16 stycznia 2024

Nie zostały po nich tylko numerki

Pojechałam do raciborskiego archiwum by sfotografować „uwolnione” spod RODO i kurateli rybnickiego USC żydowskie zgony z Rybnika i wróciłam z plątaniną myśli. Nie, nie. Nie przez żydowskie zgony. Przez te „psychiatryczne”. Od dawna zdawałam sobie sprawy, że w czasie wojny wykończono w naszym psychiatryku (wówczas zwanym Landes Heil und Pflegeanstalt) wielu ludzi, ale co innego wiedza o przypuszczalnej ilości chorych, którzy zmarli/zostali zamordowani w tym szpitalu, a co innego patrzenie na akty zgonów. Na dokumenty, na których jest imię, nazwisko, data i miejsce urodzenia, dane rodziców i przyczyna zgonu. Na każdej kartce w tych grubych księgach jest czyjś dramat, jakieś życie przedtem, cierpienie. Nawet przy tych, których dziś nazwalibyśmy NN, bowiem i tacy w szpitalu umierali. To są tragedie ludzi, których życie się skończyło, bądź je intencjonalnie zakończono właśnie w naszym mieście. Taka lżejsza forma akcji ➡ T4. A może jednak program eutanazji w najczystszej postaci zatuszowany sfałszowaną dokumentacją medyczną i potem ukryty pod niezgodną z prawdą przyczyną zgonu?

Ci ludzie mają groby, ale większość tylko z numerem na betonowej tabliczce. Gdy rybniczanie odwiedzają nasze dwa cmentarze psychiatryczne na pewno nie mają pojęcia skąd byli ci, którzy tu leżą. Gdy przerzucałam kartki w grubych księgach zgonów dla lat 1940-1942 widziałam wszystkie możliwe miasta: Bielsko i jego okolice, Zabrze, Cieszyn, Świdnicę, Krefeld, Berlin, Wrocław, Łódź, Pszczynę, Świętochłowice, Trzebnicę, Brzeg, Legnicę, Milicz, Czeladź, Kostomłoty, Poznań, Bełk, Czerwionkę, Wyry, Świerklany, Kraków, Jelenią Górę, Namysłów, Kotlarnię, Głogów, Ciermięcice, Kończyce, Prudnik, Dzierżoniów, Żywiec, i wiele innych. Podałam celowo nazwy polskie dla lepszej orientacji geograficznej.

Rybniczanie nie znają ich nazwisk, bo i skąd by mieli znać. Może pod numerkiem „2035” leży Charlotta Haase z domu Karlis? Ewangeliczka z Berlina, którą przyjęto do tutejszego szpitala 18 września 1943 r. ze szpitala w Jastrzębiu-Zdroju (wówczas Bad Konigsdorf). Była wdową po Hermanie i miała wtedy 55 lat. Jej papiery przeglądałam jakieś 10 lat temu ze względu na nazwisko, które miało dla mnie znaczenie. Myślałam, że może to jakaś krewna naszych Haasów. 

Nie mam jej aktu zgonu, bo on jeszcze jest niedostępny, ale zachowana dokumentacja medyczna jeży włosy na głowie. Przy przyjęciu ważyła 36 kilogramów. Opisano przeprowadzony z nią wywiad lekarski oraz dołączono historię choroby z poprzedniego zakładu psychiatrycznego w Berlinie, z informacjami o próbach samobójczych. Z zapisanych rozmów, które przeprowadzano z chorą jeszcze w Berlinie, jawi mi się biedna kobieta, na której cieniem zaległy przeżycia z młodości oraz śmierć męża. W Rybniku mierzono jej temperaturę, ale nie wiem czy podawano jej jedzenie. Zbadano jej krew i mocz ale wątpię czy aplikowano jakieś lekarstwa. Zmarła 3 tygodnie po przyjęciu – 8 października 1943 r. o godz. 15.20. 

Rybniczanie nie zdają sobie sprawy, że ci pod tymi numerkami byli wszystkich wyznań. Katolicy, ewangelicy, żydzi, bezwyznaniowcy, a i jednego prawosławnego znalazłam. To prawdopodobnie jeniec rosyjski z pierwszej wojny, który zapewne był w szpitalu od jej zakończenia. Nazywał się Aleksander Gonczarow i zmarł tutaj w 12 września 1940 r. w wieku 57 lat.

