótko w Wehrmachcie. Zwolniono go, gdyż miał silną skoliozę i chyba był totalnie bezużyteczny dla armii niemieckiej, nawet w końcowej fazie wojny. Parę lat temu, w albumie kuzynki znalazłam zdjęcie dziadka w mundurze wojska niemieckiego. Ten jeden ze zgrabniejszych mundurów, na moim dziadku wisi jak worek. Dziadek wygląda w nim jak czysty śląski ciulik (sorry dziadku, ale taka prawda).

W książce „Jo był ukradziony” dziadek jest wymieniony, jako więzień obozu w Płaszowie, aresztowany przez Armię Czerwoną.

Na pewno był tam 9 maja 1945 roku, gdyż wtedy dotarła do Krakowa babcia, która zapamiętała radość na ulicach z okazji końca wojny. Miała możliwość go zobaczyć. Nie wiadomo jak długo był przedtem w obozie przymusowych prac, jak to zgrabnie nazywano, w Oświęcimiu. Według taty wrócił do Chwałowic jesienią 1945 r. W sumie był szczęściarzem, gdyż Wehrmacht go wypluł i nie dostał się na front wschodni, jak jego młodszy brat Alfred. Alfred, też Ślązak ale bez skoliozy, dostał się na wschodzie do niewoli, potem do Karagandy i wrócił około 1948 roku. Nigdy nikomu nie powiedział słowa o swoich przeżyciach. Dziadek ponoć też ani o Płaszowie, ani Oświęcimiu nie mówił.

Jedyny ślad znalazłam w Archiwum Państwowym w Raciborzu. Jak widać wpłynęła sprawa Józefa Ochwata, ale odroczył ją Urząd Wojewódzki.

Niczego więcej o dziadku nie znalazłam w AP, choć widziałam inne odręczne pisma, które miały takich adresatów:

Los dziadkowi sprzyjał, gdyż nie dostał się do „Zgody” w łapska Morela, ani nie wywieziono go pociągiem na daleki wschód. Tu przy okazji kilka słów o spektaklu, który powstał na kanwie książki „Jo był ukradziony”. Już miałam przyjemność podziwiać kunszt reżyserski Kasi Chwałek oraz talenty jej aktorów z Teatru SAFO. Przypomnę czytelnikom Szuflady o ➡  Teatrze Zbrodni, czyli filii Auschwitz w Rydułtowach .

Kasia wie jak poruszyć widza. Kasia potrafi wydusić z aktorów wszystko. Kasia wybiera do ról najlepszych z najlepszych. Byli genialni, ale jeden był the best of the best. Ponownie muszę stwierdzić, że jestem dumna, że go znam. Granie trzech odmiennych postaci, w tym zbrodniarza Morela, to dla aktora-amatora niesamowite zadanie i wyzwanie. Remik skąd się u Ciebie biorą takie pokłady siły? Gdzieś Ty się chował, gdy nie grałeś na scenie? W jakiej dziurze Ty byłeś schowany zanim Ci Kasia dała takie role?

Nagrałam kulminacyjny moment sceny z Morelem, ale z uwagi na brutalność oraz ostre słowa, które padały z ust Salomona Morela nie wiem, czy się czytelnicy nie oburzą. Poza tym spektakl był dla osób dorosłych, a na Szufladę mogą trafić dzieci, więc… Gdyby jednak ktoś chciał, to podsyłam link do ➡  YT. Podkreślam jednak: UWAGA! TYLKO DLA WIDZÓW DOROSŁYCH! 

Na koniec jeszcze raz: Dziękuję Wam i chapeau bas! 

P.S. Wczoraj przedstawienie w Rydułtowskim Centrum Kultury obejrzał mój tata i był zachwycony 🙂

P.P.S. Od teraz już relaks i wnet Berlin 🙂

Kategoria: Judaika, Różniste | Możliwość komentowania Ku pamięci dziadka, z podziękowaniami dla Teatru SAFO została wyłączona
3 października 2017

Dreams come true, czyli jak dobrze mieć przyjaciela

Marzenia jednak się spełniają! W życiu bym nie pomyślała te ileś tam miesięcy temu, że aż tak szybko.

Gdy dziennikarz lokalnego portalu, na zakończenie mojej tyrady o swojej pasji, zadał mi pytanie o marzenie, ni z gruchy ni z pietruchy powiedziałam, że chciałabym zobaczyć cmentarz żydowski w Berlinie. Tam bowiem pochowano wielu rybniczan oraz innych Żydów ze Śląska. O Izraelu to nie za bardzo marzę z uwagi na niemijającą niechęć, a wręcz strach przed lotami metalową maszynerią. Na cholerę mi zresztą Izrael, gdy to właśnie w Berlinie mieszkali niemieccy Żydzi, a ci mnie od dłuższego czasu interesują, pasjonują i to ich uważam za zbyt mało przypominanych i pomijanych w kontekście Holokaustu. Choćby z jednego powodu: bo to byli Niemcy. W koło Macieju gada się u nas o Żydach polskich, a o niemieckich (czytaj: również śląskich) raczej cisza. Byli asymilowani, byli bohaterami z czasów Wielkiej Wojny, czuli się obywatelami Niemiec. No i nagle ich własne państwo zgotowało im tak straszny los. Nie jakiś zewnętrzny wróg, a państwo dla którego pracowali, zarabiali i walczyli. Dlatego uważam, że ich tragedia jest niekoniecznie większa, bo nie da się określić czyja tragedia jest większa bądź mniejsza, ale na pewno jest inna.

Dobra, wracam to tego, że „Dreams come true”. O moim marzeniu przeczytała osoba, o której moja ś.p. Mama mawiała, że jak się ją poprosi o kamyk z Indii, to przywiezie (nota bene przywiozła) bo pamięta i jest słowna. Jak będzie miała załatwić jakiś lek, to załatwi. Nie wiem, czemu mi ten kamyk  teraz przyszedł na myśl, bo minęło od tego czasu ponad 30 lat.

Znamy się 41 lat. Jedna ławka w liceum, te same studia, imprezy w akademiku i nie tylko, potem co prawda inne miasta i kontakt nie z tych codziennych, czy nawet comiesięcznych, ale w miarę stały.

I ten przyjaciel (w rodzaju męskim to słowo jakoś wydaje mi się silniejsze), czyta mój czerwcowy wywiad i to marzenie o Berlinie. Po paru dniach słyszę plim i przychodzi krótki mesydż na Fb: „Megulku, jedziemy do Berlina! Ty, ja i musimy namówić Ewę (…). Ty masz pasję a ja lubię spełniać cudze marzenia, bo los tak zrządził, że mogę…” (wyjaśnienie: Ewa to trzecia z nas – przyjaciółek od czasów szkolnej ławy).
Ja pierdolę! Ten okrzyk usłyszała moja załoga w pracy  :mrgreen: Jadę do Berlina!!! Zobaczę największy, po łódzkim, cmentarz żydowski w Europie! Może uda mi się odnaleźć groby rybniczan! Termin po negocjacjach z Trzecią, czyli Ewusią, został ustalony na październik.
Dziś, wiedząc, że wyjeżdżamy w poniedziałek, mam już motyle w brzuchu. Na stole leży mapa Berlina, na której na wszelki wypadek zaznaczam sobie Stolpersteiny w pobliżu miejsc, które ewentualnie będziemy odwiedzać. Przy samym apartamencie Palacina, w którym śpimy, czyli przy Winterfeldstrasse 5 mam aż dwa. A o rzut beretem kilka następnych.

