1 marca 2023

Kamienica Noaha Leschczinera

Poniższy tekst (w nieco skróconej wersji) ukazał się w marcowym wydaniu Gazety Rybnickiej ➡ Gazeta Rybnicka marzec 2023

Noah miał około 40 lat, gdy zadecydował, że w miejscu małego parterowego domku przy Breitestrasse wybuduje porządną kamienicę. Widział takie w innych miastach Górnego Śląska, do których jeździł w interesach. Żona Anna w ogóle nie wtrącała się do jego pomysłów, ale w duchu go pochwalała. W końcu mieli czwórkę dzieci i należało już myśleć o ich przyszłości. Olga od dawna była w takim wieku, że należało ją wydać za mąż, a chłopcy mieli po kilkanaście lat i powoli zaczynali pomagać ojcu w interesach. Co prawda Heinrich od dziecka marzył by zostać lekarzem i raczej smykałki do handlu nie miał, ale był jeszcze najstarszy Alfred i fruwający w chmurach młody Max, więc choćby dla nich należało pomyśleć o poważnej inwestycji w ekskluzywny dom towarowy. Taki, do którego będą przyjeżdżać z całej okolicy.

Patrząc na swoje potomstwo Anna czuła, że to właśnie jedyna córka będzie tą, która kiedyś zasiądzie w kantorku i będzie rozliczać dostawców. Na razie nie ujawniała mężowi swoich przeczuć i przy rozmowach o budowie potakiwała, gdy w swoich wizjach widział synów za ladą Kaufhausu, który zamierzał zbudować.
Gdy zaczęły się piąć mury rybniczanie z podziwem, niektórzy z lekką zazdrością, a większość z ciekawością przyglądali się temu co powstawało naprzeciw potężnego Świerklańca. Noah wszystkiego doglądał i choć targował się z murarzami, to kompletnie nie oszczędzał na materiałach budowlanych, a już wręcz szastał pieniędzmi, gdy przyszło decydować o wyposażeniu sklepu oraz mieszkań, do których wnet miała się przeprowadzić cała rodzina. W 1903 roku hucznie obchodzono 20. urodziny Alfreda oraz otwarcie ogromnego Kaufhausu Noaha Leschczinera. Na szczycie kamienicy, wtedy na pewno najpiękniejszej w Rybniku, zamontowano chorągiewkę z datą, która już zawsze miała przypominać o tym ważnym wydarzeniu.

Isidor Priester, który krótko przed swoją śmiercią przyjechał do Rybnika z Gogolina, by negocjować warunki ślubu jego syna Salo z Leschczinerową córką Olgą, patrzał z zachwytem na bogate meble, przepiękne miśnieńskie piece z orientalnymi motywami i wszystkie nowinki techniczne, którymi się chwalił Noah. Priester co prawda został uprzedzony, że przyszła synowa nie wniesie w posagu tego sklepu, który zajmował aż dwie kondygnacje, ale i tak wyjechał z Rybnika zadowolony, że jego Salo dostanie za żonę naprawdę majętną pannę.

Gdy najstarsza z Leschczinerowych dzieci – zaradna i obrotna Olga została panią Priesterową, a stało się to w październiku 1904 r., rybniczanki swoje stroje kupowały już tylko w Kaufhausie jej taty. Często zmieniana wystawa kusiła bogactwem wystawianych w ogromnych witrynach strojów, gustowne lampy oświetlały towary nawet wieczorami, a dość często publikowane ogłoszenia w „Der oberschlesische Kurier” informowały o kolejnych dostawach czy obniżkach starych kolekcji.

Noah Leschcziner wiedział, że reklama jest ważna. Jego nazwisko na wielkich szyldach było widoczne z obu stron Breitestrasse. Niemało zapłacił by na pocztówkach z Rybnika widać było jego kamienicę. Widział, że ta inwestycja się opłaci. Nie wiedział, że po około 120 latach nadal ktoś będzie patrzeć z zachwytem na ten luksusowy dom towarowy z początków XX wieku.
Gdy handlujący cygarami Karl Koristka, w 1905 r. otwierał obok swój skład, to aż zacierał ręce licząc na klientelę, która wychodziła z Kaufhausu żydowskiego kupca. Na lichutkiej kamieniczce, którą wręcz przytłaczał budynek Leschczinera polecił zainstalować wielką reklamę „Cigarren-Haus Karl Koristka” a sam, osobiście udał się do sąsiada z wielkim pudlem wyśmienitych cygar, bo zależało mu znajomości z szanowanym kupcem.

Artur Grünberg też wiedział, że sąsiedztwo takiego „domu kupieckiego” jeśli nie kupujących to na pewno przysporzy oglądających jego wystawę. Jego sklepik przykucnął z drugiej strony Leschczinera. Artur był od niedawna w mieście, bo tu się ożenił, ale poznał Noaha, gdyż był on świadkiem na ślubie Grünberga z rybniczanką Elise Münzer.

Noah wieczorami siadał w skórzanym fotelu, palił cygara Koristki i rozmyślał o przeszłości, ale i przyszłości. Cieszył się, że Samuel – jego ojciec, zdążył jeszcze przed śmiercią trochę pomieszkać w tym paradnym miejscu miasta i doczekał narodzin prawnuczki Thei. Gdy szanowany kupiec i radny miejski pewnego dnia wrócił z synagogi oświadczył swojej Annie, że zamierza znowu poważnie zainwestować. W końcu tej kamienicy nie podzielą w żaden sposób między trzech synów. A że Abraham Prager mu napomknął, że jego syn Emil zamierza sprzedać obie kamienice przy Rynku, to Noahowi od razu zaświtała myśl, by złożyć ofertę kupna. Lepiej to trzymać w tajemnicy i dlatego zakazał żonie wspominania komukolwiek o tym pomyśle. Kolejny dom towarowy Leschczinerów będzie w samym centrum miasta – na Ringu. I tam już będzie gospodarzyć syn Alfred. Gdy „Oberschlesische Volksstimme” napisał, że od września 1911 r. ledwo co rozbudowany drugi rybnicki dom towarowy zmienia właściciela w mieście plotkowali wszyscy. Leschczinerowie zmonopolizowali handel damską i męską odzieżą i nikt się nie mógł z nimi równać.

Noah nadal siadał w swoim fotelu, palił cygaro i patrzał przez okno na podjeżdżające pod Świerklaniec dorożki, no i coraz częściej automobile. Alfred był zabezpieczony i sprawnie zarządzał swoim geszeftem, Heinrich zamierzał studiować medycynę w Berlinie, co bardzo cieszyło oboje rodziców, Olga z mężem też już budowali nowy dom i dobrze im się układało i tylko z najmłodszym Maxem co chwilę były jakieś problemy. W połowie stycznia 1914 r. zmarł zasłużony dla miasta Abraham Prager. Na jego pogrzeb przyszły tłumy. Noah na posiedzeniu reprezentantów gminy żydowskiej wygłosił piękną mowę pożegnalną. Gdy ją kończył słowami jak to źle się zaczął ten rok, nie sądził, że już za następnych kilka miesięcy zawali się prawie cały świat.

Gdy w czerwcu 1915 r. przyszedł telegram informujący o śmierci Alfreda na froncie w Belgii, musiał posłać po lekarza do żony. Zresztą synowej, też nie potrafił uspokoić. Ledwo co została mamą i zaraz wdową. Sam się pozornie trzymał, bo ktoś musiał doglądać dwóch interesów i jedynie gdy siadał w kantorku nad rachunkami to ukradkiem ocierał łzy. Tyle nadziei pokładał w Alfredzie. To on miał wszystko przejąć jako pierworodny syn. Na szczęście w ciągu kolejnych lat wojny żaden smutny telegram już nie dotarł do kamienicy przy Breitestrasse.
Za to w 1919 r. świeżo upieczony doktor medycyny Heinrich Leschcziner oświadczył rodzicom, że zakosztował życia w Berlinie i tylko w stolicy może zrobić karierę, więc na Górny Śląsk nie wróci. Poza tym poznał niezwykłą kobietę i zamierza się żenić. Kolejne plany Noaha legły w gruzach. Liczył, że syn otworzy swą praktykę w Rybniku. Na ślub do Berlina rodzina wysłała Maxa. Stary kupiec coraz częściej zastanawiał się co będzie z dwoma Kaufhausami, gdy jemu siły odmówią posłuszeństwa. Nie za bardzo wierzył w najmłodszego syna, którego zainteresowania były dalekie od handlowych. Do tych rodzinnych zmartwień dochodziły myśli o mieście, w którym nie było za bezpiecznie. Niby sprowadzono jakieś obce wojska, które miały pilnować porządku, ale nic nie funkcjonowało jak przed 1914 r., interesy szły jak po grudzie, a jego ulicę prawie wszyscy nazywali po polsku Szeroką. Na dodatek jednego dnia jego ukochany owczarek uciekł. Na szczęście sowita nagroda, którą obiecał w gazecie pomogła i pewien Ślązak po kilku dniach psa przyprowadził.

Był 1920 rok, gdy przybył mu nowy konkurent w interesach. Ludzie mówili, że pochodzi z Wielkopolski i że ma krewnego w Amcie. Agresywnie się reklamował w polskojęzycznej prasie podkreślając swoje chrześcijańskie pochodzenie. „Swój do swego” to było jego główne hasło reklamowe. Jak zwykle siedząc z cygarem w fotelu, Noah przeanalizował wszystkie „za” i „przeciw” i chyba po raz pierwszy spytał o zdanie Annę. Ta od razu przytaknęła. Tak, musimy coś sprzedać. I choć wygodnie jej było w ogromnym mieszkaniu nad sklepem, to zgodziła się, z tym, że może przeniosą się do Olgi na Neuer Ring, a Maxowi Noah będzie pomagać w interesach przy Rynku.
Leschcziner wiedział, że sam z propozycją sprzedaży nie może iść do tego nowego, rzutkiego kupca. Musi poczekać, aż on do niego się zgłosi. Może najpierw mu wydzierżawi sklep, a potem sprzeda, oczywiście gdy dojdą do porozumienia. Rozpuścił wici, że prawdopodobnie wyjedzie z Rybnika po podziale Górnego Śląska, na co się coraz bardziej zanosiło i czekał. Jednego dnia do sklepu wszedł Czesław Beyga wraz ze swoim wspólnikiem Władysławem Wajskim. Noah zaprosił ich do swego biura i zaproponował dobrą kawę od Aronadego oraz cygara od Koristki. Beyga pogłaskał rudobrązowego owczarka, który usiadł spokojnie obok gościa, kładąc głowę na jego kolanach. Leschcziner pomyślał, że skoro jego ukochany pies zaakceptował tego Polaka, to może jest on dobrym człowiekiem. Poza tym Noah, jako stary kupiec szanował tych, którzy są dobrzy i uczciwi w tym fachu. A takim się mu Czesław Beyga wydawał. Od razu też wyczuł, że Wajski jest temu Polakowi potrzebny tylko do tego interesu i prędzej czy później Beyga będzie prowadzić ten dom towarowy sam.
Doszli do wstępnego porozumienia. Wieczorem Anna odetchnęła z ulgą, że mąż wreszcie będzie mógł choć trochę odpocząć. Co prawda żal jej było tego miejsca, z którego mogła obserwować hotelowych gości w Świerklańcu, spacerujących rybniczan, czy idących na mszę katolików. Gdy pakowała ze służącą swe ostatnie kryształy i srebrne puchary spojrzała jeszcze na wielki piec kaflowy z orientalnym pejzażem. Eh, czemu się wtedy Noah uparł na tę Japonię? Może przez ten piec Maxa tak opętało na punkcie tego kraju?

Wkrótce gazeta „Głos Górnego Śląska” poinformowała, że dnia 1 września 1922 r. nastąpi otwarcie „Pierwszej Górnośląskiej Hurtowni Manufaktury Beyga i Wajski” w Rybniku przy ulicy Szerokiej, którą wnet przemianowano na Sobieskiego.

Anna powoli przyzwyczaiła się do tego, że z okien kamienicy, w której zamieszkali u córki i zięcia, nie mogła obserwować gości udających się na bale w Świerklańcu. Mieszkanie urządziła tak jakby była na starym miejscu. Wkrótce mieli znowu zasiąść przy wielkim stole, gdyż zbliżały się urodziny męża. Pucując karafki na alkohol wyjrzała przez okno, jakby kogoś wypatrując. Wnet minie 10 lat od śmierci Alfreda… pomyślała. Nadal nie mogła się pogodzić z tym faktem, że jej pierworodny do Rybnika już nie zawita. Nie przypuszczała, że wnet do miasta dotrze kolejna straszna wiadomość. Tym razem z Berlina. W lutym 1925 r., po krótkiej chorobie, umrze dr Heinrich Leschcziner – jej kolejny syn.

(na zdjęciu w środku siedzą Anna i Noah Leschczinerowie. Nad nimi stoi ich syn Max, a obok Noaha siedzi córka Olga).

Noah Leschcziner do wybuchu wojny pomagał w interesach swemu synowi Maxowi, także zięciowi, a potem córce Oldze i wnukowi Erichowi w kamienicach na Rynku, przy ul. Sobieskiego 2 oraz na Placu Wolności. Jak potoczyły się ich dalsze losy przeczytacie w mojej książce pt. „Piękni i młodzi. Opowieści o rybnickich Żydach”. Nadal do kupienia w rybnickiej księgarni „Orbita” 🙂

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Kamienica Noaha Leschczinera została wyłączona
14 kwietnia 2019

Hugo Nothmann – nauczyciel

Wyłączyłam się ze słuchania o polityce i z oglądania tego całego syfu, który jest dookoła jakiś rok temu. Dla własnego zdrowia psychicznego lepiej się izolować od złego. Ale obok pewnych spraw nie da się przejść obojętnie i udawać, że ich nie ma. Czyli jednak co jakiś czas wkurw mnie bierze, bo pomimo poustawianych blokad dookoła głowy ileś gówien, które nam serwują rządzący dociera.

Strajk nauczycieli… Zastanawiałam się, czy jestem za czy przeciw. Nigdy nie lubiłam szkoły. Ani jako dziecko, ani jako rodzic. Nie o tym jednak chciałam dziś pisać. To było dawno i można uznać za niebyłe. Chcę Wam opowiedzieć o jednym nauczycielu, który swego czasu uczył w Rybniku. Jak zwykle niewiele o nim wiem, ale to co udało mi się na jego temat znaleźć postaram się przedstawić.