Jeden z tych, którego religia była nieokreślona, zawrócił moją uwagę ze względu na miejsce urodzenia oraz podany zawód. To urodzony w Pradze redaktor Klebinder i jego historię kiedyś opiszę osobno, bo mnie do niego ciągnie. Najpierw jednak muszę znaleźć jego dokumentację medyczną, a to wymaga kolejnych wizyt w Raciborzu.

Pokusiłam się o przeprowadzenie szybkiej statystyki, gdy dotykałam tych starych kartek. Od 19 sierpnia do 31 grudnia 1942 r. zmarło w Rybniku około 290 osób (w tym są liczone zgony żołnierzy Wehrmachtu na froncie, zwykłe zgony z powodu lat, czy zawału). 120 aktów to „śmierci psychiatryczne”, a to daje 41%. Wyobrażacie sobie! 41%! Nie wierzę w naturalne zgony, ani w to co podano jako przyczyny śmierci. Przynajmniej nie we wszystkich przypadkach. A „niegodne życie” zabijać można nie tylko strzałem w głowę, zagazowaniem, czy podaniem zastrzyku luminalu. Można zabijać śmiertelnymi dawkami światła, jak to np. robił w lublinieckim szpitalu psychiatrycznym, rybniczanin dr Ernst Buchalik. Tak, tak, ten zbrodniarz w kitlu pochodził z naszego miasta. Wraz z dr Elizabeth Hecker, zwaną Mengele w spódnicy, preparowali potem mózgi zamordowanych dzieci chorych na epilepsję i wysyłali je do różnych pseudo naukowych ośrodków w Niemczech. Można przyspieszać śmierć umieszczając chorego w izbach z prątkującymi gruźlikami. Można nie podawać leków, można nie karmić, można zostawić epileptyka z atakiem na podłodze, nie ratować przy zakrztuszeniu. Sposobów na uśmiercenie jest wiele. 

Na aktach, które przeglądałam były różne powody zgonów: chroniczny stan wyczerpania, kretynizm czyli wrodzony zespół niedoboru jodu, zatrzymanie krążenia, ciężki stan depresyjny, ostra utrata sił, niewydolność serca, starość, gruźlica płuc, schizofrenia, apopleksja, wodobrzusze, psychoza klimakteryczna, kacheksja, grypa, paraliż postępujący, chroniczny katar żołądka i jelit, epilepsja, itd., itp. Ta epilepsja mnie zawsze porusza, bo na nią chorowałam. Już to kiedyś chyba napisałam: ja też bym została uśmiercona w Landes Heil und Pflegeanstalt.

Za dużo tych zgonów było w rybnickim szpitalu, by nie pokusić się o tezę, że stosowano tu planową eutanazję. W wielu artykułach i książkach Rybnik jest wymieniany jako jeden z ośrodków akcji T4. Artykułów pisanych (następnie powielanych w sieci) przez dziennikarzy nie korzystających z dokumentów nie należy brać za pewnik, ale prace naukowe (książkowe), w których są przypisy do dokumentów z niemieckich archiwów już tak. W pracy Heinza Faulsticha “Hungersterben in der Psychiatrie 1914-1949: Mit einer Topographie der NS-Psychiatrie” podane są odnośniki do dokumentów, z których wynika, że w Rybniku od 1941 r. wypełniono około 200 formularzy rejestracyjnych tzw. eutanazyjnych (w ramach akcji Vernichtung von lebensunwertem Leben – fizycznej „eliminacji życia niewartego życia”).  To te nadmiarowe zgony, które widziałam. Ponadto informacja o akcji eutanazyjnej na Górnym Śląsku, tj. w Lublińcu i Rybniku, była zamieszczona na wystawie, która onegdaj została pokazana w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich. Przygotowało ją Saksońskie Miejsce Pamięci Pirna-Sonnenstein, czyli niemieccy historycy współpracujący z tym ośrodkiem, gdzie w latach 1940-1941 uśmiercono gazem ponad 13 tys. osób. Byłam tam w ubiegłym roku. Ponoć w szpitalu Sonnenstein zabijano też ludzi przewiezionych od nas. Mroczny obiekt, zresztą jak wszystkie miejsca, gdzie mordowano na masową skalę. Tak sobie teraz myślę, że warto byłoby taką wystawę sprowadzić z Pirny do Rybnika. 