Wiem już, że wczesnym rankiem wymknę się, by je sfotografować, bo jak mi już do łba nawkładała Młoda, nie mogę za bardzo przytłoczyć przyjaciół swoimi Żydami.
Must seen to na pewno Jüdischer Friedhof Berlin-Weißensee.

W starych mailach znalazłam info od jednego z moich internetowych żydowskich znajomych, jakie numery grobów ma ➡ Juliusz Haase i jego żona Bertha. Maryjko kochana! Wreszcie będę mogła położyć kamyki na ich grobie. Codziennie w drodze do i z pracy mijam willę Haasych.

Dzisiaj rano, w deszczu przed tym budynkiem szukałam kamyczków, by mieli takie spod domu, a nie jakieś tam z Chwałowic, czyli z mojej hałdy. I na grób ➡ młodego Rudolfa – zabitego przez powstańców śląskich też pójdziemy. Kieszenie kurtki i tasza już napchane kamolami, które mam złożyć również w imieniu prawnuczek Juliusza mieszkających na drugiej półkuli. Obiecałam im to. Tyle lat tymi Haasymi się zajmuję, od ponad 10 roczków ich rozkminiam i w końcu położę kamyki. O ile of course te groby znajdę, bo cmentarz trochę hektarów ma. A dokładniej to aż 43 ha. Gräberfeldów na mur tam będzie w ciul i jeszcze trochę.


Następny must seen to Synagoga Rykestraße. Jej projektantem był wnuk rybnickiego karczmarza, zarazem syn Davida Hönigera, którego grób znalazłam onegdaj w Białej. Jest wiele mojomiastowych wątków w Berlinie jak choćby projekty synów rabina Fränkla, ale wszystkiego nie da się zobaczyć w trakcie kilku dni, choćby z tego powodu, że do obejrzenia będzie jeszcze Denkmal für die ermordeten Juden Europas, no i Neue Synagoge, a także pozażydowskie fragmenty Berlina  :mrgreen:
Kurde flak, dużo tego, a moje kolegówny nawet nie podejrzewają, ile czasu potrafię siedzieć na cmentarzu. W dodatku na takim, na którym jest około 115.000 grobów.
Na razie nie kombinuję na zapas. Upiję je albo jakąś bronią zmuszę i będą tyrać. Potem mnie znienawidzą, ewentualnie zostaną antysemitami  😉

Na teraz, to se przypominam niemieckie słówka, których znam trzy na krzyż, z czego większość z Klossa i Pancernych i zastanawiam się jak te S- oraz U-Bahny obcykamy. Ehhhh, znowu mi motylki z radości rumplują w brzuchu.

JEDZIEMY! Jak dojedziemy to se wykrzyczę: Ich bin ein Berliner! bo Ich habe einen wunderbaren Freund!

Danke mein Freund Olutka!  :mrgreen:

 

10 września 2017

Żydowskie wątki w cieniu Juliusza

Taki sobie wrześniowy wieczór. Piękny, bo słoneczny, bezdeszczowy, poruszający. Właśnie takim wieczorem rozpoczął się w Rybniku cykl pani Oli Klich pt. „Spotkania nie z tej ziemi”. I jakie to fajne, że na naszej ziemi, w dodatku w cieniu Juliusza, którego czerwone mury i wnętrza – miejmy nadzieję – za jakiś czas zaproszą do środka. Pierwszym gościem pani Oli był Wojciech Orliński i jego biografia Lema. Lema nigdy nie trawiłam, być może za głupia byłam w młodości na niego. Fantastyka to nie moje klimaty. Ale, ale… jest coś w Lemie co sprawiło, że musiałam na spotkanie pojechać. Lem był Żydem.

Gdy tak se siedziałam na leżaczku, słuchałam Orlińskiego opowiadającego o przeżyciach młodego Lema i innych lwowskich Żydów, to się zastanawiałam ilu z pozostałych siedzących na leżakach obejrzało „W ciemności”, ilu wie o pogromach w 1941 r., czy ktokolwiek z nich był w Bełżcu, czy wiedzą co zrobiła Einsatzgruppe C, czy też, że Josef Grzimek – nazistowski zbrodniarz – jeden z komendantów obozu we Lwowie – brał udział w prowokacji w Hochlinden, tj. dzisiejszych rybnickich Stodołach. Dziękuję pani Oli Klich za drążenie właśnie tego wątku. To było faktycznie „Spotkanie nie z tej ziemi”, gdyż o ziemi makabrycznej. Jak to napisał Ignacy Chiger, tata dziewczynki w zielonym sweterku: „Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Sam osiadł w niebie, a ludziom oddał ziemię. I na ziemi to się stało…” Choć może Chiger się mylił i było to na innej planecie, że se tak zlemizuję tą myśl. Katzetnik pisał o ➡ Planecie Auschwitz. Lem żył na Planecie Lemberg. Obydwaj na szczęście z tych złych planet wrócili.

Po spotkaniu, Stowarzyszenie „Kulturalny Domek” po raz trzeci przedstawiło historię rybnickiego tyglika z naszej Huty Silesia. Nie miałam możliwości obejrzenia tego wcześniej, więc zostałam, bo wiedziałam, że jest w niej wątek żydowski. Nie jestem fachowcem od pokazywania małym dzieciom tragedii II wojny. Nie mam najmniejszego pojęcia jak powinno się o tym mówić i jak przekazywać. I dlatego nie wymądrzam się, czy było to właściwe, czy nie.

Śląski tyglik podążając za swym marzeniem, czyli chcąc dostać się za dużą wodę, również trafia na złą planetę – do obozu. Tam spotyka Hazoka, czyli zajączka. Żyda zajączka z opaską z Gwiazdą Dawida, biernie czekającego na przerobienie na mydło. Taka metafora, czyli żyd jako zając w czasie wojny bardzo mi się spodobała. Szary, nie rzucający się w oczy, biedny, płochliwy, zmuszony do ukrywania się, żyjący w norach, o dużych uszach (jesuuuuuuuuuu, ale znowu powiało u mnie stereotypem), zwierzę, na które się poluje – dobra personifikacja (tak się to chyba mądrze nazywa).

Cień dawnego szpitala Juliusza, który rozwijał się również dzięki rybnickich Żydom, w którym umierali i byli grzebani naprzeciw niego, w końcu wszystko przykrył i pojechałam do domu zaopatrzona w książkę i z głową pełną myśli o złych planetach. Na szczęście nad moją hałdą wnet pucułowaty księżyc wzeszedł i psy się uśpiły, więc złe planety też poszły spać.

 

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Żydowskie wątki w cieniu Juliusza została wyłączona
8 września 2017

Rybnicki rabin – dr David Braunschweiger

Gdy pisałam poniższy tekst na potrzeby publikacji Wyznania religijne w Rybniku i powiecie rybnickim w XIX i XXw.,  a było to dwa i pół roku temu, w najśmielszych myślach nie przypuszczałam, że może się kiedyś do mnie odezwać wnuk rabina Braunschweigera.