Miał ładne imię – Hugo. Hugo Nothmann przyszedł na świat w styczniu 1889 r., w mieście Kattowitz, w rodzinie kupca żydowskiego. W wieku 18 lat rozpoczął naukę w żydowskim seminarium teologicznym w Breslau, a uprawnienia nauczycielskie uzyskał w 1914 r. w Marburgu. Jakiś czas później ożenił się z Hedwig z rodu Bielschowsky. Pierwszy syn Alfred urodził się w 1920 r. w Wolfenbüttel w Dolnej Saksonii. Sądzę, że Hugo pracował tam jako nauczyciel. Czego mógł wówczas uczyć, tego niestety nie wiem. Dwa lata później, już bliżej nas – bowiem w Opolu, urodziła się córka Gabrielle. Żona Hugo – Hedwig pochodziła z Carlsruhe (dziś to wieś Pokój w powiecie namysłowskim, z przepięknie położonym cmentarzem żydowskim), więc zapewne powrót państwa Nothmannów z Saksonii był spowodowany tęsknotą za Górnym Śląskiem. No i w 1923 roku znalazł się w moim Rybniku. Był niemieckim Żydem, ale chyba z polskim obywatelstwem. Powtórzę: chyba. Gdy w naszym mieście wybudowano nową siedzibę prywatnej wyższej szkoły niemieckiej Hugo został w niej zaangażowany jako „nauczyciel akademicki”. Ta szkoła to dziś SP Nr 1 im. Janusza Korczaka przy ul.Chrobrego. Moja własna podstawówka, której nienawidziłam. Zanim jednak ją wybudowano, szkoła niemiecka przez krótki okres czasu miała swoje sale w dzisiejszych „Powstańcach”, czyli wówczas już polskim gimnazjum. To nie odpowiadało polskim władzom, dlatego też wybudowano przy ówczesnej ulicy Gimnazjalnej (dziś Chrobrego) nową, okazałą szkołę dla uczniów mniejszości niemieckiej. 

Hugo zamieszkał przy ulicy Kozie Góry nr 7, co wyraźnie widać na wykazie podatkowym, prowadzonym przez Gminę Izraelicką w Rybniku.

Na mój rozum i nos, wynajmował mieszkanie w domu, który do dziś stoi przy Parkowej, w pobliżu Hazynhajdy. Pan profesor do szkoły nie miał zbyt dalekiej drogi. Wielu moich kolegów z podstawówki śmigało z Meksyku (nie-rybniczanom wyjaśniam, iż tak nazywa się dzielnica, w której mieszkał) do budy, której całą dziecięcą mocą nie znosiłam.  

Nasz profesor Hugo uczył matematyki, fizyki i chemii w latach 1923-1929. Być może to on jest na poniższym zdjęciu, które obrazuje pracownię chemiczną w dawnej szkole mniejszościowej.

Teraz dochodzę do sedna sprawy, związanej z czasami współczesnymi. Spójrzcie na poniższy wykaz podatkowy. Podatki płacone na rzecz gminy żydowskiej były uzależnione od dochodów. Jak widzicie, najwięcej w Rybniku płacił posiedziciel browaru Zygfryd Müller. No, ale on był naprawdę bogaczem. Potem było kilka osób, których na tym zdjęciu nie ma (inne litery alfabetu) i byli to zamożni kupcy. Zamożną osobą była Olga Priester, bogaty był Maks Richer – budowniczy. No i bogatym był pan profesor. Płacił więcej na rzecz gminy niż spedytor Młynarski, który do bidoków nie należał, bo obsługiwał prawie cały transport w naszym mieście.

I tak powinno być. Nauczyciel winien być godziwie wynagradzany. Jego zawód powinien być szanowany i nie może być szmacony. Żaden zresztą zawód nie może być źle traktowany i każdy, właściwie i dobrze pracujący człowiek, musi być odpowiednio wysoko wynagradzany. Pasje to se można prywatnie realizować przy koszeniu trawy, albo tak jak ja teraz, pisząc sobie a muzom ten tekst, a nie w pracy. Idei się dziecku do kanapki nie włoży, ani się nią za wywóz śmieci nie zapłaci. I dlatego, mimo, iż moje prywatne doświadczenia z nauczycielami (jako ucznia, rodzica i nie tylko) są, delikatnie mówiąc, byle jakie, to rozumiem ich zmagania i się z nimi solidaryzuję.

Tyle moich wynaturzeń na tematy polityczno-społeczne. Wracam do Hugo. W Rybniku urodził mu się najmłodszy syn – Walter. Było to w roku 1929, czyli w tym, w którym z Rybnika wyprowadził się do Mikołowa. Zapewne i tam uczył. Potem los go rzucił do Hindenburga, czyli Zabrza, gdzie w latach 1935-1937 pracował jako „nauczyciel mianowany”. Nie mam pojęcia dlaczego wyjechał z Polski do Niemiec. Chyba nie za bardzo zdawał sobie sprawę z tego co się może stać. W pewnym jednak momencie musiało to do niego dotrzeć, gdyż znalazł się w Austrii, która oczywiście była dla niego i rodziny bezpieczna tylko przez jakiś czas. Uczył w szkole, w malutkiej mieścinie o nazwie Randegg. Gdy gestapo kazało im opuścić miasto, Hugo ze starszym synem Fredem wyjechał do krewnych do Berlina. Żonie udało się wyjechać do Francji, gdzie pracowała jako pielęgniarka w obozie w Gurs. Nie chce mi się opisywać historii tego miejsca, więc odsyłam do Wikipedii

Niestety, w Berlinie profesor również nie był bezpieczny, jak dziesiątki tysięcy pozostałych Żydów niemieckich. Choć i tak miał więcej szczęścia od swej żony i syna Freda. Hugo został wywieziony do obozu w Theresienstadt. Tam też „Praca czyniła wolnym” jak w Auschwitz (to sarkazm, jakby co).

W obozie Hugo był zaangażowany w nauczanie dzieci żydowskich. Nawet w tak strasznych warunkach wiedział, że mądrość narodu zależy o mądrości przekazywanych dzieciom. Jemu udało się przeżyć Therezienstadt. Jego żonie oraz synowi Fredowi, nie udało się wyjść cało z Auschwitz, do którego się dostali. No, ale porównywanie tych dwóch obozów, to tak jak porównywanie gruźlicy z rakiem mózgu. Po wyzwoleniu w 1945 r. Hugo Nothmann dostał się do obozu dipisowskiego w Deggendorf. Stamtąd pisał listy do Palestyny, w której w nieznanych mi okolicznościach, znalazła się córka Gabrielle. Po wojnie osiadł w mieście Fürth na Bawarii. Na pewno się nie zdziwicie, gdy napiszę, iż pracował jako nauczyciel. Był też aktywnym członkiem Towarzystwa Chrześcijańsko-Żydowskiego. Za swoje osiągnięcia i wiele prac naukowych otrzymał Federalny Krzyż Zasługi. Zmarł w 1975 r. Pochowano go na nowym cmentarzu żydowskim w Fürth. Zapewne w tym domu przedpogrzebowym, nad jego trumną ktoś wygłosił sporo ciepłych słów o Hugonie, który był nauczycielem wielu różnych dzieci i który przez kilka lat uczył także rybnickie latorośle w prywatnej szkole mniejszościowej. Hugo też walczył o godność, choć bezsprzecznie jego walka w obozie koncentracyjnym w żaden sposób nie może być porównywana do zmagań, jakie obecnie toczą nauczyciele. 

Jeszcze jedno wyjaśnienie. Najmłodszy syn Hugo i Hedwig, urodzony w Rybniku Walter, też przeżył wojnę. Jak? Nie mam bladego pojęcia.

Zdjęcia z Wikipedii, Śląskiej Biblioteki Cyfrowej, AP w KATO oraz googla. Korzystałam m.in. z artykułu z Marcina Wieczorka pt. „Prywatna Wyższa Szkoła w Rybniku z niemieckim językiem wykładowym” (Zeszyty Rybnickie 2008) oraz jak zwykle z internetów 🙂 No i przepraszam za brak właściwego wyśrodkowania tekstu, ale co aktualizacja, to WordPress gorszy.

30 grudnia 2018

Dreams come true no.2

Idzie nowy!!! Oby był tak rewelacyjny jak ten, który powoluśku dobiega końca. Za oknem se pada deszczyk spłukując śląskie syfy i brudy, a ja z rozrzewnieniem myślę o tych 364 dniach, które za nami. To był bardzo dobry czas.

Marzenia się spełniły 😀 W mijającym roku wreszcie rybniccy Żydzi znaleźli właściwe upamiętnienie. To, jak ich pokazano i przedstawiono na wystawie stałej w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich w Gliwicach przeszło moje najśmielsze oczekiwania. 13 grudnia, czyli dzień otwarcia wystawy był jednym z ważniejszych, o ile nie najważniejszy dla mnie w 2018 roku. Warszawska konfa była taka bardziej osobista, taka moja, a wystawa jest o nich i dla nich. Dla tych wszystkich, o których przez lata nie pamiętano, których pomijano w historii Rybnika i Śląska, których deprecjonowano i niejednokrotnie po wojnie szkalowano. W moim mieście miejsce dla rybnickich Żydów się nie znalazło, ale Gliwice przyjęło ich godnie i tak samo upamiętniło. Na wystawie znalazła się nasza synagoga, cmentarz żydowski, 3 nasi rabini (Fraenkel, Braunschweiger i Rosenthal), historia ochronki, dwa rody przedsiębiorców (Haase i Müller), tragedia Rudolfa Haase, o której pisałam jakiś czas temu:  ➡ „Haase epopeja – śmierć Rudolfa cz.7). 

Pokazano przepiękne świeczniki z naszej synagogi fundowane przez Louise Haase – żonę Ferdynanda. Na multimedialnym ekranie zwiedzający zobaczą fotografie rodziny Manneberg – no cud, miód i malina! 

W części dotyczącej Zagłady można zobaczyć zdjęcia Marysi i Jasia Radoszyckich, o których pisałam w poście  ➡ „Nie nasi, a nasi”, a także fotografię Charlotty Rosenberg. Lotka, bo tak ją nazwałam, też ma u mnie swoją szufladkę pamięci  ➡ „Po tej Lotce zostało tylko zdjęcie”. Dziś, rybniczanie – Charlotta, jak i Jaś z Marysią są upamiętnieni w Gliwicach.

Marzenie o upamiętnieniu moich Żydów się spełniło. Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy się do tego przyczynili, czyli Gliwicom, jako miastu, całemu Domowi Pamięci Żydów Górnośląskich, kuratorce wystawy pani Bożenie Kubit, projektantom wystawy, konsultantom, sponsorom oraz moim potomkom, którzy wyrazili zgody na publikację ich rodzinnych zdjęć. 

Spełnia się też kolejne marzenie, bowiem moja Dusia, moja  ➡ „Ja siama” właśnie w tym cudownym gliwickim Domu, gdzie są moi Żydzi, zaczyna pracę. Będzie łączyć rodzime muzeum z muzeum zza miedzy, czy też dawnej granicy. Jak zwykle w takich momentach wali mi w dekiel, a rzić rośnie od chwolby  :mrgreen: 

A w nowy rok wchodzę z drżeniem każdego kawałka mojego ciała i rozumu i duszy… Next dream will come true! I to taki dream z tych na samych wierchu dreamów  😆 Taka Czomolungma marzeń. I znowu tym świętym Mikołajem spełniającym marzenia jest friend Olutka.

Choć, jak może niektórzy wiedzą ja nie latam, bo się tego panicznie boję, to jednak, jak to śpiewał R.Kelly: „I belive I can fly”. 

 

There are miracles in life I must achieve, But first I know it starts inside of me, ho oh. No tak, są cuda w życiu, do których muszę dążyć i które muszę osiągnąć. I tym cudem, który ma się w lutym wydarzyć jest Izrael! Yes! Yes! Yes! – jak to kiedyś wykrzyczał jeden klasyk (tfu, tfu – polityk). Lecę, by zobaczyć to, co widziała już w tym roku moja Dusia. Wiszą i powiewają mi groty, bazyliki, kościoły, Jordany czy Kany Galilejskie. Jadę zobaczyć Jerozolimę z jej Ścianą Płaczu i grób jednego Oskara, od którego się u mnie wszystko, ponad 20 lat temu, zaczęło. 

Jeszcze nie wiem jak się wymknę wycieczce i pobiegnę na grób Schindlera, ale coś wykombinuję. Jeszcze też nie wiem, jak przeżyję lot, ale może trzy tablety relanium mi pomogą  :mrgreen: Byleby nas nie zestrzelili nad morzem, bo chcę mieć grób. I belive I can fly, bo muszę zobaczyć Morze Martwe. 

I believe I can touch the sky, bo muszę zobaczyć się z moimi Mannebergami, których ponad 4 lata temu tak żegnałam w Rybniku łykając łzy.

Na razie rozwinęłam wielką mapę małego kraju na podłodze i wiem, że if I can see it, then I can do it

Betlejem, Jerozolima, Yad Vashem, Mur Zachodni, w który muszę włożyć karteczkę, Stara Jaffa, Tel Aviv, pustynia Negew, Masada, Jerycho, Nazaret, Hajfa, ogrody Bahaitów, Akka plus wiele innych miejscówek, takich, o których muszę doczytać, by nie wyjść na durnia. Tu mam na myśli choćby jakąś Górę Kuszenia Jezusa (?), Pole Pasterzy (??), Grotę Mleczną (???), drzewo sykomora (daję 4 znaki zapytania, bo kompletnie nie kumam co ma jakiś figowiec z religią). No i tam parę jeszcze inkszych Emmausów. 

Tymczasem pyrsk ludkowie! Wracam do mapy, przewodników i marzeń. Życzę Wam, by cuda się przydarzały, a 2019 rok był pełen dobrych wrażeń i pełnych portfeli, a zdrowie Was nie opuszczało. If we just spread our wings we can fly.

10 grudnia 2018

Autopromocja, czyli rok mediów

Uwaga! Wpis zawiera lokowanie produktu  :mrgreen: Jak ktoś nie lubi reklam, to niech kliknie taki krzyżyk z prawej strony na górze.

Remanentu ciąg dalszy. Warszawską konfę opisałam, to czas na autopromocję, czyli medialne podsumowanie 2018 roku.