Ale od pisania prac na tak trudny temat są zawodowi historycy lub psychiatrzy, a ja jestem tylko od patrzenia na czyjeś życie poprzez stare papiery. I właśnie takie jedno życie mignęło mi przy kartkowaniu księgi zgonów dla 1941 r.: Graf von Praschma. Po polsku to hrabia Praschma. Syn pana na zamku w Niemodlinie (wówczas Falkenberg O.S.), śląskiego ziemianina, posła do Reichstagu, członka Rady Rzeszy dla Górnego Śląska. Urodzony w 1898 r. Engelbert Maria Antonius Emanuel Graf Praschma zmarł w rybnickim szpitalu 31 stycznia 1941 r. Kolejna tragiczna historia – tym razem lepiej opisana, gdyż wspomnienia jego żony wyszły w formie książki. Graf Engelbert chyba nie należał do arystokratów, którzy podporządkowywali się pruskiemu drylowi znaczącej rodziny. Poszukujący przygód Engelbert poślubił swą żonę aż w dalekim Transwalu (dziś Republika Południowej Afryki). Należy dodać, że wybranka nie była księżniczką, jak np. bratowa – córka pana na zamku w naszych Rudach. Dorothy Eva Ferreira, po mężu von Praschma, dorastała na afrykańskiej farmie. Dla rodziny męża była „chłopką”. Gdy Engelbert po śmierci ojca wrócił do Niemiec, by ubiegać się o należne mu dziedzictwo, rodzina uznała go za czarną owcę i nieodpowiedzialnego rozrzutnika .

Zacytuję słowa żony: Engelbert popadł w kłopoty finansowe. Został oskarżony o handel bronią, a rodzina stwierdziła, że to trudny przypadek, ale dlaczego pozwolili go zabrać do Lublińca, do tzw. sanatorium, do którego wysyła się ludzi nieprzydatnych dla „wspaniałej III Rzeszy”? Czy to możliwe, że rodzina faktycznie wydała go nazistom, bo był dla nich takim cierniem w boku? Dlaczego jego siostra Elisabeth, która pracowała dla wojska, dziesięć dni temu powiedziała mi bez emocji, że skoro Engelbert wkrótce umrze, jedyne, co mi pozostaje, to wrócić do Afryki i zostawić tu dzieci do adopcji odpowiednim rodzinom? Zostawić moje dzieci? Nigdy.

(zdjęcie żony grafa von Praschmy pochodzi z okładki książki pt. „Return of the Swallows” (2018), która jest zbiorem wspomnień Dorothei opracowanych przez jej córkę Ilonę.)

Jak widać rodzinie nie pasił taki graf, więc wmanewrowano go w chorobę psychiczną, skierowano najpierw do Lublińca, a potem do Rybnika. Tu zmarł. Czy został tu pochowany? Wątpię. Jako przyczynę zgonu podano m.in. osłabienie mięśnia sercowego i zapalenie płuc.  

W czasie szalejącej wokół wojny, wdowa Dorothea i jej dzieci znalazły schronienie u ciotki i wujka, hrabiego i hrabiny Stolbergów, w Czechosłowacji. Arystokraci szybko uznali, że przydała się obecność kogoś, kto wiedział, jak zbierać jagody… jak zabijać kurczaka… jak przeciwstawiać się falom nadciągających rosyjskich żołnierzy, a przede wszystkim nie był Niemcem. Jej jedynym dowodem na to była mała, postrzępiona flaga Republiki Południowej Afryki i pieczęcie króla Jerzego na akcie ślubu. Po strasznych następstwach wojny odzyskała swoje małe dzieci, które wysłano do odległych szkół z internatem. Hrabina zmarła w Afryce w 1981 r.

Jak więc widzicie w naszym psychiatryku przebywali arystokraci, kupcy, jeńcy z I wojny, robotnicy, redaktorzy, wozacy, gospodynie domowe, ludzie wszystkich stanów, zawodów, religii, znani z nazwiska i nieznani. Byli sterylizowani, mordowani i umierali, a stan liczebny szpitala uzupełniano przywożąc kolejne chore osoby z innych szpitali z Niemiec.
Ci którzy dotrwali w szpitalu do stycznia 1945 r. częściowo zostali ewakuowani. Ci, których pozostawiono, gdyż wg przekazów nie nadawali się do transportu, zginęli w trakcie ofensywy Armii Czerwonej w styczniu, lutym i marcu 1945 r. Wszystkim należy się pamięć a nie tylko numerek. Pamiętajcie o tym, gdy będziecie przejeżdżać na rowerze przez Las Ruda.