Co prawda przygotowując się do konferencji oraz tegoż artykułu o rybnickich rabinach, nawiązałam kontakt z jednym z wnuków rabina Nellhausa, ale on uznał mnie być może za oszustkę i nie chciał korespondować. Strzeliłam se wtedy babskiego focha i rabina Nellhausa opisałam dość oględnie i skrótowo, czyli nie postąpiłam jak rasowy naukowiec. No cóż, nie jestem nim i se mogę strzelać fochy, gdy mnie ktoś olewa. Szukając informacji o rabinach (nawet prosiłam o pomoc czytelników ➡  Szuflady) odnalazłam również bratanka ostatniego z rybnickich rabinów – Zygmunta Kohlberga, po jakimś czasie też odezwała się do mnie pra pra wnuczka  ➡  Daniela Fraenkla. Czyli wiedziałam, że w świecie żyją potomkowie i krewni naszych rabinów i w zasadzie nie powinno mnie jakoś szokować, ani zadziwiać, że odnajduje się ktoś kolejny. A jednak. Nadal mam tą naiwną, prawie dziecięcą radość, gdy dostaję wiadomość, z której wynika, że piszący jest związany z naszymi Żydami. Tyle lat a moje oczy zawsze lekuśko napełniają się łzami, gdy czytam taki email. Ale se melodramatyczne zdanie teraz napisałam – no Łepkowska ma na noc przy mnie  😉

Wracam do wnuka rabina Braunschweigera, bo ciekawa jest historia jak trafił do mnie. Otóż tym razem nie przez Szufladę, ani Wirtualny Sztetl. Trafił przez stronę Eli Manneberga, na której jest  moja ➡ prezentacja o rybnickich rabinach, którą to dla niego przetłumaczyłam na angielski, by mógł ją zawiesić u siebie. Przy okazji powiem, iż Eli Manneberg, wnuk Josefa, napisał historię rodziny w formie książkowej oraz skrótowo w formie wirtualnej  ➡  Saga Mannebergów.

Gdy dziś ponownie czytam sobie swoje notatki o rabinie Braunschweigerze oraz artykuł w muzealnej publikacji, to widzę, jak tępa byłam i nie zwróciłam uwagi na jeden istotny fakt, o którym napisał mi wnuk rabina. Otóż David był żonaty z Louise z rodu naszych Altmannów. Nie wiem, jak mogłam być tak zamroczona, by nie zwrócić uwagi na to, co miałam u siebie od lat. Jak się ma chaos w notatkach to potem nie wiadomo gdzie szukać. Info o tym, że Braunschweiger był mężem rybniczanki było w koszulce Altmannów no i popapane. A miałam to zapisane już tak dawno…

Nie podjęłam tego tropu pisząc o Dawidzie. Dupa ze mnie i tyle. Muszę to naprawić i zająć się w końcu Altmannami, bo mnie już sumienie gryzie, że nie mają dotychczas własnej szufladki.

Na razie fragment tekstu opisujący dr. Davida Braunschweigera, który ukazał się w Zeszytach Rybnickich Nr 22, wydanych przez nasze Muzeum w 2015 r. Tekst jest bez przypisów. Część informacji pochodzi z rozprawy doktorskiej M.Borkowskiego Gmina żydowska w Opolu w latach 1812-1944; Dzieje i ludzie oraz Biographische Handbuch der Rabbiner. 

Dr David Braunschweiger
Od 1879 do 1912 r. gmina żydowska w Rybniku nie miała własnego rabina. Tak jak w poprzednich okresach, gdy rabinat był nieobsadzony, władze gminy na okoliczność wyjątkowych uroczystości zapraszały rabinów z innych miast.  Miało to np. miejsce, gdy jesienią 1893 r. otwierano w Rybniku sierociniec żydowski dla dzieci z Górnego Śląska. W uroczystości wzięli wówczas udział rabini: Cohn z Katowic (Kattowitz), Blumenthal z Raciborza (Ratibor), Loewenthal z Tarnowskich Gór (Tarnowitz) oraz Goldschmidt z Królewskiej Huty (Königshütte). Ochronka została wówczas poświęcona przez katowickiego rabina dr. Jacoba Cohna. On też, jako rabin Związku Gmin, wszedł w skład specjalnego Kuratorium nadzorującego działalność sierocińca oraz uczestniczył w obchodach rocznicowych w następnych latach funkcjonowania tej instytucji. Na co dzień potrzeby religijne wiernych zaspokajali kantorzy.
Liczba rybnickich Żydów w tamtym okresie utrzymywała się mniej więcej na tym samym poziomie, choć ich odsetek w stosunku do liczby rybniczan ogółem spadał. Żydzi byli zasymilowani ze swoimi nieżydowskimi współobywatelami, uczestniczyli w życiu społecznym i gospodarczym miasta, a wielu z nich należało do elity miasta. Czuli się Niemcami wyznania mojżeszowego, którym państwo pruskie, a następnie niemieckie przyznało pełnię praw. Emancypacja doprowadziła do zaakceptowania zmian i reform w judaizmie, a co za tym idzie, liberalniejszego traktowania praktyk religijnych. Przełożyło się to tym samym na wybór następnego rabina.
Jeśli bowiem dwóch pierwszych rabinów Rybnika można uważać za konserwatywnych, to już trzeciego z nich, czyli Davida Braunschweigera, należy uznawać za liberała i zwolennika asymilacji. Urodził się 8 sierpnia 1875 r. w Würzburgu; jego ojcem był historyk dr Moses Braunschweiger. Gimnazjum ukończył w rodzinnym mieście, dalszą naukę kontynuował w Berlinie na uniwersytecie oraz uczelni rabinicznej, którą skończył w roku 1911, otrzymując dyplom rabina, choć wówczas przebywał już na stałe na Górnym Śląsku.

Tytuł doktora uzyskał na uniwersytecie w Bonn. W latach 1900–1912 był pomocnikiem rabina oraz nauczycielem religii w liceum, gimnazjum oraz szkole dla dziewcząt w Katowicach. Być może to katowicki rabin Cohn, odwiedzający co jakiś czas Rybnik, polecił Braunschweigera, bowiem w 1912 r. został on mianowany tutejszym rabinem, zapewne i nauczycielem religii, a w roku następnym był już członkiem zarządu rabinów górnośląskich. Jego rybnicki rabinat przypadał głównie na czasy I wojny światowej. Braunschweiger w czasach późniejszych, czyli po wyjeździe z Rybnika, był znany z licznych wystąpień oraz angażowania się w sprawy polityczne (choćby w trakcie plebiscytu w 1921 r., gdy aktywnie działał po stronie niemieckiej), można więc przyjąć, iż i tutaj był niezwykle aktywny oraz twórczy. Dzięki informacjom publikowanym w Rybniker Kreisblatt (rok 1914), czyli tygodniku wydawanym przez starostwo rybnickie, wiemy, iż finansowo wspierał Czerwony Krzyż oraz wojsko, ofiarowując żołnierzom książki. Należy podkreślić, że rybniccy Żydzi brali udział w wojnie, byli odznaczani za męstwo, ginęli na jej frontach. Prawdopodobnie więc Braunschweiger, będąc w Rybniku, koncentrował się na niesieniu otuchy rodzinom, które w jakikolwiek sposób ucierpiały w czasie Wielkiej Wojny. Jeszcze przed zakończeniem działań wojennych opuścił Rybnik i objął rabinat oraz posadę nauczyciela religii w Opolu w lipcu 1918 r. W Opolu mieszkał i pracował aż do swojej śmierci 2 maja 1928 r. W trakcie opolskiego rabinatu angażował się w Loży Wolności (Freiheit-Loge), w stowarzyszeniu żydowskich klubów literackich (jüdischen Literaturvereine), wygłaszał wiele odczytów, startował, z partii liberalno-konserwatywnej, w wyborach do Pruskiego Związku Krajowego Gmin Żydowskich (Preußischen Landesverbandes jüdischer Gemeinden).