Zaczęło się od startu w konkursie na „Człowieka roku”, ogłaszanego przez internetowy portal rybnik.com.pl. Startowałam w dwóch kategoriach: kultura oraz człowiek roku wg internautów. Poważnych i zasłużonych przeciwników miałam 🙂 Ale i wierną grupę głosujących oraz niesamowitego coacha, czyli mojego byłego szefa, dzięki któremu w głosowaniu zajęłam drugie miejsce. W mieście, gdzie rządzi żużel i gdzie ma tak ogromną rzeszę fanów, bycie drugą na mecie – zaraz za wyśmienitym żużlowcem Kacprem Woryną, to był dla mnie niewiarygodny wyczyn. Kacper! Jeszcze raz brawo za zdobycie pierwszego miejsca i za tą wspaniałą sportową walkę! Walka „ż” kontra „ż” 😉 czyli żużlowiec kontra „żydówka” to było coś!

https://www.rybnik.com.pl/glosowanie,czlowiek-roku-rybnik-com-pl-2017,27.html

Powtórzę, to co napisałam wówczas na Fb. Jestem wdzięczna WSZYSTKIM, którzy oddali na mnie choćby jeden głos, klik, czy sms. Dziękuję mojemu managerowi ds. marketingu, czyli Andrzejowi. Jego codzienne wpisy i nagabywanie znajomych były nadzwyczajne. Nie byłoby takiego wyniku gdyby nie Ola, przyboczna zdalna sekretarka – razem z naszym Endrju vel Muflonem, byliśmy ponownie jak „Załoga G”, czyli team, który przez cały 2017 rok na te ponad 4200 głosów zapracował. Dziękuję wszystkim FORowiczom, czyli członkom Forum Obywateli Rybnika. Dziękuję kolegom z Forum Zapomnianego Rybnika oraz członkom Forum Zbuntowanych Poszukiwaczy. Dziękuję rodzinie, tej bliskiej i dalekiej. Poranne przeliczania stanu głosów, które robił mój Tata czasem doprowadzały mnie do pasji, ale wiem, że to z miłości. Dziękuję przyjaciołom, sąsiadom, fejsbukowym znajomym – tym znanym i nieznanym (tu ukłon dla znajomych Andrzeja, bo to był wielce zdyscyplinowany elektorat). Dziękuję Olutce, Donacie, Alicji, Gabrysi, Łukaszowi, Halince, Marysi i Mariuszowi, pp. Bulandrom, Likom, koleżankom ze studiów podyplomowych, judaistom. No i dziękuję moim żydowskim przyjaciołom, którzy klikali z całego świata. Moniko, byłaś pomysłodawcą mojego startowania – to też był Twój sukces!

W głosowaniu kapituły (na nią od początku nie liczyłam) w kategorii kultura wygrał bardzo uzdolniony młody saksofonista Kuba Więcek. Brawo! Stojąc pierwszy raz w życiu na scenie naszego teatru myślałam jedynie, by się nie wywalić w butach na obcasach, które na tą okazję kupiłam. Jednak wolę swoje cichobiegi i trepy, a eleganckie trzewiki niech noszą eleganckie laski, a nie takie podstarzałe hipiski jak jak.

(fot. www.rybnik.com.pl)

Po kilku miesiącach, pod koniec sierpnia, wróciłam do portalu rybnik.com.pl  :mrgreen: Zostałam zaproszona przez redaktora naczelnego Wacława Wranę do programu pt. „Dziękuję, nie słodzę”.

(fot. Dominik Gajda)

Nie pozwoliłam się zafluidować ani pomalować ust szminką, czym lekko zbulwersowałam panią przygotowującą do wywiadu. Choć na moje rozeznanie byłam dość wyciaprana na buzi, to pani makijażystka skonstatowała patrząc na mnie: „Ma pani makijaż sauté„. Lepiej być sauté niż ociekać kosmetykami.

Parę pytań mnie nieźle zaskoczyło  :mrgreen: co widać na mojej twarzy. Andrzej jest nadal na liście do odstrzału 😉 Kto chętny, niech sobie obejrzy  ➡

https://www.rybnik.com.pl/video,dziekuje-nie-slodze-malgorzata-ploszaj-odc-63,vid5-24-1668.html

Opowiadając o sukcesie i o odkryciach Szuflady wskazałam na to, że kontaktują się ze mną potomkowie, którzy trafiają do tego zakątka internetu. Od tego czasu mam następny taki strzał! Ale na razie niech czeka w szufladce na swój czas 😉

Po ważnym rybnickim medium internetowym, we wrześniu przyszedł czas na telewizję. Gdyby mi ktoś kilkanaście lat temu powiedział, że będę opowiadać o naszych Żydach, w tym o rodzinie Haase, dla telewizji publicznej, to bym mu powiedziała, że ma się klupnąć w łeb i zamówić se wizytę na Gliwickiej. Nie-rybniczanom wyjaśniam, iż przy tej ulicy mamy byczy, stary i nadal funkcjonujący szpital psychiatryczny. Wyobraźcie sobie, że ja o tych moich Żydach opowiadałam jako o ważnym elemencie historii miasta! Kilkanaście lat temu tak totalnie zapomniani, a teraz o nich się dowie Polska. Srał pies, że to dla telewizji publicznej, której programowo od 3 lat nie oglądam. Ten program, który nazywa się „Zakochaj się w Polsce” zobaczę. Bo będzie o moim Rybniku i o moich Żydach, no i o Marszu Śmierci. Oczywiście będzie nie tylko o społeczności żydowskiej, ale to, że ktoś wskazał na mnie, bym o niej opowiedziała, to jest to triumf, bomba, wiktoria, sukces i co tam ino jeszcze. Twardoch by to na pewno potrafił opisać – ja nie bardzo. Program ma być puszczany w TVP na wiosnę, a jego prowadzącym jest Tomasz Bednarek. Zdaję sobie sprawę, że ileś z mojej wypowiedzi będzie wycięte. Nieważne. Ważne, że! Że będzie to na wizji.

Poniższe zdjęcia zostały zrobione na cmentarzu psychiatrycznym przy mogile zbiorowej z Marszu Śmierci w trakcie luźnej rozmowy o wszystkim i o niczym z panem Bednarkiem.

 

A teraz ostatni akord medialny 2018 roku  :mrgreen:  Pamiętacie mój bardzo odległy wpis o cmentarzu w Raciborzu i radiu BBC? Ukazał się w lutym 2015 roku i nosił tytuł  ➡ To jest polski kraj, więc nie pytaj why. Gdy został przeze mnie napisany, to dzięki podlinkowaniu przez portal „Nasz Racibórz” miałam największą, jak do tej pory, liczbę wejść na Szufladę jednego dnia. 1626 niezależnych wejść. Niepobity do dziś rekord. Otóż Adrian Goldberg, dziennikarz, który wówczas przyjechał, by upamiętnić 70-tą rocznicę wyzwolenia Auschwitz, a także by opisać miasto swoich przodków, postanowił wrócić do Raciborza. Tym razem oprócz radiowców, miał przyjechać z ekipą telewizyjną. Znowu BBC. Dokładnego celu wizyty to nie skumałam, ale sądzę, że programy mają być o cmentarzu żydowskim w Raciborzu oraz o społeczności żydowskiej w tym mieście. Dla potrzeb audycji skontaktowałam Adriana z Robertem Urbanowskim z lokalnego Żydowskiego Teatru Midraszowego.

Wczesnym, zimnym, listopadowym rankiem wyruszyłam do Raciborza. Meeting miał być na rynku. Po ostatnim doświadczeniu z kręceniem audycji parę lat temu wiedziałam, że należy oczekiwać kolejnego cyrku. Angielska ekipa, jak zwykle, nad wyraz miła. Jak ujrzałam ciciatego (mikrofon), to się w duchu uśmiechałam do wspomnień sprzed paru lat. Buzi, buzi i dawaj kręcimy dla BBC – Radio 4. Piździawa makabryczna. Śnieg, wiatr i chłód. Pierwszy na tapecie był Robert, który opisywał swoje doświadczenia bycia Żydem w Raciborzu. Ja służyłam za tłumacza jedynie.

Adrian strzelał pytaniami jak z karabinu maszynowego, co chwilę się czymś dziwiąc, a Robert odpowiadał. Mniejszy ciciaty mikrofon radiowy znowu łykał słowa Roberta i moją angielszczyznę, nad którą nie miałam czasu się zastanawiać. Wsio pędem. Szybka fota i jedziemy na cmentarz. Osiem warstw ciuchów przenikała zimnica.

Na cmentarzu dopiero wygwizdów. Znowu podłączanie mikrofonu, kabelków i szybkie ustalenie gdzie idziemy, co gadamy. Najpierw dla radia. Nagrywa sympatyczna Angielka. Nogi jak słupy lodu. W łbie bez czapki (wiadomo, że nie mogłam ubrać, bo bym wyglądała jak pół dupy zza krzaka) mózg zamrożony. Czemu nie ubrałam jeszcze paru warstw swetrów?

Radio poszło w miarę szybko. Teraz telewizja BBC. No i się zaczęło. Powtórka za powtórką. Cały czas ta sama lajera. Mimo zimowego obuwia, palce u nóg prawie odmrożone. Z nosa leci ciompa. Jeszcze raz Malgozia. I to nie z mej winy, ale po prostu tych ujęć musi być tyle, by mogli wybrać najlepsze. Znowu w dół cmentarza i podejście pod górę. Pitu pitu, zaś ta sama gadka. A ja nie potrafię gadać za każdym razem tak samo. Jeszcze raz podchodzimy do zbitej macewy. Identyczna komedia co w 2015 roku. Kładziemy kamyczek. Dubel. Wyjście na ścieżkę i to samo, ale kamera stoi w innym miejscu. Kładziemy kamyczek. Sorry Malgozia. Once again. I byczy smile na buzi operatora  :mrgreen: Wielki ciciaty mikrofon wciąga moje wciąganie, czyli rejestruje moje ciompy.

Królestwo za gorącą herbatę! Kawę mam w plecaczku, ale nie ma czasu na jego ściąganie, poza tym, by się mikrofon i kable pobelątały. Lecimy jeszcze raz. Teraz przejścia bez słów. Ciciaty nas nie rejestruje za to kamera ślizga się po butach, twarzach i minach, które w moim przypadku nie należą do wyjątkowo mądrych. Telewizyjni też już zamarznięci. Pada parę razy „why„. I pytanie o antysemityzm. Bronię się i bronię nas. Udaje mi się przemycić zdanie (choć nie wiem, czy będzie na antenie), że nie tylko w Polsce jest to zjawisko „anty”. Ono jest wszędzie. I w Anglii, i we Francji, i w Niemczech i na Węgrzech. Wreszcie koniec. Jeszcze tylko „dokręcają” Adriana i będziemy się żegnać.

Znowu buzi, buzi, kurtuazyjne pożegnania i podziękowania. Damy znać kiedy to będzie w TV i w radiu. Bye, bye! Hmmm, i tak nie obejrzę, ale choć dam znać angielskiej rodzinie  😀 Zamrożona na maksa wsiadam wraz z Robertem do samochodu jeszcze jednego raciborzanina, który był z nami. Jedziemy na kawę. Po godzinie odtajałam, potem jeszcze zaleciałam z wywalonym jęzorem do Archiwum, w którym zdążyłam przelecieć śluby z lat 20-tych i 30-tych. Ten pełen atrakcji dzień oczywiście odbił się na zdrowiu i w efekcie padłam na 3 dni do wyra. Ale tak jak o rybnickich Żydach warto mówić nawet dla telewizji publicznej, tak i dla cmentarza w Raciborzu warto zachorować.

Na tym kończę inwentaryzację za 2018 rok. Czeka na mnie rodzina Radoszyckich i Król z Sosnowca. Będzie wnet smutno. Stay tuned.

 

2 grudnia 2018

Wreszcie o konfie, czyli mała Szuflandia w wielkim świecie

Rzadziej teraz bywam w mieście, więc nie spotykam swoich czytelników, których można w sumie na palcach policzyć. Ale… ostatnio mi się zdarzyło parę razy dotrzeć do centrum i wyobraźcie sobie, że najpierw, przy okazji prowadzonego przeze mnie spaceru po dawnych knajpach, jedna ze spacerowiczek spytała dlaczego nie opisałam warszawskiej konfy genealogicznej. No łał! Ktoś o to zapytał! A wnet potem, w ważnym dniu, jakim było 100 lat od zakończenia wielkiej wojny, podeszła do mnie nieznana mi pani. Okazało się, iż też czyta Szufladę i też czeka na relację z warszawskiej konferencji żydowskiej. Jeśli więc dwie osoby czekają, to wypada mi wreszcie opowiedzieć o tym niesamowitym (dla mnie) wydarzeniu. Zapraszam do uczestnictwa w Międzynarodowej Konferencji o Genealogii Żydowskiej widzianej moimi oczami  :mrgreen:

Swoje przedkonfowe strachy, rozterki, obawy i opisałam krótko przed wyjazdem, gdy dookoła były hyce i zieleń  ➡ Jeżech z Rybnika i jada do Warszawy. Dziś już grudzień, czyli czas, by zrobić przedświąteczny porządek w szufladach.

Do Warszawy elegancko dowiózł mnie Intercity. Uznałam, że taksówki są dla ludzi, nawet tych nie za bogatych i pod Centralnym wsiadłam do jednej. Doznałam szoku! Do swojego hotelu dojechałam za 20 zł. Tu od razu uprzedzam. Nie spałam w Hiltonie, choć mogłam  😆 Cała konfa była w Hiltonie na terenie dawnego getta. Z uwagi na to, że zwracano mi wszystkie koszty związane z moim wyjazdem i uczestnictwem w konferencji, to uznałam, że byłoby bezczelnością z mojej strony naciągać organizatorów na jedynkę w tak drogim hotelu, skoro za połowę ceny mogłam mieć inny, położony w odległości 10 minut spacerem.