Na koniec informacja, którą już ustnie przekazywałam niektórym zainteresowanym. Otóż grób „Józinka” (naprzeciw grobu ofiar Marszu Śmierci) to miejsce pochówku czteroletniego syna przedwojennego dyrektora szpitala – dr. Wiendlochy. Józinek, jako jeden z niewielu, ma właściwy nagrobek.

A gdyby Państwo chcieli spojrzeć na tych, o których napisałam, to wklejam poniżej kilkanaście przykładowych aktów zgonów pacjentów, których „leczono” (to sarkazm) w Rybniku. Proszę pamiętać, że to zgony do końca 1942 r. Potem jeszcze były dwa pełne lata wojny i zima 1945 r. Może ktoś kiedyś trafi tu na swojego przodka…

 

Będę wdzięczna 🙂 za wsparcie moich badań poprzez serwis ➡ Kawa dla Małgosi

30 grudnia 2017

Rok 2017 – remanent

Dla tych, którzy lubią podsumowania

Nowy rok za rogiem, więc czytelnikom należy się podsumowanie mijającego. Oj wiele i dobrze się działo. Nadal dookoła mnie byli ciekawi i pozytywnie nakręceni ludzie.

Najpierw, w lutym, moja wystawa ze zdjęciami z cmentarzy żydowskich Górnego Śląska pojechała do Mysłowic. Jeszcze raz dziękuję Bogusiowi oraz dyrektorowi Muzeum w Mysłowicach za zaproszenie. Miło być docenionym w obcym, choć w sumie nie obcym mieście.

Krótko potem, gliwicki Dom Pamięci Żydów Górnośląskich obchodził roczek. Wnet miną dwa lata od momentu powstania tego niewiarygodnego miejsca, które przyciąga zwiedzających, przewodników, turystów, młodzież, grupy z Polski i zagranicy. W Rybniku miało powstać Centrum Humanistyczne z podobnymi celami, ale cóż… nie powstało. Lajf is lajf  😉 Gleiwitz mi rekompensuje wszystko.

(Tort na roczek wykonała firma Chechłacz z Żor i też jej za to w tym miejscu dziękuję).

Przez cały rok w Domu, tak jak i w roku ubiegłym, mogłam słuchać najlepszych z najlepszych. Stać sobie z redaktorem Nogasiem i przeklinać, to dla trójkowicza jest naprawdę zaszczytem.

Gdzie, jak nie w Domu Pamięci, mogłabym stanąć do jednego zdjęcia z Julianem i Jakubem Kornhauserami. Bo o swoich koleżankach – wolontariuszkach roku 2017 w Gliwicach nie wspomnę.

W mijającym roku udało mi się ukończyć studia podyplomowe, na których wszystkie trzy semestry zaliczyłam dzięki Żydom, choć studia były pedagogiczne  😉 Praca dyplomowa nosiła tytuł „Doświadczenia edukatora prowadzącego zajęcia z różnymi grupami odbiorców z zakresu wiedzy o Żydach górnośląskich, jako części edukacji wielokulturowej”. Pójść na studia z przygotowania pedagogicznego i fanzolić na każdych zajęciach o Żydach, to trza być miszcz :mrgreen: .

W marcu, dzięki uprzejmości Muzeum w Gliwicach i Karoliny, moja wystawa zawitała w halo! Rybnik. Zaś dzięki Mariuszowi, którego podziwiam i niezwykle szanuję, dorobiłam się pierwszego w życiu plakatu. Mariusz, jeszcze raz buziaki!

Przy okazji wernisażu, zakończyłam cykl spotkań pt. „Geboren in Rybnik”, które miałam przyjemność prowadzić wraz z Jackiem Kamińskim i Jasiem Krajczokiem. Jacek zresztą to moja druga połowa jabłka od prowadzenia spacerów – takiego fachowca to ze świcą należy szukać. Jacku szacun!