 

Dr Braunschweiger był osobą bardzo poważaną i cenioną. W Biographische Handbuch der Rabbiner podano, iż został pochowany na cmentarzu w Strzelcach Opolskich (Gross Strehlitz). Jeśli jest to informacja prawdziwa, to grób rabina nie zachował się do naszych czasów, bowiem cmentarz ten został zniszczony w czasie II wojny światowej i ostatecznie zlikwidowany w latach sześćdziesiątych XX w.

Dziś wiem, że jego żona Louise geboren Altmann zdołała wyjechać z faszystowskich Niemiec. Przez Kubę dostała się do Anglii, gdzie mieszkała już ich córka. Bardzo ucieszyło mnie również potwierdzenie tego, co już dawno temu wysznupałam. Potomkowie siostry Louise – Hannach mieszkają w USA.

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Rybnicki rabin – dr David Braunschweiger została wyłączona
15 sierpnia 2017

Doris Aronade – her story

Od siedmiu lat mam w kompie plik, który sobie zgrałam z allegro czy ebaya, w czasach, gdy jeszcze nie kupowałam takich rzeczy. Ktoś sprzedawał wyciąg z aktu urodzenia Doris Aronade, wystawiony przez nasz USC w 1953 roku, czyli w czasach głęboko komunistycznych. Nie kupiłam – żałuję.

Już wówczas, czyli w 2010 roku, zakładałam, że skoro ktoś wystąpił o taki wyciąg, to albo sama Doris przeżyła, albo jakiś jej potomek. W międzyczasie poznałam Ruth Beedle z Londynu. Ruth jest prawnuczką Reginy Jacobowitz, z domu Aronade, a Doris była córką brata Reginy – Adolfa Aronade, urodzonego w 1871 r.

Tatą i Reginy, i Adolfa i całej jeszcze kupy Aronadych był sam Jonas urodzony w Gorzycach, który prowadził prosperujące przedsiębiorstwa, sklepy, hurtownie w Rybniku. Pod nazwą firmy „Jonas Aronade” jego spadkobiercy działali u nas aż do 1939 r. Cały kompleks kamienic na rogu Rynku i ulicy Zamkowej należał do tej zacnej rodziny.

Jedna z kamienic przy Zamkowej, przed dziką, bo usuwającą ślady przeszłości, „rewitalizacją” miała z tyłu elementy świadczące o prowadzonej w niej przed laty działalności kupieckiej Aronadych. Jakieś resztki kołowrotków, wciągarek, może windy. Niestety, dziś można to tylko zobaczyć na moich zdjęciach sprzed 7 lat.

I tu właśnie, w pobliżu synagogi, przy ul. Schloßstrasse urodziła się majowym przedpołudniem 1910 roku malutka Doris. Jej mamusia nie była rybniczanką, choć pochodziła ze Śląska. Adolf i Klara z domu Cohn, pochodząca z Reichenbach (dziś Dzierżoniów) pobrali się dwa lata wcześniej.

Adolf prowadził sklep przy Rynku, na co jednoznacznie wskazuje zarówno pocztówka, jak i reklama z 1914 r. Sprzedawał w nim m.in. porcelanę.

Dorotka na pewno dorastała w  Rybniku w jednym z mieszkań przy Zamkowej, aż do momentu, gdy rodzice zadecydowali się wyprowadzić z Rybnika. Jak zwykle nasuwają mi się same pytania bez odpowiedzi. Czy stało się to jeszcze przed 1921 r.? Czy powodem wyjazdu rodziców było to, że na majątku Aronadych został Alfred – brat Adolfa? Czy wyjechali od razu do Berlina, czy też po drodze była Kamienna Góra, czyli Landeshut? Natrafiłam bowiem na takie ogłoszenie z 1928 r., ale nie jestem pewna, czy reklamujący się z towarami kolonialnymi, czekoladami i cygarami w Landeshut Adolf, to ten nasz – rybnicki.

W 1939 r., gdy przed rynkową kamienicą Aronadych przejeżdżało wojsko Wehrmachtu, Dorki i jej rodziców w Rybniku już nie było. 19-latka mieszkała już w Berlinie, tak jak i jej rodzice – Klara i Adolf. W Berlinie, w którym od paru lat inny Adolf planował swój Endlösung der Judenfrage.

Rodzina Aronadych, w tym i Doris, wraz z milionami innych, miała zostać zgładzona, bo taki miał plan ten mały człowieczek. I w ramach tego strasznego planu imiennika zbrodniarza i jego żonę Klarę wywieziono z Berlina do Theresienstadt w lipcu 1942 r, gdzie oboje zmarli w krótkich odstępach czasu. Jak podano na aktach zgonu w przypadku Adolfa był to uwiąd starczy (sralis mazgalis referendis duptis bym powiedziała  😡 ), a Klara niby na cukrzycę.

Czy będąc w obozie wiedzieli, że ich córka ma szansę na ocalenie? Czy gdy ich wywożono sprzed Prager Straße 34, Doris już się ukrywała w tym samym centrum zła, jakim była stolica Niemiec? Czy zdążyli się pożegnać? Co czuli, ci dwaj starsi ludzie, gdy gnano ich do pociągu? A Doris? Czy Theo Ziegel z Wągrowca, młody farmaceuta był jej miłością? Jak zdołała znaleźć kogoś, kto jej pomógł? Tak, tak. Dorce, rybniczance, która została berlinianką, pomogły Niemki – też mieszkanki Berlina. Psińco o nich wiem, ale znam ich imiona i nazwiska. Były to dwie siostry Geyer – Maria i Gerda mieszkające w dzielnicy Britz przy Buckower Damm 3. Przynajmniej tyle można wysznupać w google books. Tylko tyle i aż tyle. Żydowska panienka Doris z Rybnika przeżyła koszmar II wojny światowej w Berlinie dzięki Marii i Gerdzie.

Po wojnie Doris została w Berlinie i zaczęła poszukiwać bliskich.

Jak większość ocalałych dawała ogłoszenia w prasie. Nie mam pojęcia kim była poszukiwana, poza rodzicami i prawdopodobną miłością czyli Theo, Else Bender deportowana do Kowna. Może była to bliska przyjaciółka… W końcu świadkiem na ślubie rodziców Doris był Ignatz Bender, więc powiązania Aronadych i Benderów były dość ścisłe.