O ile pamiętam to już kiedyś pisałam, iż byłam zaproszona przez The German-Jewish Special Interest Group (GerSIG) w osobach Rogera Lustiga ze Stanów i Jeanette Rosenberg z Wielkiej Brytanii. Rogera znałam mailowo od lat. To on, jako wysokiej klasy genealog, znalazł dla mnie informacje, iż ostatni z Haasych zdołał uciec Hitlerowi. Roger jest potomkiem gliwickich Żydów i w jego kręgu zainteresowań są wszystkie tereny, które należały do Niemiec przed I wojną a teraz są polskie. Jeanette zaś zajmuje się ziemiami typowo niemieckimi. Wiedziałam, że właśnie z nimi mam się tam spotkać. Wiedziałam też, że specjalnie na mój wykład przyleci z Anglii Clare Weissenberg, no i miałam jeszcze jedną osobę, z którą miałam umówione spotkanie. Była to Renee z Chicago, z którą zgadałam się na konferencyjnej grupie Fb. Otóż rodzina Renee pochodziła ze Śląska. Jak więc widzicie tylko Clare mi była znana osobiście, reszta jedynie przez internety.

Po zadokowaniu się w swoim hotelu, uznałam, że czas brać byka za rogi i pruć do Hiltona na rozeznanie. Potem, codziennie, przez tydzień, mijałam te miejsca, gdzie nowe pożerało stare, gdzie ślady po dawnych mieszkańcach tej części Warszawy były wyburzane 🙁

Lacze na szłapy, plecaczek i dawaj do Hiltona. Już przy wejściu bym prasnęła jak długa, bo mi się schody pobelontały, gdy patrzałam na ilość pięter. Wlazłam. Zimnica klimatyzacji walnęła mnie obuchem. Na zewnątrz było ponad 30, a w hotelu jak na biegunie.

Z pewną dozą nieśmiałości, jak to mówiła kiedyś jedna pani w kultowej reklamie, zaczęłam się rozglądać po ogromniastej recepcji. Przybywali już uczestnicy. Wszyscy się do siebie uśmiechali, stali grzecznie z walizkami w kolejce, niektórzy się rozpoznawali i generalnie mimo chłodu hiltonowego, czuć było ciepłą atmosferę. Jeszcze był szabat, więc dla fest pobożnych były nawet schody szabatowe. Nie mam pojęcia czym się różniły od zwykłych, ale były takowe. Osobiście nie sprawdziłam, bo szabatów nie obchodzę.

Najpierw ujrzałam Jeanette. Poznałam ją kiedyś w czasie jednej rozmowy na skypie. No i na Fb. Czyli znajomość, że hej 😉 Podeszłam i przedstawiłam się. W ciągu 10 minut ta nieznana mi kobieta, okazuje się być bliska jak koleżanka z klasy. Jeanette jest osobą niepełnosprawną, poruszającą się przy pomocy specjalnego wózka oraz chodzika. Ma w sobie niesamowitą pogodę ducha i tą moc, którą mają właśnie osoby niepełnosprawne oraz angielską życzliwość i uprzejmość. Jakiś czas potem pojawił się Roger z żoną. Jego droga do Polski trwała długo, przez perturbacje na amerykańskim lotnisku. Pomogłam obcokrajowcom w zakupach w pobliskiej Biedronce (w Rybolu po biedrach nie chodzę, a przyhiltonową odwiedziłam 😉 ) Wnet zostało postanowione, że cały top GerSIG  idzie wraz z Małgosią na kolację. No i tu się zaczął problem. Dla mnie oczywiście, gdyż nie jadam potraw obcych kuchni. Mój układ pokarmowy ich nie trawi. A knajpa, do której poszliśmy była meksykańska. Jak to mówią: dla towarzystwa Cygan dał się powiesić. Dałam się powiesić i dwa dni cierpiałam  🙄

W końcu uznałam, że czas wracać do mojego pokoiku, bo późno. Hilton i pobliskie wieżowce się rozświetliły, a ja mijałam stare i nowe.

Prysznic i bach na wygodne, podwójne łoże. Niestety, mimo zmęczenia pół nocy nie przespałam. Tramwaje i motocykle hałasowały, jelita cierpiały, upał doskwierał, a ja nie znoszę klimy, więc wolałam jej nie uruchamiać i starałam się spać przy otwartym oknie. Gdy już w końcu kimnęłam, to mnie z rana obudziły modły. Zerwałam się na nogi a tu: procesja! A raczej pielgrzymka warszawska.

Dobra Małgosia. Wstawaj, ubieraj się, śniadanie i do Hiltona. Trzeba się zarejestrować, a jeszcze nie wiadomo jak  😳 Znowu brzydkie nowe po drodze i zapomniane stare.

Potem rejestracja i rekonesans. W kolejce do zarejestrowania się stałam sobie za panią Agatą Tuszyńską, która też była prelegentką na konfie. Na podstawie kodu kreskowego, który dostawaliśmy na maila, przydzielono wszystkim identyfikatory, tasze reklamowe, cały zestaw ulotek, bony na paradny raut oraz bony na lunche.

W niedzielny, rejestracyjny poranek były tu tłumy. Większość to byli ludzie wiekowi. Usiadłam sobie z boczku i tak na nich patrzałam. Mnóstwo z nich przyleciało do kraju swoich przodków. Do kraju, który nie za bardzo radzi sobie z przeszłością i w którym ich przodkowie ginęli. Siedziałam i myślałam. Byłam ciut zagubiona w tym lekkim chaosie. Ale za to byłam dumna z identyfikatora, który zawiesiłam na szyi. Speaker oraz professional genealogist. Taka se zwykła ja, Małgosia z Rybnika, w takim towarzystwie, na takiej konferencji, i w dodatku jako „zawodowy genealog”. No i prelegent!

W największej hiltonowej sali była tzw. wioska, w której wystawiały się wszystkie możliwe organizacje, można było zasięgnąć porad w sprawach genealogicznych, porozmawiać z rabinem, można było napić się czegoś czy też zjeść jakieś ciasteczko. Na tablicy ogłoszeń można było zostawić wiadomość, iż poszukuje się przodka, czy też towarzystwa do zwiedzania Warszawy.

W niedzielę już zaczynały się wykłady i warsztaty.

Poniżej na zdjęciu GerSIG (niemiecki) Team, czyli Jeanette – SIG Co-Director, Conference and Event Planning, zaraz za nią siedzi Alex – SIG Co-Director, Webmaster oraz Roger – SIG Co-Director, Research Coordinator. Każda część Europy miała swoje własne teamy.

Alex, Roger i jego żona.

Mając na względzie to, że we wtorek miałam dać dwa wykłady musiałam unikać klimy, a jak wspomniałam Hilton był wręcz zmrożony. Dlatego też moim ulubionym miejscem przez ten tydzień był zewnętrzny bar. I to tam właśnie, w niedzielę, natknęłam się na Renee. Wyszłam na zewnątrz, siadłam, poprosiłam o małego Żywca i czekając na niego ponad pół godziny (tak, tak, takie zwyczaje w eleganckim świecie – umierasz z pragnienia, to se umieraj) zobaczyłam kobietę i od razu wiedziałam, że to ona. Hanyska po przodkach, żydówka i katoliczka po przodkach, mieszkanka Chicago. Oczytana, inteligentna, zwykła, normalna, wesoła, ale i smutna. W niedzielę doleciała z Anglii Clare. To o jej rodzinie miałam mieć tzw. wystąpienie krótsze. Dużo wsparcia z jej strony otrzymałam. Niedzielę spędziłyśmy we trójkę na pitoleniu o wszystkim. Do hotelu wracałam znowu obok śladów wspominających żydowską przeszłość Warszawy…

… oraz powstańczą przeszłość. Ta akurat była hucznie i politycznie upamiętniana przy udziale jednego kandydata, o którym dziś już wiemy, że kariera zakończyła się na „nijakim” kandydowaniu.

Znowu upalna noc i motocykle i tramwaje. Powoli też opanowywał mnie stres związany z wtorkowymi wystąpieniami. Rano śniadanie i deptanko do Hiltka. Ciut inną trasą, by po drodze zobaczyć inne stare, które przetrwało.

W poniedziałek dalej wykłady, prelekcje, spotkania. Uzbrojona w mądrą aplikację, stworzoną specjalnie dla tej konferencji, mogłam się przemieszczać między salami, określanymi nazwami miast Polski. Tu wlazłam posłuchać, tu zobaczyć kto kiedy występuje  🙄 tam posiedziałam. Generalnie przesmradzałam się, bo myśl o nadchodzącym wtorku coraz bardziej mnie paraliżowała.

Ogromniaste sale były przeznaczone dla wykładów rejestrowanych oraz dla wielkich person jak rabin Michael Schudrich, czy  ➡  profesor Antony Polonsky, który mnie powalił na kolana swoją wiedzą, erudycją i tym, że stwierdził, że w Polsce jest tyle samo antysemityzmu ile we Francji, Anglii czy gdziekolwiek indziej.

Z racji cmentarnych zainteresowań w poniedziałek najważniejszy był dla mnie panel dyskusyjny o tym, czy cmentarze żydowskie w Polsce mogą być ocalone. W panelu brali udział naczelny rabin Polski, szefowa Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego, Dan A. Oren z Friends of Jewish Heritage in Poland oraz Steven Reece z The Matzevah Foundation. Schudrich, jak prawie każdy rabin wyśmienitym mówcą jest i nie ma dwóch zdań. Tak każdą tezę przedstawi, że nie ma byka – trzeba mu przyznać rację. Szefowa FODŻ to wg mnie mówca słabszy niż słaby. Angielski na poziomie „inglysz”. No dramat. Ten trzeci gościu, który panel prowadził zaczął od wymieniania swoich tytułów naukowych, osiągnięć i chwalenia się. Na to mu zeszło z 15 minut. No chopie, przyszłam słuchać o cmentarzach i gdyby nie ostatni z mówców, czyli Steven Reece, to bym wyszła. Steven to baptysta ze Stanów. Pastor. Zarazem prezes fundacji, która od kilkunastu lat sprząta, porządkuje i przywraca pamięci żydowskie cmentarze w Polsce. Byłam zauroczona jego wykładem. Moja Młoda, która w ubiegłym roku miała okazję poznać Stevena przy okazji wolontariuszowania na cmentarzach żydowskich w Lubelskiem, powiedziała mi: „To na pewno nie był wykład. To na 100% było przepiękne kazanie, które się przez lata pamięta.” Tak. To było kazanie o pojednaniu chrześcijan i żydów.

W tym dniu pokazałam Clare Warszawę. Nie tą żydowską, ale tą odbudowaną. Bycie przewodnikiem po mieście, którego się za bardzo nie zna łatwe nie jest 😉 Nadeptałam się wtedy, oj nadeptałam. Krakowskie Przedmieście, Zamek, Rynek, Kiliński, mały powstaniec. Przy okazji uświadomiłam moją angielską przyjaciółkę, że Skłodowska była Polką. Wprawiło ją to w osłupienie. A Clare doktorem literatury jest, sroce spod ogona nie wypadła. Mało się chwalimy tą naszą noblistką i przez to ludzie w Europie jej z Polską nie kojarzą. Potem podprowadziłam Clare pod Hiltka i jak zwykle mijając stare i nowe dotarłam do swego pokoju.

Noc nieprzespana. Przed szóstą poszłam prasować rzeczy. Z nerwów sraka, śniadania prawie nie tknęłam. Ileś razy sprawdzałam załadowanie power banków, laptopa, komórki. W końcu spakowałam laptopka, wzięłam 3 pendrivy, dysk zewnętrzny (wszędzie miałam te swoje wypociny) i ruszyłam do Hiltona. W brzuchu ciężko. Pierwszy wykład miałam mieć w sali Radom od 9.50 do 10.15. Tzw. „short presentation”. Na szczęście sala mała. Ufff. Kameralnie. Poszłam jeszcze na kawę do baru na zewnątrz Hiltka. Po dwóch dniach już wiedziałam jak się skraca oczekiwanie na podanie czegokolwiek. Ze swojego pierwszego wystąpienia nie za wiele pamiętam. Wiem, że była Clare (to o jej rodzinie mówiłam), była Jeanette, ze 3 osoby się popłakały na koniec, jeden pan zapytał o jakim regionie mówię. Wiadomo, nie wszyscy muszą wiedzieć gdzie Śląsk. Dwie osoby poprosiły o moją wizytówkę. Koniec. Reszty nie pamiętam. Chyba nie było najgorzej, ale nie było też idealnie. Z uwagi na ograniczony czas gadałam za szybko. Nie zbudowałam tym samym napięcia w tej historii, a ona tego wymagała.

Musiałam polecieć ponownie na kawę na zewnątrz i do klopa. Klima w środku dawała mi popalić i wolałam hyce w barze zewnętrznym. Pierwsze nerwy ze mnie spłynęły. Teraz czekanie na następny speech, tym razem po lunchu grupy niemieckiej, czyli grupy, która miała przodków w Niemczech. W tym i na Śląsku. Lunch. No w życiu niczego nie tknę, choć mi w brzuchu burczy. Na widok koszernego mi się podnosi, a to niekoszerne też jakieś podejrzane.

Clare mnie namawia bym jednak coś zjadła. No way. Jeszcze mi się będzie odbijać. Wiem już, że muszę korzystać z mikrofonu, bo sala nie jest tak mała jak poprzednia. Jest w niej w sumie 6 okrągłych stołów, mały stoliczek dla prelegenta, duży ekran. Zaczęli jeść. Na oko około 65 osób.

Nałożyłam sobie kawałeczek sernika i wzięłam jeszcze jedną kawę. Wsio podłączyłam. Pan techniczny z Hiltka sprawdził, czy wszystko działa i sobie poszedł. A słuchacze jedzą. Kombinuję sobie w duchu, czy do kotleta będę nawijać? Zaraz sobie zdaję sprawę z tego, że do kotleta to raczej nie  :mrgreen:  No nic. Dziubię w tym serniku siedząc przy okrągłym stole. Nagle odzywa się do mnie starszy pan z długimi, siwymi włosami jak czarnoksiężnik i tzw. złym wyglądzie: Czy oprócz lunchu będzie tu jeszcze coś? To ja: Tak. Wykład o rodzinie Mannebergów z małego miasta na Śląsku. A na ekranie już można było zobaczyć stronę tytułową mojego wykładu. Czarnoksiężnik, który potem okazał się Żydem mieszkającym w Berlinie, choć przez lata był obywatelem USA, nagle ujrzał identyfikator na mojej piersi i popatrzał na ekran. Skojarzył. A to ty będziesz mówić? To zostanę. Później z Czarnoksiężnikiem siadywaliśmy sobie przy kawie i gadali o historii. Miał swoje specyficzne przemyślenia o niemieckich Żydach. Wracam do sali Białystok i lunchu. W pewnym momencie Jeanette, z teamu GerSIG, zaklupała w szklankę i stanowczym tonem oświadczyła, iż „za pięć minut wszyscy lunch kończą, gdyż Malgozia, która przyjęła nasze zaproszenie na konferencję ma swój wykład”. Za niecałe pięć minut ani jeden nie mlasnął.