Kwiecień to był miesiąc ADY. Mojej Ady, której całą historię udało mi się w końcu rozwikłać i przekazać ludziom. Znowu pomogły dobre i przyjazne człowieki. Moment, w którym bardzo wiekowa pani Klara, odnaleziona dzięki Żanecie, przekazała mi zdjęcie Ady i jej rodziców, zaliczam do jednego z bardziej wzruszających w ciągu tych ostatnich 365 dni. Kto ciekawy kim była Ada, niech pootwiera odpowiednie szufladki. Dziękuję też Oli Namysło, za kontakt z profesor Barbarą Engelking, bo uzyskana od pani profesor relacja Ady z Yad Vashem pozwoliła mi na uzupełnienie najostatniejszych z ostatnich luk w historii rodziny Schwerdt, których już nie opublikowałam. A dlaczego? Bo nie. Kropka.

Kwiecień to był Wrocław i seminarium Centropy. Każdy moment i miejsce są dobre na szukanie śladów po rybniczanach. Hyś, to hyś. Z hysiami się nie walczy.

Czyż cmentarze nie są piękne?

Najważniejsze wydarzenie maja to był spacer szlakiem przedsiębiorców żydowskich i ich skandali. Sporo ludzi przyszło, oj sporo. Nawet moje słuchaczki z Gliwic przyjechały! Serducho się radowało 🙂

W czerwcu zakończyłam cykl wykładów w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich pogadanką o rybnickiej rodzinie Kornblumów. Zaczynałam od Haasych z Rybnika i kończyłam Kornblumami. Trzeba promować własne miasto i lokalną społeczność żydowską. Karola, gdyby nie Ty, to te opowieści by mi się kisiły w laptopie. Przy okazji spaceru szlakiem kobiet, realizowanego wraz z Fundacją Re:akcja, tyle nagadałam o naszych Żydówkach, że hej. Poszłam po bandzie przy opowiadaniu o Geili Majerowicz, że aż sama się popłakałam. No, ale musiałam opowiedzieć o napisie w muzeum w Bełżcu i o samym obozie. Co prawda Geila zginęła w Auschwitz, ale moim celem było wypełnienie prośby pani dyrektor tego mało znanego muzeum. O Bełżcu trzeba ludziom mówić, bo o nim nie wiedzą. Trzeba uświadamiać. Trzeba grzmieć.

W lipcu nasze miasto w końcu upamiętniło miejsce po rybnickiej synagodze. Brawa! Wreszcie nie będzie wstydu przy oprowadzaniu po mieście.

Oprócz tego obelisku z tablicą, uhonorowano jeszcze Juliusza Haase (po raz trzeci!) i w parku Hazynhajda postawiono tablicę z informacją o powstaniu parku i jego założycielu. Tym samym Juliusz Haase jest najczęściej wymienianym rybniczaninem w przestrzeni miejskiej. Takie rzeczy radują niesamowicie.

W sierpniu też był jeden ważny dzień. Przy okazji Pierwszego Rybnickiego Zalewu Dobrego Piwa, organizowaliśmy mini wystawę birofilistyczną. Skoro browary, to i nasi Müllerowie – właściciele kilku z nich. Od kilku lat nie potrafiłam ustalić daty i miejsca urodzenia Hermanna Müllera. No, ale jak ktoś jest totalnym ćwokiem, to nie potrafi się wczytać w akta, które przeglądał dziesiątki razy. Dużo się jeszcze muszę nauczyć, oj dużo. Gdyby nie pani dr Ewa Kulik z naszego muzeum, to nadal bym kombinowała, czy przypadkiem ten późniejszy bogacz nie urodził się w pobliskim Ratibor. A pani Ewa, przed naszą wspólną pogadanką historyczną, na moje głupkowate stwierdzenie, że z tym urodzeniem Hermanna, to mam problem, odparła: Jak problem? Był synem Jacoba i bodajże w 1836 się urodził. To ja jej: Jak to? Tyle razy księgę narodzin przeglądałam i go nie ma! A Ewa: Bo on przy narodzinach był Hirsch. Noż k… mać! Małgosia! Tumanie jeden! Jasne!

Sierpień i wrzesień to były smutne miesiące. Odszedł wielki przyjaciel i druh. Marku, byłeś jedyny i niepowtarzalny 🙁 Pustka po Tobie została… Za tęczowy most przeszła też, po 17 latach życia, nasza Maszunia – część naszej rodziny. Widziała na pewno jak cierpimy i posłała nam Marcysię, vel Nowotkę, która aktualnie robi mi rozpierduchę na biurku, zjada wsio co się da (nawet cebulę, ogórki, ciastka, czy musztardę), daje buzi i wkurza na maksa Mrużkę.