A Theo? Był młodym farmaceutą, bo tyle udało mi się ustalić. Czuję, że nie szukałaby go po wojnie gdyby nie był dla niej bardzo ważny. Był z Wągrowca, czyli nie był w żaden sposób powiązany rodzinnie z Doris. Studia ukończył w Berlinie, jest więc wielce prawdopodobne, że był wybrankiem jej serca.

W spisie więźniów Auschwitz widnieją dwie osoby o tym nazwisku i imieniu ale o innych numerach obozowych: 104884 oraz 104889. Zresztą bardzo sobie bliskich, czyli może to być tylko jedna osoba a w nazistowskich zapiskach jest jakiś błąd. Sądzę, że Theo nie przeżył  🙁

Z rybnickiej rodziny Aronadych zginęło wielu – m.in Emma, siostra Adolfa, którą też wywieziono z Berlina  ➡ do lasu Bikernieki koło Rygi.  Tylko nielicznym, jak Doris, udało się przeżyć.

Doris wyjechała po jakimś czasie do USA i tam wyszła za mąż. Zapewne dla celów wizowych był jej potrzebny wyciąg z aktu urodzenia. Ślad po niej się urywa. Była Żydówką, rybniczanką, mieszkanką Berlina, na końcu została obywatelką Stanów Zjednoczonych. Nie miała dzieci.

Opisałam jej historię, a raczej Herstory, choć w przypadku niemieckiej Żydówki właściwiej będzie ihre Geschichte w ramach warsztatów prowadzonych przez ➡  Fundację Re:akcja.

Akty zgonów Klary oraz Adolfa Aronade pochodzą ze strony ➡  Muzeum w Terezinie.

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Doris Aronade – her story została wyłączona
5 sierpnia 2017

Ja siama

Miało być o Doris Aronade, jednak będzie bardzo, ale to bardzo prywatnie. Prywatnych szufladek mam sporo i nie lubię ich otwierać, ale uznałam, że zawartość tej pokażę.

„Ja siama”

Najpierw była Stefkiem Burczymuchą, bo burczała w brzuchu i miała płeć nieokreśloną. Gdy pan doktor, w iluś tam procentach, mógł określić: będzie dziołszka, to została Magdą. Potem ją pan doktor swoimi wielkimi łapskami ze śmiechem wypchał na świat. Pierwsze pytanie: „To ona jest ruda?”  :mrgreen: Nie była.

Po trzech miesiącach zaczęła podróżować. Do nosidła, do auta, do Babci, po pracy od Babci, do nosidła, dom. I tak wkoło. Potem szybko zaczęła gadać jak opętana, od razu pokazując uparty i stanowczy charakterek. Ja siama. Typowy Wodnik. Niezależny, nie ulegający wpływom.

Rodzaj podróży powoli się zmieniał. Lazła tam gdzie my. Chaszcze, chwasty, krzaki, lasy, wysokie góry w niewłaściwym dla szkraba wieku (ojjjj, nie byliśmy zbyt rozsądnymi rodzicami), kirkuty, zapomniane i ukryte dziedzictwo, o którym wtedy za bardzo nie miała pojęcia. Ale łaziła wszędzie bez strachu.

Już wtedy wykrystalizowało się marzenie życia: Zostanę archeologiem. Nie zabroniłam, nie odradziłam. Chcesz – bądź.

Potem odeszła Babcia. Nagle ośmiolatka stała się dorosła. Po jakimś czasie przyszedł bunt przeciw moim zainteresowaniom, bo ona „siama” i ma swoje. Pragnienie bycia archeologiem na moment wygasił Quentin Tarantino. No, ale jeśli dziesięciolatce pozwala się na obejrzenie Fikcyjnej Pulpy w wersji niewypipanej, to nie może być inaczej. Kupiona kamera, która miała służyć do nakręcenia oskarowego filmu przydawała się do filmowania zaniedbanych cmentarzy żydowskich, jorcajtów w Leżajsku, czy innych, bardziej dla mnie interesujących, spraw i miejsc.

W gimnazjum ksiądz mówił do niej „Ty od Żydów”. Wtedy to właśnie posłałam jej zdjęcia z Milówki na nowo powstający serwis ➡ Kirkuty.  I wówczas wymyśliła, by napisać mini pracę o rybnickich Żydach, dzięki czemu mnie oświeciło, że patrzę po innych okolicach a swoimi się nie zajmuję.

Cały czas jednak trwała przy swoim: archeologia. Bo ona siama. Musiała mieć coś swojego, a nie maminego. Potem było liceum, zafarbowanie łba na rudo 😉 , fascynacja betonem, czyli bunkrami i cel główny: ARCHEO i kopanie w Egipcie. Czasem dało się ją jeszcze namówić na rodzinny wypad cmentarny.

Zwiedzenie Egiptu wszerz i wzdłuż tylko pogorszyło sprawę, bo utwierdziło ją w swoim postanowieniu. Przyszedł konflikt z historykiem, bo ona siama wiedziała jak się uczyć do przyszłorocznej matury. Siama też przygotowała się (noooo, przy lekkiej pomocy mamy 😉 ) do konkursu Fundacji Szalom, co zaowocowało indeksem na UW, olanym zresztą, bo nie był to indeks na archeologię, a „tylko” na historię. Gdy dziś sobie przypomnę, jak wylazła na scenę i powiedziała: „A ja dziękuję swojej mamie”, gdy wszystkie dzieci dziękowały nauczycielom, to zaraz mam łzy w oczach.

Tak myślę, że nie zdając sobie jeszcze wtedy z tego sprawy, powoli zaczynała sięgać po pałeczkę, choć wtedy podświadomie broniła się przed tym całym jestestwem. Na półkach przybywało książek o archeologii, ceramice, Egipcie, itd.

W tym samym roku jeszcze jedno wydarzenie było dla nas obu istotne. To był ten moment, gdy Zygmunt Rolat odwrócił się i spojrzał na nastolatkę odbierającą z rąk Ambasadora Izraela dyplom za ratowanie dziedzictwa żydowskiego. Nie Ambasador, nie ten dyplom, a obecność i spojrzenia Rolata oraz Tomasza Blatta – uciekiniera z Sobiboru. O rozmowie z „kirkutowym” guru – panem Janem Jagielskim nie wspominając.

Następnego roku, jadąc w pociągu do Lublina, na żydowski objazd  organizowany przez Muzeum Polin, usłyszałam przez telefon, że zdała rozszerzoną maturę z historii na 98%. Bo nauczyła się jej tak jak chciała. Siama. Archeo na UJocie zdobyła z palcem w d…

Potem przyszły pierwsze praktyki przed studiami. Łopata, upał, kopanie w skale. Maszkowice i Góra Zyndrama. Pasja nie przeszła. Pierwszy wyjazd na praktyki do Egiptu.

Potem kolejny, porewolucyjny. Potem trzeci, jeszcze Jordania, a nawet walcząca Ukraina. A ja za każdym razem przez lapem śledząca czy samolot leci, czy wylądował. Bo ona tam siama. Archeo było na pierwszym miejscu. Żadni tam Żydzi. Choć muszę być sprawiedliwa i powiedzieć, że jak nasz przyjaciel Sławek Pastuszka organizował akcje na cmentarzu w Pszczynie, to zaiwaniała na kirkucie.