Zaczęłam. Nie miałam smutnej historii, więc były momenty, gdy się śmiali. Prawie 1.5 godz. nawijałam o rodzinie Mannebergów z Rybnika po angielsku. No wiem, że parę razy się w czasach ciulnęłam. Trudno. Mikrofon mnie jak zwykle ograniczał w gestykulowaniu. Trudno. W pewnym momencie doszła chrypa (skutek klimy). Trudno. Mam tylko jedno zdjęcie zrobione przez Clare. Trudno 😉

Skończyłam. I nagle brawa. Takie naturalne. Autentyczne. Takie z podziwu. No to ja nieśmiało, czy może są jakieś pytania. I tu las rąk. W życiu bym się nie spodziewała. Pierwsze: Co mieszkańcy mojego miasta na to co robię, szczególnie w dzisiejszych czasach? Moja odpowiedź: mieszkańcy mojego miasta mnie wspierają i nie odczuwam żadnego anty. Jeśli kiedykolwiek było jakieś „anty” to nie ze strony rybniczan, czy Ślązaków. Potem padło jeszcze ileś tam pytań. Niestety następni prelegenci czekali, więc musiałam kończyć. I wyobraźcie sobie, że po wykładzie podchodzili słuchacze i zadawali jeszcze pytania ale już indywidualnie. Jedna kobita mnie wyściskała za ten wykład. Kim się okazała ta pani jeszcze napiszę. Na razie byłam w takim szoku, że musiałam, no musiałam zjechać na dół i wyjść do swojego baru. Prasnęłam na pufy i poprosiłam o gin z tonikiem z ogromną ilością lodu. Wiedziałam, że mi wyszło. Wiedziałam, że nie dałam dupy. Wiedziałam, że było bardzo dobrze. Nie przyniosłam gańby Rybnikowi. Nogi mi się jeszcze trzęsły, ręce powoli się uspokajały. Telefon do Młodej, telefon do Płoszaja, telefon do dziadka. Dałam radę! Nie spaliłam się jak przed laty w ŻIH-u. Od teraz jestem tu już jako kolo-luzak. Drina wypiłam duszkiem i wróciłam na wykłady.

A teraz o pani, która mnie zaraz po wykładzie wyściskała. Dla mnie zwykła kobita. Jednak po moim wykładzie, Renee nagle wpadła w ekstazę. Zaczęła mi tłumaczyć, że to jakaś profesor Sprout. Myślę se: ok, profesorów różnorakich tu pełno. Zaczęłam googlować, by sprawdzić z jakiej dziedziny profesor mnie ściskała. No i się okazało, że to profesor czarownica i zielarka. Taki traf! Nie przeczytałam ani jednej z części H.Pottera, nie obejrzałam ani jednego filmu, to jak miałabym skojarzyć 😉 Prof. Sprout, a w zasadzie Miriam Margolyes, brytyjska aktorka, ma korzenie w Polsce. Jej pradziadek Symeon Sandmann urodził się w Margoninie (Wielkopolska).  Wspólne zdjęcie, o które poprosiłam jest dla Młodej, jako fanki całej serii z Harrym Potterem.

Noc z wtorku na środę wreszcie spałam spokojnie. Nie przeszkadzały mi tramwaje, upał, motocykle. Kolejne dni spędzałam już na swobodnym uczestniczeniu w wykładach.

Zupełnie przez przypadek poznałam Barriego z Arizony- emerytowanego żołnierza. Barry przyleciał na konfę ze swoją wiekową mamą, której rodzina zdołała wyjechać z terenów dzisiejszej Ukrainy zaraz po pogromach za cara. Ojjjj, aleśmy z Barrym prowadzili dysputy historyczne. Czasem przysiadał się Czarnoksiężnik z Berlina.

Clare musiała wracać do Anglii, ale została Renee, której też pokazałam Warszawę i opowiedziałam jej historię. W czwartek pojechałam też na grób Kory. Musiałam. Popłakałam się. Byłam tam dzień po pogrzebie. Zapach kwiatów odurzał. Wręcz w tym upale można było zemdleć.

W czwartek wieczorem miał się odbyć wystawny bankiet. Uznałam, że przed takim wydarzeniem należy się lekko kimnąć. Podreptałam więc znowu do swego hotelu lukając sobie w stare zakamarki.

Wieczorem się odwaliłam w jedyną sukienkę, którą zabrałam i ponownie poszłam do Hiltka. Przydzielono mi numer stołu i wpuszczono do sali bankietowej. No i się zaczął cyrk oraz komedyja 😀

Zaczyna się totalnie nudny wykład, który pod koniec przerodził się w walenie obuchem po Polakach. Nie pamiętam jak się gościu nazywał, ale wg mnie na koniec konfy powinno być więcej dyplomacji. Mógł wystąpić prof. Polonsky albo Schudrich. Siedziałam przy stole z ludźmi, których w ogóle na konferencji nie widziałam. Z mojej lewej małżeństwo z San Francisco. On roszczeniowy prawnik – łysy i elegancki, ona uspokajająca go, też gustownie ubrana. Z prawej małżeństwo z Anglii. Przy mojej prozopagnozji nie pamiętam ich twarzy – chyba przeciętniacy, choć mili. Naprzeciw mnie para z Wenezueli. Ona maszkaron, on chudy i blady. Jeszcze jedna elegancka pani z Nowej Zelandii. No i ja z Polandii. Hi, hi, nice to meet you. How wonderful. I takie te anglosaskie banały. W trakcie wykładu zaczyna się zbieranie zamówień przez kelnerów, którzy paradują po sali jak w „Zaklętych rewirach”. Część z nich to jeszcze raczej dzieci, w dodatku, patrząc na karnację, chyba ze Sri Lanki. Od zbierania zamówień koszernych jest specjalny kucharz z pejsami. Ja: non-kosher. Para z San Francisco też non-kosher. Koszer chce mąż z Anglii i żona z Wenezueli. Pozostali też niekoszernie. Kelnerzy zaczynają roznosić jedzenie dość mocno przy tym hałasując a wykład trwa. Siedzę obok prawnika i czuję jak w nim krew zaczyna buzować. Żona: darling… please. On, mając za nic prośby żony, wstaje i idzie na zaplecze opierdolić kelnerów i tych, których słychać z kuchni. Wraca. Trochę luftu z niego zeszło. Na krótko niestety. Przynoszą żarcie do naszego stołu. Ja dostaję koszerne mimry z mamrami, choć zamawiałam niekoszerne. W dodatku zimne. I na plastikowych talerzach, z plastikowymi sztućcami – no bo koszerne!

Łysy z San Francisco też. Piorun w niego trafia. Robi awanturę przypadkowemu kelnerowi, który w dodatku ni chu chu po angielsku. Żona do niego: darling please. Ja zaczynam dziubać w moim koszernym i już wiem, jak zareagują na to moje jelita. Mija z 10 minut łysy łapie następnego kelnera i upomina się o swoje non-kosher. Angole z prawej uśmiechają się, jakby nie słyszeli awantury. Próbują nawiązać kontakt z Wenezuelą, ale ta mało gadająca. Kolejne 10 minut i łysy nie wytrzymuje. Idzie na zaplecze. Wraca bez żarcia. Jedynie co załatwił to, że zabrali mu kosher, które miał przed nosem, a którego nie tknął. Cały nasz okrągły stół dostał pomieszane jedzenie, ale tylko łysy ma ciśnienie podniesione z tego powodu. Mija pół godziny, ja już skończyłam koszerną szarlotkę, a łysy nadal głodny. W końcu dostaje jedzenie. K…a! Zimne! Żona: darling, please! Nie opłaciło się biednemu kelnerowi ze Sri Lanki. Mam nadzieję, że nie rozumiał co łysy mu powiedział. Ze strachu poleciał po jakiegoś ważniejszego i ten za następne 5 minut przyniósł łysemu ciepłe danie. Zapewne podgrzane w mikroweli, ale takiemu roszczeniowcowi nic lepszego nie powinno przysługiwać. Żona z San Francisco wzrokiem przeprasza za zachowanie męża. Spoko dziewczyno. Pewne typy tak mają. Foty łysego nie daję, bo wolę nie mieć do czynienia z prawnikiem z Hameryki 😉

Wracam do swojego hotelu po drodze zahaczając o sklep nocny. Kabanosy są dla mnie błogosławieństwem. Zasypiam. Rano pakowanko i z walizą do Hiltka na ostatnie interesujące mnie wykłady. Po raz ostatni idę koło intrygującego muralu.

Jeżech z Rybnika czeka w recepcji.

Potem pożegnania: z Barrym, od którego dostałam na pamiątkę jednego dolca, z Rogerem i jego żoną (z nimi wnet się i tak spotykałam na Śląsku), z Jeanette i jej mężem oraz see you z Renee. Z nią też za 3 dni mam się spotkać – tym razem na śląskiej ziemi.

Uczestnictwo w tej konferencji było największym przeżyciem mijającego roku. Następna odbędzie w USA, więc na 100% nie będę w niej uczestniczyć. Jestem niezwykle wdzięczna zespołowi GerSIG za zaproszenie i za to, że mogłam mówić o moim Rybniku i rodzinie Mannebergów.

Wsiadam w Taxi i jadę na Centralny. Do zobaczenia Warszawo. To był męczący ale ciekawy czas. Szuflandia wraca do domu.

15 listopada 2018

Genia i Stefcia

Są tematy, które trzeba drążyć. I są też sprawy, które się same przez przypadek mogą wyjaśnić. Ten jest w trakcie drążenia i czekam na cud wyjaśnienia, czy też choćby zbliżenia do wyjaśnienia. Pamiętacie jak ryczałam, gdy odezwał się do mnie siostrzeniec, zamordowanej w czasie wojny, Shaindli Ryby? Było to w lipcu, więc przypomnę post  ➡ Zaś się popłakałam.

Dzięki korespondencji z synem Geni – siostry Shaindli (po naszemu Stefci) dostałam kilka przedwojennych fotografii obu dziewczynek. Między innymi tą, na której są bardzo małe. Oczy Stefci są niesamowite. Pomyślcie ile w nich było łez, gdy umierała w komorze gazowej… A może przedtem ktoś jej strzelił w małą główkę? A może roztrzaskano ją kolbą z karabinu?

Zdjęcie, które dotychczas znałam (Stefcia z wielką kokardą) okazało się zbiorową fotografią rodzinną, na której po lewej stronie stoi tata Abraham i mama Miriam Rybowie oraz dwie ich córeczki. Gdyby dobrze się przyjrzeć młodemu mężczyźnie w środku, to widać wyraźnie podobieństwo z Abrahamem. Sądzę, że to brat. Zdjęcie zostało zrobione w Sosnowcu, czyli mieście z którego Rybowie prawdopodobnie pochodzili i gdzie sfotografowali się ze swoimi dwiema prześlicznymi dziewczynkami. Może była to jakaś uroczystość rodzinna? A może po prostu odwiedziny u krewnych?

Kim są pozostali na zdjęciu ludzie, syn Geni niestety nie wie. Jeśli wszyscy byli Żydami, to jest prawie pewne, że nikt (oprócz Geni – co wiemy) nie przeżył wojny. Nawet to niewiniątko z konikiem w rękach, zginęło  😥

Kolejna fotografia została zrobiona w Rybniku przy ul. Korfantego, czyli na tle kamienicy, w której rodzina mieszkała. Dwie, odświętnie ubrane dziewczyny spacerują z mamusią po paradnej ulicy naszego miasta. Te sandałki, fartuszki, bluzeczki z bufkami – sama takie miałam i ich nie znosiłam. Tak jak nosiłam identyczną kokardę na głowie. Też jej nie cierpiałam. Może dlatego patrząc na Stefcię-Shaindlę widzę małą Małgosię? Genia z warkoczykami. Same domysły w mojej głowie gdy przyglądam się tej fotografii. Jakaś uroczystość, że panienki są tak elegancko ubrane? Ich mama zresztą też. Może koniec roku szkolnego? I może Mirian uznała, że zabiera córki na lody do kawiarenki Stokłosy, która była tuż za rogiem, bo przyniosły świadectwa szkolne z samymi dobrymi notami?

Zdjęcie, które mnie najbardziej wzrusza zrobiono, jak mi podpowiada intuicja, na podwórku, czyli z tyłu kamienicy, w której rodzina mieszkała. Do dziś to miejsce za bardzo się nie zmieniło.

Dwie wesołe dziewczynki siedzące na kocyku, czy dywaniku. Świat dla nich wówczas to była mama, tata, szkoła, jakieś beztroskie zabawy z koleżankami, chichotanie przy stole, czy szycie ubranek dla lalek. Może podglądały eleganckich gości, podjeżdżających do pobliskiego Hotelu Polskiego na Rynku? Może z okien patrzały na dymy z kominów garbarni oszusta Straussa, która od tyłu graniczyła z kamienicami przy ulicy Korfantego. Czy katolickie koleżanki z klasy chciały z nimi siedzieć w jednej ławce? Czy ktoś im w pamiętniku wpisał takie słowa „Ku pamięci”: Bądź dobrą dziewczynką, ucz się za młodych lat, bo one szybko miną, i pójdziesz w daleki świat. Tam ludzi kochać trzeba, i z nimi dobrze żyć, od złych nie bierz chleba, ze złymi nie chciej żyć. Jeśli ktoś takie słowa skreślił, to jakie one miały wnet znaczenie, gdy siostrzyczki z Rybnika musiały ze złymi żyć i brać najmniejszy okruszek chleba od każdego, kto im go rzucił pod nogi, gdy znalazły się w getcie w Sosnowcu 🙁

Zanim jednak tam trafiły był czas w miarę dobry. Wycieczki w góry, nowe fatałaszki kupione przez mamę, jak choćby te płaszczyki i śliczne kufereczki z poniższego zdjęcia. Ostatnie pogodne chwile spędzone gdzieś w Beskidach.