Październik! Miesiąc cudów i spełniania marzeń. Zobaczyłam żydowski Berlin i po tylu latach zajmowania się rodziną Haasych mogłam położyć kamyk na grobie Rudolfa. Olutka! Jesteś jak złota rybka, która spełnia życzenia 😉 Parę ich jeszcze mam  :mrgreen:

Nie byłabym sobą, gdybym nie zaliczyła iluś tam cmentarzy w ciągu całego roku. Była ponownie Biała, Prudnik, był Berlin, WRO, Gliwice ileś tam razy, ale był i Sopot, czy Gdańsk.

 

Obdłubywanie cmentarnych rzepów jest już mi od lat przypisane.

 

W 2017 roku ponownie doznałam szoku, gdy zobaczyłam grę aktorską kolegi odgrywającego rolę zbrodniarza Morela. Remik, wbiłeś mnie w krzesło, rzuciłeś mną o zolę, sponiewierałeś, bo grałeś jak najlepsi z najlepszych. To był jeden z ważniejszych momentów mijającego czasu, o czym zresztą na Szufladzie napisałam.

O ile pamiętacie, to pisałam też o odnalezieniu się wnuka rabina Braunschweigera. Dla takich momentów warto prowadzić tą stronę i robić co robię.

Udało się też doprowadzić do jako takiego stanu wielowyznaniowy cmentarz psychiatryczny przy ul.Weterenów w Rybniku. Dzięki ludziom z Forum Obywateli Rybnika, Ochotniczej Straży Pożarnej z Wielopola oraz uczniom ze szkół, wreszcie można było na cmentarz wejść. Doszło też do jego poświęcenia i odmówienia modlitwy przez księdza. Nieważne, kto za kogo się modlił i kto jakiej wiary tam jest pochowany. Ważne, że nekropolia ta ponownie „odżyła”, jeśli można użyć takiego określenia w stosunku do cmentarza.

Końcówka roku miała mocne akordy. Najpierw odnalezienie Szuflady w nowo wydanej monografii Rybnika. Łał! Dziękuję panu Marcinowi Jarząbkowi. To wielki zaszczyt i wyróżnienie, że totalnie niszowy blog, jak Szuflada Małgosi, został wymieniony w tak ważnej dla miasta publikacji.

Drugim ważnym momentem grudnia była pierwsza publikacja „szufladki” w Tygodniku Nowiny. Adrian, i Tobie należą się podziękowania.

Trzecie bycze przednoworoczne BUM, to było zaproszenie mnie – Małgosi – jako gościa honorowego, na międzynarodową konferencję genealogów żydowskich (International Association of Jewish Genealogical Societies), która odbędzie się w Warszawie w przyszłym roku. Zwykły plimplok spod hałdy, wśród ponad 1000 genealogów z całego świata! Mam być w „German Jewish Special Interest Group GerSIG”, czyli grupie niemieckiej, no bo w jakiej bym miała być, skoro moi Żydzi byli Niemcami. Kolejne podziękowania w tym miejscu kieruję do Rogera Lustiga, bo to jemu zawdzięczam to zaproszenie.

Na koniec, żeby nie było, że tylko żydowsko na Szufladzie, muszę dodać, iż cały rok był dobry, bo pracowałam i przebywałam ze swojakami i fajnymi ludziami 😉 Nadal jako starsza pani w halo! Rybnik  :mrgreen: No i chyba przez to prądy mi się w mózgu normują, czyli może wnet zaśpiewam jak ten umierający waleń na plaży (określenie Młodej na moje próby śpiewania): „Bye, bye, meine lieber EPI” i pierdyknę tabsami.

(fot.Urząd Miasta Rybnika)

Jako ta, która otwiera różne szufladki, jeszcze raz wszystkim dziękuję za to, że do nich zaglądacie. Zastanawiałam się nad życzeniami dla Was na następny rok. Pisząc tego posta słuchałam „Raportu o stanie świata” Dariusza Rosiaka w Trójce. Tak, tak, jeszcze słucham Trójki, choć coraz częściej niestety muszę się przełączać na różne radia, które też są z dupy. I tak uznałam, że chyba poza zdrowiem dla każdego z nas, Was, nich, i onych, to powinniśmy sobie życzyć, by nie było wojen i nie było nienawiści do innych, bo z tego rodzi się cały ból świata.