Wkurwiał ją stan wielu cmentarzy – jak choćby Mysłowic lata temu, ale nadal było na pierwszym miejscu archeo.

I nagle przyszedł jakiś przełom, zwrot, cholera wie co się stało, ale oświadczyła, że idzie równolegle na judaistykę, bo chce napisać pracę o wykorzystaniu archeologii w badaniach nad Holokaustem. Walczyła z promotorem, by napisać to na archeologii, ale się nie udało. Musiała napisać o jakichś polepach z osady kultury pucharów lejkowatych (cokolwiek to oznacza) w Mozgawie.

Potem nauka hebrajskiego, absolutorium z judy i w międzyczasie poszła na podyplomówkę w Muzeum Auschwitz. Przestało przybywać książek o archeo, a półki zaczęły się uginać od Bełżca, Majdanka, procesów zbrodniarzy itp. Zaczęła chwytać tą pałeczkę, którą jej podaję. Choć ja wiem, że ona siama, więc idzie bardziej w stronę ludobójstw, które dla mnie są zbyt dołujące. Wolę historie o ludziach.

Mijający tydzień mi uświadomił, że prowadzi w tej sztafecie, a ja zostałam już z tyłu. Jej wyjazd na Lubelszczyznę, by móc pracować z panią archeolog profesor Caroline Sturdy Colls , na której badaniach chce oprzeć swą koleją pracę magisterską utwierdził mnie, że biegnie właściwą drogą.

(fot. Piotr Sewruk)

(fot. Piotr Sewruk)

Archeologia też była właściwa, bo to dzięki niej wiele się nauczyła. Na Lubelszczyźnie zaiwaniała wraz z innymi wolontariuszami na 3 zadżunglonych cmentarzach w hycu, kleszczach, chaszczach i innych ciulstwach. Dzięki ich wspólnej pracy, walające się bez poszanowania, szczątki bezimiennych ofiar zamordowanych na kirkucie w Piaskach (a zgładzono tam ok. 2000 Żydów) zostały złożone w ziemi zgodnie z Halachą. Mini reportaż o ich pracy nadała ➡ TVP Lublin  Rudy łepek też widać 😉

Jestem z Ciebie dumna Dusiu! Robisz ważne rzeczy siama! Choć wiem, że jak dotrzesz dziś w nocy do domu, to zaraz się powadzimy z jakiegoś błahego powodu :mrgreen:

A teraz przepraszam za ten pean na cześć własnej córki. Myślę, że wszystkie mamy mnie zrozumieją. No i coś na koniec. Znam jedną szaloną mamę, której córka jeszcze jest na etapie dziecięcego „ja siama”, ale jak Karola będzie dalej tachać swoją Helkę na wszystkie kirkuty, to ani się nie obejrzy jak z Heli wyrośnie dziewucha, która też sięgnie po żydowską pałeczkę.

(Na zdjęciu powyżej roczek w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich i Karolina Jakoweńko z Magdą, czyli przyrodnie siostry, gdyż ktoś kiedyś uznał, że Karola jest moją córką, co mi bardzo pochlebiło. Reszta towarzycha to załoga i przyjaciele Domu Pamięci.)

Kategoria: Judaika, Różniste, Rybnik | Możliwość komentowania Ja siama została wyłączona
28 czerwca 2017

Po tej „Lotce” zostało tylko zdjęcie

Charlotta Rosenberg z domu Rosenbaum… na jej zdjęcie na stronie Yad Vashem trafiłam już dawno. To jedna z tych fotografii, które prześladują. Piękna kobieta o dużych ustach, starannej fryzurze i strachu w oczach. Choć może to jeszcze nie ten ostateczny strach, a jedynie niedowierzanie na widok tego, co się dzieje dookoła?

Już wtedy dodano jej narzucone imię Sara. Na odwrocie fotografii, którą zrobiono w będzińskim getcie dopiski: „Charlotte Sara Rosenberg, geb. Rosenbaum, 5.12.1907. Rybnik, ohne Beruf, wohnh. Bendsburg, Kasernenstr. 94”. Tłumacząc na nasze, to Charlotta została opisana, jako urodzona w Rybniku, bez zawodu, zamieszkała przy ówczesnej ulicy Kasernenstrasse pod numerem 94. Czyli na Warpiu, dzielnicy, w której było tzw. „duże getto”.

Jak podaje Wiki, domki przy tej ulicy (obecnie to 1 Maja) były byle jakie, choć jest jedna cenna informacja, mówiąca, iż budynek nr 94 miał 3 kondygnacje. Można sobie wyobrazić, a raczej nie, nie można sobie wyobrazić tego, co tam się działo. Nikt z nas obecnie, nie może sobie tego wyobrazić. Możemy jedynie to wyczytać w relacjach tych, którzy przeżyli. A to jakby porównywać lekki katar z umieraniem na raka.

Wracam do Charlotty, czyli drugiej Lotki, dla której zakładam osobną szufladkę. Pierwszą była Charlotta Prager, ale jej życie dobiegło zapewne w naturalny i właściwy dla ludzkiego świata sposób ( ➡ więcej TU). Druga Lotka zginęła w Holokauście, mając trzydzieści parę lat. Była w kwiecie wieku.

Urodziła się w naszym małym miasteczku przy ówczesnej Breitestrasse, czyli Szerokiej (obecnie Sobieskiego). Tata Izydor był fryzjerem, co z wielkim trudem udało mi się odcyfrować na jej akcie urodzenia.

Po dwóch latach miała młodszą siostrzyczkę – Ernę. Tata był zapewne pobożnym Żydem, czyli gdy trzeba zamykał swój zakład z okazji wielkich świąt – tak, jak to robili i inni rybniccy izraelici.

W ciężkim dla naszego regionu okresie, za krótkiej kadencji rabina Nallhausa, Isidor obchodził swoje ważne urodziny, co rabin skrupulatnie zapisał w prowadzonym notatniku.

Gdy przyszły polskie czasy stary golibroda nie wyjechał z Rybnika i na pewno wraz z żoną Fryderyką marzył, by jego córki pootwierały małe biznesiki i dobrze wyszły za mąż. Może w duchu mu się śnił za zięcia jakiś bogaty Brauer, czy Priester, kto wie  😉 Sądząc po podatkach, które płacił sam do bogaczy nie należał, więc choć dla córek chciał lepszej przyszłości. No cóż, ale życie płata figle. Przynajmniej, jak tak założyłam, bo jak zwykle trochę fantazji trzeba wprowadzić w te luki, których nijak nie wypełnię, bo nie mam żadnych źródeł.

Uwaga, teraz puszczam wodze swojej wyobraźni. Co prawda kolejne zdania to takie śmoje boje, ale jednak na czymś oparte. Młoda Lotta była już piękną panną do wzięcia i może i oglądali się za nią lokalni młodzieńcy z górnej półki, ale nagle pojawił się w mieście bidny polski Żyd o imieniu Maurycy, a w zasadzie to Moniek. Lotta już skończyła 20 lat i hormony w niej buzowały. Miłość przyszła jak sraczka. Cóż miał poradzić stary Izydor? Nic. Zezwolił na ślub, ale przykazał pierworodnej, by otworzyła sobie mały sklepik ze słodyczami na siebie. Zięć dostał jedynie prokurę.