No, a potem zaczął się początek końca, który opieram na domysłach. Przypuszczam, że rodzina pochodziła z Zagłębia, choć to może być błędne myślenie. Coś jednak muszę założyć. Jeśli stamtąd pochodzili, to mogli tam wrócić pod koniec 1939 r. Na pewno byli w sosnowieckim getcie. Mogli pochodzić z innej części Polski i mogli zostać wywiezieni najpierw do getta w Trzebini (jak inni rybniccy Żydzi) i stamtąd do Sosnowca. Dziś wydaje mi się to nie do ustalenia. Według syna Geni, rodzina została rozdzielona właśnie w tym mieście i starsza z sióstr, czyli Genia, z getta została wywieziona do obozu pracy w Gabersdorf na terenie Czechosłowacji. Los ślicznej Stefci i jej mamy i taty ciężko ustalić, ale nie trzeba dokumentów, ani żadnych świadectw, by wiedzieć, że życzenia z pamiętnika (…) ucz się za młodych lat, bo one szybko miną, i pójdziesz w daleki świat (…), spełniły się w połowie. Szybko minęły młode lata, a raczej się skończyły w komorze gazowej. I to się wypełniło. Miała 11 lat. Dalekiego świata nigdy nie zobaczyła.

Do strasznego, dalekiego świata, bo aż Sudetenland, wywieziono Genię. Obóz w Gabersdorf nie jest zbytnio znany.

Wiele godzin spędziłam w sieci, by cokolwiek się o nim dowiedzieć. Założono go w 1941 r. i przywożono tu dziewczynki i kobiety żydowskie w wieku od 11 do 30 lat, głównie z terenu Zagłębia. Niektóre były porywane, a niektóre „selekcjonowane” do pracy w przędzalni. W 1944 r. Gabersdorf (dziś Libeč w Czechach) włączono do sieci podobozów Gross Rosen. Wyzwolony został 9 maja przez Armię Czerwoną. To takie suche fakty. One nie robią wrażenia. W trakcie mojego researchu przesłuchałam wielu relacji ocalałych (można je znaleźć na stronie United States Holocaust Memorial Museum), znalazłam na stronie Yad Vashem unikatowy pamiętnik Reginy Honigman z Zawiercia (kto ciekaw niech kliknie ➡ tu ). Szukałam, by znaleźć śladów Geni. W końcu natrafiłam na projekt „By A Threat Film” amerykańskiej dziennikarki Marisy Fox-Bevilacqua. Jej mama przeżyła Gabersdorf. Weszłam z nią w kontakt i Marisa potwierdziła mi, że ma kopie list więźniarek. Genia przybyła do Gabersdorf z Sosnowca, jako Goldie, urodzona w 1929 r., choć faktycznie urodziła się 31 stycznia 1930 r. Może jej własna mama dodała jej rok, by uratować dziewczynkę jeszcze w Sosnowcu? W końcu starsze dzieci już mogły pracować dla wielkiego państwa niemieckiego, a młodsze, to albo w ręce Mengele, albo links, czyli do gazu.

Wszystko co piszę dziś to „może, może, może”. Jeden jest pewnik. Genia przeżyła Gabersdorf i jako 15-latka wróciła do Polski. Czy najpierw do Rybnika? I ponownie znak zapytania. Kolejny pewnik to jej pobyt w Bielsku. Świadczy o tym świadectwo szkolne, którego skan przesłał mi jej syn.

Szkołę ukończyła w styczniu 1946 r. Miała wtedy 16 lat. I tu znowu zaczynam snuć swoje domysły, bo kolejny raz mam tylko jedną rzecz potwierdzoną. Otóż Genia była na słynnym statku Exodus, który w lipcu 1947 r. wypłynął z Marsylii. Na jego pokładzie było ok. 4500 żydowskich uchodźców – w większości kobiet, dzieci, które przeżyły obozy koncentracyjne w czasie wojny. Statek ten został ostrzelany w porcie w Hajfie przez Angoli.

Wolę nie opisywać dramatu tych ludzi, zmuszonych do powrotu do Europy i wsadzonych ponownie do byłych obozów, bo się zaraz wkurwię (sorry, ale nie mam innego określenia na stan ducha). Jeśli kogoś ta historia interesuje, to odsyłam do obejrzenia dokumentu na VOD (z polskim lektorem) pt. Exodus – prawdziwa historia.

Genię znalazłam na liście pasażerów jako Gonię. Dla nie-Polaków taka literówka nie miała znaczenia.

Nie mając nikogo w Polsce, po tym wszystkim co przeżyła, Genia jak setki tysięcy innych Żydów, za wszelką cenę starała się dotrzeć do Palestyny. Myślę, że mogła się tam znaleźć, gdy ziemie te nazywały się już Izraelem.

Była piękną kobietą. W Kraju, jak Izraelczycy nazywają swoje państwo, urodziła córkę i syna, nigdy nie mówiąc o tym, co przeszła. Zmarła w wieku 43 lat na raka. W czasie wojny straciła rodziców, młodszą siostrzyczkę i, jak sądzę, wielu jeszcze innych członków rodziny.

Za cztery dni minie 45 lat od jej śmierci. Jorcajt jak mówią Żydzi. Tak więc „Niech dusza jej będzie związana w węzełku życia”.

W moim dzisiejszym wpisie same iksy i igreki. Same założenia, dywagacje i przypuszczenia. Gdyby doszedł do skutku jeden niewiarygodny i szalony pomysł na etiudę teatralną o dwóch siostrach, to mam nadzieję, że mimo tych wielu niewiadomych, byście ją chcieli zobaczyć, co?

Kasiu! Do dzieła!

Zdjęcia pochodzą z archiwum rodziny Rybów. Przetrwały, bowiem zostały wysłane przed wojną do dalekich krewnych poza Polską. Zdjęcie Grobu Geni z portalu „Billion Graves”. Zdjęcia grobu Stefci nie ma, bo i jej grobu nie ma  🙁

Kto wie, może za to jest, w jakiejś starej rybnickiej szufladzie, zapomniany pamiętnik, w którym wielkooka dziewczynka z kokardą kiedyś napisała:

I po co kreślić bezmyślne słowa,
Pisać wierszydła bez treści?…
Wystarczy przecież krótkie: – Pamiętaj!
W tym słowie wszystko się mieści.

Ja o Tobie mała Shaindlo będę pamiętać!

9 listopada 2018

U nas tej nocy nie było, ale…

U nas Kristallnacht nie było, ale… doświadczyli jej dwaj nasi rabini.

Dr Artur Rosenthal


Był czwartym z kolei rybnickim rabinem. Urodził się 8 października 1885 r. w Saksonii. Jego ojcem był dr Ludwig A. Rosenthal, również rabin i przywódca duchowy społeczności żydowskiej w Berlinie, Köthen oraz Rogoźnie (Rogasen). Życie oraz działalność Arthura Rosenthala są dobrze udokumentowane dzięki jego córce, Judith Rosenthal (po mężu Helfer). Przekazała ona Instytutowi Leo Baeck’a w Nowym Jorku kolekcję zachowanych dyplomów, pism oraz rodzinnych dokumentów, które dzięki temu, że zostały zdigitalizowane, są również dostępne w Internecie. Choć ten niezwykły zbiór nie zawiera zbyt dużo informacji na temat pobytu Rosenthala w Rybniku, to bezsprzecznie jest unikatowy i z całą pewnością można stwierdzić, iż po żadnym z rybnickich rabinów nie zachowało się aż tyle informacji.
Arthur Rosenthal studiował w Berlinie oraz Heidelbergu, gdzie w  1912 r. obronił doktorat z filozofii. Egzamin rabinacki zdał w sierpniu 1915 r. Rybnicki rabinat objął 1 sierpnia 1918 r. Z licznych zaświadczeń wystawionych przez różne berlińskie instytucje wynika, iż przed przybyciem do Rybnika pracował jako nauczyciel religii oraz kaznodzieja aż do momentu powołania do wojska. Zarząd berlińskiej gminy żydowskiej polecał go jako wyśmienitego wykładowcę. W Rybniku, oprócz pełnienia funkcji rabina, pracował jako nauczyciel religii. Z pisma Zarządu Gminy Żydowskiej w Rybniku z 1 lipca 1919 r. wynika, iż był dyrektorem miejscowej szkoły religijnej. Jego działalność rozciągała się na zajęcia dydaktyczne we wszystkich rocznikach wyższej szkoły dla dziewcząt, a także w gimnazjum. Członkowie Zarządu Gminy (podpisani: Aronade, Brauer oraz Priester) w rzeczonym piśmie nadto podawali, iż: Jego pedagogiczne zdolności prowadzenia zajęć lekcyjnych umożliwiają mu adekwatne obchodzenie się z młodzieżą i dziećmi, jak również pouczająco i wychowawczo wpływają na dorastającą młodzież. Założył bibliotekę szkolną oraz utworzył związek młodzieży żydowskiej, czym zasłużył sobie na stałe uznanie. Podpis miał bardzo elegancki jak widać  😀

Na podstawie listu, podpisanego przez zarząd naszej gminy, możemy wnioskować, iż Rosenthal opuścił Rybnik przed majem 1920 r. i wrócił do Berlina, gdzie mieszkały cały czas jego żona i córka. Jeszcze będąc w Rybniku, wysyłał do nich pocztówki z wizerunkiem miasta, na jednej z nich odręcznie wskazując dom, w którym mieszkał. Obecnie tego budynku już nie ma. Pocztówka ta znajduje się w zasobach Instytutu Leo Baeck’a w Nowym Jorku. Prawdopodobnie ostatnim akordem jego rabinatu w Rybniku był odczyt na temat mesjanizmu, który wygłosił 20 marca 1920 r.

W Berlinie Rosenthal przebywał dwa lata, by po raz drugi wrócić na Śląsk (już po jego podziale) 13 czerwca 1922, gdzie objął posadę rabina i nauczyciela religii w Bytomiu. Ostatecznie wyjechał z Górnego Śląska w październiku 1924 r. Listy polecające wystawione przez Gminę Żydowską w Bytomiu również świadczą o tym, że był osobą wielce zasłużoną, szanowaną i lubianą. W latach 1924–1939 był rabinem i duchowym liderem w Berlinie-Lichtenbergu.

Przeglądając listy, notatki, pamiętnik, rysunki czy zdjęcia z kolekcji Arthura Rosenthala i jego córki Judith Helfer (1915–2002) na stronie Instytutu Leo Baecka, od razu daje się zauważyć, że był bardzo rodzinny i kochany przez najbliższych. W 2013 r. Muzeum Żydowskie w Berlinie zrealizowało projekt pt. Początek końca żydostwa niemieckiego (The beginning of the end of German Jewry), w którym m.in. omówiono dwa niezwykle wzruszające, pełne miłości, ale i obaw o przyszłość wiersze, napisane przez Arthura dla swej żony Ilmy. Pierwszy z nich powstał w maju 1933 r., po dojściu Hitlera do władzy i z okazji urodzin Ilmy, drugi zaś już w Anglii, do której rodzinie Rosenthalów udało się wyjechać w 1939 r. (na poniższym zdjęciu rabin wraz z żoną w 1939 r.)

Zanim jednak doszło do emigracji, Arthur Rosenthal był naocznym świadkiem i niejako uczestnikiem Nocy Kryształowej. Dramat tamtego wieczora i nocy opisała po latach córka Judith: Miało to miejsce 9 listopada 1938 roku, zadzwonił dzwonek i zanim zorientowaliśmy się, o co chodzi, dwóch nazistów w brunatnych koszulach wdarło się do apartamentu rodziców, żądając, by mój ojciec – rabin w Berlinie-Lichtenbergu poszedł z nimi. Czuliśmy, że możemy go już nigdy więcej nie zobaczyć. Czekaliśmy jakby ogłuszeni, w ciszy i udręce. Dawno już zapadła noc – czekanie było nie do zniesienia. Około 3 nad ranem usłyszeliśmy jak ojciec wraca do mieszkania. Nigdy jeszcze nie widziałam taty w takim stanie: zazwyczaj przyjazny, z lekkim uśmiechem na twarzy, teraz był sino-popielaty i wydawało się, że nie widzi ani mamy, ani mnie. Bardzo powoli poszedł prosto do swojego gabinetu, zamknął drzwi i nie chciał, byśmy widzieli jego załamania po tym, co się stało w synagodze, gdy naziści zmusili go do oglądania spektaklu. Z racji tego, że ta synagoga nie była budynkiem wolnostojącym, a otaczały ją bloki mieszkalne, to naziści podarli święte dla Żydów zwoje Tory, następnie je podpalili, tak jak się podpalało człowieka na stosie, zmuszając ojca, by był świadkiem tego potwornego widoku. Potem dzikimi uderzeniami zniszczyli przepiękne meble w synagodze, zamieniając to święte miejsce w ruinę. W końcu puścili go do domu – człowieka, który już nigdy nie był sobą, po tym co musiał oglądać .
W Londynie, w którym znalazła się cała rodzina jeszcze przed wybuchem II wojny, Rosenthal nie potrafił znaleźć pracy. Od czasu do czasu dawał lekcje korespondencji dzieciom. Po ok. 12 latach pobytu w Wielkiej Brytanii cała rodzina przeprowadziła się za ocean – do Nowego Jorku, gdzie krótko potem dr Arthur Rosenthal zmarł. Do końca swego życia nie potrafił się pogodzić ze śmiercią niemieckiego żydostwa; jego żona przeżyła go o 24 lata. Ukochana córka, dla której, będąc w Rybniku, pisał pamiętnik i wysyłał pocztówki, zmarła bezdzietnie w 2002 r.

