31 grudnia 2022

„Piękni i młodzi” – książka o rybnickich Żydach

W tym roku podsumowanie będzie dotyczyć tylko jednej sprawy, która dla mnie była najważniejsza i mogę śmiało powiedzieć, że zajęła mi prawie cały 2022 r. To książka „Piękni i młodzi. Opowieści o rybnickich Żydach z szuflady Małgosi”.

 

Od jakiegoś czasu wiedziałam, że muszę ją napisać. Namawiała mnie moja przyjaciółka Olutka, a także różni ludzie czytający „Szufladę”. Zawsze odpowiadałam ze śmiechem, że gdy pójdę na emeryturę to może napiszę. Jak się jest 3-4 lata przed 60-tką to można takie deklaracje w ciemno składać, bo ten okres do emerytury wydaje się być dość odległy. Czas jednak jest nieubłagany i zaiwania bardzo szybko, więc te słowa, rzucane na odczepnego, w końcu musiałam przekuć w czyny.
Ponad rok temu, a dokładnie to 31 października 2021 r. zasiadłam przed laptopem i na szybko wymyśliłam, że napiszę coś a la leksykon rybnickich Żydów. Tak, by każdego, o którym coś wiem upamiętnić. Uznałam, że wszyscy muszą być wymienieni, bo to im się należy. Pełna entuzjazmu zabrałam się do pisania i do 11 listopada powstało dość sporo mini biogramów, które posłałam córce. No i zaraz mnie sprowadziła na ziemię słowami: A kto to przeczyta? Takie nudy?! No i jeszcze parę zdań ostrej krytyki padło, ale wolę ich tu nie przytaczać. Strzeliłam lekkiego focha na pół dnia. Taki miałam genialny pomysł i do dupy??? Nie zamierzałam pisać czegoś podobnego do Szuflady, bo nie chciałam się powtarzać. Przecież to pisanie tego samego! Jak się po tych kilku godzinach „odfoszyłam”, to jeszcze raz to przemyślałam. Może spojrzenie córki jest słuszne?

Magda podpowiedziała by skonsultować się z jej kuzynką Hanią, która raz, że studiowała filologię polską ze specjalizacją edytorstwo, to jeszcze obecnie robi doktorat z literaturoznawstwa. Okej. Tak zrobiłam. Odpowiedź Hani była bardzo dyplomatyczna: Co do pierwszego pomysłu, to zgadzam się z Magdą. W pierwszej kolejności Opowieści z Szuflady. Dzięki temu ewentualny słownik będzie mógł w jakiś sposób się do nich odnosić. To jest jednak mocno specjalistyczna forma, do której trudno zachęcić przeciętnego czytelnika, a fajnie, jakby sięgnęło po niego szersze grono odbiorców.

No i tak se siedziałam przed tymi początkami słownika i myślałam. Skoro dwie młode osoby, ze świeżym spojrzeniem mi mówią, że to ma być takie te moje blogowe bzdurzenie, to może one mają rację. Była mniej więcej połowa listopada 2021 r. Zaczęłam. Będzie o rodach, rodzinach, familiach czyli tylko o ludziach. Żaden naukowy elaborat, a opowieści o tych, którzy tu mieszkali.

Wiedziałam jedynie, że trzeba pisać w Wordzie. Resztę robiłam na czuja. Z poprawnym językiem polskim to raczej nigdy nie byłam zaprzyjaźniona, bo jakoś tak wyszło od czasów licealnych 😉  Uznałam, że dopiero jak wsio napiszę, to zacznę się zastanawiać co dalej. Do Świąt Bożego Narodzenia szło mi w miarę lekko, bo zaczęłam o rodziny Haasów, Katzów z ochronki i Mannabergów. O tych dwóch pierwszych rodach miałam prawie gotowce na Szufladzie. Elegancko sobie liczyłam strony, znaki i radowałam się jaka to jestem szybka. Max, jako jedyny z kociego stada, zawsze wiernie mi towarzyszył. Czasem oblewał wszystko kawą, wielokrotnie pogryzł notatki, wciskał mi się na kolana i uniemożliwiał pisanie, a generalnie to spał, fucząc sobie cichutko.

W międzyczasie ustalałam jakich informacji mi brakuje i po nocach siedziałam w Internetach. I tak, właśnie przy Kohlbergach, jakoś w połowie grudnia, gdy już miałam prawie cały rozdział gotowy, to kompletnie z głupia frant wklikałam w ipeenowską stronę „Straty.pl” nazwisko ostatniego rabina. Od lat bazowałam na informacji z Jad Waszem, że zginął na terenie Ukrainy – w okolicach Kałusza, z którego pochodziła cała rodzina. Nie pamiętam kompletnie po jakiego grzyba wpisałam wtedy jego nazwisko w tej wyszukiwarce. Gdy go zobaczyłam, to jęknęłam. Jebuuuut. Cały rozdział do zmiany. Ostatni rabin rybnicki zginął w Płaszowie. Zresztą jak i ostatni rabin Chorzowa – brat naszego. Całe moje rozumowanie i analizy wzięły w łeb. Na drugi dzień szukanie dojścia do Muzeum KL Plaszow i do jakiegoś historyka, który mnie nie oleje jak zadzwonię. Jak to dobrze mieć kolegów w różnych miejscach. Jasiu, Ty wiesz, że teraz o Tobie piszę. Jasiu zadzwonił do dawnej koleżanki, która zadzwoniła do kolegi i tak dalej. Udało się. Dostałam potwierdzenie z Płaszowa, że nasz rabin tam został zastrzelony no i w 2022 rok weszłam z rozgrzebanymi braćmi Kohlbergami.
Na Nowy Rok posłałam wszystkim potomkom, do których mam kontakt maila z informacją, że zaczęłam pisać oraz z prośbą o możliwość wykorzystania fotografii. Na wszystko mi wyrazili zgodę, bo o słowach poparcia nie muszę wspominać.
W styczniu doszłam do perfekcji w korzystaniu z aplikacji, które tłumaczą np. hebrajskie rękopisy, bądź pliki, których nie da się w żaden sposób ściągnąć, bo tak są idealnie zabezpieczone. Gadałam do siebie pod nosem po niemiecku czytając gazetę Katholische Volkszeitung Trukhardta, oczywiście nie znając tego języka. Błogosławiłam tego niemieckiego redaktora za wszystkie rybnickie plotki, którymi się zajmował w okresie międzywojennym.
Gdy jednego dnia, przez totalnie przypadkowe googlowanie natrafiłam na skany niemieckich gazet żydowskich w jakimś izraelskim archiwum, to pół stycznia 2022 wertowałam Jüdisches Wochenblatt ciesząc się, że mam przedemerytalny urlop, bo bym do pracy chodziła ze ślepiami jak króliki angorskie.
W międzyczasie wysmarowałam wielki elaborat do naszego USC, z którego musiałam zdobyć kilka informacji, a jak wiecie RODO to hasło, którym w takich przypadkach zasłaniają się urzędnicy – w większości bezprawnie. 24 lutego miałam zaplanowaną wizytę w Archiwum w Raciborzu, bo i stamtąd musiałam jeszcze coś wyciągnąć. I pojechałam, i siedziałam tam nad różnymi teczkami, ale w uszach miałam słuchawki, z których nie płynęły dobre wiadomości. Wojna. Robiłam zdjęcia totalnie nie ogarniając na co patrzę i czy to co zamówiłam będzie mi do czegoś potrzebne. „Opowieści z szuflady” odłożyłam na prawie półtora miesiąca. Miałam rozpoczętych Kaiserów. Gdy do nich wróciłam na początku kwietnia, to przeżywałam męki. Siedziałam jak ciul przed laptopem i nie mogłam się zmusić do niczego. Grałam godzinami w mahjonga na „Kurniku” i zastanawiałam się, czy tym kompletnie nie ciepnąć.
Na szczęście nadeszły nieznane mi dotychczas zdjęcia, które wyszukały w angielskich starych albumach dla mnie potomkinie rodziny Aronadów i zaczęłam od detektywistycznej analizy kto na tych fotach. Porównywałam łysiny, twarze, rysy czy kształt rąk. Ustalałam sobie ewentualny czas zrobienia tych fotografii, patrzałam na stroje z epoki, by stwierdzić czy to sprzed I wojny, czy już po. Powoli kończyłam rozdział o Kaiserach, choć tłumaczenie z hebrajskiego ponad 25 stron relacji złożonej przez wiekową Ernę Kaiser zajęło mi sporu czasu i skrzywiło kręgosłup szyjny o parę stopni. Żeby było jasne – nie znam hebrajskiego.

Czułam, że najtrudniejsze przede mną. Wszystkie dotychczasowe rozdziały były w miarę proste pod względem genealogicznym. Nie wiedziałam jak ugryźć sprawę 12 nastolatków, bo miałam pisać rodzinami, ale ci Młodzi mieli być tu najważniejsi. Wiedząc, że choć Aronade to skomplikowana familia, to na pewno prostsza od pogmatwanych Priesterów, zaczęłam więc od tych na „A”. Było ich w pierony. I każdego i każdą musiałam opisać. Przy każdym i każdej jeszcze raz sprawdzałam swoje informacje i pliki, by mi się potem nie okazało, że któreś z nich jest w „Stratach” a ja mam stare dane. Ile ja się naczytałam o Żydach na dalekim sowieckim Wschodzie (tam zaginął Alfred z drugą żoną i jego młodszy syn). Szukałam jakiegokolwiek śladu. Przepadli. Za to wysznupałam na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej ślady rysu charakteru młodego Wernera Aronade, który uwielbiał zagadki logiczne i wysyłał do jednego miesięcznika ich rozwiązania. Ludzie, gdy mój laptop miał otwartych ze 60 stron ze Śląskiej Biblio to rzęził jak umarlak a ja przy nim w oparach dymu papierosowego. Gdy wchodziłam do łóżka, to mi się w głowie plątały daty, imiona, miasta. Śniły mi się same stare dokumenty. Nad ranem budziły mnie osoby, które powinnam jeszcze wspomnieć. 

Już miałam w zasadzie pominąć córkę Alfreda, tylko o niej lekko wspominając, ale se myślę: Nie Małgosiu! Sprawdź. Może, kto wie… Zaś wujek google poszedł w ruch, bo dla mnie wtedy był on bliższy niż mąż. Spędzałam z nim więcej czasu. Jest! Jest Bertha Aronade! Na Twitterze jakiś ktoś z Monachium o niej wspomina. Założyłam Twittera. Prześledziłam gościa i dawaj maila do Monachium. Of course, natürlich, mogę wykorzystać tę fotografię. Very wielkie Danke panie upamiętniający Żydów z Monachium. Patrzę na jej buzię z lat 30-tych i widzę, że to dziewczyna, której tożsamości nie mogłam ustalić na jednym ze zdjęć przesłanych przez potomkinie Aronadów. Jasny peron! To ona! Gdybym miała takie programy, jak mają moi policjanci z amerykańskich seriali kryminalnych jakże by mi było łatwiej.

Kończył się kwiecień, a ja nadal pisałam sobie a muzom. Płoszaj wspinał się na wyżyny cierpliwości przy mnie. Młoda już nie udawała, że mnie słucha, ogród leżał odłogiem, a tata kiwał głową, że niby kuma o czym do niego gadam. Jedynie Miriam Glucksmann w Anglii i Doron z Priesterów w Izraelu cierpliwie odpowiadali na moje maile i cały czas kibicowali. No i koty jeszcze przy mnie trwały, przy okazji robiąc burdel na biurku. W sumie emerytura była taka bardziej teoretyczna, bo nadal jeździłam do pracy, w której szykowaliśmy się do wielkiego otwarcia Kopalni Ignacy.

Już wiedziałam, że wszystkich nie upchnę, bo nie może z tego wyjść jakaś cegła, która będzie za ciężka do trzymania i niestrawna do czytania. Z wielu rodzin muszę zrezygnować. Robiłam na bieżąco selekcję. I wiedziałam, że muszę to pokazać komuś, kto się zna na książkach. Choć niekoniecznie na Żydach. Wśród swoich znajomych miałam tylko jedną taką osobę: Olę Klich. Dziennikarka, redaktorka naczelna Wysokich Obcasów, pisarka – lepszej osoby nie znałam. No dobra se myślę. Weź się w kupę Małgosia i grzecznymi (poprawnie ułożonymi) zdaniami napisz, że piszesz i czy byłaby łaskawa na to spojrzeć. W takich momentach lepiej za długo nie kombinować, tylko napisać i zrobić „send”. Wysmarowałam i „sendnęłam”. Odczytała na Fb. U mnie w środku brzucha drżączka. Oczywiście, że przeczytam. Poślij kilka rozdziałów Dziękuję za zaufanie. No to 1 maja 2022 r. posłałam Oli 6 przykładowych rozdziałów. A w międzyczasie innej Oli-Olutce, przyjaciółce, też posłałam. A przyjaciółka: Pisz, pisz, ja ci to wydam. Oczywiście wtedy traktowałam to jako żart.

Ola dziennikarka stwierdziła: Pisz. Musimy się spotkać i pogadać. Mój mąż może Ci zrobić redakcję. Dobra, se myślę. Nie wiem co to ta redakcja, ale ja mogę się nie znać i muszę się zdać na kogoś kto wie, czym się to je. Ja się znam tylko na rybnickich Żydach. Nie trzeba umieć wszystkiego.
Na imprezie emerytalnej, którą zrobiłam pod swoją hałdą przeżyłam pierwszy wielki WZRUSZ. I to taki z tych, co łzy wyciskają. Moja załoga, mojej ukochanej Kopalni Ignacy cała przyjechała i została pierwszym sponsorem tekstu w Wordzie. Powiedzieli mi przy życzeniach: Tu mosz na jedną kartkę twojej książki. Nie było już odwrotu. 

Na początku maja miałam zabierać się za Priesterów, choć nie wiedziałam jak ich rozpisać, by byli zrozumiali dla czytających i by wszyscy zostali upamiętnieni, gdy okazało się, że mam się spotkać ze swoim przyszłym redaktorem Robertem i Olą (dziennikarką, czyli jego żoną). No to git. Zabrałam ze sobą laptop, notatki, cuda na kiju i pojechałam do Rud. Zostało ustalone, że Robert zrobi „redakcję” jednego rozdziału i ja zadecyduję, czy to mi pasuje.
Jasne. W miarę (podkreślam: w miarę) skumałam na czym polega ta redakcja i z domu posłałam pierwszy rozdział. O moich Haasych. O tych co na spaniu mogę wymienić wszystkie daty czy szczegóły z ich życia. Co ich od kilkunastu lat „obrabiałam”. Cała byłam hepi jak dziecko z dużymi lodami. 6 maja Robert odesłał rozdział. Ja plik otworzyłam… i ujrzałam czerwień poprawek, więc plik zamknęłam i dostałam histerii – tak od razu. No takich ceregieli w moim wykonaniu to Płoszaj jeszcze nie widział. I choć nie należy on do nadmiernie dyplomatycznych, to nagle był mistrzem pocieszania, delikatności i zrozumienia. A że pliki w Wordzie to dla niego taka tajemnica jak dla mnie elektryczność, to nie mógł sprawdzić, co tam jest na czerwono, a ja mu tego nie pokazałam, powtarzając w kółko, że zostałam wykastrowana. Do uspokajania rozdygotanej starszej pani została wezwana Młoda. Nooo, ta to mnie dopiero do szału doprowadziła tym swoim mentorskim tonem edukatorki, która wszystkie rozumy pozjadała. Im bardziej mnie uspokajali, tym bardziej ryczałam. Dowiedziałam się, że musze iść na terapię, że nie mam poczucia swojej wartości, że jak się poddam, to sramto i owamto. Skuliłam się w łóżku w embriona i zalewałam poduchy łzami. Z tyłu głowy miałam, że następnego dnia muszę się przygotować do spaceru dla rybniczan i chyba nie dam rady. Polegnę.
Ale, ale. Ja nie z tych. Gówno tam! Nie polegnę. Spacer przygotowałam. Rybniczan nie mogłam zawieść. Na maila z poprawkami odpisała Młoda, bo ja byłam obrażona na cały świat i okolicę. Na nią i Płoszaja też. Zresztą Młoda starała mi się wytłumaczyć na czym polegają poprawki w Wordzie, gdyż ja dotychczas z czymś takim nie miałam do czynienia. Że to, że widać czerwień, to nie znaczy, że wszystko jest do dupy. Przyznam, że jej argumenty za bardzo do mnie nie trafiały. Na tamten moment czułam, że pierdolę całe pisanie i nie będzie książki. Żadnych afirmacji, bo na mnie takie rzeczy nie działają. Działa jedynie działanie.