Musiał tak postąpić, bo Moniek był jedynie zwykłym szewcem, w dodatku z niewielkimi dochodami, co widać po malutkim wymiarze składki, którą płacił na rzecz gminy. 24 złote to było naprawdę niewiele. Przy okazji tego spisu podatkowego myślę, że wymieniony w nim Dawid Rosenberg – kramarz był szwagrem Lotty, czyli bratem Maurycego.

I tak sobie żyli w Rybniku, znosząc antysemityzm czasów międzywojennych i borykając się ze zwykłymi sprawami. Czyli urodziły im się dzieci to nie wiem, ale myślę, że tak. A to jeszcze bardziej czyni tą opowieść smutną. Nie zakładam bowiem, by ktoś z tej rodziny przeżył. Przetrwało jedynie zdjęcie Lotty wraz listą stworzoną przez Judenrat w Będzinie, na której jest jej imię i nazwisko.

Niech  Jej  dusza  będzie  włączona  w  wieniec  życia  wiecznego! תנצבה

Żródła:

Yad Vashem, Archiwum Państwowe w KATO oraz Raciborzu, Śląska Biblioteka Cyfrowa, Instytut Leo Baecka

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Po tej „Lotce” zostało tylko zdjęcie została wyłączona
10 czerwca 2017

Richard Heinzelmann, czyli o znaczeniu słówka traf

Ciężko mi było wymyślić tytuł tej historii. Od godziny siedziałam na balkonie patrząc naprzemiennie to na lap, to na chmury, ponownie zbierające się nad Radlinem i traf sprawił, że w TV ktoś tam coś bąknął o trafianiu do bramki (bo u nas albo sport 😡 ,  albo polityka 😡 ) i trafiło mnie palnięcie w łeb  😀 Mam! To będzie opowieść o trafie, czyli przypadku. Zanim jednak do niego dojdę, to muszę się cofnąć do stycznia 2016 r., gdy na allegro rzucił mi się w oczy dokument, którego niestety nie udało mi się kupić. Nie mam aż tak pofyrtane w głowie, by dawać za przedwojenny papier prawie 500 PLN-ów. Nawet, jeśli on dotyczy jakiegoś rybnickiego Żyda. A ten dotyczył. Było to pismo z 1937 r. wysłane przez naszego dentystę – Ryszarda Heinzelmanna do Sądu Grodzkiego w Jarocinie, w którym zwracał się z prośbą o przesłanie dokumentu urodzenia Herminy Kallmann.

Zrobiłam jedynie kopie tych zdjęć na allegro i wsadziłam sobie do folderu „Heinzelmann”.

Takie pismo to niesamowite źródło informacji. Nie trzeba być wybitnym detektywem, by ustalić, że żona Ryszarda była z domu Kallmann, oraz że była córką wymienionego we wniosku Hermanna, choć raczej nie była rzeczoną Herminą, bowiem miała na imię Margarete. A jak to ustaliłam? Ano na podstawie aktu urodzenia syna Richarda i właśnie Margarete, czyli Herberta. Akt narodzin z 1905 r. miałam w laptopie, więc trzy osoby były ustalone.

Widziałam, jak się elegancko reklamował, wskazując miejsce swego gabinetu, czyli kamienicę Frau Fr. Kollar, położoną przy Gleiwitzerstr. 2, w której to nota bene urodził się syn Herbert.

Kamienica stoi do dziś, choć, które mieszkanie zajmowali państwo Heinzelmann, to nie wiem. Może to z balkonem  😉 Ono takie ładne. Dawno temu, gdy zawodowo zajmowałam się mieszkaniami (tfuu, tfu, na psa urok, oby już nigdy :mrgreen: ), byłam tam.

Choć nie kupiłam tego pisma, to jednak starałam się wtedy ustalić, co się stało z dentystą Ryszardem (przed czasami polskimi – Richardem), ale moje próby spełzały na niczym. Wiedziałam, że z Gleiwitzerstrasse przeniósł się na Ratiborerstrasse 4, bo pod tym adresem reklamował się od 1913 r. Zresztą raz z niego był Zahntechniker, a raz Dentist  😉 Jedno pewne, łatał dziury i wyrywał zęby.

Miałam zdjęcia dokumentów, świadczące o tym, że był jednym z nielicznych niemieckich Żydów, którzy u nas zostali po 1922 r. Wiedziałam jakie podatki płacił na rzecz gminy żydowskiej.

Dokumenty mówiły mi, że wybierano go na reprezentanta gminy żydowskiej. Patrzałam sobie na jego podpis…

Ale co się z nim stało od momentu, gdy starał się dostać z Jarocina dokument, który był dla niego „koniecznie potrzebny celem uzyskania wizy wyjazdowej”, to nie wiedziałam. Ryszard – dentysta chciał wyjechać, a do tego potrzebny mu był  jakiś dokument, od którego miał zależeć los jego i rodziny. Aaa, jeszcze wtedy mi się przypomniało, że mój ukochany Jay Kuperman, jeden z dwóch ostatnich (znanych mi osobiście) żyjących rybnickich Żydów, swego czasu mi o owym dentyście wspominał, że takowy był i mieszkał przy ul. Raciborskiej. Tyle i aż tyle udało mi się ustalić. ponad rok temu. Naiwnie sobie założyłam, że wszystkie niezbędne papiery załatwił i wyjechał do jakiegoś kraju, w którym nie rządzili naziści, ani go też nie zajęli po wrześniu 1939 r.

Minął dużo ponad rok, Heinzelmann se leżał odłogiem w koszulce i w laptopowym folderze. Aż nadeszła ciepła czerwcowa sobota w mojej pracy, gdy mieliśmy spotkanie z niewiarygodnym dr. Janem Krajczokiem, prezentującym swoją nową książkę o tajemnicach zameczku w Czernicy. Po sympatycznym spotkaniu usiedliśmy sobie na dodatkowe pogaduchy na tyłach halo! Rybnik – z Jankiem, jego siostrą i jedną uczestniczką wieczoru autorskiego. Gadamy o dużym i małym świecie, aż tu słyszę obcasy mojej Olutki, z którą w tym dniu miałam dyżur. Oho! Jacyś anglojęzyczni goście chyba. Wychodzę z zaplecza, zostawiając dyskutantów, idę za swoją ladę i widzę grupę ludzi.

Ja: Hi! (Oni w zasadzie po mapę miasta.) Where are you from? (Skąd jesteście?)

Jeden z nich: From USA. (Ze Stanów).

Ja: Here? In Rybnik? From USA? (Tutaj? W Rybniku? Ze Stanów?).

On: Yes, I had family here. My grandfather was born here. He was a German and left to USA in 1938. (Tak, miałem tu rodzinę. Mój dziadek tu się urodził. Był Niemcem i wyjechał w 1938 r. do USA.)

Ja z grubej rury, totalnie na bezczelnego: Was he a Jew? (Czy był Żydem?) W sumie, to było to logiczne pytanie, bo mało było Niemców nie-Żydów u nas przed wojną.

On z byczym uśmiechem: Yes. His name was Heinzelmann. (Tak. Nazywał się Heinzelmann).