Dr David Dagobert Nellhaus

Kolejnym rabinem, który przeżył Noc Kryształową był Dagobert Nellhaus. Jego rybnicki rabinat był również krótki, co niewątpliwie spowodowane było zmianami politycznymi na mapie Europy. Dr David Dagobert Nellhaus pełnił funkcję rybnickiego rabina około 12 miesięcy. Przyszedł na świat 2 stycznia 1891 r. we Wrocławiu, jako syn kupca Emila Nellhausa. Tam też ukończył gimnazjum, naukę kontynuował na miejscowym uniwersytecie oraz uczelni w Erlangen (Bawaria). Tamże uzyskał promocję naukową. W trakcie I wojny światowej służył w wojsku niemieckim, został ranny w 1915 r., w 1917 pracował jako bibliotekarz w rodzinnym mieście, a w latach 1917–1918 był pomocnikiem rabina polowego. Za męstwo na polu walki został odznaczony żelaznym krzyżem (Eisernes Kreuz). Po wojnie kontynuował studia i ostatecznie zdał egzamin rabinacki w 1922 r., czyli gdy pracował w Rybniku, nie miał jeszcze stosownego certyfikatu. Swój samodzielny, czyli rybnicki, rabinat rozpoczął prawdopodobnie w październiku 1920 r. W zasobach wspomnianego już Instytutu Leo Baecka znajdują się oryginalne zapiski Nellhausa, m.in. skorowidz alfabetyczny do zapisywania wydarzeń, w których uczestniczył od początku lat dwudziestych. Najstarsza data, już nie dotycząca Wrocławia, to 29 września 1920 r. Pod literą G Nellhaus zapisał, iż w tym dniu miał miejsce jubileusz (Jahrestag) osoby z Wodzisławia Śląskiego (Loslau) o nazwisku Gruschka. Należy założyć, że w tym czasie Nellhaus przebywał już w tej części Górnego Śląska i przymierzał się do objęcia funkcji rabina w Rybniku, co stało się w połowie października 1920 r. Już 22 i 23 października umieścił w skorowidzu informację o rybnickich uroczystościach z okazji bar micwy trzech żydowskich chłopców z rodzin Guttmannów, Wolffów i Berlinerów .
Z punktu widzenia historii rybnickich Żydów niezwykle interesujący jest wpis pod literą H z 19 maja 1921 r. Otóż Nellhaus na tej stronie skorowidza dodał zapisek: Haase, Felix, dr, 1921.19.V, pogrzeb zmarłego Rudolfa, R. Litera R w tym przypadku to skrót dla Rybnika, w innych miejscach pisał pełną nazwę miasta, raz użył skrótu Rybn. Okoliczności śmierci Rudolfa Haase oraz historię tej rodziny opisywałam już wiele razy. W skorowidzu alfabetycznym Nellhausa są też adnotacje np. o uroczystości 50. urodzin Adolfa Aronade (22 maja 1921 r.), 80. urodzin Adolfa Priestera (27 lutego 1921 r.). Ostatni wpis odnoszący się do Rybnika dotyczy bar micwy w rodzinie Maxa Rottera (18 czerwca 1921 r.) .
Należy więc przypuszczać, iż w drugiej połowie czerwca 1921 r. rabin D. Nellhaus opuścił Rybnik. Jego rabinat był więc bardzo krótki, nie trwał bowiem jednego roku. Przypadł na czas plebiscytu oraz III powstania śląskiego. Rabin był świadkiem wyjazdów rybnickich Żydów i tak jak swój poprzednik opuszczał miasto, gdyż czuł się Niemcem, dla którego nie było miejsca w Rybniku, który po powstaniu miał zostać przyznany Polsce. Bezsprzecznie Szczecin (Stettin), do którego wyjeżdżał, był w 1921 r. dla Nellhausa, niemieckiego patrioty, weterana I wojny i rabina, miejscem bezpiecznym, bardziej prestiżowym, a przede wszystkim niemieckim.
Od września 1921 r. objął w Szczecinie posadę nauczyciela religii, a od 1 listopada został rabinem w tamtejszej gminie, liczącej wtedy ok. 3 tys. Żydów; w kwietniu 1924 r. ponownie zmienił miejsce zamieszkania i został rabinem w Jeleniej Górze (Hirschberg). W latach 1931 – 1938 był rabinem, publicystą oraz liderem społeczności w Pirmasens. I to tam musiał patrzeć na palącą się synagogę, której resztki po jakimś czasie rozebrano (poniższe zdjęcia pochodzą ze strony http://www.alemannia-judaica.de/pirmasens_synagoge.htm).

Po Nocy Kryształowej, w listopadzie 1938 r., został aresztowany i internowany w obozie koncentracyjnym w Dachau. Udało mu się uzyskać wolność i prawdopodobnie dzięki temu, iż jeden z jego nastoletnich synów przebywał wówczas w USA, cała rodzina (żona Minna oraz trójka dzieci) otrzymała wizy amerykańskie i wypłynęła na statku SS „Europa” z Bremen do Nowego Jorku .
W Stanach Zjednoczonych dr Nellhaus nadal był bardzo czynny i zaangażowany w życie społeczności żydowskich. Jeszcze przed przystąpieniem Stanów Zjednoczonych do wojny starał się pomagać Żydom, którzy zostali w Niemczech. Po przybyciu do Ameryki jakiś czas był rabinem w Terre Haute (Indiana). W latach 1940–1941 był pracownikiem Jewish Publication Society, następnie m.in. pracownikiem fabryki obuwia w Haverhill oraz szpitala żydowskiego w Roxbury, nauczycielem w żydowskiej gminie Kehillath Israel, asystentem bibliotekarza w seminarium dla nauczycieli hebrajskiego (na Brooklynie). W latach 1943–1973 był rabinem w Towarzystwie Pomocy Wzajemnej dla Imigrantów w Bostonie (pełniąc posługę z okazji świąt i w czasie pogrzebów). Od 1964 r. służył jako rabin w Hebrajskim Centrum Rehabilitacyjnym dla osób w podeszłym wieku. Do końca życia udzielał się w wielu stowarzyszeniach i przedsięwzięciach, prowadził rozległą korespondencję z mnóstwem osób z całego świata. Zmarł w wieku 89 lat – we wrześniu 1980 r., w mieście Roslindale (USA), gdzie mieściło się wspomniane centrum rehabilitacyjne. Jako ciekawostkę muszę dodać, iż jego synowie służyli w czasie wojny w armii amerykańskiej. Potomkowie rabina żyją do dziś w USA.

Obydwaj, krótko związani z Rybnikiem, rabini przeżyli ten straszny czas listopadowych pogromów i udało im się wyjechać. Na szczęście. Na ich oczach niszczono niemieckie żydostwo, na ich oczach palono synagogi, plądrowano sklepy, bito ludzi, wsadzano ich do obozów. Trzeba prosić niebiosa i nimi zarządzającego, by takich szklanych nocy już nigdy więcej nie było.

(Na podstawie mojego artykułu Rybniccy rabini, który ukazał się w Zeszytach Rybnickich nr 22, pt. Wyznania religijne w Rybniku i powiecie rybnickim w XIX i XX w., wydanych przez Muzeum w Rybniku w 2015 r.).

Część zdjęć ze strony: https://www.jmberlin.de/1933/de/05_16_geburtstagsgedicht-von-rabbiner-arthur-rosenthal-fur-seine-frau-ilma.php oraz z kolekcji Judith Helfer, które są w zasobach Instytutu Leo Baeck’a w Nowym Jorku.

 

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania U nas tej nocy nie było, ale… została wyłączona
5 października 2018

Alfred Glücksmann – wybitny embriolog urodzony w Rybniku

Kończy się tydzień noblowski 2018. Naukowcy, którzy zostali laureatami w sześciu dziedzinach nauki, w grudniu odbiorą nagrody z rąk króla Szwecji. My nie mieliśmy noblistów. Pobliskie Żory już tak.  Mogą chwalić się tym, że u nich, w 1888 roku, urodził się Otto Stern, wybitny fizyk, który otrzymał nagrodę za wkład w rozwój metody wiązki molekularnej i odkrycia momentu magnetycznego protonu. Cokolwiek to oznacza  🙄

Kombinowałam, o którym rybnickim naukowcu napisać, by choć ciuteńko zbliżyć się do grona najwybitniejszych. Uznałam, że tym, o którym napiszę będzie Alfred, syn Adolfa i Selmy Glücksmannów. Tata Adolf urodził się w Mysłowicach, a mama Selma w Rudzie. Zanim jednak się pobrali, młody Adolf przyprowadził się do Rybnika i tu otworzył swój interes. W 1903 roku, mając 27 lat handlował skórami oraz przyborami szewskimi przy ówczesnej Breitestrasse, czyli Szerokiej (dziś to ul. Sobieskiego). Polecał się Szanownej Publiczności w gazecie Katolik dodając, iż przez swoją „długoletnią czynność” ma dostateczne doświadczenie.

Narzeczoną sobie znalazł w Rudzie, a ściślej w Glückauf Kolonie. Zanim jednak doszło do zawarcia małżeństwa, rodzice dziewczyny prawidłowo ogłosili zaręczyny młodych w prasie.

No, a potem już był ślub w rudzkiej synagodze, po którym małżonkowie wrócili do Rybnika. Selma została panią Glücksmann i mieszkanką Rybnika.

Tego samego 1904 roku, w grudniu, na świat przyszedł ich pierworodny syn – Alfred.  Ojciec zgłosił narodziny dziecka dopiero 4 stycznia. W rok po nim, urodziła się córka Ilse. Więcej dzieci się Adolfowi i Selmie nie urodziło.

Nie wiem na 100%, czy Adolf brał udział w I wojnie. Zakładam, że tak. Sądzę też, że przez jakiś czas po wojnie jeszcze handlował w Rybniku. Jednak, gdy Rybnik przypadł Polsce wyprowadził się na krótko do Görlitz, a potem otworzył sklep z obuwiem w Gliwicach przy Nikolaistrasse 17. Przynajmniej to można wyczytać z karty adresowej miasta Gleiwitz.

Ojciec cały czas na pewno zaiwaniał jak mały motorek, by urodzony w Rybniku syn Alfred mógł skończyć nauki we Wrocławiu, które zaczął pobierać w Królewskim Gimnazjum w Rybniku, a następnie medycynę w Heidelbergu. Zdolny Alfred, po skończeniu studiów w 1929 r., został asystentem w Instytucie Anatomicznym Uniwersytetu w Heidelbergu. Obronił doktorat, uczył anatomii i dokonywał swoich pierwszych odkryć związanych z rozwojem zarodków. A tata cały czas, zapewne z sukcesem, sprzedawał buty w Gliwicach. Poniższa reklama pochodzi z roku 1930, gdy jeszcze nikt nie spodziewał tego, co nadejdzie.

Przyszedł straszny rok 1933. Żydowscy naukowcy nie byli potrzebni Hitlerowi. Alfred mimo utraty pracy,  gdy naziści doszli do władzy, miał wyjątkowe szczęście. Dołączył do zespołu badawczego w laboratorium Strangeways w Cambridge. Wyjeżdżając z kontynentalnej Europy zabrał ze sobą kopertę ze zdjęciami. Zdjęciami Rybnika, przyjaciół i rodziny. W Anglii utrzymywał się z dotacji Rady Pomocy Akademickiej, a jego badania były finansowane przez Cancer Research Campaign. Cały czas specjalizował się w anatomii, embriologii, histologii, patologii kości oraz badaniach nad rakiem. To Alfred, namówił do przeniesienia się do Anglii, swego przyjaciela z czasów studenckich – Norberta Eliasa, później jednego z wybitniejszych socjologów XX w. Nie muszę dodawać, że to uratowało Eliasa, Żyda urodzonego w mieście Breslau, choć po 1933 r. mieszkającego w Paryżu.

Wybuch II wojny spowodował, iż nasz Alfred, jako obywatel Niemiec, nagle stał się wrogiem poddanych króla Jerzego VI. Został internowany i jakiś czas spędził za drutem kolczastym w obozie na Wyspie Man. Internety podają, że również był w czasie wojny w obozie w Kanadzie. O jego uwolnienie z obozu internowania zabiegał z sukcesem członek parlamentu brytyjskiego, który wiedział jak cenny może być ten młody człowiek dla nauki. Bez względu jednak, czy został uznany za wroga, czy że nie mógł pracować naukowo, to żył. Nawet jeśli to życie nie należało do najłatwiejszych. 

Bowiem w tym czasie jego rodzice już nawet nie byli uznawani za wrogów. Bo wróg, to jednak człowiek i jakieś prawa ma. A Adolf i Selma w nazistowskich Gliwicach nie mieli już żadnych praw.

Byli przeznaczeni do eksterminacji. Jednym z ostatnich transportów, 28 maja 1942 r, wraz z innymi, zostali wywiezieni do KL Auschwitz. Może byli w jednym wagonie z babcią i prababcią mojej Clare? Else Weissenberg oraz Hermina Bloch były również wywiezione w tym dniu (więcej ➡ tu).

Na kartach adresowych odnotowano tylko daty. Ostatni ślad życia rodziców zdolnego rybniczanina. Odbity datownik: 28.5.1942. Schluss. Koniec. Córka Glücksmannów, jeszcze pod koniec lat 20-tych wyjechała z Gliwic do Charlottenburga, a w połowie lat 30-tych opuściła Niemcy i dotarła do Palestyny.

Ich życie się skończyło. Nigdy nie ujrzeli urodzonej w Berlinie synowej Ilse Lasnitzki – wybitnej embriolog i biolog. Dodam, pionierki badań nad wpływem palenia na raka płuc. Adolf i Selma nie doczekali narodzin wnuczki Miriam – kolejnej zdolniachy. Miariam jest socjologiem, emerytowaną profesor z Uniwersytetu w Essex.

Po wojnie, Alfred nadal pracował w Anglii w Laboratorium Strangeways. Zmienił nazwisko z Glücksmann na anglosaskie Glucksmann. Uzyskał obywatelstwo brytyjskie, odzyskał swoją pozycję naukową, a nawet został zastępcą dyrektora laboratorium. Dopiero pod koniec lat 40. mógł zobaczyć się z siostrą Ilse. Ta, do końca życia uznawała się za Górnoślązaczkę, choć była obywatelką Izraela. 

Obszarem badań Glucksmanna w trakcie pierwszych lat jego kariery było badanie problemów rozwoju tkanek, przedstawił on, różnie nazywane, klasyczne badania morfologicznej degeneracji życia zarodkowego i prowadził eksperymenty nad wpływem czynników mechanicznych. Później przedmiotem badań Alfreda były ilościowa analiza histologiczna ludzkich nowotworów przed, w trakcie i po ich leczeniu radiologicznym.

Rybniczanin z urodzenia, był członkiem British Institute for Radiology X-ray Award, członkiem Międzynarodowego Towarzystwa Biologii Komórki, członkiem Międzynarodowej Akademii Cytologii, członkiem Towarzystwa Patologicznego Wielkiej Brytanii.

Alfred zmarł w 1985 r. Jego żona dożyła wieku 91 lat, córka żyje do dziś. Nobel z medycyny w 2018 r. został przyznany za osiągnięcia w walce z rakiem, a ściślej za odkrycie nowej metody walki z rakiem, która polega na regulowaniu odpowiedzi immunologicznej organizmu. Mój Alfred i jego żona też badali raka, Nobla nie dostali, ale na pewno ich badania były ważne i odkrywcze. 

Alfred zostaje przeze mnie dopisany do listy: „U nas nieznani, a gdzieś uznani”, jak David Hoeniger, Josef Lustig, czy wielu innych.