Po 4 dniach emocje opadły. Otwarłam „czerwony tekst” z poprawkami. Jeszcze mi się ciśnienie podnosiło, ale już bez płaczu. Przeczytałam uwagi. Tu: ok. Tu mniej ok. Tu się zgadzam. Tu może przedyskutujemy. To: tak, może być. Luft ze mnie schodził. Wróciłam do czynu.
Zaczęłam kończyć Priesterów, bo obiecałam (sobie), że do końca maja napiszę wszystko. Docisnęłam kolanem do nich Leschczinerów i Brauerów, jako spokrewnionych. Choć Leschczinerów nie planowałam, to musiałam dać tam Maxa. Był zbyt intrygujący, bym go miała pominąć. Uzupełniałam to co już napisałam o różne sprawy, które mi się jeszcze wyjaśniały (jak choćby tłumaczenia włoskich listów). Nieznani i znani znajomi mi pomagali w zdobyciu różnych fotografii (np. pomnika zamordowanych Żydów w Amsterdamie, czy grobu pani Katz w Terezinie). Facebook mi się gotował przez cały ten rok.

17 maja posłałam kolejne rozdziały do redakcji. 30 maja wysłałam wszystko. Zaczął się czas poprawiania. Zrozumiałam na czym polega redakcja. Dotarło do mnie, że książka to nie blog. Że fanzolić (jak np. teraz) to se mogę na swojej Szufladzie, a nie na papierze. Okres redagowania i poprawek do poprawek trochę trwał. Kursywy, nazwy niemieckie (kiedy Gleiwitz, kiedy Gliwice), cytaty, przypisy, czcionki, jak opisać zdjęcia, jak pisać cyfry, czy imiona po niemiecku, czy po polsku (skoro żyli i w czasach niemieckich i polskich), jak nazywać ulice (Breitestrasse, czy Szeroka, czy Sobieskiego) itd., itp. Dobrze, że choć ten nasz Rybnik się zawsze tak samo nazywał. Odsyłanie poprawionego do kolejnej korekty, a cały czas kombinowanie, a co jak już to będzie całe poprawione…
Na początku sierpnia napisałam wstęp. Mniej więcej wtedy, dzięki sugestii Janka z księgarni „Orbita”, objawił się wydawca. No bo kogo miałam się spytać co dalej, jak nie najlepszego księgarza na świecie?
Janek od razu spytał: A dlaczego tego nie chcesz wydać u Roberta i Oli? Czyli u tego, który doprowadził mnie do takich łez, hahaha. Robert i Ola wydali swą własną pierwszą książkę o Rudach i zdecydowali, że „why not”. Próbujemy z Żydami rybnickimi. Oni początkujący wydawcy, ja autorka dziewica.
Tekst posłałam do konsultacji merytorycznej, czyli judaistycznej. Od początku wiedziałam, że tylko Sławek Pastuszka mi to sprawdzi tak jak trzeba. Tylko z nim się dogadam, tylko jemu będę mogła powiedzieć: pierdolisz stary i on się nie obrazi. I tylko od niego usłyszę to samo i się nie obrażę.

Ola w międzyczasie znalazła korektorkę i graficzkę (obie niesamowite!) i wszystko nagle przyspieszyło. Młoda została poproszona o napisanie ni to wstępu ni to zajawki. Dała czadu, nie powiem! Ja zaś, tuman bity, sprawdzałam co to znaczy „blurb”, o którym Ola wspomniała. Dr Bogdan Kloch z naszego muzeum sprawdził tekst pod kątem „rybnickim”. Janek księgarz z „Orbity” powiedział, że jak się to ma sprzedać to musi wyjść przed świętami. Łoooo matko! Był 30 września, gdy rozpisałyśmy „dedlajny”. Graficzka na urlopie żegluje na morzach, a ja w planach wyjazd do Łotwy. Są sponsorzy! Olutka przyjaciółka: Ja ci obiecałam! Magda bizneswoman: Dam! I swego chłopa namówię. Tato: A na co mi kasa? Na Twoją książkę. I inni, którym jestem fest wdzięczna. Wszystko się konkretyzowało, choć było w rozsypce, a raczej rozpisce 😉 

Pojechałam z Płoszajem na październikowe wakacje z laptopem i komórką przy uchu. W Wilnie omawiałam z korektorką Beatą odmiany nazwisk i inne sprawy dotyczące poprawności językowej. W Rydze załatwiałam lepszą rozdzielczość niektórych fotografii z Kanady i Szwajcarii. Na plaży w Jurmali, pijąc łotewski kultowy bimber, ustalałam z Olą (dziennikarką) kolor okładki i negocjowałam tytuł książki. To musi wyjść w grudniu!

 

Przystawałam na prawie wszystko. Miałam tylko jeden warunek, z tych nie do podważenia. Pierwsze spotkanie autorskie musi być na Ignacym. Nigdzie indziej. Bo wiedziałam, że jak mi Kasia Buchalik zrobi spotkanie, to ustawi tak poprzeczkę, że ciężko będzie innym doskoczyć do tej wysokości.
Akceptacja szafy graficznej (nie dałam sobie wywalić zdjęć o złej jakości – musiały się znaleźć w książce), ponowne korekty pani Beaty. Udawałam, że zrozumiem dlaczego w jednym zdaniu ma być tyle przecinków, a w innym niekoniecznie. Czytanie po raz n-ty tego wszystkiego. Aga walnęła „Pięknych” w pdfie w 3 dni nanosząc swoje uwagi. Gdyby nie Łysy od Agi, to z Kazimierza Moczarskiego zostałaby Kazimiera 😉  Gdy wszystko poszło do druku, objawiła się pani Dorota z Leszna ze zdjęciami Krakauera. Za późno.
Marudziłam Martynie, graficzce z kopalni przy zaproszeniach i plakatach. Dała dziołcha radę i zniosła moje wymyślanie.

Data spotkania została ustalona na 18 grudnia, choć nie było jeszcze ani jednego egzemplarza książki. Potem był odbiór pierwszych 200 egzemplarzy z Cieszyna moim „deklem od maślanki”, czyli Fiestą. Wcisnęłam, bo nie takie cuda maślanka już przewoziła.

Ustalanie szczegółów spotkania, wysyłanie zaproszeń, załatwianie tłumacza symultanicznego, nadejście mrozów, zasypanie południowej Polski śniegiem, konkretyzowanie słodkości dla gości z Kawiarnią SilesiJa, problemy z przywozem pozostałych 800 książek (co bym zrobiła bez Płoszaja i Młodej oraz busa firmy Pyszny), kolorowanie 150 fotografii, by ludziom pokazać „ożywionych”, opóźniony przylot Dorona Priestera i jego rodziny (przez zimę) z Izraela, zasypany po kokardy parking, potencjalna zimnica na nadszybiu, konkurencja w postaci finału Mundialu (do Bugusia ten fakt dość późno dotarł) i w ciul przeszkód, które ogarnęła Kasia oraz reszta załogi Ignacego i przyjaciele. Salo Brauer popychał moją Kasię do działania.

Gdy na pain killerach (przez bóle krzyża), z pół permanentnym makijażem (total permanentnego jednak moje oczy nie zaakceptowały) zobaczyłam, że zaczyna brakować krzeseł na naszej kopalni, to se duchu powiedziałam: No tak! Oni wszyscy na to zasłużyli. Moi Żydzi na to zasłużyli! Tak to miało być! Przyjechało i przyszło około 140 osób. W tę mroźną zimę! W te śniegi! W trakcie finałowego meczu w Katarze! 140 ludzi na jakimś tam spotkaniu autorskim, w jakimś tam Rybniku! I jeszcze iluś oglądających to online na moim YT, dzięki niezawodnym Materzokom z Natalą. 

„Piękni i młodzi” wydani przez Wydawnictwo Rudy (co ja bym bez nich zrobiła?!?) i dzięki wsparciu wielu sponsorów, mimo że nie wyszli jako leksykon, czy też słownik rybnickich Żydów, to jednak są zbiorem mini biografii ludzi, którzy mieszkali w moim mieście. Zostali opisani na podstawie setek dokumentów, wspomnień, zdjęć, pamiętników, ale i plotek, czy moich domysłów. To było dla nich, dla ich potomków ale i dla rybniczan.

Kończę, bo Płoszaj od dwóch godzin w kuchni przygotowuje bigos i wypada mi mu pomóc. Albo choćby poudawać pomoc. Choć mam na blacie sprawę Silbigerów i przygotowuję się do wizyty kolejnych Uppersilesianerów zaraz na początku stycznia i to mnie akurat w tym momencie rajcuje 😉 a nie jakiś tam Sylwester.

Obyście mieli dobry przyszły rok. Jeszcze raz Wam wszystkim dziękuję. Kończę ten rok z takim wzruszem, że nie da się go opisać, choćby za takie słowa od trzeciej Oli, z którą pracowałam onegdaj, czy od rodziny Priesterów. Rybniczanie (i nie tylko) jesteście fantastyczni! 

A w Izraelu już sobie radzą z czytaniem. No bo od czego są nowoczesne technologie. Mogę być i „Morgone Plosza” – tyż piknie. 

Film ze spotkania nadal jest na YT ➡ 

Książkę można nabyć w księgarni Orbita na rybnickim Rynku lub poprzez jej serwis ➡ Allegro, ale także w halo! Rybnik i Zabytkowej Kopalni Ignacy. 

Zaś moje Szuflady można wspomóc kawą ➡ „Kawa dla Małgosi” 🙂 

See you!

30 listopada 2022

Saga Pragerów (cz. 2) Moritz Prager

Moritz Prager – ten, którego przyjmuje się za założyciela fabryki, czy bardziej fabryczki tekstylnej w Rybniku urodził się na początku XIX w., jako syn Simona i Racheli. Miał dwóch młodszych braci i na pewno sporo sióstr, ale tych nie zidentyfikowałam.
Jak wspomniałam w części pierwszej tej Pragerowej sagi, tata Simon i nestor rodu Haasów, zadecydowali, że pożenią swe dzieci i tak Moritz poślubił Evę Haase, a młodszy brat Wolff (Wilhelm) jej siostrę Charlotte. Dwie, coraz bardziej liczące się w Rybniku, zostały rodziną. Do ślubu Moritza i Evy doszło w lutym 1832 r. w obecności wodzisławskiego rabina Sachsa.

Jeszcze w tym samym roku młodzi państwo Pragerowie powitali na świecie swego pierwszego syna Adolfa, a dwa i pół roku później drugiego, któremu dano imię Abraham.

A potem to już nastąpił „wysyp” córek, które kolejno nazywano: Henriette, Rosalie, Amalie, Johanna (Handel) oraz Lina. Ta ostatnia urodziła się w 1847 r. i po jakimś czasie została żoną browarnika Hermanna Müllera i choćby przez to należy jej się w przyszłości osobna szufladka.
Reklamy z lat dwudziestych XX w., podawały datę 1822 jako rok założenia Pragerowej firmy. Zapewne, gdy przejął ją Moritz rozpoczął się jej rozkwit i poważny rozwój. Na jedynym zachowanym zdjęciu widzę szczupłego dojrzałego mężczyznę o dość surowym wyglądzie. Ja bym się go bała. Jego zamaszysty podpis składany na wielu dokumentach chyba sugeruje energicznego człowieka. Zachowało się dość sporo starych dokumentów, które piórem parafował założyciel fabryki modrych druków. Był członkiem zarządu gminy żydowskiej, więc ten sierp pod literką „r” można znaleźć na dziesiątkach starych papierów.

Eva raczej nie miała tak wyrobionego pisma, jak jej mąż. Zresztą swoje podpisy zaczęła dopiero składać po jego śmierci i według mnie raczej robiła to rzadko. Nie będę się wypowiadać o jej urodzie, bo cóż bym mogła powiedzieć 🙂 Chyba należała do skromnych osób, choć zapewne jej pozycja z racji wzrastającego znaczenia i bogactwa męża, sytuowała ją w elicie kobiet żydowskich.

Moritz był tym z Pragerów, który wiedział, że posiadanie domu przy Rynku nobilituje. To dzięki niemu (choć może dzięki jego ojcu?) w ręce rodziny, w pierwszej połowie XIX w., dostały się dwie sąsiadujące ze sobą posesje. Dziś jedna z nich to rynkowa kamienica oznaczona numerem 5 (drogeria Hebe) a druga to Sobieskiego 2. Wiele lat później jego wnuk Emil Prager, parterowy domek na Rynku przebuduje na nowoczesny dom handlowy, a krótko potem sprzeda go rodzinie Leschczinerów. I choć Leschczinerowie handlowali w tym miejscu aż do 1939 r. to posługiwali się nazwiskiem Pragerów w nazwie firmy, tym samym reklamowali się jako biznes prowadzony od 1822 r.
Moritz zapewne jako już dość wiekowy człowiek wycofał się z czynnego prowadzenia interesu, przekazując go potomkom. Ludzie mówią, że jego przedsiębiorstwo mieściło się mniej więcej tam, gdzie dziś mamy parking piętrowy przy ul. Hallera nad rzeką Nacyną. Firma prosperowała bardzo dobrze i jak wynika z reklamy miała swoje filie lub przedstawicielstwa w wielu niemieckich, i nie tylko, miastach. Łącznie zatrudniała 120 pracowników.

A rentier, jak wtedy nazywano takich, powiedzmy emerytowanych, przedsiębiorców zmarł w wieku 86 lat w Rybniku na początku stycznia 1890 r. Skromna i pobożna wdowa Eva właśnie wówczas musiała się udać do notariusza z synami, by podpisać stosowne dokumenty. Jak napisali pracownicy o swoim byłym szefie był on szlachetnym człowiekiem, który zawsze się troszczył o ich dobro i wspierał ich zarówno słowem jak i czynami.

Rodzina informując o pogrzebie podała informację, że zmarł w spokoju po kilku dniach choroby. Za wszystkie kondolencje podziękowano.

Żona Eva przeżyła go o 10 lat. Zmarła w połowie kwietnia 1900 r. mając 88 lat. Odeszła w kamienicy przy ówczesnej Breitestrasse 2, czyli dziś Sobieskiego. 24 lata później Pragerów w zasadzie w Rybniku już nie było. 

Czytelniku, jeśli uznałeś, że ten tekst jest w jakiś tam sposób ważny, to ➡ możesz mi zasponsorować kawę

Zdjęcia pochodzą ze strony prowadzonej przez potomka Pragerów: http://gen.scatteredmind.co.uk/

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Saga Pragerów (cz. 2) Moritz Prager została wyłączona
9 listopada 2022

Rybniczanka, która była świadkiem Nocy Kryształowej

Urodziła się w Rybniku przy Schloßstrasse 23 maja 1900 r. Rodzice rok przed jej narodzeniem stracili maleńką córeczkę Getrude, więc przyjście na świat kolejnego dziecka było oczekiwane przez całą rodzinę. Jej kwilenie, pierwsze gaworzenie, potem nieporadne kroczki pozwalały mamie Betty choć trochę zapomnieć o utracie niespełna trzyletniej pierwszej córki.

Dzieciństwo miała szczęśliwe. Dorastała w miłości, choć gdy urodził się braciszek Fritz, to tak po dziecięcemu była lekko o niego zazdrosna. Tatuś hołubił syna, ale miłość mamusi jej wszystko rekompensowała. W ogromnym mieszkaniu z ciężkimi i bogatymi meblami goniła raczkującego Fritza, bo mamusia zawsze prosiła, by miała na niego oko. Gdy była już dziesięcioletnią dziewczynką, trafiało jej się pilnować maleńkiej ➡ kuzynki Doris, która urodziła się wujkowi Adolfowi i cioci Klarze. Ciocia Klara była siostrą mamy a wujek bratem taty. Wszyscy razem obchodzili ważne święta, cieszyli się z nowej kamienicy, którą wujek wybudował na Ringu, a gdy dumnie paradowali zieloną Promenadestrasse, to Ona czuła się taka ważna, że to właśnie jej powierzano pod opiekę rozdokazywanego brata i małą Doris w wielkim wózku.