Znaczenie słowa traf: przypadek, zbieg okoliczności. A po śląsku cufal. To był ten cufal, czyli TRAF. Ten traf, że oni trafili do halo! Rybnik, gdzie ja pracuję. To był ten TRAF, że ja byłam na szychcie. Traf, że im trafiło spotkać mnie, a mnie trafiło spotkać ich.

Dla mnie to było takie kolejne jebut :mrgreen: , gdy praca przynosi nieoczekiwaną radość. Nawijałam jak opętana, oni zresztą też (na szczęście goście na patio mieli swoje tematy o tych światach, religiach, historiach). Niestety byłam wtedy bez swojego laptopa w pracy. W dodatku tak mnie od tego jebut zaćmiło, że nie potrafiłam sobie niczego przypomnieć o jakimś tam Herbercie Heinzelmannie, który był dziadkiem miłego czterdziestolatka Juliana, a zarazem pradziadkiem sympatycznej nastolatki urodzonej na Hawajach. Poza tym, wierzcie mi, mnie oni się już wszyscy mylą 😉

Reszta rodziny na zdjęciu, to mama Juliana oraz jej drugi mąż z Indii i żona Juliana z Nowej Kaledonii. Religijno-narodowościowy misz-masz powiązany z Rybnikiem.

Półtorej godziny im opowiadałam o rybnickich Żydach. Obiecałam, że jak tylko dotrę do domu, to sprawdzę co mam o tych Heinzelmanach. Oni sami niewiele wiedzieli, nie mówiąc, że imię Ryszard (Richard) nie padło, a wymieniany przez nich Herbert nic mi nie mówił. Umówiliśmy się, po wymianie maili, że przyjdą do halo! Rybnik ponownie w poniedziałek, gdyż w niedzielę mają zamiar zwiedzić Wrocław.

Wracając do domu, na wysokości Hajdy (rybniczanie wiedzą gdzie to) było kolejne jebut, że aż sobie poważnie i ostro zaklęłam na głos. Małgosia! Ty ćwoku! Toż to był dentysta! Ten od pisma do Jarocina. Kolację wrzucałam w siebie równocześnie włączając lapa i rozbierając się do domowych ciuchów. Rodzina wie, że takie okoliczności przyrody jednoznacznie wskazują na odnalezienie kolejnego rybnickiego Żyda. Są już na to zobojętnieni. Jedyny dziadek się jeszcze tym jara, choć zawiłości genealogicznych na pewno nie skumał  :mrgreen:

Do nocy siedziałam i wysyłałam to co znalazłam: wykazy podatkowe, reklamy, akty urodzenia, pismo do Jarocina, stare pocztówki, które pokazywały ulicę Gliwicką i Raciborską. No i tak właśnie koło północy przyszło trzecie jebut. Ponownie do mnie dotarło, że trzeba patrzeć wiele razy na to samo, bo za każdym razem widzi się coś innego. Albo dojrzy się coś nowego, jak choćby w przypadku odkrycia ➡  Dawida Hoenigera.

Posortowałam sobie stare pocztówki pokazujące róg Rynku i Raciborskiej, bowiem na samym jej początku Richard Heinzelmann, ojciec Herberta, a zarazem pradziadek gościa, który trafił do mojej pracy, miał gabinet. Kamienica nie dotrwała do naszych czasów, dziś w jej miejscu można zjeść obiad w knajpie zwanej Delicje. Już miałam kliknąć wyślij, gdy patrzę i widzę fragment reklamy: „…nzelmann (-) – Atelier”.

Patrzę na drugą, powiększam i jest! Reklama Richarda Heinzelmanna! Nad nią Salo Prager, a wsio na kamienicy Hermanna Sladky.

Ale to wszystko jeszcze nic! Stopniuję napięcie jak jakiś Hitchcock. Gdy w ubiegłym roku robiłam ten research dotyczący Richarda, na jednej ze stron genealogicznych znalazłam jego maluteńkie zdjęcie. Nigdy nie pisałam do zarządzającego tym rozległym drzewem, ale fotę Richarda i jego Margarete skopiowałam. Jak już odkryłam te dwie reklamy, to zaczęłam analizować trzecią pocztówkę, którą miałam wysłać Julianowi. Jest to ujęcie ulicy Raciborskiej, ale nie od strony Rynku, a w jego stronę. Czyli kamienica, w której znajdował się gabinet Richarda jest po lewej stronie. Widać początek Raciborskiej, ludzi stojących i patrzących na fotografa. Czwartego jebut moja głowa już nie przeżyła. Poszłam sobie zrobić kolejną kawę, zupełnie już nie zwracając uwagi na masakryczne chrapanie męża i ten jego posrany TV, z którego leciały informacje, od których dusza boli, a do którego leciały ćmy.

Popatrzcie! Porównując maluteńkie zdjęcie Richarda, które wkleiłam w pocztówkę i twarz stojącego przed kamienicą nr 4 człowieka widać, że to nasz dentysta.

Wszystko opisałam po angielsku, przetłumaczyłam treści polskich dokumentów i poszłooooo na @ z zapytaniem, co się stało z Richardem. Niestety, wg informacji rodziny Richard, niemiecki dentysta z Rybnika i jego żona Grete nie zdołali uciec Hitlerowi  🙁  Do Stanów wyjechał jedynie ich, urodzony w Rybniku, syn Herbert z żoną, którą poznał w mieście Breslau, bowiem tam żył od końca lat 20-tych. W USA zmienił nazwisko na Heinz.

A wiecie, że był jeszcze jeden traf w tej całej opowieści? Otóż goście w zasadzie nie mieli w planach zwiedzania Rybnika. Mieszkają obecnie we Wiedniu i chcieli zwiedzić Wrocław, a przedtem Katowice. W drodze do KATO, żona Juliana zobaczyła drogowskaz: RYBNIK. Spytała: A czy przypadkiem to nie jest miasto, gdzie urodził się twój dziadek Herbert? Julian odpowiedział: Tak, ale ja tylko wiem, że tam się urodził. Zjechać z drogi to żaden problem. Rozejrzymy się po mieście i pojedziemy dalej. 

Szczęśliwym trafem dotarli do mojej pracy, postanowili ciut zmienić plan pobytu w Polsce, nawet zanocowali w Rybniku, jedli w naszych knajpach, porobili zakupy, wrócili do nas ponownie z WRO, czyli oprócz mojego i ichniego zadowolenia, doszły do tego korzyści ekonomiczne dla miasta  😆

Poniedziałkowa wizyta pozwoliła im na dokładniejsze zwiedzenie miasta, szczególnie miejsc, w których przyjmował pacjentów ich przodek – Richard Heinzelmann i gdzie mieszkał jego syn Herbert. Herbert opuścił Europę w 1938 r., na Kubie, która była dla wielu Żydów miejscem oczekiwania na wizę amerykańską, urodził mu się syn, którego syn wraz z córką odwiedził mój Rybniczek. A wszystko sprawił traf  🙂 Oby mi się takie trafy trafiały jak najczęściej, choć z drugiej strony 4 jebuty w ciągu jednego dnia mogą doprowadzić to wylewu, czy inkszego nieszczęścia 😆