Dzięki Ci Olu Klich, że to moje życzenie pokoju mogło się ukazać w Gazecie Wyborczej.

                        Do zobaczenia w 2018 roku! 

6 maja 2017

Zostały po nich numerki

Prawie w każdym mieście jest to coś, co ma tajemnice i budzi grozę, czy strach. U nas to miejsce jest za tzw. czerwonym murem. Mur stary jest, ma ślady po kulach, wyżłobienia po chorobach, malunki po wandalach, dziury, które zrobił w nim czas. Za tym murem, od 1886 r. leczeni byli, i nadal są ludzie, których dziś oficjalnie i poprawnie nazywa się nerwowo i psychicznie chorymi.

Kiedyś był to jeden z większych tego typu obiektów w Europie. Przez dziesiątki lat za tym murem umierano, ale zmarłych tam nie grzebano. Szpital miał bowiem początkowo jeden, a po jakimś czasie drugi własny cmentarz. Jak i jeden, tak i drugi były na pewno wielowyznaniowe, gdyż w naszym szpitalu leczono, nie dość, że ludzi z wszystkich stron, to jeszcze różnej wiary, jak choćby młodą Ernę – żydówkę, czy wiekową Karolinę – katoliczkę.

Obydwie nekropolie założono w miarę blisko drogi prowadzącej do Gliwic. Pierwszą po jej prawej stronie, a tą młodszą po lewej. O tej po prawej rybniczanie wiedzą. A nawet odwiedzają, choćby przy okazji Wszystkich Świąt, mimo że typowych nagrobków tam można doliczyć się kilkunastu. O istnieniu pozostałych grobów świadczą jedynie, ledwo wystające z ziemi, kamienne tabliczki. Ale tam jest i mogiła zbiorowa więźniów Marszu Śmierci, i mogiła zbiorowa pacjentów naszego psychiatryka, którzy tragicznie zginęli, gdy na rzece Rudzie zatrzymał się w styczniu 1945 r. front, no i biegnie tamtędy ścieżka rowerowa, a także szlak turystyczny. Jest kilka ławeczek, by móc przysiąść i się zadumać, miasto od czasu do czasu podsyła służby komunalne, by zadbały o to miejsce. Czyli jak na nieczynny, stary cmentarz nie jest źle.

A o drugim cmentarzu nie wie prawie nikt. No, ci którzy wywalali na nim nielegalnie śmieci, gdy od czasu do czasu potykali się o takie same kamienne tabliczki z numerkami, zjadane przez ziemię, to może wiedzieli. Jestem przekonana, że wyrzutów sumienia nie mieli, gdy wysypywali tam co się dało, tym bardziej, że gąszcz krzewów, samosiejek i kupy liści ze starych drzew wszystko zaraz skrywał. Na szczęście to już zostało w miarę usunięte.

Dziś, po raz czwarty wraz z członkami Forum Obywateli Rybnika i rybniczanami – ochotnikami, a także strażakami z OSP Wielopole robiliśmy na cmentarzu porządki.

Staraliśmy się nie przeszkadzać miłej żonie i ukochanej matce Marii, której nagrobek jest jedynym jaki ma napisy.

Niecałe dwa lata temu postawiliśmy przy resztkach dawnej bramy tablicę informacyjną, która jeszcze stoi, co cudem jest   😀 A z każdą akcją nekropolia wygląda lepiej, choć roboty tam jeszcze jest huk.

Wiem, że nigdy nie uda się przywrócić pogrzebanym tam ludziom imion i nazwisk, gdyż zimą 1945 r. ogrom dokumentacji szpitalnej spłonął, czy też został zniszczony przez hitlerowców, ale choć niech jako te tabliczki z numerkami godnie leżą.

Tak sobie myślę, że może popatrzała na nas z nieba mieszkanka Berlina – Charlotte Haase, wyznania ewangelickiego, która zmarła w naszym szpitalu 18 września 1943 r., a którą przywieziono do Rybnika z pobliskiego Bad Königsdorff, czyli Jastrzębia Zdroju.

Wiele z rzeczy, które się robi w życiu, to takie pitu, pitu. Dziś takiego pitu, pitu nie było. Zawsze, gdy sprzątam na jakimś cmentarzu czuję, że to nie jest zmarnowany dzień. Jesteśmy to winni poprzednim pokoleniom, nawet gdy nie byli naszymi przodkami, ani nawet krajanami.

Amen.