W maju 1912 r. skończyła 12 lat. Pewnego dnia tatuś zawołał do swego gabinetu. Powiedział jej, że jest już dużą dziewczynką i powinna wiedzieć, że mamusia od jakiegoś czasu jest chora, ale nie wolno z nią na ten temat rozmawiać, by jej nie martwić. Może się też zdarzyć, że Mutti wyjedzie do szpitala i wtedy ona będzie musiała pełnić rolę gospodyni w domu. Wybiegła szybko na zaplecze rodzinnej palarni kawy, gdzie zawsze się chowała, gdy miała jakieś zmartwienie. Łkała tam przez kilka godzin niezauważona przez nikogo. Znalazła ja dopiero służąca, zabrała do domu i przez następną godzinę tuliła i pocieszała. Nie będzie tak źle, moja śliczna. Pani wyzdrowieje.

Spełniły się słowa taty. Mutti co jakiś czas trafiała do szpitala, z którego wracała coraz bardziej smutna i słaba. Ona ukradkiem podsłuchiwała rozmowy dorosłych i wiedziała, że tata załatwił dobrego lekarza w Breslau. O tym Breslau to mamusia i Tante Klara nie raz z zachwytem opowiadały. Teraz ta nazwa jej się źle kojarzyła. Jesienią 1912 r. tato zawiózł tam mamę. Starała się jak mogła, by dom był posprzątany, ośmioletni braciszek się uczył i by wszystko było tak, jakby mamusia sobie życzyła.
12 listopada wieczorem przyszedł telegram ze złą nowiną. Ciocia Klara dostała histerii, a tato zamknął się sam w swoim ciemnym pokoju. Ona poszła do kuchni, gdzie Fritz akurat podkradał smakołyki kucharce i powiedziała bratu: Mutti umarła. Na dworze padał mocny listopadowy deszcz, że przez okno nie było nawet widać latarni przy synagodze. Dusiły ją łzy i zapach kawy z palarni na dole. Nienawidzę listopada, pomyślała.

Niecałe dwa lata później tatuś się ponownie ożenił. Była wkurzona i miała za złe bratu, że po powrocie ze szkoły opowiada macosze o swoich kolegach, o nauczycielach, czy kolejce pod ich sklepem. Przez dwa lata od śmierci mamy poczuła się gospodynią, a tu nagle wszystko wywróciło się do góry nogami. Tata się zmienił, brat był coraz bardziej złośliwy, jedynie z Tante Klarą znajdowała wspólny język. W gestach, ruchach, a nawet z głosu przypominała jej mamę.
Miała 14 lat i postanowiła sobie, że gdy tylko będzie mogła to się z tego domu wyprowadzi. Nie zniesie panoszenia się obcej kobiety w miejscach, gdzie jeszcze był zapach mamy. Jeszcze ta wojna w Europie!

Ojciec w końcu uznał, że lepiej będzie dla córki oraz nowej żony, gdy tą pierwszą wyśle gdzieś dalej w głąb Niemiec na dalszą naukę, lub poszuka jej dobrej pracy. Tym bardziej, że żona była w ciąży, a atmosfery w domu nie można było określić jako dobrą. Miała niecałe 22 lata, gdy opuszczała Rybnik. Zresztą nie była jedyną, która stąd wyjeżdżała. Wnet władzę mieli objąć Polacy. Dała się namówić na ostatnie zdjęcie rodzinne z tatą, bratem Fritzem, macochą i kolegami Fritza. Donosiła kawę, więc wolała być z boku stołu. Już siedziała na walizkach i marzyła o wielkim świecie.

Wkrótce dotarła do Monachium. Była dobrą modystką, więc szybko znalazła pracę. Chciała wszystkim udowodnić, że da sobie radę w tym wielkim München. Gdy wpadła w oko, starszemu o 24 lata, Jakobowi, nie zastanawiała się długo. Bez wahania przyjęła oświadczyny tego kupca z podpoznańskiego Miłosławia i 23 sierpnia 1923 r. została panią Kaphan. Nie chciała ślubu w Rybniku. O nie!
Gdy nadszedł listopad wszyscy dookoła gadali o jakimś Hitlerze, o wiecach w piwiarniach i strzelaninach. Mąż, który był dwa razy ranny na wojnie i swoje już widział uspokajał ją, że to nic poważnego. Na szczęście uczestników puczu z 9 na 10 listopada 1923 r. aresztowano i jako tako wszystko wróciło do normy.
Cały listopad, dwa lata później, przeleżała w łóżku, bo to zalecił lekarz, obawiając się przedwczesnego porodu. Znowu ten pechowy listopad! 27 grudnia 1925 r. w mieszkaniu przy Reitmorstraße 53 urodziła syna Kurta Tobiasa. Do Rybnika wysłała tylko lakoniczny telegram. Tam i tak bardziej interesowano się jej przyrodnim bratem Wernerem, który miał już 3 latka.
Na początku lat 30-tych pojawił się znowu ten Hitler. Nastrój dookoła był bardzo ponury. Dla ponad 9000 Żydów mieszkających w stolicy Bawarii nadchodził straszny czas. Przerażały ją nagłówki gazet i wolała nie słuchać politycznych dywagacji męża. Niestety, stało się to co stało. Jakob ją czasem namawiał, że może wyprowadzą się do Polski, do Rybnika, ale zaraz ucinała takie dyskusje. Jakoś to będzie i dadzą sobie radę, powtarzała uparcie.
Kazano im wyrobić nowe dokumenty, gdzie wbito obowiązujące pieczątki. Kurt Tobias miał takie same pucułowate policzki jak ona…

Było coraz gorzej, wręcz strasznie. Ponoć Hitler nie mógł znieść widoku wielkiej synagogi, więc została zniszczona już w czerwcu 1938 r. Nadszedł listopad i zbliżała się 26. rocznica śmierci Mutti. 9 listopada odbywało się doroczne spotkanie nazistowskich „starych bojowników” z Hitlerem, upamiętniające nieudany pucz z 1923 roku. To co stało się tej nocy z 9 na 10 listopada zostało nazwane Kristallnacht, czy Reichspogromnacht.
Listopadową nocą patrzała ukradkiem zza zasłon i widziała rozwalane sklepy, domy modlitwy, bibliotekę żydowską, palone książki i żydowski dobytek. Jak bardzo tęskniła za latarniami w Rybniku. Od tej nocy czuła, że stanie się najgorsze. Rano miasto wyglądało jak po wojnie. Gdy przechodziła obok zniszczonej synagogi czuła przerażający strach.

W 1940 r. cała trójka musiała się wyprowadzić ze swego mieszkania. Zakwaterowano ich przy Robert-Koch-Straße 1 wraz z wieloma innymi monachijskimi Żydami. 4 kwietnia 1942 r. szesnastoletniego Kurta Tobiasa wywieziono do okupowanej Polski. Znalazł się na liście transportowej do getta w Piaskach pod Lublinem. Zamordowano go prawdopodobnie w Bełżcu.

Kilka dni później ona z mężem, na krótko, znalazła się w obozie internowania przy Clemens-August-Straße 9. Po trzech miesiącach, tym samym transportem wywieziono ich do Theresienstadt. Jakoba zamordowano 9 lipca 1944 r. Miał 68 lat.

Ją wsadzono do pociągu, który ruszył do Auschwitz. Było to 9 października 1944 r. W tym transporcie było 1600 Żydów. 1557 zamordowano. Ją też.

Nazywała się Bertha Charlotte Aronade, po mężu Kaphan.

Kilka lat temu grupa osób zaangażowanych w upamiętnianie monachijskich Żydów przed kamienicą, w której Bertha mieszkała z synem i mężem wmurowała w chodnik tzw. Storpensteiny, czyli „kamienie pamięci”. A w 2020 r. na tej samej kamienicy, w rocznicę Nocy Kryształowej, pojawił się portret Berthy. Zdjęcie rybniczanki, która była świadkiem najgorszego i najgorszego doświadczyła.

Wojny nie przeżył ani jej ukochany brat ➡ Fritz, ani jej przyrodni brat Werner, ani jej tata Alfred Aronade, ani jej macocha. Zamordowano również bratową Hertę oraz śliczną bratanicę Werę.

Zdjęcia pochodzą ze strony:
gedenkbuch.muenchen.de, Wikipedii oraz dzięki uprzejmości Terry’ego Swartzberga z Monachium.

 

Czytelniku, jeśli uznałeś, że ten tekst był w jakiś tam sposób ważny, to ➡ możesz mi postawić kawę, z której słynęła palarnia taty Berthy. 

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Rybniczanka, która była świadkiem Nocy Kryształowej została wyłączona
2 listopada 2022

Na Zaduszki list do Dziadka Pawła

Dzień dobry Dziadku, mój nieznany Dziadku Pawle 🙂 
Dwa lata temu napisałam internetowy list do Babci. Obiecałam wtedy, że i do Ciebie coś skrobnę. Niedawno miałeś urodziny, dziś też Dzień Zaduszny – idealne momenty do kontaktu, ale nie z tej okazji do Ciebie piszę. Muszę Ci wytłumaczyć swoją decyzję o ponownym naruszeniu Twojego spokoju 🙁
Słowo dziadek kojarzy mi się ze starszym pochylonym panem z siwą głową. Taki był mój drugi – śląski Dziadek Józef, którego pamiętam jak przez mgłę. Zmarł gdy miałam ciut ponad 6 lat. Od zawsze kojarzy mi się z ciepłem, dobrocią i spokojnym głosem. Pamiętam jak wsadzał mi w stopy flaszkę z gorącą wodą, gdy spałam z nim i Babcią Kazią pod wielką pierzyną w lodowatym pokoju. Pamiętam jak Babcia go napieprzała po niemiecku, gdy po raz n-ty śpiewał mi piosenkę o „Żydzie co mioł pełno rzić szmyry”(?!?). Gdy ze mną robił fojery na rancie za starym domem, pasł kury i kiedy zabił na moich oczach koguta, który na mnie napadł. Pod powiekami widzę jak siedzi na ryczce i pastuje buty dla całej rodziny. No i jak znosi suchą choinkę przez sień, uwalając igliwiem świeżo wymytą podłogę i wkurzając tym Babcię Kazię. Po śląsku mi godoł o utopcach, które go goniły (szczególnie, gdy miał w czubie) i pozwalał siadać na brzuchu, by mi było wygodnie, gdy robiłam mu „kikiryki” na głowie. Ostatnie wspomnienia o nim to jego widok w trumnie w domu, gdy na nielegalu weszłam do pokoju, choć Mama zakazała. No a potem pogrzeb i odurzający zapach kwitnącej na jego grobem lipy. Te wspomnienia mam i bardzo je pielęgnuję, wywalając z pamięci historie jaki był niedobry dla swej drugiej żony (a mej Babci) i dzieci.

A z Tobą Dziadku Pawełku nie mam żadnych osobistych przywołań. Poza tym Ty nie kojarzysz mi się z dziadkiem, no i Ciebie nie znałam – zmarłeś, gdy moja Mama miała 12 lat, więc wyglądu starszego pana nie doczekałeś. Na zdjęciach, które mam jesteś młody, przystojny, wręcz dorodny. Jawisz mi się jak jakiś przedwojenny amant, przechadzający się w eleganckich strojach po boskim Toruniu.

Nie ustaliłam dlaczego urodziłeś się w Niederschönhausen, czyli części dzisiejszego Berlina. Mogę jedynie przypuszczać, że moi pradziadkowie wyjechali ze rodzinnego Starogardu Gdańskiego aż pod Berlin za lepszym życiem. Na pewno nie dojdę do tego czemu ochrzczono Cię dopiero po ponad 2 latach od narodzenia. To chrzcielne opóźnienie odkryłam niedawno analizując daty na różnych starych dokumentach. Gdy w ubiegłym roku weszłam do najstarszego starogardzkiego kościoła pw. Św. Mateusza, gdzie Twoi rodzice Izydor i Weronika najpierw byli ochrzczeni a potem wzięli ślub w 1896 r., to właśnie się zastanawiałam nad ich wyprowadzką z tego fajnego miasta. W lokalnym muzeum dotarło do mnie, że dzięki nim jestem w 1/4 Kociewianką, co mi bardzo odpowiada.
Nie mam pojęcia, czy Twoja starsza siostra, ciocia Trudka, którą pamiętam z bodajże dwóch spotkań w młodości i starannego pisma z kilku zachowanych listów, też przyszła na świat w Berlinie. Moim pradziadkom urodziła się jeszcze w Starogardzie czwórka dzieci, ale chyba wszystkie zmarły, bo od zawsze wiem, że byłeś tylko Ty i ciotka Truda. Fajne blondaski z Was były 🙂 

Pradziadek Izydor Mania miał brata bliźniaka o imieniu Teodor. Bliźniacy Mania wzięli sobie za żony siostry z rodziny Górka, czy też Gorka. Moją prababcią została Weronika, a Anna prababcią jakiś ewentualnych krewnych, do których się nie dokopałam, choć powinnam. Wręcz bardzo powinnam, bo bym wtedy nie była taka jedyna z Twojej linii.
Nie wiem gdzie przystępowałeś do I komunii – czy jeszcze w Berlinie, czy już ponownie na Kociewiu? Wyglądasz dość dojrzale. Kawał dorodnego kawalera z Ciebie się szykował.

Zakładam, że po powstaniu państwa polskiego pradziadkowie wrócili w rodzinne strony, choć nie do Starogardu, a do Torunia. Pradziadek Izydor był werkmajstrem, a Ciebie początkowo wysłano do Śremu, gdzie mieszkała już Twoja siostra po zamążpójściu za jednego z synów lokalnego fabrykanta Stanisława Malinowskiego. Z jednego zachowanego powojennego listu tej cioci wiem, że ten kapitalistyczny rodowód przysporzył jej i wujkowi Kazkowi wielu problemów. Waszą miłość do siebie jako rodzeństwa widać na tej fotografii zrobionej krótko przed wojną. 

W Śremie ponad rok terminowałeś jako uczeń biurowy u notariusza i adwokata zarazem – Tadeusza Mierzejewskiego na Rynku. Mierzejewski w wystawionym świadectwie Cię polecał i życzył Ci „jak najlepszego powodzenia”. Chyba pradziadek Izydor, fachowiec od maszyn, uznał jednak, że dla mężczyzny fach ślusarza lepszy od biuralisty, gdyż w marcu 1927 r. zostałeś przyjęty jako uczeń do firmy Adolf Krause & Co w Toruniu. Przez trzy lata miałeś się przyuczać w zawodzie „budowy maszyn”. I przyuczyłeś. Mojemu tacie, a Twojemu niepoznanemu zięciowi starzy grubiorze gadali, że byłeś naprawdę dobrym i cenionym fachowcem na kopalni Jankowice, czyli już po wojnie na Śląsku.
Z czasów toruńskich zachowało mi się dość sporo Twoich zdjęć. I z kolegami, i z ciocią Trudką i Twoją ukochaną, jedyną siostrzenicą Lulą. Lula, którą poznałam i która była, jak na moje śląskie postrzeganie ludzi, niezwykle egzaltowana, nad uprzejma, makabrycznie przeintelektualizowana, kochała Cię bałwochwalczą miłością. Spotkałam ją gdy byłam już nastolatką i w duchu traktowałam ją jako jakieś dziwne zjawisko. Na mnie i moją Mamę przelała uczucia, którymi Ciebie darzyła, co mnie niezwykle krępowało, a Mamę, o ile pamiętam, wręcz wkurzało. W latach 70-tych Mamusia już była daleko od mieszczańskich konwenansów i tych „ę” i „ą”, a elaboraty z nadmierną liczbą ochów i achów, które Lula posyłała pocztą wsadzała bez odpowiedzi do szuflady. Jej listy to przykład epistolografii, która dziś kompletnie zanikła. Oprócz listów z różnych okresów został mi po tej jedynej kuzynce Mamy tomik wierszy Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, który mi podarowała przy jakiejś wizycie w Śremie. Mieszkanie tych cioć wtedy wydawało mi się takie staromodne, pełne ciężkich mebli i różnych rodzinnych gratów, za które bym dziś wiele dała. Dużo czasu spędzałeś z siostrą i jej córką, gdy przyjeżdżały do Torunia. 

Cenne jest dla mnie Twoje zdjęcie z moimi pradziadkami. Wszyscy tacy eleganccy na ulicach Torunia. Pradziadek Izydor zmarł jeszcze przed Twoim ślubem z Babcią Heleną. Kiedy odeszła tęgawa prababcia Werka niestety nie wiem.

Nie wiem też, jak i gdzie poznaliście się z Babcią. Ale sądzę, że to była wielka miłość. Może gdy pracowałaś jako maszynista motorówki Czapla w toruńskim Towarzystwie Żeglugowym wpadła Ci w oko panna Klewenhagenówna? Nie dało się chyba wtedy przejść obok niej obojętnie. Babcia miała nieprzeciętną klasę i szyk.
Oboje byliście piękni. Ślub wzięliście w połowie sierpnia przed wybuchem wojny. Zapewne już wtedy byłeś zmobilizowany. Mam kilka Twoich fotografii z polskiego wojska, ale nie znam się ani na mundurach, ani na jednostkach, więc niewiele mogę z nich wyczytać. Za to Ciebie rozpoznaję wśród wojaków bezbłędnie. Szczególnie po owłosionym sexi torsie, no i idącej już łysinie. Bez dwóch zdań – byłeś kawał ciacha.

Świadkami na Waszym ślubie byli zakrystian Paweł Reszke i tokarz metalowy Edmund Winiarski – zapewne Twoi koledzy. Zastanawiam się dlaczego jako Twoje pierwsze imię podano Eryk, skoro na wszystkich dokumentach widniejesz zawsze jako Paweł? W ubiegłym roku, gdy pojechałam z Mirkiem do Torunia, udało mi się wydostać z tamtejszego USC akt Waszego ślubu, choć jak zwykle chciano mnie zbyć pandemią i innymi obostrzeniami. 

Zaś ze trzy lata temu przytachałam z piwnicy taką szklaną ciężką podstawkę. Od zawsze wiedziałam, że jest po Babci. Od dziecka ta pamiątka wydawała mi się mocno kiczowata i jakoś się jej nie przyglądałam. Gdy ją zabrałam do siebie na górę i umyłam, to zauważyłam na niej dwie obrączki. Oświeciło mnie! No ja pierdziu! To musiał być jakiś Wasz prezent ślubny, czy coś w ten deseń. Aż mi się wstyd zrobiło, że to tyle lat poniewierało się po piwnicach. Teraz jest wraz z innymi rzeczami, które mam po Was. Obiecuję Ci Dziadku, że to już zawsze będzie na honorowym miejscu w moim domu.

Kampania wrześniowa, powrót do żony i teściowej, potem zamordowanie Twego teścia a mojego pradziadka Klewenhagena w lesie Barbórka w okolicy Torunia. Wiesz, że tam pojechałam rok temu? Widziałeś jak łaziłam wśród grobów masowych po tym lesie. Wy, szukaliście wtedy, późną jesienią 1939 r., jakichkolwiek informacji o tym innym moim pradziadku. Ja ich szukałam po tylu latach od tego zbiorowego mordu na mieszkańcach Torunia. Bałeś się o moją Babcię bardzo mocno, bo wówczas spodziewaliście się już dziecka, a wieść o śmierci jej taty ciąży nie służyła. Gdy 6 lat temu ucięłam sobie ➡ internetową pogawędkę z Babcią, to właśnie o tym też rozmawiałyśmy. 
11 maja 1940 r., w kamienicy przy ulicy Strumykowej 17 w Toruniu, urodziła się moja Mamusia. Poród odebrała Hebamama Martha Lewandowski. Poszłam pod Wasze mieszkanie, gdzie przyszła na świat Alusia. Na pewno byłeś najszczęśliwszym człowiekiem świata, choć dookoła trwał wojenny terror, który staraliście się jakoś przetrwać. Miałeś dobry i konkretny zawód, więc i pracę, co pozwalało Ci utrzymać całą tą babską rodzinę.

Zagadką jest dla mnie ten niemiecki dokument wystawiony w Poznaniu. Co Ty tam robiłeś w 1942 r.? Babcia miała taki sam papier.

Nigdy nie starałam się dociec kiedy Cię zabrano do Wehrmachtu, choć teraz gdy przeglądam te stare papiery powoli dochodzę do wniosku, że to kolejne zadanie przede mną. Z tego co pamiętam ze słów Babci, to stało się to w 1944 r. Potwierdza to świadectwo pracy, które Ci wystawiła firma Auto Union A-G Werk Horch z Zwickau – bardzo daleko od swoich dziewczyn. Pracowałaś tam jako spawacz pojazdów opancerzonych w głównym warsztacie naprawczym od 13 lipca 1944 do 11 września 1944 r. Kilka fotografii z tamtego roku też mam w albumie. Raczej więc wtedy jeszcze nie byłeś na froncie.

Wczoraj wpadły mi w ręce odręczne pisma Babci, gdy na początku lat 80-tych namówiliśmy ją, by się starała o rentę po Tobie z Niemiec. Przyznano ją już po jej śmierci. W tych notatkach Babcia coś po niemiecku wspomina o Wehrmachcie od 1942 r. Zgłupiałam więc teraz: 1942 czy 1944?
Z wojny wróciłeś pod koniec 1945 r. Dokładnie 1 listopada zameldowałeś się w punkcie repatriacyjnym w Dziedzicach i podałeś toruński adres, do którego zmierzałeś, by w końcu uściskać swoje dziewczyny. W moim domu mówiono, że byłeś „w niewoli we Francji”. Jak widzisz, w ogóle nie analizuję dlaczego Cię wcielono do niemieckiego wojska. Ślązaczka nie musi się nad tym zastanawiać. Urodzony w Berlinie mieszkaniec Pomorza, bez względu na swe polskie nazwisko, udział w kampanii wrześniowej i polskie przedwojenne obywatelstwo, był dla Niemców Niemcem. Tyle w temacie. Na poniższym zdjęciu prawdopodobnie jesteś w trakcie powrotu z wojny. Chudy, niedożywiony i już zarażony, o czym być może jeszcze nie wiedziałeś.

Z tej „niewoli” wróciłeś niestety z gruźlicą. No i z taką niemiecką porcelanową mydelniczką, w której trzymam swoje kolczyki i inne dupereleki. Jako dziecko myślałam, że to francuski gadżet.

Dość szybko skierowano Cię na Ziemie Zachodnie do Wałbrzycha. Tam też byłam. Zrobiłam wszystko, by odnaleźć informacje o Waszej drugiej córeczce Elżuni. Udało się. ➡ Opisałam to wszystko Babci dwa lata temu. Tragedia, jaką była śmierć małej Elżuni na pewno odbiła się na Twoim zdrowiu. Pracowałaś w wałbrzyskiej Hucie Karol, która w kwietniu 1949 r. skierowała się na Górny Śląsk. Musiano Cię cenić skoro od 1949 r. pracowałaś jako kierownik robót najpierw na kopalni „Ziemowit II” w Lędzinach, potem „Centrum” w Bytomiu, w końcu ostatecznie jako kierownik budowy płuczki przy kopalni „Jankowice” pod Rybnikiem. Wtedy właśnie ciocia Trudka pisała do Ciebie listy z prośbą o pomoc w znalezieniu pracy dla jej męża. Jego niewłaściwe, dla ówczesnych czasów, kapitalistyczne pochodzenie spowodowało, że znalazł się bez środków do życia.

Śrem, 29.12.1948.
(…) Pawełku, bardzo Cię proszę, abyś się tam rozejrzał za posadą dla Kazka. On nie czeka na kierownicze stanowisko, może być magazynierem, kalkulatorem, sprzedawcą maszyn rolniczych, względnie w ogóle tylko w ośrodku maszynowym i to najchętniej w Samopomocy Chłopskiej. (…) Tylko musisz wiedzieć, że on do żadnej partii nie należy, ale jak go tam gdzieś przyjmą, może się zapisać. Tutaj to z góry wykluczone, uważali go za burżuja! Mówię Ci to dopiero idioci, taka „małomiasteczkowa” zawiść, czy coś takiego, na pewno sami nie wiedzą co od niego chcą. Tak robią jakby ta fabryka do niego należała, a tymczasem nas tam zupełnie nic a nic nie łączy.

W 1950 r. wylądowałeś w szpitalu w Toruniu, gdzie nadal mieszkała moja Mamusia, której chyba nie chcieliście brać do siebie na te dzikie (w przekonaniu Babci) ziemie. Byłeś około 40-tki, gdy już bardzo poważnie chorowałeś. Kwas paraaminosalicylowy, czyli tzw. PAS nie był łatwy do zdobycia w tamtym czasie. Potem leczenie w Wodzisławiu, powroty do pracy i ponoć zapijanie strachu i choroby. Z jakichś historii, których słuchał mój tato, wiem, że Cię bardzo lubiono. Byłeś duszą towarzystwa i Ślązacy Cię zaakceptowali, a i Ty tu czułeś się dobrze. W październiku 1951 r. dostałeś wraz z babcia pozwolenie na stałe zamieszkanie w Boguszowicach pod Rybnikiem. Mam to zaświadczenie, tak jak mam list przewozowy, w którym wymieniony jest Wasz skromny dobytek, który sprowadziliście koleją z Wałbrzycha. To przypieczętowało późniejszą „śląskość” Alusi. Na krótko przed Twoją śmiercią Ona dołączyła do Was. Dwa poniższe zdjęcia dzieli jedynie kilka lat, a wyglądasz na nich kompletnie inaczej. Znikł łagodny uśmiech, wyostrzyły się rysy, podkrążone oczy przygasły…

 

Twoja śmierć Dziadku w marcu 1952 r. była ciosem i dla Babci i mojej prawie 12-letniej Mamy. Chyba od tego czasu, a może i przedtem, nie potrafiły się już zbytnio dogadać. Obie kochały Cię nad życie i Twoje odejście na zawsze pogmatwało relacje rodzinne. Babcia z nieznanych mi powodów krótko potem zerwała kontakty z Twoją siostrą Trudką i siostrzenicą Lulą, które też na pewno cierpiały, że odszedłeś. Mama do nich napisała dopiero, gdy miała 19 lat.

Śrem, 28.12.1959
Kochana Alusiu, oczom nie wierzyłam, zastając dziś kartkę z życzeniami od Ciebie. Kochanie, tyle lat czekaliśmy na znak życia, niestety daremnie. (…) Dzisiejsza Twoja kartka dopiero wszystko wyjaśniła. Nie umiem powiedzieć Alusiu jak bardzo się z tej wiadomości cieszę. Pamiętaj o tym Kochanie, że jesteś jedynym dzieckiem mojego wujka, którego tak bardzo kochałam, że nie wiem, czy sobie to nawet wyobrazić umiesz. Pamięć Twojego Tatusia wiąże się z najmilszymi wspomnieniami mojego dzieciństwa i dziś, mimo że sporo lat minęło odkąd Go nie ma między nami – nie zapomniałam o nim nigdy. Dlatego też Alusiu, pisz do nas jak najczęściej o wszystkim co Ciebie dotyczy, o tym co robisz, co Twoja Mama porabia i jak Wam się życie układa.

Mentorskim tonem Lula moją Mamę pouczała, że musi się kształcić, bo to najważniejsze w życiu. Ale wiesz Dziadku jak wtedy było. Mama z biedy skończyła tylko podstawówkę i musiała iść do pracy. 

Zostałeś pochowany z dala od rodzinnych stron, na cmentarzu w Boguszowicach. Babcia nigdy nie wyszła za mąż i niewiele o Tobie mówiła. Nie chciała. Żyła cały czas z ogromną zadrą w sercu. W krótkim czasie straciła ojca, potem w Wałbrzychu małą córeczkę, 4 lata później swoją mamę i zaraz po niej Ciebie. Z zachowanego listu Luli z 1959 r. wynika, że planowała powrót do Torunia, ale zapewne coś stanęło na przeszkodzie.
Jak już to kiedyś napisałam nie pokochała zbytnio Śląska i zawsze czuła się tu obco. Nad Twoim pierwszym grobem zawsze stała jakby nieobecna i bardzo wyniosła. Nad pierwszym… no tak. Po śmierci Babci moi rodzice zadecydowali, że Twoje szczątki przeniosą do jej grobu – na cmentarzu, który mamy 300 metrów od naszego domu. Jak postanowili tak zrobiono. Leżycie razem z Babcią pod moim okiem w Chwałowicach.
I teraz w końcu dochodzę do momentu, w którym muszę Ci się wytłumaczyć z decyzji, którą podjęłam z racji tego, że jestem coraz starsza, a sam wiesz, że po mnie zostanie tylko Magda. Ponownie naruszę Twój spokój. No i spokój Babci. Będziecie wszyscy razem z Alusią. Mam nadzieję, że oboje z Babcią to zrozumiecie. Zmienię Wam zdjęcia i dam to jedyne wspólne, gdy byliście młodzi i szczęśliwi. 

Tymczasem Dziadku Pawełku. I zamieszaj tam jakoś w niebie, by udało mi się odnaleźć jakichś potomków brata bliźniaka pradziadka Izydora Mani. Bo oprócz dalekiej cioci-kuzynki po pradziadkach Klewenhagenach (chyba w siódmej linii wstecz), to nie mam nikogusieńko po kądzieli. Twoja jedyna siostrzenica, a moja ciocia Lula nie miała dzieci.

Szkoda, że nie dane mi Cię było poznać… Pielęgnowalibyśmy razem pomidory i pojechali do Twego ulubionego Ciechocinka. 

A tak w ogóle, to ciężko mi się zwracać do Ciebie Dziadku. Bo taki młody jesteś na tych fotografiach. Kiedyś przejdziemy na Ty 😉 Zapalimy se papierosa i wypijemy kawę. Może ktoś nam postawi ➡ Kawa dla Małgosi i jej Dziadka Pawła

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Na Zaduszki list do Dziadka Pawła została wyłączona
6 października 2022

Saga Pragerów (cz. 1)

Na początku 2015 r. zaczęłam opisywać rodzinę Haasych. Zajęło mi to cały rok. Pomijałam w tej familii odgałęzienia, o których niewiele wiedziałam, bądź które za bardzo mnie nie interesowały, a i tak wyszło kilka odcinków, czy też rozdziałów „Epopei Haase”. Wielokrotnie przy okazji opisywania któregoś z członków tej rodziny wymieniałam inny znany rybnicki ród – Pragerów – choćby z racji powiązań przez śluby.
Ponoć nasze miasto, w ramach programu „poznajhistorie.pl” zamierza upamiętnić kilka osób, w tym Abrahama Pragera, jako jednego z ważniejszych obywateli Rybnika na przełomie XIX i XX w. Poproszono mnie o przekazanie jakichś faktów z jego życia czy też bliższych danych i okazało się, że wiem na jego temat wielkie nic (porównując oczywiście z innymi Żydami z naszego miasta). Składając do kupy różne informacje o Abrahamie wpadł mi do głowy pomysł, by cały ród Pragerów usystematyzować i postarać się jakoś opisać.

Już wiem, że łatwo nie będzie, bo rodzina ta była o wiele bardziej rozgałęziona od Haasych. Poza tym Haasymi zajmowałam się przez lata i prawie wszystkie informacje miałam zgromadzone – pisanie więc było w miarę proste. Wyzwania trzeba jednak podejmować a nie cudować, że „brak danych”. Mam nadzieję, że się one znajdą w trakcie pisania i powyskakują z różnych stron. A może i jakiś potomek się odezwie (oprócz jednego, którego znam od lat). Niestety, potrzebna będzie inwestycja w dolarach, co przy ostatniej informacji, że amerykańska waluta przekroczyła 5 zetów, trochę zaboli. Jednak bez opłacenia serwisu „ancestry.com” nie uda się raczej ustalić losów rybnickich Pragerów i ich dzieci czy wnuków.

Zacznę delikatnie i bez fajerwerków 😉 od Simona Pragera, gdyż to on dał początek rodowi. Wiem, wiem. Nie był pierwszy, bo miał ojca i matkę, i dziadków i pradziadów, ale to jego imię jest wymienione jako obywatela pruskiego, który na mocy edyktu emancypacyjnego z 1812 r. przyjął nazwisko Prager i został wymieniony jako obywatel miasta Rybnika. Jest więc dla mnie praprzodkiem rodu. Urodził się w 1771 r., co udało mi się ustalić na podstawie wpisu do rejestru zgonów. Zmarł w Rybniku w 1851 r. w wieku 80 lat. Czyli musiał uczestniczyć w otwieraniu nowej synagogi, co jak przypomnę miało miejsce w 1848 r. Tak nawiasem mówiąc, to słusznego wieku dożył jak na połowę XIX w.

Przy zgonie podano, że był kupcem. Czym handlował te dwieście lat temu na pewno nie ustalę, choć podejrzewam, że były to tekstylia. Za to wiem, że jego żoną była Rachela (Rosalie) i miał co najmniej 3 synów. I właśnie jeden z tych synów wykorzystał majątek taty i dał podwaliny pod bogactwo następnych pokoleń rybnickich Pragerów, mieszkających w mieście aż do początku lat dwudziestych XX w. Tym synem był, urodzony mniej więcej w 1803 r., Moritz. Dwaj pozostali nazywali się Wolff (Wilhelm) oraz Salomon.
W tamtych czasach, wraz z garbarzem ➡ Efraimem Haase, doszli do wniosku, że może dobrze byłoby pożenić ich dzieci. Jak ustalili tak zrobili. I tak dwaj starsi synowie Simona Pragera wzięli za żony córki Efraima Haase. Moritz ożenił się z Evą, a Wolff z ➡ Charlotte. Ta druga to jedna z bohaterek epopei o Haasych. Jej cudem odnaleziona kilkanaście lat temu macewa do dziś przypomina o tym, że w naszym mieście mieszkali Żydzi i wygumkować się tego nie da. Przez śluby dwóch braci z dwoma siostrami dwie ważne dla miasta familie połączyły się więzami rodzinnymi i zapewne finansowymi. 

Najmłodszy z braci – Salomon się wyłamał (choć Haase miał jeszcze pełno córek na wydaniu) i wziął sobie żonę z poza Rybnika. Była nią Jette Dresdner z Bytomia. Tam też Salomon się wyprowadził i tam zmarł w 1866 r. Jego linię raczej pominę.

Kolejny odcinek Pragerowej sagi, który może ukaże się w listopadzie, dotyczyć będzie Moritza, założyciela tzw. fabryki modrych druków, która pod koniec XIX w. miała filie w wielu miastach Europy. Moritz będzie tym, który kupi na rybnickim Rynku nieruchomości, przez wielu do dziś zwane „na Pragerowym”. To on wyprowadzi małą fabryczkę na wielkie wody i to jego imię będzie używane w nazwie firmy wiele lat po jego śmierci. 

Na razie pisanie odstawiam i zanurzam się w Internety w poszukiwaniu informacji 🙂 a Ty czytelniku możesz mi postawić kawę ➡ Kawa dla Małgosi

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Saga Pragerów (cz. 1) została wyłączona
1 września 2022

Przedwojenni kantorzy

W religii żydowskiej kantor (chazan) to wokalista oratoryjny, który zwykle towarzyszy rabinowi w praktykach religijnych i bierze udział w uroczystościach pogrzebowych. Zwyczajowo przewodzi modlitwom w bożnicy. Do jego obowiązków należy: wykonywanie czynności duchownych oraz zaspokajanie religijnych potrzeb wiernych swej gminy przez m.in. odprawianie nabożeństw, wypełnianie posług religijnych, nadawanie imion, udzielanie ślubów, grzebanie zmarłych.

Pod koniec sierpnia 1930 r. z Rybnikiem pożegnał się kantor Gustaw Hahn. Od pierwszego września zamierzano zatrudnić nowego, szukając kandydata poprzez ogłoszenia w prasie.

Odchodzący kantor urodził się w naszym mieście w 1874 r. jako syn miejscowego kupca Jonasa i Dorel z Wielowsi. Jest wielce prawdopodobne, że nie mieszkał w Rybniku przez cały ten czas. Uważam, że jeszcze przed podziałem Górnego Śląska wyjechał stąd, tak jak zresztą większość jego rodziny (rodzice, siostry i chyba brat).

Niewiele wiem o jego życiu. Zakładam, że od czasów rabina Braunschweigera, czyli od końca pierwszej wojny światowej był poza Rybnikiem. Nie miał więc okazji, jeśli moje założenia są słuszne, przyglądać się pracy dwóch kolejnych rabinów-meteorów. Tak sobie ich nazwałam, gdyż trafiali do nas na krótki okres czasu. Dr Rosenthal i dr Nellhaus nie zagrzali tu miejsca i szukali lepszych miejscówek. Przede wszystkim niemieckich.

Ostatnim, który krótko pełnił funkcję urzędnika religijnego po podziale Śląska, choć oficjalnie nie był rabinem, był Salo Lewin. Gdy wyjechał do Olesna w 1924 r., społeczność żydowska na tego, który miał w okresie bezrabinatu przewodzić w kwestiach religijnych, wybrała Gustawa Hahna. Skądś (ale skąd?) go tu skludzono, gdy Lewin zrezygnował. Członkowie gminy chyba go mocno przekonywali, by wrócił do rodzinnego miasta i zapewne argumenty finansowe oraz sentyment do Rybnika sprawiły, że Hahn ostatecznie zamieszkał z żoną w pobliżu synagogi, czyli w budynku gminy izraelickiej przy ówczesnej ulicy Grażyńskiego 5 (kamieniczkę zburzono przy rozbudowie Urzędu Miasta). Wynagrodzenie dla kantora Hahna, i zarazem rzezaka w jednej osobie, co roku było ujmowane w preliminarzu gminy izraelickiej. Gdy tak patrzę na poszczególne lata, to 6.600 zł miał przez cały czas czyli zarząd nie był zbytnio skory do podwyżek.

6 pełnych lat odprawiał nabożeństwa, był nauczycielem, dokonywał uboju zgodnie z zasadami religijnymi, opiekował się żołnierzami żydowskimi, czasem nawet świadkował na ślubach. Właśnie podpis na akcie ślubu nowych rybniczan, Mojżesza z Białej i Blimy z Będzina, to jedyny namacalny ślad skreślony ręką Gustawa. Tych nowych przybywało i gmina powoli się rozrastała.

Jako kantor musiał mieć piękny i silny głos, który zapewne był słyszalny w rozbudowanym magistracie, sąsiadującym przez drogę z synagogą. Hahn dostosował się do polskich warunków i nawet odprawił stosowne nabożeństwa 11 listopada 1929 r. z okazji odzyskania niepodległości przez Polskę. Poinformował o tym listownie naczelnego rabina Wojska Polskiego pułkownika Józef Miesesa.
Nic nie zapowiadało jego rezygnacji. W preliminarzu na 1930 r. jego wynagrodzenie zostało ujęte w pozycji wydatków, a na samym początku roku złożył wraz z żoną życzenia noworoczne swoim przyjaciołom i znajomym.

Jednak już w połowie roku w gminie gruchnęła informacja, że kantor odchodzi. Nawet katolicka prasa uznała to za ważną informację i poinformowała o tym swoich czytelników.

Najobszerniej napisał o Hahnie redaktor Trunkhardt w swoim Katholische Volkszeitung wychwalając go pod niebiosa. Opisał szeroko jego zasługi dla rybnickich Żydów, w szczególności troskę z jaką pochylał się nad biedotą żydowską, nie tylko żydowską oraz umiejętność godzenia wyznawców różnych religii. Katolicki dziennikarz napisał o kantorze: Nie patrzył tutaj na język i religię, ale na biedę. Do biedaków na pewno nie zaliczali się tutejsi Żydzi niemieccy, a raczej przyjezdni domokrążcy z terenów Zagłębia i dawnej Galicji. Jednym z takich uboższych kramarzy był Dawid Rosenberg z ul. Wodzisławskiej, który osobiście za wszystko  podziękował kantorowi poprzez ogłoszenie prasowe. 

Gustaw Hahn miał 56 lat gdy po raz drugi opuszczał Rybnik. Może nie dogadywał się z nowym rabinem Kohlbergiem, który na początku 1930 r. rozpoczął urzędowanie w naszej synagodze. A być może doszedł do wniosku, że jego misja się zakończyła i powinien zostawić wiernych w rękach tego młodego rabina. Ja przychylam się raczej do teorii o braku porozumienia między wykształconym, acz mocno konserwatywnym rabinem z Kałusza, a dojrzałym niemieckim kantorem, chyba o wiele mniej ortodoksyjnym. Gmina kantora i rzezaka potrzebowała, o czym świadczy ogłoszenie w Jüdisches Volksblatt. Znalazła takowego. Wiem o nim jeszcze mniej. Nazywał się Jakub Kalmus i wraz z rabinem Kohlbergiem doprowadził m.in. do tego, że w Rybniku otwarto sklep z koszerną żywnością. Nie wiem skąd pochodził, choć wiem ile miał lat i co się z nim stało w czasie wojny. Dostał się do będzińskiego getta i ślad po nim zaginął. Został zamordowany albo w getcie albo w obozie zagłady. Wojnę na pewno przeżył jego syn Moses, prawdopodobnie urodzony w Rybniku.
Dalszych losów poprzednika Kalmusa, czyli Gustawa Hahna nie znam. Tak więc choć tych informacji na temat przedwojennych rybnickich kantorów mam co kot napłakał, to puszczam je w eter. Liczę na to, że znowu kiedyś znajdzie się ktoś, kto je uzupełni.

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Przedwojenni kantorzy została wyłączona
25 sierpnia 2022

Ksiądz Teodor Kremski a kaplica św. Juliusza

W miarę niedawno, prawie wszystkie nasze lokalne media informowały, że wreszcie, po wielu latach zapomnienia i zamknięcia, zostanie udostępniona rybniczanom dawna kaplica przyszpitalna p.w. św. Juliusza. Stanie się to za sprawą Fundacji na rzecz Ochrony Dóbr Kultury, która przez najbliższe 25 lat ma zarządzać tym zdesakralizowanym obiektem. Jakie to będzie zarządzanie pokaże czas. Na razie należy się cieszyć i mieć nadzieję, że ta zmiana będzie dla kaplicy bardziej niż korzystna.

Rzadko na Szufladzie podejmuję tematy, które nie są związane z żydowskimi mieszkańcami Rybnika, teraz jednak uznałam, że Teodor Kremski – kompletnie nieznany wśród rybniczan i całkowicie zapomniany ksiądz, który służył miastu i pacjentom szpitala Juliusz przez prawie 34 lata, musi zostać przypomniany. Poza tym przez całe swoje życie dążył do współpracy i porozumienia z wyznawcami innych religii, więc tym bardziej jest mi bliski.

Powinien zostać uhonorowany w kaplicy, bo choć nie zostawił po sobie żadnego nowego kościoła, to swoją służbą i pracą u podstaw zasłużył sobie na to jak mało który lokalny duchowny. Dokładnie w tym roku mija 150 lat, gdy ksiądz Teodor Kremski pojawił się w Rybniku, by objąć funkcję kapelana szpitalnego dla nowo wybudowanej lecznicy. Powstała ona z inicjatywy dr. Juliusa Rogera – niemieckiego lekarza o dziesiątkach zainteresowań (o nim pisać nie muszę, bo każdy rybniczanin, i nie tylko, o nim słyszał).

 

Gdy ksiądz Kremski osiadł w Rybniku nie był już młodzieniaszkiem. Miał 43 lata i za sobą wiele miejsc, gdzie służył oraz wiele inicjatyw, które do dziś służą. Miał ogromne doświadczenie, wiedzę, ale i niezwykłą skromność, niewątpliwie także pokorę wobec życia.
Teodor urodził się w Tarnowskich Górach, w dość bogatej i ponoć wpływowej rodzinie. Jego ojciec miał sklep z płótnem, był królem tarnogórskiego Bractwa Strzeleckiego i przez ponad 30 lat był właścicielem kamienicy, która w Tarnowskich Górach określana jest jako „kamienica Petrascha”. Zdolny Teodor ukończył sześcioklasowe Królewskie Gimnazjum Katolickie w Nysie z wynikiem celującym i rozpoczął studia prawnicze na wrocławskim Schlesische Friedrich-Wilhelms Universität. Rodzinę stać było na opłacanie dalszego kształcenia młodzieńca na uniwersytecie w Bonn. Ostatecznie, stosowne tytuły uzyskał na Uniwersytecie Wilhelma Humboldta w Berlinie. Został specjalistą od prawa świeckiego i kościelnego i po powrocie na Górny Śląsk objął posadę referendarza w swoim rodzinnym mieście. Władze miasta szykowały go na stanowisko prezesa sądu. Młody prawnik jednak od jakiegoś czasu myślał o czymś kompletnie innym. W 1853 r. ponownie wyjechał do Wrocławia, gdzie rozpoczął studia teologiczne. Uzyskał tytuł doktora obojga praw i w 28. roku życia przyjął święcenia kapłańskie. Został skierowany na parafię do Bujakowa pod Mikołowem, a następnie do Opola.
Już wtedy był wrażliwy na biedę i starał się walczyć z nędzą ludu górnośląskiego. A że miał zaplecze finansowe, jakim była jego rodzina, robił to dość skutecznie. Musiał być wyjątkowo kumatym i sprawnym kapelanem, gdyż to jemu w 1860 r. powierzono urząd kuratusa w Katowicach, które jeszcze wtedy były wielonarodowościową i wielowyznaniową wsią bez praw miejskich. Kuratus był samodzielnym duchownym na prawach proboszcza. Młody i przedsiębiorczy ksiądz od razu zabrał się do pracy. Marzył o nowym, pięknym kościele parafialnym w tym szybko rozwijającym się ośrodku przemysłowym. Biskup wrocławski wyraził zgodę i rozpoczęło się wznoszenie monumentalnej świątyni. Na architekta wyznaczono Alexia Langera. Budowa trwała od 1862 r. do 1870 r.

Niezwykle pracowity Kremski oprócz doglądania budowy cały czas uczył religii w szkole, sprawnie godził interesy w zakresie kształcenia i wychowania dzieci mieszkańców Katowic, czyli Niemców, Polaków i Żydów. Z wielkim taktem i zrozumieniem podchodził do wyznawców trzech religii: katolickiej, ewangelickiej i mojżeszowej. Założył Katolicki Komitet Szkolny, a w 1864 r. doprowadził do powstania prywatnej średniej szkoły żeńskiej w Katowicach, co wydaje mi się niezwykle ważne w jego karierze. Pochylił się nad dalszym kształceniem dziewcząt, co nie było aż tak powszechne w tamtym czasie.
Katowicki kościół, dziś znany jako Mariacki, był już prawie na ukończeniu, gdy nagle przyszedł nieoczekiwany cios, który spowodował, że ksiądz Kremski musiał opuścić Katowice, które już wtedy awansowały do rangi miasta. 2 kwietnia 1866 r., czasie wygłaszania kazania w drugi dzień Świąt Wielkanocnych nagle stracił głos. Prawdopodobnie przyczyną było przechodzone przeziębienie i zapalenie krtani. Odtąd mógł mówić tylko szeptem. Tu muszę dodać, że kazania zwykle głosił i po niemiecku i po polsku. Żadne kuracje nie pomagały. Uznał, że musi szukać pomocy w dalekich krajach, więc powierzył parafię wikaremu, wziął urlop zdrowotny i ruszył w podróże, by odzyskać głos. Nie pomogli lekarze z Wiedeńskiej Szkoły Medycznej. Nic nie dało leczenie za pomocą orzecha włoskiego i imbiru lekarskiego. Lekarze we Włoszech i Hiszpanii też byli bezradni. Zalecono mu zapuścić długą brodę, by chroniła krtań. Nosił ją potem do końca życia, wyglądając bardziej jak rabin niż jak ksiądz.

W krajach Orientu (odwiedził Algier, Egipt, Palestynę) też nie znaleziono recepty na jego problemy. Pogodzony z losem wrócił na śląską ziemię, ale niestety… musiał pożegnać się z kościołem, który powstawał m.in. z jego własnych pieniędzy. Proboszcz nie mógł być bez głosu. Początkowo znalazł schronienie w małej parafii Trójcy Świętej w Leśnicy koło Góry Świętej Anny. O jego problemach dowiedział się franciszkanin – dawny kolega z wrocławskiego seminarium. Wysznupał mu posadę w ubożuchnym, ledwo co powstałym klasztorze sióstr Służebniczek NMP Niepokalanie Poczętej w Porębie koło Góry Świętej Anny. 16 sierpnia 1868 r. został ojcem duchowym oraz kapelanem w tym małym klasztorze. Rodzinne pieniądze Kremskich, odziedziczone po rodzicach, służyły teraz w upiększaniu tego domu bożego i jego otoczenia.

W trakcie pobytu pod Anabergiem, jak to napisał ks. Henryk Olszar w artykule o Teodorze Kremskim „niósł on pomoc finansową istniejącym tam organizacjom kościelnym, kapłanom, zakonnikom i zakonnicom prowadzącym tamtejsze parafie, szpitale, domy opieki i szkoły oraz seminarium i domy misyjne. (…) Własnym kosztem kazał blisko domu zakonnego w Porębie założyć studnię, aby odciążyć siostry w dotychczasowym trudnym przynoszeniu wody. Zakładał inspekta ogrodowe, ponieważ chciał, aby „nowicjuszki uczyły się robienia kwiatów”. Postulował, aby w środowisku mieszanym narodowo przyjmować do życia zakonnego tylko te kandydatki „co umieją mówić po niemiecku i po polsku”. Żegnał wreszcie siostry-sanitariuszki, „oddane do rannych” w czasie wojny prusko-francuskiej lat 1870-1871. Cały czas interesował się Ziemią Świętą, opisując ją po polsku m.in w czasopiśmie Związku Katolickiego. Zgadzam się z jego opisem Jaffy 🙂 

Utrzymywał kontakty z wieloma osobami duchownymi z różnych krajów, no i oczywiście z rodziną w Tarnowskich Górach. I bardzo dobrze! Gdyż to właśnie wizyta na rodzinnej uroczystości spowodowała, że odzyskał głos. A miało to miejsce w kwietniu 1872 r. Teodor wzniósł toast wódką, powiedzmy za szwagra, wypił i… przemówił! Nie pomógł ani orzech włoski, ani modlitwy w Ziemi Świętej, a kielonek zwykłej gorzołki właściwie przepłukał gardło.
Kto wie, może odzyskanie głosu spowodowało, że skierowano go do Rybnika by objął stanowisko kapelana szpitala Juliusz (Julius-Krankenhaus). Obecnej – odrębnej kaplicy jeszcze wówczas, w 1872 r., nie było. Do obowiązków ks. Kremskiego należało m.in. duszpasterstwo chorych i pracujących tu sióstr franciszkanek. Jako człowiek czynu nie mógł poprzestać na zwykłym „kapelanowaniu”.
Przyczynił się do powstania przepięknej kaplicy szpitalnej pod wezwaniem świętego Juliusza, oddanej do użytku chorych oraz personelu medycznego w 1894 r. Tej, która ponownie wnet zostanie otwarta dla rybniczan. Gdy parlament debatował nad nową ustawą o zarobkach w szkołach, walczył o poprawę warunków pracy lokalnych nauczycieli, m.in. apelując do księcia raciborskiego o interwencję w sprawie wynagrodzeń, o co poprosili go nauczyciele z Rybnika, Rydułtów i Orzesza.  Schlesische Schulzeitung z 21 stycznia 1897 r. opublikował jego list otwarty, w którym pisał m.in. Najjaśniejszy książę! Szpital Julius to fundament twojego zmarłego ojca. Wszystkie znajdujące się na nim kamienie świadczą o Jego dobrym sercu i o ofierze wszystkich najbliższych krewnych. Rycersko chroń biednych nauczycieli, Herr Herzog, aby nie musieli umierać w tym sanktuarium nędzy.

Chyba lubił politykę, gdyż często brał udział w wiecach przedwyborczych, wybierano go mężem zaufania przy okazji prawie każdych wyborów. Jego zaangażowanie po stronie niektórych niemieckich kandydatów wielokrotnie krytykowano na łamach Nowin Raciborskich. Był znawcą historii śląskiej ziemi.
Kolejni proboszczowie z kościoła starego powierzali mu ważną rolę. Często wystawiano go jako pierwszego witającego wizytujących okolicę biskupów.

Zaangażował się w budowę kościoła p.w. św. Antoniego, gdy po raz pierwszy zaczęto mówić o tym pomyśle. Znalazł się w zwołanym na dzień 10 maja 1897 r. komitecie budowy nowej świątyni. W skład komitetu, oprócz Kremskiego, weszli wówczas ówczesny burmistrz Günther, były burmistrz Fuchs oraz kupiec August Gierich. Już w czerwcu tego samego roku ofiarował 1000 talarów na poczet przyszłej budowy.
Jego kazania i przemówienia były niezwykłe. Jedno wyjątkowo zapadło w pamięci słuchających. 15 sierpnia 1895 r. porwał obecnych opowieścią o męczeńskiej śmierci księdza Walentego. Miało to miejsce w czasie uroczystości poświęcenia kaplicy w jankowickiej Studzience – pątniczym miejscu, do którego pielgrzymowali i moi przodkowie. Daleko nie mieli, a tak po prawdzie to sądzę, że dziadek dymał tam z moją babcią i rodziną, bo w tamtejszym mini schronisku przy grocie serwowano dobre piwo z browaru Müllera.

W kronice jankowickiej parafii zachowały się wpisy proboszcza Bolika opisujące księdza Teodora jako rzetelnego i pilnego pomocnika w chwilach trudnych sytuacji duszpasterskich i wielkiego oratora. Intrygujący jest jeden zapis ówczesnego rybnickiego proboszcza: „od Wielkanocy jest w kościele parafialnym przy środkowej mszy świętej zawsze niemieckie kazanie, a ks. Kremski niech lepiej pozostanie w szpitalu, bo nie każdy przyzwyczaiłby się w kościele do jego brody, którą nosi od swego powrotu z Jerozolimy”. No cóż…

Te wszystkie zasługi Kremskiego dla kościoła nie mają dla mnie aż tak istotnego znaczenia. Ważniejsze wydaje mi się jego poświęcenie chorym i biednym. Jak napisał Marek Szołtysek w styczniowym wydaniu Gazety Rybnickiej z 2001 r. księdza w Rybniku nazywano „bogatym biedakiem”. Całe bogactwo, które odziedziczył po rodzinie z Tarnowskich Gór rozdał biednym i ubogim w naszej okolicy. Wyobrażacie sobie? Ksiądz rozdał swój majątek!
Zmarł nagle na zawał, krótko przed Wigilią 1906 r. spiesząc z wiatykiem do umierającego. Miał 77 lat. Przez 34 lata był rybniczaninem, a w naszym mieście nie został po nim ani jeden ślad, choć tu został pochowany.

Tak jak w przypadku Juliusa Rogera, inicjatora budowy szpitala, w którym ksiądz Kremski pocieszał przez lata chorych, na pogrzeb kapelana przyszły tłumy. Ponoć zanotowano, że żegnali się z nim nie tylko katolicy, ale i „innowiercy”. W ogóle się temu nie dziwię. Skoro od początku swego kapłaństwa starał się o dialog z innymi religiami, to na pewno i w Rybniku często spotykał się z luteranami i żydami. Tym bardziej, że jego Juliuszowa kaplica stała dokładnie naprzeciw żydowskiej kaplicy przedpogrzebowej i cmentarza gminy izraelickiej, a rzut beretem miał kościół i nekropolię ewangelicką. Trumnę złożono na cmentarzu przy ul. Gliwickiej zaraz przy wejściu do, wtedy kaplicy cmentarnej, a lata przedtem (i ponownie teraz) kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Wszyscy wiemy co stało się z tym cmentarzem w czasach PRL-u. Zbezczeszczono groby i prawie wsio zaorano. Niestety, grób tak zasłużonego dla miasta księdza był wśród tych, które zniszczono. W broszurce o kościele św. Antoniego wydanej przez ojca Emila Drobnego w 1931 r. można zobaczyć jak wyglądał skromny nagrobek „bogatego biedaka”, który miał wygląd rabina, rozdał wszystko co miał potrzebującym, dążył do dialogu między wyznaniami, chciał by kobiety miały prawo do dalszej nauki i któremu kieliszek wódki przywrócił głos.

Ks. Teodor Kremski objął funkcję kapelana w Rybniku 25 listopada 1872 r. – 150 lat temu.

Korzystałam z artykułu ks. Henryka Olszara pt. „Ks. dr Teodor Kremski (1829-1906)”, oraz jak zwykle starych gazet na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej.

 

 

11 czerwca 2022

Max Richter – krewki budowlaniec i dyrektor browaru

Max szedł za skromną trumną, złożoną na ciągniętym przez dwa czarne konie, karawanie. Nie był na czele konduktu, a wmieszał się w tłum żałobników zaliczających się do znajomych zmarłego. W myślach cały czas analizował co teraz będzie. W zasadzie wiedział, że nagle zmarły bogacz nie sporządził testamentu i cały majątek, który na czas pogrzebu przestał dymić, odziedziczą dalecy krewni nieboszczyka, mieszkający poza Polską. A jak jednak spisał ostatnią wolę? I to wszystko dostanie ona? Na przodzie majaczyła sylwetka młodej kobiety idącej pod pachę z mężem.
Zbliżał się maj i dookoła pachniała zieleń. Gdy kondukt dotarł do cmentarza, Max odczuwał lekki ból w stopach. Jednak to kawał drogi z Zamkowej, a on na tą okazję sprawił sobie nowe buty, które zaczynały go obciskać. Jutro zaraz pójdzie do szewca z reklamacją. Wygarnie mu ile wlezie.
Nowy cmentarz żydowski był ledwo co urządzony i niewiele macew na nim stało. Sam był tym, który przyczynił się do jego powstania, choć przez długi czas był, jak inni, temu przeciwny.

Rabin Kohlberg rozpoczął mowę pogrzebową. Zanosiło się na deszcz i tłum nerwowo przedreptywał, patrząc na nadciągające chmury. Max z ukosa spojrzał na, elegancko ubranego, adwokata, podtrzymującego Bertę. Jeśli browarnik spisał testament, to ten katolik, i w dodatku Polak będzie się teraz szarogęsić i wszystkim zarządzać. Nie może do tego dopuścić! Jutro trzeba zaraz wszystko ustalić. Trumnę spuszczono do wykopanego dołu. Pismaki ze Sztandaru Polskiego też tu przylazły! Niedoczekanie ich. Miał z nimi na pieńku od jakiegoś czasu. Taki majątek nie może przejść w polskie ręce. Max wiedział, że zrobi wszystko, by to w jego rękach znalazł się Herman Müller Brauerei. Tłum odprowadzających ostatniego właściciela rybnickiego browaru – Siegfrieda Müllera, powoli się rozchodził. Wszyscy z parasolami nad głowami starali się jak najszybciej dotrzeć do swoich domów. Jedynie rabin Kohlberg został na cmentarzu dłużej. Podszedł do innego, w miarę świeżego grobu, i po policzkach spłynęły mu łzy. Miałbyś już prawie rok synku – pomyślał. Była niedziela 29 kwietnia 1934 r.

Kilka dni później, w prasie ukazało się ogłoszenie, że mimo nagłego odejścia właściciela, browar działa jak działał.

Max Richter, będzie bohaterem tej opowieści. Nie browarnik, nie rabin Kohlberg, a budowniczy, czy, jak dziś byśmy powiedzieli, właściciel lokalnego przedsiębiorstwa budowlanego, którego ambicje doprowadziły do stanowiska dyrektora rybnickiego browaru, po śmierci ostatniego właściciela. Jest to postać naprawdę tajemnicza. Na podstawie tego co o nim zgromadziłam, mogę powiedzieć, że był apodyktycznym, wybuchowym, niezwykle ambitnym i żądnym władzy człowiekiem. Niewątpliwie majętnym. No i niezwykle skutecznym. Nie był lubiany przez polską władzę oraz prasę. Kapitalista w najgorszej postaci, w dodatku z politycznymi aspiracjami. A przede wszystkim dla większości ówczesnych obywateli miasta – Niemiec, w dodatku Żyd.

Jego prywatne życie jest dla mnie tajemnicą. Nie wiem jak wyglądał, nie wiem, czy miał dzieci, nawet dokładnych losów żony Marii nie mogę ustalić – wiem jedynie, że zginęła w czasie wojny. I choć od lat gromadzę o nim skąpe informacje, to dopiero niedawno ustaliłam, że urodził się w Hohenlohehütte (obecnie Wełnowiec, dzielnica Katowic) w 1882 r. jako syn kupca Jakoba i Rosalie. Gdy szedł w kondukcie, kombinując, czy pasierbica zmarłego – Berta, oraz jej polski mąż, mogą zostać właścicielami majątku po Müllerze, miał 52 lata. Na tamte czasy starszy człowiek, na dzisiejsze – mężczyzna w kwiecie wieku.
Richter mieszkał przy ul. Hallera 26 i tam oficjalnie mieściła się jego firma w latach 30-tych. W Rybniku pojawił się jeszcze przed 1920 r. Jego Baugeschäft miał początkowo adres przy Placu Zamkowym, po jakimś czasie przy Promenadenstrasse (dziś 3 Maja).

Do końca lat 30-tych Polacy mu pamiętali, że w trakcie plebiscytu zajadle bronił niemieckości tych terenów i przy każdej okazji, prasa podkreślała, że jest „niemieckim żydkiem”. Nie należał do tej grupy niemieckich Żydów, którzy zostając w mieście, zaakceptowali warunki podziału Śląska, więc jawnie uczestniczył w zebraniach mniejszości niemieckiej, nie kryjąc się ze swoimi poglądami.

Gdy na początku 1930 r. reprezentanci gminy ponownie wybrali go do zarządu, w polskich władzach, zawrzało. Śląski Urząd Wojewódzki w Katowicach początkowo odmówił zatwierdzenia tego wyboru i zażądał od władz miasta, stosowych wyjaśnień. Richter, który miał dupę pełną ambicji, wybór przyjął, choć oficjalnie zarząd nie był zatwierdzony przez polskie władze administracyjne.

Prawie przez rok urzędnicy zajmowali się budowlańcem, który, jak to napisano: „(…) bierze oficjalnie udział, tak w sprawie obrony mniejszości żydowskiej, jak i niemieckiej (…)”. Starosta Wyglenda informował władze zwierzchnie, że gmina żydowska starała się nakłonić Richtera do rezygnacji, na co ten się nie zgodził. Chodził na zebrania przełożeństwa gminy i wraz z Alfredem Aronade oraz Martinem Kornblumem, decydował o sprawach członków gminy, jak choćby o zatrudnieniu rabina Zygmunta Kohlberga, czy o odwołaniu się od decyzji zamknięcia przez miasto starego cmentarza żydowskiego.

W październiku 1930 r. władze wojewódzkie nadal wątpiły w jego lojalność w stosunku do państwa polskiego. Ostatecznie go zatwierdzono i m.in. Richter był tym, który skonstruował nowy statut gminy. Był też osobą, która doszła do porozumienia z miastem w sprawie urządzenia nowego cmentarza przy ul. Rudzkiej. Tu wyczuwam interes, który Richter sobie równocześnie załatwił, gdyż do tego miejsca należało doprowadzić wodociąg oraz wybudować, choćby prowizoryczny, dom przedpogrzebowy. Że taki powstał, świadczy mapa z czasów wojny, na której widać niewielki budynek na terenie nowego cmentarza żydowskiego (obecnie cmentarz czerwonoarmistów).
Właśnie na ten cmentarz odprowadzał zmarłego Siegfrieda Müllera, ostatniego właściciela browaru rybnickiego. Jak napisała lokalna prasa, zwykle nieprzychylna Żydom, miasto straciło zacnego obywatela, który w przeciwieństwie do Maxa Richtera, obowiązki w stosunku do państwa polskiego, wypełniał wzorowo.

Müller nie miał własnych dzieci, a jedynie pasierbicę z pierwszego małżeństwa, jego zmarłej wcześniej żony (ewangeliczki). Dla Richtera było oczywistym, że masą spadkową nie mogą zarządzać prawni spadkobiercy, których jak wyliczono było 109. Tak, tak, aż tylu. Chyba nikt z nich nie mieszkał w Rybniku. Koniecznym było wyznaczenie kuratora, potem założenie spółki no i zatrudnienie dyrektora tego największego przedsiębiorstwa w Rybniku. Max znał się nie tylko na budowlance, gdyż już pod koniec lat 20-tych zasiadał w Radzie Nadzorczej „Fr. Mikeska, Górnośląski Przemysł Spirytusowy, Spółka Akcyjna w Rybniku”. Zapomniałam dodać, że był też przez jakiś czas miejskim radnym, z ramienia frakcji niemieckiej. Wybrano go kuratorem majątku po Müllerze, krótko potem władze sądowe go wymieniły, ale za jakiś czas znowu, ponownie pełnił tą funkcję.

Po zakończonym postępowaniu spadkowym, które jak się mogę domyślać, było dość skomplikowane i długie, zadecydowano o założeniu spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Pojęcia nie mam kim byli Rudolf i Stefanie Behr, którzy łącznie mieli aż 200 udziałów, czyli najwięcej. Daleki kuzyn zmarłego, Emil Prager, którego imię i nazwisko jeszcze w czasie wojny było używane, gdy mówiono o domu handlowym na Rynku (dziś drogeria Hebe) miał 30 udziałów. A np. jakiś Erwin Danziger tylko jeden, co stanowiło 1/2160 część spadku.

Richter został dyrektorem przedsiębiorstwa, które nadal warzyło rybnickie piwo. Miłym szefem na pewno nie był. Swoją opinię opieram na artykułach publikowanych w Katholische Volkszeitung, którego wydawcą był Artur Trunkhardt – w sumie Niemiec, choć Polak. Antysemicki „Narodowiec” też szkalował Maxa, ale akurat to wydawnictwo nie jest dla mnie miarodajne.

Trunkhardt, dawny powstaniec, się z Richterem nie pitolił. Jechał po nim jak po starej kobyle i co chwilę publikował niusy, w których opisywał skandaliczne zachowanie dyrektora. A to, że w 1936 r. bezprawnie rozwiązał umowę z najemcą baru restauratorem Cichym, którego prawie z dnia na dzień wywalił na bruk, przedtem nie dostarczając mu piwa oraz odcinając prąd. Choć kto wie, może Cichy nie płacił na czas czynszu? Redaktor uważał, że Richter stosuje w browarze metody rodem z budowlanki oraz, że nie znosi Polaków, więc dlatego naruszył umowę najmu. Wnet gazeta donosiła, że dyrektor browaru uderzył w twarz kierowcę, który zbyt późno wrócił z pracy (rozwoził piwo). Pobity był powstańcem śląskim, więc Trunkhardt grzmiał, iż to było powodem skandalicznego zachowania Richtera. W artykule wspomniał, że nerwy dyrektora mogły być spowodowane tym, że wybudowana przez niego w ogrodzie browarniczym restauracja, nie była zbyt chętnie odwiedzana przez gości.
W 1937 r. Max pobił brygadzistę o nazwisku Salamon, któremu nawet groził, że go zastrzeli. Katholische Volkszeitung informowało, że ordynarne wyzwiska rzucane w stronę pracowników to codzienność. W maju 1938 r. Richter odpowiadał przed sądem za znieważenie innego pracownika Antoniego Reclika. Został skazany na miesiąc więzienia (czy odsiedział, to inna kwestia) oraz 200 zł grzywny. 

Za jego dyrektorowania pojawiło się nowe logo zakładu, a klienci prawie w każdym wydaniu lokalnych gazet widzieli reklamy browaru.

We wrześniu 1938 roku, doszło do serii zamachów na żydowskie geszefty, z których jeden dotknął buńczucznego dyrektora, cały czas równocześnie prowadzącego swoją firmę budowlaną. M.in. pod jego dom przy ul. Hallera, podłożono petardy, których wybuch nie spowodował większych strat. 

W tym czasie, inny poszkodowany, Josef Manneberg już planował wyjazd z Polski. Richter, albo o tym nie myślał, bowiem uważał, że Niemcy to jego naród, albo planów nie zdążył zrealizować. Możliwości do opuszczenia Polski miał, gdyż mógł spieniężyć nie tylko swój biznes, ale i sprzedać nieruchomości. M.in. dom przy Hallera oraz kamienicę przy końcu ul. Sobieskiego, której był właścicielem prawdopodobnie od 1931 r.

Gdy wybuchła wojna miał ponad 57 lat. Browar przejęła Rzesza, nadal produkując w nim piwo.

Od dawna widziałam, że przeżył, choć do teraz nie wiem jak. Miał jakieś niewiarygodne szczęście i nie zginął jak inny z ważniejszych pracowników browaru – Franz Klein, długoletni prokurent tego zakładu (nawet za życia ostatniego właściciela). Pochodzący z Gniewu Klein został zamordowany w 1940 r. w Konzentrationslager Mauthausen, a nie był Żydem jak Richter.

Po zakończeniu wojny Max, czy raczej wtedy już Maks, wrócił do Rybnika i zamieszkał w domu Priesterów przy Placu Wolności. Tak, jak inny ocalały, Eryk Priester, złożył w starostwie kwestionariusz dotyczący szkód, jakie poniósł przez lata okupacji. Oprócz strat materialnych, czyli zniszczeń domów, utraty pieniędzy np. z tytułu najmu nieruchomości, zrabowanych antyków (m.in. obrazów Kossaka, kryształów), przedmiotów gospodarstwa domowego (radia, patefon, telefony), 2 samochodów osobowych, motocykla, rowerów, Richter wymienił również straty moralne oraz uszczerbki na zdrowiu. Zginęła mu żona Maria z domu Horn, a sam stracił zęby, które jak napisał zostały mu „wytrzaskane” (dosłownie napisał: „wycgaskane”) i nabawił się problemów żołądkowych. Podkreślił, że był prześladowany z powodów rasowych i politycznych. Druk, który wypełniali po wojnie starający się o odszkodowanie miał kilka stron. Opisując zdarzenie, które spowodowało szkodę napisał: „na skutek działań wojennych, przybyłem w obozie, w więzieniu, obkradzony, domy przez min i pociski uszkodzone itd.” (pisownia oryginalna). Przedwojenny nieprzejednany Niemiec, w rubrykach przynależność państwowa i narodowość we wrześniu 1945 r. wpisał: Polska i Polak. 

Nie wiem w jakim obozie przebywał, ale mam nadzieję, że kiedyś uda mi się to ustalić. Długo nie wiedziałam też, czy udało mu się z Polski wyjechać. W 1947 r. we Francji czekała na niego wiza chilijska, którą załatwiał poprzez JOINT. Nie miał wtedy jeszcze tranzytowej wizy francuskiej. Miał 65 lat i chciał w dalekiej Ameryce Południowej zacząć od nowa, bo w Rybniku nie dość, że pamiętano o jego przedwojennych wybrykach, to na dodatek, jego nieruchomości przejmowała komunistyczna władza. Jeszcze w 1945 r. wystąpił z roszczeniami o majątek browaru, o czym z niesmakiem jesienią donosiła Trybuna Robotnicza pisząc iż „pan ten zwiał ze sporą gotówką gdy wybuchła wojna i nie wiadomo gdzie przebywał w czasie okupacji”.  Hmmm… w obozie. 

Nie wiem czy do Chile dotarł. Wiem, że na statku Queen Mary wypłynął z Southamptoon do Nowego Jorku. Był to początek października 1947 r. Mam na to dokument. Ale nie sprawdzę gdzie zmarł, bo mój ukochany Sławek Pastuszka, bezskutecznie starał się mi znaleźć w świecie jego grób i nie znalazł.
Nieznane pozostają również okoliczności śmierci jego żony Marii z domu Horn, która przed wojną była współwłaścicielką (chyba z siostrą) Rybnickiej Fabryki Mydła przy Sobieskiego.

Może ktoś z czytelników słyszał o krewkim dyrektorze, albo mieszka w domu przez niego zbudowanym i kiedyś uzupełnię ten wpis o dodatkowe informacje… 

Tymczasem słyszę, że nadchodzą upały, więc polecam gasić pragnienie piwem z „Browaru Rybnik„, tak jak robiono to przed wojną przy schronisku Studzienka w podrybnickich Jankowicach.  Ciekawe, czy woźnica na zdjęciu, to ten pobity za spóźnienie? Nie lubię szefów nie szanujących swoich pracowników, więc Maximilian Richter nie zostanie zaliczony do grupy ulubionych przedwojennych rybniczan. 

Jak zwykle korzystałam z zasobów Archiwum Państwowego w Raciborzu oraz Katowicach, ze starych gazet, które można czytać na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Max Richter – krewki budowlaniec i dyrektor browaru została wyłączona
6 lutego 2022

Major Leopold Okulicki, prokurent Otto Attermann i pies

Życie generała Leopolda Okulickiego, żołnierza w czasie wojny bolszewickiej, obrońcy Warszawy, cichociemnego, ostatniego dowódcy Armii Krajowej, zamordowanego przez Sowietów po tzw. procesie szesnastu pod koniec 1946 w więzieniu na Łubiance w Moskwie, można prześledzić na wielu stronach internetowych, zastanawiając się nad tragicznym losem tego bohatera.

Generał, jeszcze wtedy w randze majora, od kwietnia 1930 do czerwca 1931 roku, przebywał w Rybniku jako dowódca batalionu 75 pułku piechoty. Był u nas ciut ponad rok. Ulica nazwana jego imieniem jest bardzo długa i ciągnie się od Chwałowic do Radziejowa. Na domu, w którym mieszkał (wówczas przy ul. Rudzkiej, obecnie to Chrószcza) umieszczono pamiątkową tablicę. Aż tyle, czy tylko tyle? Na mój rozum akurat.

Ze trzy lata temu, natknęłam się na dziwną pamiątkę po pobycie Okulickiego w Rybniku, czyli jego podpis na dokumencie ślubu. Nie własnym, rzecz jasna. Podpisał się jako świadek.

Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pan młody był żołnierzem. Ale nie! Żeniący się mężczyzna był żydowskim kupcem, czy też raczej wtedy jeszcze pełnomocnikiem jednej z rybnickich firm. Ślub był „mieszany”, gdyż wybranka była wyznania katolickiego. Jeszcze żeby panna młoda była córką jakiejś ważnej persony z przedwojennego Rybnika, to też bym to jakoś zrozumiała. Ale nie! Była to córka ślusarza z Kolonii Emma w Radlinie.

Dlaczego? Jak? Przez jakie okoliczności? Major Leopold Okulicki, wraz z innym Żydem kupcem – Marcelim Steinerem świadkował w styczniu 1931 r. na ślubie Ottona Attermanna, urodzonego w Vítkovicach, czyli w jednym z dzisiejszych obwodów Ostrawy oraz Klary Antonii Lindnerówny, urodzonej w Paruszowcu.
Wykazy płaconych na rzecz gminy żydowskiej podatków, potwierdzają pobyt Attermanna w Rybniku. Nawet jest podany adres zamieszkania, zresztą taki sam co drugiego ze świadków. Obydwaj mieszkali w kamienicy przy ul. Sobieskiego 19. Czyli jeden ze świadków był sąsiadem, co jest dość logiczne, tym bardziej, że Otton nie był „nasz”, więc za dużo znajomych raczej nie miał. Ale skąd wytrzasnął Okulickiego?

Postarałam się poszukać czegoś na temat Ottona. W ostrawskich wykazach adresowych znalazłam sporo Attermanów. Dość szybko udało się ustalić, że jego rodzice zginęli w czasie wojny w obozie koncentracyjnym w Theresienstadt. Gorzej było z namierzeniem pana młodego. Dopiero, gdy natrafiłam na opis tragedii, która miała miejsce pod koniec 1932 roku wyjaśniło się, że Attermann pojawił się w Rybniku jako prokurent firmy „Fr. Mikeska Górnośląski Przemysł Spirytusowy Spółka Akcyjna”. Spółka miała siedzibę pod adresem Rybnik ul. Sobieskiego 19-21. Marceli Steiner, który wraz z Okulickim spotkał się w rybnickim Urzędzie Stanu Cywilnego, by wspólnie poświadczyć zawarcie tego małżeństwa, też był przez pewien czas prokurentem u Mikeski, a od 1928 r. nawet zasiadał w zarządzie spółki. Obydwaj mieszkali w miejscu pracy. Jako ciekawostkę dodam, że sporo Żydów działało w tej firmie, co widać po informacjach o zmianach w zarządzie firmy, która miała swoje filie w wielu miastach na Śląsku.

Może firma Franciszka Mikeski dostarczała gorzołkę dla stacjonujących w Rybniku żołnierzy? Raczej nie da się ustalić powodu, dla którego Okulicki został świadkiem na ślubie Ottona, wyznania izraelickiego i Klary katoliczki.

Wspomniałam o dramacie, który zdarzył się w niecałe dwa lata po ślubie,  małżonkowie wtedy cieszyli się już pierwszym potomkiem. Gdy w prasie rzuciła mi się w oczy klepsydra informująca o śmierci Klary Attermann, zaraz czułam, że coś się musiało stać.

Początkowo przyjęłam, że zmarła przy porodzie syna Petera, bo to wydawało mi się najprostszym rozwiązaniem. W życiu bym nie przypuszczała, że powodem śmierci tej dwudziestopięciolatki był pies. Jak to dobrze, że nasz kronikarz i redaktor naczelny Katholische Volkszeitung – Artur Trukhardt lubił pisać o małych sensacjach i plotkach. Dzięki jego relacji wiem co się stało.

W okolicach świąt Bożego Narodzenia, panią Attermann ugryzł w nogę pies. Dodam, że nie obcy, a swój własny – niby niegroźny. Ponoć pies rozrabiał w mieszkaniu, więc Klara pogroziła mu kijem. Ten rzucił się na nią i dotkliwie pogryzł. Początkowo pogryziona nie przywiązywała wagi do ran, lekceważąc to co się stało. Niestety doszło do zakażenia krwi i młoda kobieta zmarła w strasznych męczarniach na tężec 29 grudnia 1932 r. Nie podano szczepionki, choć już wtedy była dostępna. No cóż… Niewiele się zmieniło od tamtych czasów.

Tu warto dopowiedzieć, że dziennikarz nie omieszkał wspomnieć, iż zmarła po ślubie zmieniła wiarę, ale gdy nadchodził jej kres i zanim „zbladły na zawsze jej usta”, powróciła na łono Boga chrześcijańskiego.

Wdowiec sprzedał owczarka, ale ten już dwa tygodnie później pogryzł trzymającą go na smyczy dziewczynkę w Rydułtowach. Trzech rosłych chłopów nie potrafiło go od niej odciągnąć. Mam nadzieję, że tym razem podano szczepionkę. Swego czasu i mnie też pogryzł wielki pies i dobrze pamiętam jak wyglądała moja ręka po dwóch dniach, gdy zaczęły w niej wyrabiać drobnoustroje tlenowe i beztlenowe. Jako osoba ufająca nauce i lekarzom, przeszłam cały cykl szczepień przeciw tężcowi i wściekliźnie.

Dalsze losy psa, który przyczynił się do śmierci Klary nie są znane.

Co się stało z Ottonem Attermannem i jego synkiem też nie wiem. Mimo naprawdę rozległych poszukiwań nie znalazłam o nich żadnych informacji. W czasie wojny zamordowano drugiego ze świadków – Marcela Steinera. Na szczęście jego żona i urodzony w 1928 r. w Rybniku syn Erno przeżyli. W 1948 r. starali się o wyjazd do Australii.  

Na cmentarzu na Powązkach jest symboliczny grób generała Leopolda Okulickiego, który jako major, 91 lat temu szkryfnął się w rybnickim magistracie na jednym dokumencie. Czy był potem na weselu? Myślę, że tak. Wznosił toast młodej pary wódką z Rybnika 😆

18 stycznia 2022

Nazwał mnie pan ocalałym. Ja ocalałem dzięki nim.

77 rocznica wyzwolenia KL Auschwitz i tym samym 77 rocznica przemarszu więźniów tego obozu przez Rybnik.

Od jakiegoś czasu staram się wyławiać z listy mężczyzn, którzy w tym strasznym marszu szli przez nasze miasto jedną osobę, by ją przybliżyć. W ubiegłym roku był to Niemiec, więzień wielu obozów, po jakimś czasie odznaczony tytułem Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata. O innych poczytajcie w odrębnych szufladkach.

Dziś będzie o tym, który został, jako jeden z trzech, uratowany przez rodzinę państwa Zimoniów z Wielopola, będącego w 1945 roku osobną wsią, a obecnie jedną z północnych dzielnic Rybnika. A potem był jednym z kilku wsypujących prochy hitlerowca do morza.

Michael Goldman, później Michael Gilad, urodził się w 1925 r. w Katowicach. Pochodził z religijnej rodziny, która w okresie międzywojennym zamieszkała na Śląsku. Miał starszego brata i młodszą siostrzyczkę, z którą był wyjątkowo związany. Gdy wybuchła wojna, rodzina Goldmanów rozpoczęła tułaczkę, jak wielu innych, na wschód Polski. Ich celem była Bircza, wówczas małe miasteczko na Podkarpaciu, w którym mieszkała rodzina taty. Bircza we wrześniu została zajęta przez Armię Czerwoną i znalazła się w strefie okupowanej przez Sowietów. Wiosną 1940 roku starszy brat Michaela został zaciągnięty do czerwonoarmistów i na wiele lat słuch o nim zaginął. Krótko potem rodzina zdecydowała o przeprowadzce do małych Niżankowic (obecnie to wieś zaraz za polską granicą w Ukrainie). Jak to powiedział Michael w wywiadzie dla Yad Vashem, starali się wieść jako tako normalne życie w tej nienormalnej sytuacji. Z Katowic wyruszyli z dwoma walizkami i kluczami do swego małego interesu. W Niżankowicach klucze nawet do najbogatszego biznesu w KATO nie stanowiły żadnej wartości, za to zawartość walizek już tak.

22 czerwca 1941 roku Niemcy rozpoczęli Operację Barbarossa. Następnego dnia weszli do Niżankowic. Goldmanowie zdecydowali, że jednak wrócą do Birczy, w której krótko potem powstało getto. Nastoletniego Michaela wywieziono do obozu pracy w Przemyślu. W Przemyślu również były dwa getta, w których na dość małym obszarze stłoczono około 20.000 ludzi. Po jakimś czasie do Przemyśla przywieziono rodziców i siostrę. Michael spotkał ich 26 lipca 1942 roku – dokładnie w swoje urodziny.

Nie muszę swoim czytelnikom tłumaczyć, czy opisywać jak mogło wyglądać życie w getcie. Muszę jednak przytoczyć historię, gdyż ona pokazuje ile człowiek może wytrzymać i znieść i jaką ma niesamowitą wolę życia. Otóż pewnego dnia nastolatek został wezwany przed oblicze komendanta obozu Josefa Schwammbergera, zbrodniarza wojennego, sadysty odpowiedzialnego za śmierć tysięcy ludzi. Wszyscy wiedzieli, że jeśli Schwammberger kogoś wzywa, to życie wezwanego zostanie zakończone. Michael, za ukrycie polskich książek o pociągach, został skazany na chłostę. Komendant kazał przynieść ławkę, na której zawsze katował Żydów. Zazwyczaj było to 25 batów. Gdy decydował o 50 batach, to zawsze po nich strzelał z pistoletu do skatowanego. O tym wszyscy wiedzieli. Wiedział i Michael. Zdał sobie sprawę, że to koniec. Położono go na ławce i Schwammberger zaczął go okładać smyczą, na której jeszcze przed chwilą trzymał owczarka niemieckiego i liczył. Po kilkunastu batach chłopak stracił przytomność. Odzyskiwał ją i znowu mdlał. On nie liczył, ale liczyli inni. 80 batów! W pewnym momencie chłopak usłyszał „Aufstehen!” (Wstać!). Wstał, czując jak krew cieknie po całym jego ciele. „Do trzech minut chcę widzieć te książki!” rozkazał kat. Gdy zostały przyniesione, owinął smycz dookoła szyi nastolatka i kazał mu się wynosić. Michael do dziś nie potrafi odpowiedzieć na pytania ludzi, jakim cudem przeżył to batożenie, miał siły wstać i jeszcze przynieść ukryte książki. Niewiarygodne są pokłady siły w człowieku.

Do września 1943 obydwa getta w Przemyślu zostały zlikwidowane. Michael został wywieziony do obozu koncentracyjnego w Szebniach. Jego rodzina, wraz z tysiącami innych, do obozu zagłady w Bełżcu, o czym dowiedział się dopiero po wojnie. Szebnie, jak to powiedział w wywiadzie, to był taki przedsionek Auschwitz. Pracował jako elektryk, choć nim nie był. Tam komendantem był Josef Grzimek, a o nim może ktoś z was już słyszał. Kolejny zbrodniarz, który związany jest z Rybnikiem, gdyż brał udział w prowokacji w Hochlinden, tj. dzisiejszych rybnickich Stodołach krótko przed wybuchem wojny.

Następnym przystankiem już było Auschwitz. Wiedział czym jest to miejsce. Przy selekcji skłamał i podał esesmanowi w białych rękawiczkach (!), że jest o rok starszy oraz że jest ślusarzem. Jego kolega, który nie potrafił kłamać i podał prawdę, natychmiast został skierowany na lewo. Michael już nigdy kolegi nie widział. O tego momentu stał się numerem. 

Po miesiącu przeniesiono go do Auschwitz III-Monowitz, gdzie pracował ponad siły dla IG Farben, a 77 lat temu był jednym z tych, których pędzono przez śląską ziemię. Niejednokrotnie opisywałam co stało się w okolicach Rybnika. Pokrótce przypomnę tym, którzy nigdy o tym nie czytali czy słyszeli. W Gliwicach więźniów Marszu Śmierci załadowano do wagonów towarowych i pociąg ruszył w stronę Rybnika. Z niewiadomych przyczyn zatrzymał się na stacji w Rzędówce (dziś Leszczyny) gdzie doszło do pierwszej masakry i zamordowania ponad 300 osób. Gdy sformowano ponownie kolumny więźniowie ruszyli w stronę Rybnika. Część popędzono przez las w stronę Wielopola. W tej grupie był Goldman. Niedługo potem doszło do strzelaniny w lesie w Kamieniu, w trakcie której wielu zbiegło, ale i wielu zginęło.

Michael w tym czasie szedł obok dwóch kolegów na północ od Rybnika przez małe Wielopole. Napuchnięte nogi nie miały już sił. Pomyślał: „Albo teraz spróbuję uciec, albo usiądę i będę czekał na kulę”. Zobaczył, że jeden z esesmanów jest z przodu, pociągnął kolegę Hansa Ausbachera, wyszli z szeregu i wskoczyli do rowu. Po obu stronach drogi były rowy całkowicie zasypane śniegiem. Bez ruchu leżeli twarzą w śniegu jakby byli nieżywi. Gdy kolumna się oddaliła wskoczyli na podwórze stojącego obok domu. Nie wiedzieli kto tu mieszka. Czy Niemcy, czy Polacy, czy Volksdojcze. Po minucie dołączył do nich Eli Heyman, który zauważył ich ucieczkę. Na podwórku była studnia i końcu mogli się choć napić wody, po kilku dniach potwornego marszu. Nie wiedzieli, czy właściciele są w domu i zaczęli szukać miejsca do ukrycia. Michael zobaczył drabinę przystawioną do stodoły pełnej siana czy słomy. Wspięli się po drabinie na pięterko i schowali najgłębiej jak mogli. Tak przeczekali noc. Nagle zobaczyli kogoś, kto wspiął się do nich i położył bochenek chleba oraz dzbanek i szybko zszedł. Michael podczołgał się w kierunku chleba. Dzbanek był pełen ciepłego mleka. Zaczęli jeść. Popatrzcie na oczy starego Michaela gdy opowiada jak połykali ten chleb (47 minuta filmu, który wklejam poniżej). Po jakiejś godzinie, czy dwóch znów usłyszeli, że ktoś się wspina po drabinie. Ujrzeli głowę dziewczynki o blond włosach. Usiadła naprzeciw uciekinierów i powiedziała: „Możecie zostać. Moi rodzice postanowili, że was ukryją”. Codziennie się do nich wspinała i przynosiła, chleb, zupę. Zostali tam do 26 stycznia. 6 dni.

Rodziną, która ocaliła tych trzech Żydów byli Regina i Konrad Zimoniowie z córką Lucyną z Wielopola. Ocalili trzy światy. Nie wydali, nie zadenuncjowali, nie wywalili, a dali ciepłe mleko i chleb, ryzykując swoje życie – na pewno cholernie się bojąc. Ktoś może pomyśleć, co to za wielki heroizm dać mleko. A ja odpowiem: tak, ogromny heroizm. Bohaterstwo to nie tylko rzucanie granatów na wroga, czy wysadzanie pociągów. W latach 90-tych, z inicjatywy Michaela Goldmana, już wówczas Gilada wszyscy troje zostali uhonorowani tytułem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Ich nazwiska są w Yad Vashem, są w Parku Ocalałych w Łodzi, na stronie Muzeum Polin, opisano ich w wielu książkach, itp., itd.

Michael po raz pierwszy odwiedził, tych którzy go ocalili w 1990 r., choć był z nimi w kontakcie listowym. Do dziś potomkowie rodziny utrzymują z nim kontakt. W wywiadzie powiedział pytającemu: „Nazwał mnie pan ocalałym. Ja ocalałam dzięki nim”.

Drewniana drabina z podrybnickiego Wielopola – ten symbol ocalenia, od 2018 roku jest eksponatem w United States Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie. ➡ https://collections.ushmm.org/search/catalog/irn594405

 

A jakie były dalsze losy tego młodego człowieka, który pod Rybnikiem zdecydował się na ucieczkę? Nadejście Rosjan o mało co nie skończyło się dla uciekinierów tragicznie. Ruscy nie za bardzo kumali „who was who”. Na szczęście ich nie rozstrzelano jako Niemców. Michael dotarł do Katowic, zaciągnął się do Armii Czerwonej i jako czołgista poszedł bić z Niemcami. W trakcie walk o czeską Pragę został ranny i koniec wojny zastał go w szpitalu. Po wojnie wrócił do Katowic, ale nie odnalazł ani bliskich ani przyjaciół. Mieszkanie było zajęte. Dostał się do obozu dla przesiedleńców na Zachodzie i starał się dotrzeć do Palestyny na statku Hatikva w 1947 r. Przeszedł obóz internowania na Cyprze i ostatecznie znalazł się w Izraelu, dopiero gdy powstało to państwo. Rozpoczął pracę w policji, z której zwolnił się w 1958 roku, głównie z powodu zarobków. Rok przedtem dowiedział się, że jego starszy brat przeżył wojnę i mieszka w ZSRR. Bracia spotkali się w 1961 r.
I teraz dochodzimy do ważnego momentu tej opowieści, choć nie najważniejszego. Bo w końcu uratowania czyjegoś życia nie można porównywać w żaden sposób z procesem zbrodniarza. Myślę jednak, że to o czym zaraz napiszę może być dla niektórych niezwykle ciekawe.
O Adolfie Eichmannie na pewno wszyscy słyszeliście (jak nie, to tu link ➡ https://polin.pl/pl/proces-eichmanna

Może niektórzy widzieli nawet jakiś film fabularny opisujący jego porwanie z Argentyny i proces. Otóż, gdy Eichmanna przywieziono do Izraela, państwo to musiało się bardzo dobrze przygotować do jego procesu. Michael wiedział kim był i kilka dni po oficjalnym ogłoszeniu przez premiera Ben Guriona o schwytaniu Eichamnna, zgłosił się do pomocy przy procesie. Przywrócono go do pracy w policji i włączono do zespołu tzw. „Biura 06”. Śledztwo trwało wiele miesięcy. Michael też przesłuchiwał sądzonego. Zacytuję jego słowa: „Gdy siadł przede mną i otwarł usta, poczułem jakby otworzyło się krematorium. Brama krematorium”. Celem procesu było udowodnienie zbrodni kryminalnych, ale członkom Biura 06 chodziło o proces o Holokaust. Nie chodziło tylko o tego jednego zbrodniarza. Jednym z zeznających był izraelski pisarz, który też uciekł pod Rybnikiem. ➡ https://szufladamalgosi.pl/planeta-auschwitz/

Głównym oskarżycielem został Gideon Hausner.
Przesłuchiwano wielu ocalałych, którzy opowiadali o swoich przeżyciach. Świadkiem był m.in. dr Józef Burzmiński, który tak jak Michael był w getcie w Przemyślu. W pewnym momencie zaczął mówić o komendancie Josefie Schwammbergerze i o wymierzeniu 80 batów młodemu chłopakowi. Przesłuchujący prokurator zadał pytanie: „Czy widzi pan w tym pomieszczeniu chłopaka, którego tak schłostano?”. Padła odpowiedź: „Tak, to oficer Goldman, który siedzi naprzeciw mnie. Obok pana Hausnera”. Ocalony w Wielopolu Michael był osobistym asystentem głównego oskarżyciela Gideona Hausnera w procesie Eichamanna. W trakcie przerwy Hausner odwrócił się do Michaela i spytał: „Siedzimy obok siebie codziennie, czytamy zeznania, które ty zbierasz i nigdy nie powiedziałeś ani słowa o sobie”.

 

Eichmann został skazany na śmierć przez powieszenie. Krótko przed północą 31 maja 1962 roku wykonano wyrok. Michael Goldman-Gilad był jednym z dwóch oficerów, którzy był świadkami zawiśnięcia nazisty na stryczku. „Powiesiliśmy jednego. Nie mogliśmy go powiesić 6 milionów razy”. Ciało spalono. Gilad zobaczył urnę z prochami.
Stojąc tam, przypomniałem sobie, że mniej więcej tydzień po przyjeździe do Birkenau, w listopadzie 1943 r., zostałem wyprowadzony z bloku z grupą około dziesięciu więźniów i zaprowadzono nas do krematoriów. Wiedzieliśmy już, co się tam dzieje i myśleliśmy, że prowadzi nas na śmierć. Ziemia była lodowata i szliśmy w drewnianych sabotach. Stał tam polski kapo z kilkoma esesmanami. Zostaliśmy doprowadzeni do góry popiołu. Kazano nam wziąć taczki, zasypać je popiołem i rozsypać po trasach patroli esesmanów, żeby się nie poślizgnęli. To była praca na cały dzień. Później wróciliśmy do obozu. Następnego dnia zabrali inną grupę i podobno nigdy nie wrócili. Natychmiast po tym, jak usunęli ciało Eichmanna i zobaczyłem, co z niego zostało, zrozumiałem, ile setek tysięcy musiało znajdować się w tym stosie popiołu; to takie powiązanie, którego nie zapomnę do końca życia.”

Potem w kilku oficerów pojechali do portu w Jaffie, policyjną łodzią wypłynęli w morze, 6 mil poza wody terytorialne Izraela. Wspólnie trzymając urnę wysypali prochy do Morza Śródziemnego. Gdy w ciszy wracali do portu, Michael myślał o rodzicach. Nad Jaffą wschodziło słońce.

PS. Michael Goldman-Gilad w 1992 roku był świadkiem na procesie Josef Schwammbergera, który tak jak Eichmann ukrywał w Argentynie, ale aż do późnych lat 80-tych. Schwammberger pamiętał chłopaka, któremu wymierzył 80 razów. Skazano go na dożywocie.
Michael Goldman-Gilad nadal żyje dzięki rodzinie Zimoniów.

Bardziej zaciekawionym, znającym angielski lub hebrajski polecam wywiad z Giladem.

 

Zdjęcia pochodzą ze strony Yad Vashem oraz są screenami z wywiadu. Jaffa moja własna.