Źródła: Śląska Biblioteka Cyfrowa, Centralna Biblioteka Judaistyczna, Archiwum Państwowe w Raciborzu i Katowicach, Yad Vashem.

 

21 września 2018

Kozielskie macewy

Lato się kończy, więc muszę opisać najważniejsze wydarzenie, które się wydarzyło właśnie w tym czasie.

Są telefony, które elektryzują i powodują drżączkę. Całe ciało się zaczyna telepać z emocji, mających na szczęście zero wspólnego z Parkinsonem. Pod koniec lipca odebrałam właśnie taki telefon. Spokojny głos: Dzień dobry, numer do pani dostałem od pana Sławka z Pszczyny. Nazywam się… Kiedyś zresztą spotkaliśmy się przy okazji akcji sprzątania na cmentarzu żydowskim w Pszczynie. Myślę se, okej, może i się spotkaliśmy, ale przy mojej umiarkowanej prozopagnozji i tak żadna twarz mi nie przychodzi na myśl. Spokojny głos mówi dalej: Wykonuję pewne prace dla inwestora, który właśnie nabył grunt w jednej z dzielnic Rybnika i na tej posesji są dwie macewy. Sławek skierował mnie do pani. U mnie w mózgu strzał! Epileptyczne prądy przeszły przez moje zwoje z prędkością światła. Skoro facet z Eksploratorami brał udział w akcjach podnoszenia macew na cmentarzu w Pszczynie, to na mur potrafi odróżnić macewę od nagrobka, dajmy na to ewangelickiego z niemieckimi napisami. Nie mam do czynienia z kimś, komu się wydaje, czy też myśli że, wie jak wygląda macewa.

Na ugiętych kolanach wstaję od biurka i zaczynam wypytywać. Gdzie, co, jak, jakie, w którym miejscu. Czy ten nowy nabywca je wyda? Ci, którzy mnie znają, to wiedzą, że w takich momentach targają mną maksymalne emocje. A tu po przeciwnej stronie telefonu spokojny, stonowany i mogłabym rzec wręcz beznamiętny głos: Macewy są tam i tam, muszę porozmawiać z właścicielem. Poślę pani zdjęcia. Są dwie. Duże. Ja: dobrze, będę czekać, ale je trzeba zabrać. To mogą być nasze – rybnickie!!! Głos z telefonu: poślę pani fotografie, proszę czekać, odezwę się jak porozmawiam z właścicielem. Ja i czekać! Wnet przychodzi MMS. No k…wa. Faktycznie macewy. Dwie bycze.

Załoga, z którą pracuję była pierwsza, która usłyszała. Potem messenger w ruch. Info do Młodej. Potem telefon do Płoszaja, bo będzie potrzebny transport, choć jeszcze nie wiem, czy je wydostanę. Edit 😉 wiem, wiem, że je wydostanę, choćbym miała je kupić, wykraść, wykupić, dać siebie w zastaw, walczyć, błagać na kolanach, powoływać się na znajomości. Mam czekać do następnego dnia na cynk, czy nowonabywca (kurde, jednak zostały mi te nieruchomościowe określenia) wyrazi zgodę. Pan Ryszard, czyli cudowny człowiek o spokojnym głosie mnie uprzedził, że są wielkie, ciężkie i ewentualny transport nie będzie prosty, bo paru strongmenów trzeba zaangażować.

Cały wieczór w domu nie gadałam o niczym innym tylko o macewach pociepanych w Rybniku. Szef firmy Płoszaja wyraził zgodę na ich przewiezienie. Czyli ciężarówa była załatwiona. Do tego strongmeni. Następnego dnia, po pracy miałam jechać je tylko obejrzeć. No ale wiecie jak to jest 😉 Oglądać to ja se mogę Szklaną Pułapkę po raz n-ty, bo kocham Bruce Willisa. A macewy to trza brać, ratować, a nie oglądać.

Jest dzień następny, wsio z Płoszajem ustalone. Bierze ciężarówę, ludzi i spotykamy się o 16.30 pod podanym adresem. Ja mam startować z pracy do miejsca docelowego o 16. Hyc jak pieron, a tu o 15.30 moi koledzy z roboty mówią, że trzeba ustawiać na Hoym grubie jakieś dupne namioty. No synki! Teraz? Ja mam 30 minut, by wam pomóc. Jadę ratować macewy. W dupie mam namioty 😀 Ustawiliśmy, ja do auta i dawaj przez rozległy Rybnik – do totalnie innej dzielnicy. Nadal nie wiem, czy macewy dostanę. Zgodnie z ustaleniami jadę je tylko oglądać i negocjować wydanie. Takim pędem przez miasto przejeżdżałam lata temu, gdy dostałam cynk o macewie Charlotty Prager. Spod cycków leją się wszystkie możliwe poty. Docieram. Pan spokojny Ryszard (ten, który do mnie dzwonił) już jest. Zaraz za mną podjeżdża Płoszaj ze strongmenami. Kiwam, mu, że ma się nie ładować z tą ciężarówą, bo nie wiem, czy dostaniemy nagrobki. No, ale kiwaj tu człowieku mężowi. Wtarabanił się na posesję i już, bo szybko, bo nie ma czasu. Zabić to mało! Nie kuma, że to trzeba delikatnie. Nic już nie marudzę, bo w końcu mógłby mnie olać, ale jak bym tak prasła w ten mało dyplomatyczny łeb, to by się roztrzaskał o najbliższe drzewo.

Pan Ryszard mówi, że czekamy na ojca właściciela. U mnie każdy nerw drga. Widzę je. Latam jak pieprznięta po posesji. Jezuuu! Jest trzecia! Adolf Apt! Pot spływa już z wszystkiego. Kopruchy mnie obsiadają i na pewno kleszczory. Srał je pies. Adolf Apt był szwagrem Josefa Manneberga. Przychodzi ojciec właściciela. Witam się i pierwsze pytanie: Jest pan rybniczaninem? Ja. Uffff. Nasz! I już nawijam, że to dziedzictwo naszych Żydów, pinkolę jak opętana, a ojciec: Jo to wiem. Biercie je. One muszą być we właściwym miejscu. My to kupili i one tu były. Pytam na wszelki wypadek: Możemy je brać??? Starszy pan: No jasne, biercie. Ja do Płoszaja: Ładować! rzucam się na szyję sile spokoju i starszemu panu. Ludzie, to jest macewa Adolfa Apta, szwagra Manneberga! Nawijam jak opętana o Mannebergach i znajduję wspólny temat ze starszym panem. Jego rodzina kupowała u Mannebergów. W głowie mi jednak świta, że Apt zmarł w 1918 r., a tu inny rok na nagrobku i miejsce zgonu. Może przez ten hyc mi się wsio już myli? Poza tym moi Żydzi też mi się już pieprzą.

Strongmeny ładują wsio na pakę i Płoszaj mi mówi, że jadą do nas, do domu, i postawią je tam, gdzie jest podjazd na węgiel, bo to najbliżej i nie będą musieli za daleko nosić. No way! Poleciały ostre słowa z mojej strony. W życiu tam nie mogą stać! Mają stać godnie, na ogrodzie. No to Płoszaj ryczy, że sama se je mam ustawiać. Haja wisi w powietrzu 😉 Bastuję, byle mi je zabiorą. Pojechali, a ja zostaję ze starszym panem i z siłą spokoju, czyli panem Ryszardem. Obchodzimy jeszcze rozległą posesję, której poprzednim właścicielem był… kamieniarz. Wsio jasne, niestety. W międzyczasie dostaję smsa od Kasi: Gosia, masz to już w domu? Cały czas o tym myślę. W domu już były, ale ja jeszcze łażę po chaszczach i lukam, bo może jeszcze coś gdzieś jest. Nie ma. A w głowie: Mam piwa w lodówce, by dać strongmenom? Po dwóch godzinach dziękowania, zarówno panu Ryszardowi za czujność, jak i starszemu panu, czyli ojcu nowego właściciela byczej działki, powoli ruszam w stronę auta. Moje szczere całusy chyba pana Ryszarda onieśmielały 😉 Za to starszy pan przyjmował je bardzo naturalnie. I on i jo som my z Rybnika i obydwa czujemy, że to je nasze. Po sąsiadach, kierych już ni ma. Od razu uprzedzam, że jeśli macewy nie będą rybnickie to znajdę dla nich właściwe miejsce. Bo wiem, bo czuję, że są śląskie.

Wracam w hycu do domu. A tam dziadek, czyli mój tata, z flaszką polewa strongmenom. Jeden z nich to Igor z Ukrainy. Igor pyta, pokazując swoje złote zęby: A kurwa co to? Noż Igor, ty robisz na budowie i nie wiesz co to kurwa? Płoszaj mu tłumaczy, że żona często używa ostrych słów, szczególnie, jak chce dopiąć swego. Wchodzę na ogród, a macewy nie stoją w miejscu, w którym zwala się węgiel, ale elegancko pod drzewami na ogrodzie. Mają godne, tymczasowe miejsce. Kurwy pomogły  😉

Są trzy. Adolf Apt i Henriette Schliesinger, geboren Gassman mają, oprócz hebrajskich, niemieckie inskrypcje.

Gdy strongmeni odjechali poszłam je pucować cifem. Wieczorem przyjechała Magda z Krzysiem, a ja ze szlauchem i cifem. Krzysztof odsłonił niemieckie napisy, więc coś się o Heni dowiedziałam.

Trzecia ma tylko hebrajskie napisy. Rzuciłam na nią swój chwałowicki cień. Tą ma rozkminić Sławek.

Szybko sprawdziłam, że ten Adolf Apt to nie rybnicki Apt. A jeszcze tej samej nocy Sławek ustalił, iż wszystkie trzy pochodzą z cmentarza w Koźlu, który cztery lata temu wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy, gdy tam byliśmy z Płoszajem. Ponoć w tym roku zryli go „poszukiwacze” skarbów, co spowodowało, że z niego prawie nic nie zostało. Pisałam jakiś czas temu o nim  ➡  „Dwa smutne kirkuty

No i miałam je u siebie przez ponad 2 miesiące. Miałam konfę na głowie, potem nie było możliwości darmowego przewiezienia. Były bezpieczne, ale ogród pod hałdą to nie było właściwe dla nich miejsce. Wczoraj, ponownie dzięki Płoszajowi i firmie, w której pracuje udało się je przetransportować do Domu Pamięci Żydów Górnośląskich w Gliwicach. I to między jedną awarią na budowie a drugą. Co się nasłuchałam, to wolę nie powtarzać 😉 Pojechały z Rybnika do Gliwic.

A dokładniej na cmentarz żydowski przy Poniatowskiego. Na razie stoją oparte o mur Domu. Mam nadzieję, że kiedyś wrócą na cmentarz do wsi Dębowa, gdzie byli chowani Żydzi z Koźla.

Dziękuję wszystkim dobrym ludziom, którzy pomogli je uratować, czyli Panu Ryszardowi, jego wspólnikowi, właścicielowi posesji, na której były, jego ojcu, Karolinie z Domu Pamięci, szefowi firmy, w której Płoszaj robi, strongmenom z tej firmy (w tym сильні чоловіки з України), Gminie Żydowskiej w KATO, Sławkowi Pastuszce. Płoszajowi należy się podziękowanie w naturze 😉 Dlatego teraz już spadam.

Aaaa, jeszcze info dla osób nie znających języka śląskiego: haja to awantura, hyc to upał, gruba to kopalnia, kopruchy – komary, pociepane to porzucone, a „ja” to na Śląsku ciągle „tak”. No to over już dziś. Kto oburzony brzydkimi słowami, niech się przełączy na inny kanał 😉

3 sierpnia 2018

Jeżech z Rybnika i jada do Warszawy

Deadline nadszedł. Nadszedł też moment, w którym uznałam, że gdzieś muszę przykleić naklejkę „Jeżech z Rybnika”. Skoro się jedzie do stolicy, jedzie się na ➡ Międzynarodową Konferencję o Genealogii Żydowskiej i na tej konfie, w której uczestniczyć będzie ok. 1000 osób, będzie się opowiadać również o Rybniku, to trza się otagować  :mrgreen:  Jeżech z Rybnika, jako i był Josef Manneberg i jego rodzina. A między innymi będę o nich mówić.

Robię ostatnie próby przed publicznymi występami, ale w tym hycu, to gotuje mi się w mózgu i wsio kiełbasi. Szczególnie angielskie past perfekty i inksze kontinousy. Gdyby moje dwa speeche były po polsku, to bym jechała na większym luzie, a przez mus gadania w obcym języku stres się mi potęguje. Mój best friend Olutka przed chwilą, życząc powodzenia, przypomniała mi matury. Olać i już nie powtarzać. Łatwo powiedzieć. Siedzę na balkonie, bo poddaszowe mieszkanie jest cieplejsze od zacienionego balkonu i lukam ciągle w te prezentacje, klikam na stoper czy się mieszczę w czasie, który mi będzie przysługiwać. Osy furgają dookoła, mineralką już rzygam, pot spływa spod cycków, a ja kombinuję, czy może jeszcze coś zmienić w opowieści o rodzinie Clare….

… czy dodać jeszcze więcej ciepłych słów o Józefie Mannebergu…

… czy też dalej się pakować. Jak zwykle szajspapiór biorę, choć mam wypasiony hotel. Zwyczajowo też Rewia Rozrywki, coś do czytania, coś by mieć skrzydła i zatkać żołądek, gdyby wybuchła jakaś wojna  😉

No i 4 pendrivy, lap (just in case, bo każda Hiltonowa aparatura może się skićkać w nieodpowiednim momencie), kabanosy, setki kabli do nowoczesnych urządzeń, 7 par cichobiegów na nabaniałe szłapy i jedna kiecka na raut. Bo ma być raut! Taki hamerykański 😉

No i tyle. Marcysia mi tu tyro po balkonie (Mrużka woli leżeć w klopie, bo tam zimniej), lap się przegrzewa, więc chyba czas na podlewanie ogrodu, a może robienie konfitur z ostrężnic…

Spadam pooglądać sobie uratowane kozielskie macewy, o których napiszę jak wrócę z Warszawy. Na razie stoją w moim ogrodzie. Rybniczanie, trzymajcie kciuki we wtorek, bym nie przyniosła gańby naszemu miastu.

Jeżech z Rybnika, a to zobowiązuje  :mrgreen: