23 stycznia 2024

Saga Pragerów (cz.3) Abraham i Emil

W każdym mieście domy przy rynku zawsze były w cenie. Posiadanie kamienic w tak prestiżowym miejscu miasta gwarantowało zyski, więc nie dziwota, że ci których było na nie stać starali się wejść w ich posiadanie.
Dzisiejsza opowieść będzie o fragmencie historii dwóch, sąsiadujących ze sobą kamienic przy naszym rynku, w których posiadanie, w XIX w. weszła rodzina Pragerów, a zarazem będzie to historia o dwóch Pragerach: ojcu Abrahamie i jednym z jego synów – Emilu.

Po ponad 120 latach od sprzedaży większej z kamienic niektórzy rybniczanie nadal ja zwą „na Pragerowym”. Ród Pragerów należał do bardzo zasłużonych familii, które wiele zrobiły i dla miasta i jego mieszkańców. Pisałam już o nich w „Sadze Pragerów” Nr 1 i Nr 2. Dostępne dokumenty jako protoplastę rodziny pokazują Simona Pragera (ur. ok. 1775 r.), którego syn – Moritz założył w Rybniku Dampf-Färberei und Druckerei, Bleicherei und Appretur-Anstalt, tj. jak to określano po polsku: „Fabrykę modrych druków”, czyli produkującą tekstylia. Firma ta, pod koniec XIX w., miała przedstawicielstwa m.in. we Wrocławiu, Berlinie, Królewcu, Kolonii, Stuttgarcie i Londynie i łącznie zatrudniała ok. 120 pracowników.

Właśnie Moritz (1802-1890), zapewne inwestując zarobione talary, kupił dwie kamienice, które obecnie mają adresy: Rynek 5 oraz Sobieskiego 2. Jeszcze za życia sprzedał je swojemu synowi Abrahamowi (1835-1914), z punktu widzenia miasta, bezsprzecznie najznamienitszemu z Pragerów. Patrząc na dokonania Abrahama, można śmiało powiedzieć, że w dojrzałym wieku bardziej od zajmowania się przedsiębiorstwem wolał angażować się w życie miasta. 

(Abraham Prager – zdjęcie z Israelitische Familienblatt z dn. 16.02.1905 r.)

Gdy w 1905 r., obchodził swe 70. urodziny pisano o nim, że jest jedną z najbardziej szanowanych osobistości na Górnym Śląsku. Przez prawie 30 lat (aż do swej śmierci) był radnym miejskim, wraz ze szwagrem Ferdinandem Haase finansował budowę ochronki żydowskiej (po wojnie budynek służył rybniczanom jako szkoła muzyczna). M.in. z jego inicjatywy (i pieniędzy) powstała w mieście profesjonalna straż pożarna, angażował się w zazielenianie Rybnika przez udział w Rybnickim Towarzystwie Upiększania (przyczynił się do zadrzewienia parku Hazynhajda). Przez prawie 40 lat przewodniczył gminie żydowskiej, równocześnie finansując choćby kobierzec przed ołtarzem głównym nowego kościoła pw. Św. Antoniego, czy rozbudowę szpitala Juliusza. Tak to wtedy było. Nieważne było wyznanie, a liczyło się dobro miasta i jego mieszkańców.
Abraham przewodniczył wielu komitetom oraz instytucjom. Po pogromach w carskiej Rosji w latach 1903-1906 , jako Stadtältester (był to tytuł honorowy nadawany członkom rady miasta, którzy długo sprawowali swój urząd) organizował pomoc dla rosyjskich Żydów.

Był zapobiegliwym ojcem, który zabezpieczał finansowo swoje dzieci. Gdy w 1899 r. zmarła jego żona Marie Schweitzer uznał, że dwie kamienice stojące przy rynku przekaże swoim synom Emilowi i Ludwigowi. Jak to się stało, że ostatecznie tylko Emil w nich prowadził interesy to nie wiem. Może taki był warunek teścia Emila, którym był, jak to napisała w „Nowinach Gliwickich” znawczyni historii Gliwic Małgorzata Lichecka „wręcz obrzydliwie bogaty” Nathan Bujakowsky – destylator i właściciel kilku kamienic w ówczesnym Gleiwitz. Ślub rybniczanina Emila Pragera i gliwiczanki Rose Bujakowsky to było połączenie majątków dwóch naprawdę zamożnych górnośląskich rodów żydowskich. Doszło do niego w 1900 r. a owocem tego małżeństwa był, urodzony w Rybniku w 1903 r. syn Heinz, którego dalszych losów niestety nie udało mi się ustalić.

Ulica Breitestrasse (Sobieskiego) ok. 1909 r. z widocznym sklepem Emila Pragera (obecnie restauracja „Tu i Teraz przy Rynku”.

Obrotnemu Emilowi, który dość szybko uznał, że Rybnik jest zbyt małym miastem dla niego, zawdzięczamy sporo. Miał rozległe plany i je zrealizował. Prowadząc sklep w pierwszej po prawej stronie kamienicy przy ówczesnej Breitestrasse równocześnie podjął się rozbudowy sąsiedniego, małego budynku przy Rynku. Wczesnomodernistyczny wygląd kamienicy, który do dziś możemy podziwiać, zawdzięczamy wykonawcy czyli firmie budowlanej Paula Martiny’ego. Na pocztówce z 1908 r. widać jeszcze maleńką piętrową kamienicę, która jakby przykucnęła obok wyższych sąsiadek z obu stron. Sprawne oko zauważy postawione rusztowania i trwające prace budowalne. Emil chciał mieć tak samo paradny budynek jak Altmannowie obok, czy rodzina Böhmów na tej samej pierzei.

(Fragment pocztówki z 1909 r. z widoczną przebudową rynkowej kamienicy Emila Pragera – z kolekcji Bernarda Simona)

Gdy pracownicy budowniczego Martiny’ego zabrali się za pracę, postawili rusztowanie a przedtem prawdopodobnie rozebrali część starego budynku. I… i w kwietniu 1909 r. znaleźli skarb. Sprawa musiała być dość głośna, gdyż napisały o tym nawet krakowskie „Wiadomości numizmatyczno-archeologiczne”, cytując za „Głosem Śląskim”, że „podczas robót koło nowej budowli p. Pragera w Rybniku znaleziono rodzaj garnka z wieloma monetami srebrnymi z 1608 r. Część wykopaliska jest dobrze zachowana.” Kto zgarnął skarb można się domyślać. Raczej tą osobą był sam inwestor.

Emil nie tylko prowadził sklepy z tekstyliami. Stare gazety informują, że parał się swoistym pośrednictwem biznesowym, gdyż angażował się w sprzedaż przedsiębiorstwa, który po latach nazwano Ryfamą.

Gdy nowiuśką kamienicę, czy też raczej elegancki dom towarowy przy rynku, zaczęły odwiedzać pierwsze klientki i klienci, Emil Prager chyba już planował wyjazd z miasta. Jeszcze w 1910 r. szukał sprzedawców i dekoratora, jeszcze w 1911 r. ogłaszał się z nowymi dostawami towarów, ale w międzyczasie negocjował dobrą cenę za sporo warte nieruchomości w środku miasta. We wrześniu 1911 r. gazeta Oberschlesische Volksstimme podała sensacyjną wiadomość. Prager sprzedaje swoje sklepy i budynki rodzinie Leschczinerów! Noah Leschcziner, bo to on był nabywcą, niewątpliwie zapragnął dla swoich synów kamienic przy rynku, o czym możecie Państwo przeczytać ➡ tutaj. Leschczinerowie zachowali, zgodnie z obowiązującym wówczas zwyczajem, nazwę i aż do 1939 r. reklamowali swój dom towarowy jako „Emil Prager i Następcy”. W kamienicy przy Sobieskiego 2 po jakimś czasie zaczęła rządzić córka Noaha – Olga Priester, a po niej wnuk Leschczinera Eryk Priester.

Emil Prager zaś przeniósł się do Berlina, z żoną i synem. Niedługo potem, gdy dopadł go kryzys wieku średniego, rozwiódł się z Rosą, córką bogacza z Gliwic. Rozwód orzeczono pod koniec 1913 r. Kto wie, może ta informacja podkopała zdrowie i przyczyniła się do śmierci zasłużonego nestora rodu – Abrahama Pragera. Zmarł krótko potem, 14 stycznia 1914 r. w wieku 78 lat. Jego pogrzeb odbył się 18 stycznia a mowę pożegnalną wygłosił rabin dr Braunschweiger. Fotografia tego zasłużonego obywatela naszego miasta znajduje się w Berlinie w Muzeum Żydowskim (w zbiorach Maxa Halberstaedtera).

Na kolejnym ślubie Emila Pragera, zawartym w Berlinie w czerwcu 1915 r. z Minną Margaretą Hahlo żaden z braci nie świadkował.

Emil miał 68 lat, gdy w maju 1939 r. w Berlinie dodano mu stygmatyzujące imię „Israel”, a jego drugiej żonie „Sara”. Jakimś cudem jednak, kto wie czy nie dzięki inwestowanym przez lata pieniądzom z rybnickich kamienic, udało mu się wyjechać wraz z Minną do Anglii. W grudniu 1939 r. Anglicy odstąpili od jego internowania, choć był oficjalnie Niemcem, czyli obywatelem państwa, które toczyło wojnę z Wielką Brytanią. Został wtedy zarejestrowany jako były „agent tekstylny” urodzony w mieście „Rybruk”. Niestety nie wiem kiedy dokładnie zmarł (prawdopodobnie w 1952 r.), tak jak i nie wiem co stało się z jego pierwszą żoną oraz synem.

Obecnie w jego dawnych kamienicach mieści się wyśmienita restauracja „Tu i Teraz przy Rynku” (Sobieskiego 2) oraz drogeria Hebe (Rynek 5). W tej pierwszej lubię siadać i dumać sobie o byłych przedsiębiorcach, którzy z radością z góry „teraz” patrzą „tu” na klientów ich dawnych biznesów.
„Pragerowe kamienice”, które potem były „Leschczinerowe” oraz „Priesterowe” dziś naprawdę prezentują się godnie.

Przy okazji wizyt w „Tu i Teraz przy Rynku” zawsze też żałuję, że nie zdążyłam kiedyś kupić wieszaka ze sklepu Emila, który kiedyś pojawił się na jednym z serwisów internetowych.

Na zakończenie muszę dodać, że zarówno zasłużony Abraham, jak i jego syn Emil nie byli jedynakami. Ród Pragerów był bardzo rozległy i może kiedyś jeszcze wrócę do nich.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Saga Pragerów (cz.3) Abraham i Emil została wyłączona
19 stycznia 2024

Bernhard Merkin – nr obozowy 106502

Bernhard Merkin – nr obozowy 106502 – 79 lat temu docierał pod Rybnik

W książce Jana Delowicza o Marszu Śmierci, który przechodził przez Rybnik informacje o Bernhardzie są bardzo lakoniczne.
Ten młody człowiek pochodził z Berlina. Jego mama Erna, z urodzenia tczewianka, wyjechała po zakończeniu I wojny do stolicy Niemiec za pracą i tam zakochała się w rosyjskim Żydzie – Josefie. Jej wybranek pochodził z małej miejscowości pod Mińskiem. Nie znam okoliczności jego pojawienia się w Niemczech i patrząc na dalsze jego losy to zakładam, że mógł być i komunistą i antykomunistą. Ta dziwna para, niemiecka Żydówka z Prus Zachodnich i rosyjski Żyd z biednego sztetla pobrała się w Berlinie w 1921 r. i rok później w kwietniu urodził im się pierwszy syn Bernhard. Prawie dwa lata później 13 lutego 1924 r., w ówczesnym rosyjskim Baku (obecnie Azerbejdżan), urodził się ich drugi syn Arno. Dlaczego małżonkowie znaleźli się w państwie sowieckim, to żaden pieron do tego dziś nie dojdzie. Raczej była to decyzja Josefa, a nie Niemki Erny. Sądzę, że jak się zorientowała co dzieje się na Wschodzie to zabrała manatki i wróciła do Berlina z synami. Internet podaje, że para się rozwiodła.

Kobieta lekko nie miała z dwoma małymi chłopcami, więc młodszego Arno oddała pod opiekę swoim dziadkom. Większość jej rodziny nadal mieszkała w okolicy Tczewa. Pracowała w stolicy jako kapeluszniczka, a od połowy lat trzydziestych XX wieku jako sprzedawczyni oraz gospodyni domowa w placówkach opiekuńczych. Bernhard dorastał w Prenzlauer Bergu. Mieszkał z matką przy Choriner Strasse 31, a od 1936 roku przy Templiner Strasse 17. Niewiele zachowało się informacji o dzieciństwie i młodości Bernharda Merkina w Berlinie. Nie wiadomo, do której szkoły uczęszczał i jak wyglądało jego życie jako dziecka i nastolatka w robotniczej dzielnicy, która zwłaszcza pod koniec Republiki Weimarskiej, podobnie jak cały Berlin, stawała sceną dla politycznych marszów i walk ulicznych, przemocy oraz zamieszek na tle antysemickim. Wraz z pozbawianiem praw wyborczych i prześladowaniami Żydów od 1933 r. rozpoczęły się państwowe środki przymusu, także wobec rodziny Merkinów.

W listopadzie 1938 r., gdy Bernhard miał zaledwie 16 lat, wykluczono uczniów żydowskich ze szkół państwowych. Potem mógł uczęszczać jedynie do placówek oświatowych prowadzonych przez gminę żydowską. W 1938 r. dziadkowie Bernharda również zrezygnowali z zamieszkania w Ließau (obecnie Lisewo Malborskie) i przenieśli się do 1,5-pokojowego mieszkania w Berlinie, w którym oprócz Erny i Bernharda musiało zamieszkać także dwóch żydowskich podnajemców. Najpóźniej od 1941 r. 45-letnia Erna Merkin wraz z synem musiała pracować przymusowo w firmach mających siedzibę w Berlinie; Bernhard ostatnio pracował w ekipie budowlanej Deutsche Reichsbahn, a jego matka w fabryce wyrobów metalowych „Vermata” przy Michaelkirchstrasse 15 w Kreuzbergu. Od września 1941 r. Merkinowie mogli poruszać się w miejscach publicznych jedynie nosząc stygmatyzującą „żydowską gwiazdę”. Młodszy syn Arno pod koniec lat 30. przygotowywał się do emigracji do Palestyny w obozach Hachszara w Brandenburgii. Niestety nie udało mu się. Został aresztowany w Beerfelde koło Fürstenwalde w kwietniu 1942 roku i deportowany na tereny okupowanej Polski, gdzie prawdopodobnie został zamordowany w jednym z obozów zagłady w Bełżcu, Sobiborze lub Treblince. Ja to napisano na dokumencie: Generalgouverne abgeschoben (deportowany do Generalnego Gubernatorstwa).

W sierpniu 1942 r. rodzina została brutalnie rozdzielona, gdy dziadkowie Bernharda – oboje ponad 70-letni – otrzymali zawiadomienie o deportacji. Musieli zgłosić się do obozu zbiorczego przy Große Hamburger Straße 26, w dawnym domu spokojnej starości gminy żydowskiej. 12 sierpnia 1942 r. zostali deportowani przez stację towarową Moabit do getta w Theresienstadt . Bernhard i jego matka mieszkali w Berlinie do marca 1943 r.

18 lutego 1943 r. Josef Goebbels napisał w swoich Dziennikach: „Żydzi zostaną definitywnie usunięci z Berlina. W wyznaczonym dniu, 28 lutego, mają najpierw wszyscy zostać zgromadzeni w obozach, a potem stopniowo być wywożeni, dzień w dzień do 2000 osób. Postawiłem sobie za cel, aby do połowy, najpóźniej do końca marca Berlin stał się miastem wolnym od Żydów”.

W ramach tzw. „Akcji Fabrycznej”, która wysiedliła ostatnich oficjalnie pozostających w stolicy Żydów oboje zostali aresztowani i wywiezieni do jednego z berlińskich obozów zbiorowych. 47-letnia matka Bernharda została wywieziona do obozu zagłady w Auschwitz 3 marca 1943 roku i tam – prawdopodobnie zaraz po przybyciu – ją zamordowano. Dzień później, 4 marca 1943 r., do Auschwitz wywieziono także Bernharda Merkina. Wszystko skrupulatnie odnotowano na listach transportowych.

Był młody i miał szanse przeżycia. I przeżył ten pobyt w Auschwitz. Od września 1944 r. był w podobozie „Janinagrube” w Libiążu. Więźniowie pracowali tam w niezwykle ciężkich warunkach przy wydobywaniu i transporcie węgla. Na pewno widział, że mama zginęła.
Kto wie, może i spotkał się ze swoim ojcem, gdyż i on znalazł się w tym potwornym miejscu. Tata, Josef Merkin został wywieziony w styczniu 1944 r. z Holandii (skąd się tam wziął?) najpierw do Theresienstadt, stamtąd w maju do Auschwitz, a w sierpniu wysłano go do obozu Blechhammer. Mieli więc nikłą szansę na spotkanie, choć czy Bernhard by go rozpoznał, skoro rodzice się rozwiedli i mogli nie utrzymywać kontaktów.

Gdy Bernard szedł przez naszą ziemię, przez Kamień, Rybnik, Chwałęcice, Zwonowice, itd., to nikt z jego najbliższych już nie żył. Doszedł daleko. Aż do Vidnavy na terenie dzisiejszych Czech. Tam zginął, albo padł z głodu i wycieńczenia. Nie dożył 23. urodzin 🙁 

Na poniższej mapce znajdziecie Vidnavę.

Być może pochowany jest w tym grobie na czeskim cmentarzu? (Fot. Roman Ujfalusi)

Z jego rodziny przeżył tylko kuzyn Rudi Simonsohn i kuzynka Margot. Kuzyn kilka lat temu brał udział w uroczystości odsłonięcia tzw. Stolpersteinów dla Bernharda, Arno, ich mamy oraz dziadków. Pamięć o tym młodym człowieku, który 79 lat temu doszedł z Auschwitz do Rybnika, potem przeżył tragiczną noc na rybnickim stadionie, został popędzony dalej i zginął gdzieś w okolicach Vidnavy, jest teraz w małej płytce na berlińskim chodniku.

Wiem, że ta historia jest taka „żadna”. Mało interesujący Bernhard był tylko jednym z tysięcy przechodzących przez nasze ziemie. 

I może dlatego musiałam o nim napisać. Dlatego, że nigdy nie poznał żadnej fajnej dziewczyny, nie założył rodziny, nie wycierał pup swoim dzieciom, nie przypalił obiadu, nie poplamił sobie koszuli, nie poszedł z kolegami na sznapsa, nie ucieszył się z nowej pracy i nie wkurzył go sąsiad. Nic. Po prostu mu tego nie pozwolono. Bo ludzie wolą wojny od pokoju 🙁 

16 stycznia 2024

Nie zostały po nich tylko numerki

Pojechałam do raciborskiego archiwum by sfotografować „uwolnione” spod RODO i kurateli rybnickiego USC żydowskie zgony z Rybnika i wróciłam z plątaniną myśli. Nie, nie. Nie przez żydowskie zgony. Przez te „psychiatryczne”. Od dawna zdawałam sobie sprawy, że w czasie wojny wykończono w naszym psychiatryku (wówczas zwanym Landes Heil und Pflegeanstalt) wielu ludzi, ale co innego wiedza o przypuszczalnej ilości chorych, którzy zmarli/zostali zamordowani w tym szpitalu, a co innego patrzenie na akty zgonów. Na dokumenty, na których jest imię, nazwisko, data i miejsce urodzenia, dane rodziców i przyczyna zgonu. Na każdej kartce w tych grubych księgach jest czyjś dramat, jakieś życie przedtem, cierpienie. Nawet przy tych, których dziś nazwalibyśmy NN, bowiem i tacy w szpitalu umierali. To są tragedie ludzi, których życie się skończyło, bądź je intencjonalnie zakończono właśnie w naszym mieście. Taka lżejsza forma akcji ➡ T4. A może jednak program eutanazji w najczystszej postaci zatuszowany sfałszowaną dokumentacją medyczną i potem ukryty pod niezgodną z prawdą przyczyną zgonu?

Ci ludzie mają groby, ale większość tylko z numerem na betonowej tabliczce. Gdy rybniczanie odwiedzają nasze dwa cmentarze psychiatryczne na pewno nie mają pojęcia skąd byli ci, którzy tu leżą. Gdy przerzucałam kartki w grubych księgach zgonów dla lat 1940-1942 widziałam wszystkie możliwe miasta: Bielsko i jego okolice, Zabrze, Cieszyn, Świdnicę, Krefeld, Berlin, Wrocław, Łódź, Pszczynę, Świętochłowice, Trzebnicę, Brzeg, Legnicę, Milicz, Czeladź, Kostomłoty, Poznań, Bełk, Czerwionkę, Wyry, Świerklany, Kraków, Jelenią Górę, Namysłów, Kotlarnię, Głogów, Ciermięcice, Kończyce, Prudnik, Dzierżoniów, Żywiec, i wiele innych. Podałam celowo nazwy polskie dla lepszej orientacji geograficznej.

Rybniczanie nie znają ich nazwisk, bo i skąd by mieli znać. Może pod numerkiem „2035” leży Charlotta Haase z domu Karlis? Ewangeliczka z Berlina, którą przyjęto do tutejszego szpitala 18 września 1943 r. ze szpitala w Jastrzębiu-Zdroju (wówczas Bad Konigsdorf). Była wdową po Hermanie i miała wtedy 55 lat. Jej papiery przeglądałam jakieś 10 lat temu ze względu na nazwisko, które miało dla mnie znaczenie. Myślałam, że może to jakaś krewna naszych Haasów. 

Nie mam jej aktu zgonu, bo on jeszcze jest niedostępny, ale zachowana dokumentacja medyczna jeży włosy na głowie. Przy przyjęciu ważyła 36 kilogramów. Opisano przeprowadzony z nią wywiad lekarski oraz dołączono historię choroby z poprzedniego zakładu psychiatrycznego w Berlinie, z informacjami o próbach samobójczych. Z zapisanych rozmów, które przeprowadzano z chorą jeszcze w Berlinie, jawi mi się biedna kobieta, na której cieniem zaległy przeżycia z młodości oraz śmierć męża. W Rybniku mierzono jej temperaturę, ale nie wiem czy podawano jej jedzenie. Zbadano jej krew i mocz ale wątpię czy aplikowano jakieś lekarstwa. Zmarła 3 tygodnie po przyjęciu – 8 października 1943 r. o godz. 15.20. 

Rybniczanie nie zdają sobie sprawy, że ci pod tymi numerkami byli wszystkich wyznań. Katolicy, ewangelicy, żydzi, bezwyznaniowcy, a i jednego prawosławnego znalazłam. To prawdopodobnie jeniec rosyjski z pierwszej wojny, który zapewne był w szpitalu od jej zakończenia. Nazywał się Aleksander Gonczarow i zmarł tutaj w 12 września 1940 r. w wieku 57 lat.

Jeden z tych, którego religia była nieokreślona, zawrócił moją uwagę ze względu na miejsce urodzenia oraz podany zawód. To urodzony w Pradze redaktor Klebinder i jego historię kiedyś opiszę osobno, bo mnie do niego ciągnie. Najpierw jednak muszę znaleźć jego dokumentację medyczną, a to wymaga kolejnych wizyt w Raciborzu.

Pokusiłam się o przeprowadzenie szybkiej statystyki, gdy dotykałam tych starych kartek. Od 19 sierpnia do 31 grudnia 1942 r. zmarło w Rybniku około 290 osób (w tym są liczone zgony żołnierzy Wehrmachtu na froncie, zwykłe zgony z powodu lat, czy zawału). 120 aktów to „śmierci psychiatryczne”, a to daje 41%. Wyobrażacie sobie! 41%! Nie wierzę w naturalne zgony, ani w to co podano jako przyczyny śmierci. Przynajmniej nie we wszystkich przypadkach. A „niegodne życie” zabijać można nie tylko strzałem w głowę, zagazowaniem, czy podaniem zastrzyku luminalu. Można zabijać śmiertelnymi dawkami światła, jak to np. robił w lublinieckim szpitalu psychiatrycznym, rybniczanin dr Ernst Buchalik. Tak, tak, ten zbrodniarz w kitlu pochodził z naszego miasta. Wraz z dr Elizabeth Hecker, zwaną Mengele w spódnicy, preparowali potem mózgi zamordowanych dzieci chorych na epilepsję i wysyłali je do różnych pseudo naukowych ośrodków w Niemczech. Można przyspieszać śmierć umieszczając chorego w izbach z prątkującymi gruźlikami. Można nie podawać leków, można nie karmić, można zostawić epileptyka z atakiem na podłodze, nie ratować przy zakrztuszeniu. Sposobów na uśmiercenie jest wiele. 

Na aktach, które przeglądałam były różne powody zgonów: chroniczny stan wyczerpania, kretynizm czyli wrodzony zespół niedoboru jodu, zatrzymanie krążenia, ciężki stan depresyjny, ostra utrata sił, niewydolność serca, starość, gruźlica płuc, schizofrenia, apopleksja, wodobrzusze, psychoza klimakteryczna, kacheksja, grypa, paraliż postępujący, chroniczny katar żołądka i jelit, epilepsja, itd., itp. Ta epilepsja mnie zawsze porusza, bo na nią chorowałam. Już to kiedyś chyba napisałam: ja też bym została uśmiercona w Landes Heil und Pflegeanstalt.

Za dużo tych zgonów było w rybnickim szpitalu, by nie pokusić się o tezę, że stosowano tu planową eutanazję. W wielu artykułach i książkach Rybnik jest wymieniany jako jeden z ośrodków akcji T4. Artykułów pisanych (następnie powielanych w sieci) przez dziennikarzy nie korzystających z dokumentów nie należy brać za pewnik, ale prace naukowe (książkowe), w których są przypisy do dokumentów z niemieckich archiwów już tak. W pracy Heinza Faulsticha “Hungersterben in der Psychiatrie 1914-1949: Mit einer Topographie der NS-Psychiatrie” podane są odnośniki do dokumentów, z których wynika, że w Rybniku od 1941 r. wypełniono około 200 formularzy rejestracyjnych tzw. eutanazyjnych (w ramach akcji Vernichtung von lebensunwertem Leben – fizycznej „eliminacji życia niewartego życia”).  To te nadmiarowe zgony, które widziałam. Ponadto informacja o akcji eutanazyjnej na Górnym Śląsku, tj. w Lublińcu i Rybniku, była zamieszczona na wystawie, która onegdaj została pokazana w Domu Pamięci Żydów Górnośląskich. Przygotowało ją Saksońskie Miejsce Pamięci Pirna-Sonnenstein, czyli niemieccy historycy współpracujący z tym ośrodkiem, gdzie w latach 1940-1941 uśmiercono gazem ponad 13 tys. osób. Byłam tam w ubiegłym roku. Ponoć w szpitalu Sonnenstein zabijano też ludzi przewiezionych od nas. Mroczny obiekt, zresztą jak wszystkie miejsca, gdzie mordowano na masową skalę. Tak sobie teraz myślę, że warto byłoby taką wystawę sprowadzić z Pirny do Rybnika. 

Ale od pisania prac na tak trudny temat są zawodowi historycy lub psychiatrzy, a ja jestem tylko od patrzenia na czyjeś życie poprzez stare papiery. I właśnie takie jedno życie mignęło mi przy kartkowaniu księgi zgonów dla 1941 r.: Graf von Praschma. Po polsku to hrabia Praschma. Syn pana na zamku w Niemodlinie (wówczas Falkenberg O.S.), śląskiego ziemianina, posła do Reichstagu, członka Rady Rzeszy dla Górnego Śląska. Urodzony w 1898 r. Engelbert Maria Antonius Emanuel Graf Praschma zmarł w rybnickim szpitalu 31 stycznia 1941 r. Kolejna tragiczna historia – tym razem lepiej opisana, gdyż wspomnienia jego żony wyszły w formie książki. Graf Engelbert chyba nie należał do arystokratów, którzy podporządkowywali się pruskiemu drylowi znaczącej rodziny. Poszukujący przygód Engelbert poślubił swą żonę aż w dalekim Transwalu (dziś Republika Południowej Afryki). Należy dodać, że wybranka nie była księżniczką, jak np. bratowa – córka pana na zamku w naszych Rudach. Dorothy Eva Ferreira, po mężu von Praschma, dorastała na afrykańskiej farmie. Dla rodziny męża była „chłopką”. Gdy Engelbert po śmierci ojca wrócił do Niemiec, by ubiegać się o należne mu dziedzictwo, rodzina uznała go za czarną owcę i nieodpowiedzialnego rozrzutnika .

Zacytuję słowa żony: Engelbert popadł w kłopoty finansowe. Został oskarżony o handel bronią, a rodzina stwierdziła, że to trudny przypadek, ale dlaczego pozwolili go zabrać do Lublińca, do tzw. sanatorium, do którego wysyła się ludzi nieprzydatnych dla „wspaniałej III Rzeszy”? Czy to możliwe, że rodzina faktycznie wydała go nazistom, bo był dla nich takim cierniem w boku? Dlaczego jego siostra Elisabeth, która pracowała dla wojska, dziesięć dni temu powiedziała mi bez emocji, że skoro Engelbert wkrótce umrze, jedyne, co mi pozostaje, to wrócić do Afryki i zostawić tu dzieci do adopcji odpowiednim rodzinom? Zostawić moje dzieci? Nigdy.

(zdjęcie żony grafa von Praschmy pochodzi z okładki książki pt. „Return of the Swallows” (2018), która jest zbiorem wspomnień Dorothei opracowanych przez jej córkę Ilonę.)

Jak widać rodzinie nie pasił taki graf, więc wmanewrowano go w chorobę psychiczną, skierowano najpierw do Lublińca, a potem do Rybnika. Tu zmarł. Czy został tu pochowany? Wątpię. Jako przyczynę zgonu podano m.in. osłabienie mięśnia sercowego i zapalenie płuc.  

W czasie szalejącej wokół wojny, wdowa Dorothea i jej dzieci znalazły schronienie u ciotki i wujka, hrabiego i hrabiny Stolbergów, w Czechosłowacji. Arystokraci szybko uznali, że przydała się obecność kogoś, kto wiedział, jak zbierać jagody… jak zabijać kurczaka… jak przeciwstawiać się falom nadciągających rosyjskich żołnierzy, a przede wszystkim nie był Niemcem. Jej jedynym dowodem na to była mała, postrzępiona flaga Republiki Południowej Afryki i pieczęcie króla Jerzego na akcie ślubu. Po strasznych następstwach wojny odzyskała swoje małe dzieci, które wysłano do odległych szkół z internatem. Hrabina zmarła w Afryce w 1981 r.

Jak więc widzicie w naszym psychiatryku przebywali arystokraci, kupcy, jeńcy z I wojny, robotnicy, redaktorzy, wozacy, gospodynie domowe, ludzie wszystkich stanów, zawodów, religii, znani z nazwiska i nieznani. Byli sterylizowani, mordowani i umierali, a stan liczebny szpitala uzupełniano przywożąc kolejne chore osoby z innych szpitali z Niemiec.
Ci którzy dotrwali w szpitalu do stycznia 1945 r. częściowo zostali ewakuowani. Ci, których pozostawiono, gdyż wg przekazów nie nadawali się do transportu, zginęli w trakcie ofensywy Armii Czerwonej w styczniu, lutym i marcu 1945 r. Wszystkim należy się pamięć a nie tylko numerek. Pamiętajcie o tym, gdy będziecie przejeżdżać na rowerze przez Las Ruda.

Na koniec informacja, którą już ustnie przekazywałam niektórym zainteresowanym. Otóż grób „Józinka” (naprzeciw grobu ofiar Marszu Śmierci) to miejsce pochówku czteroletniego syna przedwojennego dyrektora szpitala – dr. Wiendlochy. Józinek, jako jeden z niewielu, ma właściwy nagrobek.

A gdyby Państwo chcieli spojrzeć na tych, o których napisałam, to wklejam poniżej kilkanaście przykładowych aktów zgonów pacjentów, których „leczono” (to sarkazm) w Rybniku. Proszę pamiętać, że to zgony do końca 1942 r. Potem jeszcze były dwa pełne lata wojny i zima 1945 r. Może ktoś kiedyś trafi tu na swojego przodka…

 

Będę wdzięczna 🙂 za wsparcie moich badań poprzez serwis ➡ Kawa dla Małgosi

21 grudnia 2023

Grudzień 1933 roku

Koniec roku 1933 dla rybniczan i tych, którzy mieszkali w okolicznych wioskach był jak zwykle czasem przygotowań do świąt, które wypadały dokładnie tak jak w obecnym, już kończącym się 2023 roku. Wigilia też przypadała w niedzielę, więc Katolicka Agencja Prasowa wyjaśniała czy powinno się urządzić wieczerzę 23 czy 24 grudnia. Chodziło o kwestie postu, którego nie trzeba było przestrzegać siódmego dnia tygodnia. Tak jak i współcześnie katolicki kupiec Czesław Beyga otworzył się dla klienteli w dwie kolejne niedziele, zachęcając do zakupu podarków gwiazdkowych po najtańszych cenach. Potem zapewne podrałował do spowiedzi, by dostać rozgrzeszenie za pracę w dniach, które powinien był święcić.

Jego żydowscy konkurenci – bracia Brauerowie, handlujący vis a vis przy ul. Sobieskiego, tego problemu nie mieli i też oferowali podarunki na święta „w wielkim wyborze”.

Po pierniki rybniczanki szły do Sobczyka, a po wyśmienitą kawę, kakao i herbatę do Aronadego. Oczywiście te, których było stać na takowe frykasy i specjały.

Ten grudzień 1933 r. to miesiąc, który zaważył na moim istnieniu i to w bardzo bezpośredni sposób. Dokładnie w dniu, w którym uroczyście obchodzono 11-tą rocznicę tragicznej śmierci pierwszego prezydenta Rzeczpospolitej Gabriela Narutowicza, czyli 16 grudnia, krótko po północy, przyszedł na świat mój Tata. Rodzinny przekaz mówi, że urodził się w szpitalu Spółki Brackiej, gdyż dziadek jako pracownik kopalni Donnersmarck był w spółce ubezpieczony. Jestem przekonana, że dziadek, narodzin kolejnego syna nie świętował przy bonkawie od Aronadego. Wolał konkretniejsze napoje, a okazji do ich smakowania miał dość sporo.

Najpierw, w sierpniu 1932 r. być może zapijał śmierć swej pierwszej żony, potem świętował szybkie zaręczyny i od razu zimowy ślub na początku 1933 r. z moją babcią, która chyba nie do końca sobie zdawała sprawę na co wyraziła zgodę, robiąc na złość swej rodzinie. Tak, tak, babcia poślubiła wdowca z dwojgiem dzieci, bo na przekór swej mamie postanowiła sobie odmrozić uszy. Gdy jej mama, a moja prababcia Florentyna, nie wyraziła zgody na ślub z biednym czeladnikiem rzeźniczym, babcia ponoć powiedziała w złości, że poślubi pierwszego lepszego jaki się napatoczy – nawet wdowca. Jak śląski wdowiec poznał zawziętą, dość już żdżałą frelę ze wsi Szklarka pod Ostrowem Wielkopolskim to zostanie tajemnicą. Florentyna była kobietą biznesu, która twardą ręką trzymała swoje dzieci, ucząc ich ciężkiej pracy, dobrze żeniąc i godziwie wyposażając w posagi. Będąc wdową prowadziła w tej małej wsi dom zajezdny z wyszynkiem i detaliczną sprzedażą napojów alkoholowych, równocześnie wraz z dziećmi obrabiając hektary pola. Tak teraz to piszę i dochodzi do mnie fakt, że jakaś część mojego ja ma pochodzenie chłopskie. Jakoś zawsze brałam pod uwagę jedynie robotnicze i mieszczańskie.

Kto wie, czy właśnie nie wtedy, mój śląski pradziadek Teofil postanowił, że jak już wróci z tego „gorolskiego” wesela na Śląsk to wybuduje jednemu ze swoich synów ➡ piekarnię. Może przez górnicze patrzenie na świat przebił się fakt, że lepsze deko handlu niż kilo ciężkiej roboty.

Ani z babci nie była Liz Taylor, ani z dziadka Richard Burton. Miłości między nimi też nie było. To moi drudzy dziadkowie się kochali. Ci nie. A babcia nie raz, nie dwa, nie trzy te uszy miała odmrożone. Po przyjeździe pod Rybnik szybko zapomniała o białej sukience, pięknym bukiecie i o tym jak podglądały z dziewczynami ze wsi wizyty księcia Radziwiłła w pobliskim Antoninie. Choć czeladnika rzeźnickiego nie zapomniała, bo nawet mi o nim po tylu latach opowiadała.

Moja konserwatywna śląska starka, czyli babci teściowa, „gorolki” nie akceptowała. Dzieci męża, którymi się musiała opiekować babcia Kazia zapewne sprawiały problemy, kwaterunkowe mieszkanie przy dymiącej kopalni nie miało takich wygód jak wielki dom zajezdny na wielkopolskiej wsi, a dziadek… No cóż, dziadek miał dwa zawody, jak to mówi mój tata. Był rachmistrzem na grubie i działaczem sportowym. A działaczowanie to spotkania, wyjazdy, imprezy, wygrane, przegrane, zgromadzenia, wybory i inne śmoje-boje przy okazji których się pijało, pije i pić będzie.

1933 rok musiał być dla babci trudny. Obca dla tutejszych, nieznająca miejscowego języka, obyczajów, ciągle sama z nieswoimi dziećmi i prawie od razu w ciąży. Babcia jednak była też hard kobitą, co bezsprzecznie odziedziczyła po Florentynie restauratorce. Pracowita jak wszyscy Wielkopolanie, oszczędna z musu, a może i przez geny, raczej oschła i mało wylewna. Nie dała się stłamsić tutejszym, choć naprawdę nie miała lekko. Jej największą miłością był, urodzony 16 grudnia 1933 r. Mietek. Poszła pod prąd dając mu bardzo polskie imię i chyba to był ten jej pierwszy bunt. W rodzinie imię Mieczysław uznano za potwarz. „Czamu nie Rudolf? Czamu nie Jorg?”
Nie wiem ile wtedy spędzało się czasu w szpitalu po porodzie. Zapewne niewiele. Ciekawe czy w domu w Chwałowicach czekał na nią mąż? Gazeta „Polska Zachodnia” z 18 grudnia 1933 r. informowała, że właśnie wtedy odbyło się walne zebranie podkręgu Rybnik przy udziale 84 delegatów reprezentujących 24 kluby piłkarskie. Ha! Takiej ważnej i wielkiej imprezy dziadek nie opuścił. Józef Ochwat ponownie został wybrany prezesem. Co tam kolejne dziecko! Po to się ożenił, by żona wszystko ogarniała. On znowu prezesuje! Uszy szczypały babcię od grudniowego mrozu, gdy naprany mąż wrócił do domu.

Mały Mietek miał kilka dni, gdy po Chwałowicach szukano bandyty Siwca – mordercy policjanta, o czym babcia zapewne nie wiedziała, bo raczej z domu nie wychodziła. Za to dziadek przy przedświątecznym spotkaniu z kolegami działaczami szeroko to komentował. Zresztą nie tylko to szokowało rybniczan i mieszkańców okolicznych wiosek i osiedli. Jeszcze przed świętami w tutejszym Sądzie Okręgowym odbył się proces nastoletniego T., który podczas bójki ciężkim kijem (bejsbole już wtedy były w modzie chyba) walnął kolegę. Następnie w złości „Wsadził mu palce obu rąk między zęby, rozdzierając mu obydwa policzki. Widząc, że ten broczy krwią, zaciągnął go do stawu i tam zanurzył w wodzie by go opłukać. Krwiożerczy chłopak widząc, że B. daje słabe oznaki życia postanowił go zabić. Zanurzył jego głowę w wodę i trzymał tak długo, aż się B. udusił” (cytuję za Polską Zachodnią z 21 grudnia 1933). Jak ja lubię przedwojenne rybnickie „kryminałki” 😉 

Potem Mietka ochrzczono, a babcia nauczyła się żyć z tymi przymarzającymi uszami, niekochanym i niezbyt dobrym mężem (dziadkiem był cudnym), pasierbem i pasierbicą i całą tą śląską otoczką. Była ambitna jak na tamte czasy i możliwości oraz niezwykle zorganizowana. Za sprzedaną ziemię ze swego posagu wybudowała dom, w którym urodził się jej drugi syn Tadek. Było to w lutym 1939 r. Biedę wojenną rodzina przeżyła dzięki jej zaradności i smykałce do handlu. Po wojnie też lekko nie było, bo najpierw aresztowanie dziadka przez Ruskich za Volkslistę i krótki Wehrmacht, a potem znowu powrót do działaczowania, brylowania w towarzystwie piłkarzy przy lichej pensji na grubie. Zaciskała zęby i dawała radę.

Ceniła sobie wykształcenie, choć sama go nie miała. Zawsze napierdzielała dziadka po niemiecku (gdy żył), że opowiada mi głupoty o utopcach. Była harda (tak to delikatnie ujmę), praktyczna do szpiku kości, bardzo oszczędna, dość wścibska, ale też ciekawa świata (poleciała samolotem z Katowic do Koszalina do ukochanej siostry w latach 70-tych). Uwielbiała podróże (gdziekolwiek), była mistrzynią krawiecką i zawsze miała dla mnie pod fartuchem pieniążki, bo ja i Mietek byliśmy jedynymi osobami, którym niczego nie skąpiła.

Obie babcie miałam trudne, każdą na swój sposób. Obie kochałam, każdą też na inny sposób. Babcia ze strony mamy na pewno by wydała ostatnie pieniądze na prawdziwą kawę od Aronadego, babcia ze strony taty, by wypiła zbożową.

Po obu mi coś zostało. Po tej z wielkopolskiej Szklarki, mam adamaszkowe serwetki z jej panieńskimi inicjałami, dębowe komody, które były częścią jej wiana, stare zdjęcia, jakieś guziki, talerze, przedwojenną maszynę do szycia i cały rocznik „Przekroju” z 1946 r. Niewiele mam z jej genów, choć obie urodziłyśmy się tego samego dnia. Zmarła, gdy byłam w liceum i od tego czasu czuwa z nieba nad swoim Mietkiem, którego powiła 90 lat temu i który do dziś ma się dobrze. Myślę, że czuwa i nade mną.

Koniec grudniowo-rodzinnych wspomnień 🙂 Czas stroić choinkę (choć ja nie za bardzo przy trójce kotów). Jak przedwojenny żydowski zegarmistrz i jubiler Aleksy Waldberg życzę wesołych Świąt Bożego Narodzenia i proszę mnie nadal łaskawie popierać 🙂 

Można to zrobić poprzez kawowy patronat ➡ „Bonkawa dla Małgosi” 

 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Grudzień 1933 roku została wyłączona
14 grudnia 2023

Wdowa Schindler

Klara Schindler od jakiegoś czasu całkiem sama musiała się zajmować zarówno restauracją jak i tą ogromną kamienicą. Kiedyś tutejsi nazwą ją „plebiscytową”, ale o tym Klara jeszcze nie wiedziała, bo był 1914 r. i całe jej życie toczyło się wokół chorego męża, dwóch córek, no i interesów, które miała głowie. W połowie roku do miasta dotarła informacja, że zaczęła się wojna, którą za kilka lat ludzie będą nazywać Wielką, ale jeszcze nie zdawali sobie z tego sprawy, gdyż bardziej ich interesowały problemy lokalne i nie mieli pojęcia o okopach czy przyszłym rozpadzie niemieckiego mocarstwa. Na pogrzeb brata Leopolda Klara nie pojechała, bo tu, w Rybniku, były ważniejsze sprawy.

10 września 1914 r. czuwała przy odchodzącym mężu i choć była przygotowana na jego śmierć, to mimo wszystko ją to zaskoczyło. Był szabat. Zamknęła mu oczy, zasłoniła lustra i wylała wodę z wszystkich naczyń, a śląską służącą posłała z wiadomością do Phillipa Weissa. Następnego dnia Weiss poszedł do urzędu, by zgłosić śmierć Paula Schindlera, restauratora, urodzonego w Zabrzu, zamieszkałego ostatnio przy Kirchplatzu w Rybniku, a w „Rybniker Kreisblatt” ukazał się nekrolog informujący o zgonie oraz pogrzebie o 3 po południu tego samego dnia.

Choć na pogrzeb nie dotarli krewni z daleka, to żałobników było naprawdę wielu. Brat Siegfried z całą rodziną, zarząd i reprezentanci gminy żydowskiej, Eugen Weissmann, który od kilku lat najmował w Schindlerowej kamienicy sklep, wielu klientów Gasthausu, no i one: wdowa Klara z córkami Erną oraz Margarethą. Stojąc na cmentarzu Klara cały czas rozmyślała co teraz zrobi w tym mieście, z którym nie była zbytnio związana. Pochodziła z okolic miasta Sagan, dziś zwanego Żaganiem, a ślub z Paulem brała w mieście Breslau, czyli była związana z krainą, którą jeden poczytny pisarz po 109 latach nazwie „Odrzanią”. To za mężem przyjechała do Oberschlesien i choć mieszkała tu już kilka lat, to jednak nadal czuła się obco. Po narodzinach córek w Breslau przyjechali najpierw do Kattowitz, a potem za namową swego brata Siegfrieda, Paul kupił od Danzingera tę wielką kamienicę przy katolickim kościele.

I teraz ona została z wszystkim sama. Obie córki należało wnet wydać za mąż, w końcu Erna miała 24, a Margarethe 22 lata. Jedna krnąbrna i przebojowa, a druga zahukana i nieśmiała. Jeszcze w czasie pogrzebu uznała, że musi się zwrócić o pomoc do szwagra. Może on pomoże jej znaleźć właściwych kandydatów na mężów dla córek. To Siegfried mieszka w tym małym mieście od tylu lat, prowadzi modny sklep na Ringu, więc na pewno zna więcej ludzi niż ona.

Klara starała się prowadzić Gasthaus po mężu, co jakoś jej się udawało, bowiem pochodziła z rodziny karczmarzy. Ciągle jednak borykała się z zaległymi czynszami od tych, którym wynajmowała mieszkania i sklepy i nawet nie zauważyła, że w międzyczasie kończyła się wojna i nadchodziły nowe czasy. Choć polityka jej nie interesowała, to w swojej restauracji słuchała o czym coraz głośniej i dość otwarcie gadano.

Nadszedł 1919 r. Skończyła 60 lat i czuła, że nie ma już tylu sił, by zajmować się tak wielkim majątkiem. Pewnego wieczoru siadła z córkami, by im oznajmić, że być może trzeba będzie to wszystko sprzedać, ale informacja, którą znienacka przekazała jej starsza Erna spowodowała, że sprawy kamienicy nagle stały się nieważne. Klara aż pobladła, gdy usłyszała, że Erna zamierza wyjść za mąż za katolika. – Co by ojciec powiedział? Paul Schindler od sześciu lat spoczywał na cmentarzu, więc nie mógł zaprotestować. Erna postawiła na swoim i jeszcze tego samego roku jesienią, zawarła ślub z Alfonsem Reinschem. By podniesć rangę tego wydarzenia, na uroczystość wdowa zaprosiła aż z Hamburga swego brata Theodora Borowera. Śląsk nie był mu obcy, gdyż przez jakiś czas prowadził interesy w Zabrzu. Przystał na propozycję by zostać świadkiem wraz z ojcem pana młodego.

Druga córka, nieśmiała Margarethe nadal była sama i taką miała pozostać aż do momentu, gdy została wsadzona 13 kwietnia 1942 r. do bydlęcego wagonu i wywieziona do getta w Izbicy. Ale o jakiejś Izbicy w momencie ślubu Erny nikt nie słyszał. Za to słuchano i rozprawiano o Wersalu i traktacie na mocy którego do Rybnika zawitali żołnierze w różnych mundurach. Jakieś komitety, plebiscyty, komisje i manifestacje zajmowały teraz klientów Gasthausu wdowy Schindler.

Zięć okazał się porządnym Niemcem, który zgadzał się z teściową i wujkiem Siegfriedem z Ringu, że prawdopodobnie trzeba będzie wyjechać, bo nie wiadomo co tu będzie się dalej dziać. Przez zawirowania polityczne interesy szły coraz gorzej. Kamienica generowała koszty i w dużej części była pusta. Inflacja coraz bardziej przyspieszała i Klara wiedziała, że trudno jej będzie znaleźć kupca za dobrą cenę, a tu jeszcze miała się powiększyć rodzina, więc należało się spieszyć z podjęciem decyzji.

Jedyny, ale wtedy Klara jeszcze tego nie wiedziała, wnuk urodził się przy Kirchplatzu pod koniec stycznia 1921 r. Dano mu na pierwsze imię Horst, a na drugie Paul pod błogosławionej pamięci żydowskim dziadku. Krótko przedtem teściowa i zięć ustalili, iż bez względu na to, że są Niemcami to wynajmą jeden lokal polskiej gazecie. I tak w Schindlerowej kamienicy można było nabyć Gazetę Rybnicką – współorgan „Sztandaru Polskiego” oraz satyrycznego „Kocyndra”.

Niedługo zaś potem wspólnie wyrazili zgodę na to, by w kamienicy należącej do nich – niemieckich Żydówek: Klary Schindler i jej córek, miał siedzibę Polski Komitet Plebiscytowy. W kamienicy rybniczanie widywali teraz dr. Białego, dr. Różańskiego, czy innych polskich działaczy zaangażowanych w zbliżający się plebiscyt. Księgarz Basista miał kilka kroków do siedziby komitetu i w tym gorącym okresie bywał tam częściej niż w domu. Tak samo zresztą jak Emil Winkler z Ligoty. Klara Schindler oraz jej zięć Alfons Reinsch szukali na gwałt potencjalnego kupca na ten ogromny budynek, choć zdawali sobie sprawę z tego, że nie oni jedni starali się pozbyć majątku w mieście, o które walczyły, choć na razie jedynie głosując, dwie strony. 

Gdy wybuchło III powstanie Klara z balkonu patrzała na uzbrojonych Ślązaków ustawiających się przed willą Haasów. Wnet do kamienicy dotarła wiadomość o zamordowaniu młodego Rudolfa Haasego za angażowanie się po stronie niemieckiej. Byli prawie sąsiadami. I gdy wydawało się, że już nie uda się sprzedać tego kamienicznego kolosa, zięć jednego dnia przyniósł dobrą nowinę. Ten Winkler, który tu bywał, a potem latał z bronią ponoć pytał o cenę. Klara nie negocjowała warunków z niedawnym powstańcem. Przystała na jego wszystkie warunki i w sierpniu 1921 r. „Sztandar Polski” poinformował: „Drogą kupna przeszedł dom wdowy pani Szindler, w którym znajdują się dwa wyszynki i dawniejszy podkom. plebiscytowy, na własność pana Emila Winklera z Ligoty za sumę 400.000 marek.”

Przez jakiś czas jeszcze Emil Winkler w prasie podpierał się nazwiskiem poprzedniej właścicielki informując o jakichś wydarzeniach. Niestety, tak jak i Paul Schindler, Winkler zmarł za szybko, w wieku 46 lat, co stało się w 1931 r., a sprawami kamienicy, sklepów i restauracją musiała zajmować się kolejna wdowa. W tych początkach lat trzydziestych nikt jeszcze nie wiedział, że we wrześniu 1939 r. następna wdowa w tej kamienicy będzie opłakiwać śmierć swego męża. No bo wtedy córka Emila – Elżbieta Winkler jeszcze nie myślała, że przyjdzie jej się zakochać w kapitanie wojska polskiego Janie Kotuczu, który zanim zginie 6 września 1939 r. zawoła: „Niech żyje Polska! Tak umiera polski oficer!”.

Na koniec muszę napisać jakie były dalsze losy Klary Schindler, jej córek, zięcia i wnuka. Wszyscy wyjechali z Rybnika do niezwykłej miejscowości w Karkonoszach. Wtedy ani Klara ani jej rodzina nie przypuszczali, że ówczesne Krummhübel zostanie kiedyś nazwane Karpaczem. Wdowa Schindler zmarła pod pokrytymi śniegiem górami w lutym 1925 r.

Osobą, która poinformowała urząd o jej śmierci był katolicki zięć z Rybnika. Zapewne też on organizował pogrzeb i pochówek w Jeleniej Górze, gdyż to do tej gminy żydowskiej oficjalnie należały i matka i córki. W wykazach obie córki figurowały jako bezwyznaniowe Żydówki. Alfons Reinsch początkowo prowadził interesy w Karpaczu wraz z teściową, bo to zapewne ona dała marki na otwarcie sklepu z pamiątkami i artykułami tytoniowymi. Zachowane powojenne dokumenty Erny wskazują na to, że przed 1945 r. została wdową, a mieszane małżeństwo zawarte w naszym mieście, a może i siła charakteru pozwoliły jej przeżyć czasy Hitlera. Co prawda była aresztowana przez Gestapo w 1942 r. ale po dwóch tygodniach ją wypuszczono. W 1944 r. opuściła Krummhübel, gdyż groziło jej kolejne aresztowanie. W 1946 r. mieszkała już w Bawarii starając się o wyjazd do Palestyny. Urodzony w plebiscytowej kamienicy w Rybniku jej syn Horst Reinsch również przeżył. Jedynie nieśmiała Margarethe została zgładzona na terenie okupowanej Polski.

Równo 50 lat po śmierci Paula Schindlera, w 1964 r. na kamienicy, w której zmarł, a którą wdowa po nim wynajęła zaangażowanym w przyłączenie Rybnika do Polski, zamocowano pamiątkową tablicę. Rybniczanie nazwali ją „plebiscytową” łącząc to miejsce z walką o polskość tego miasta i zasłużoną rodziną Winklerów. Chyba niewielu wiedziało, że w tamtym czasie była to własność niemieckiej Żydówki, która z polskością miała tyle wspólnego ile ja z chińskim mandarynem.  

Obecnie, kamienica jest remontowana i być może wnet zobaczymy ją tak samo piękną, jak wtedy gdy wprowadzał się do niej około 120 lat temu Paul Schindler ze swoją Klarą.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Wdowa Schindler została wyłączona
12 grudnia 2023

Macewy z rybnickiego cmentarza – Efraim Kaiser

Okoliczności śmierci Efraima Kaisera nie do końca są jasne. Informacja spisana na marginesie tradycyjnego aktu zgonu informuje, że miał 33 lata, pochodził z Kempen (Kępna) w Wielkopolsce, był czeladnikiem piekarskim wyznania mojżeszowego, był kawalerem i zmarł o 21.45 w piekarni Schultzika 11 listopada 1895 r. Oczywiście w Rybniku.

Urząd o śmierci Efraima został powiadomiony pismem miejscowej administracji policyjnej, a Prokuratura Królewska w Raciborzu dała na to upoważnienie. Czyli? Czyli zgon, którym zainteresowała się prokuratura i policja. Jest więcej niż prawdopodobne, że młody czeladnik był w pracy, by rano rybniczanie mogli w piekarni Schultzika kupić świeżo wypieczony chleb. Sądzę, że nie zmarł przez atak serca, udar, czy grypę. Raczej była to śmierć nagła, pewnikiem wypadek. Może zatrucie tlenkiem węgla, może poparzenie, a może zwaliły się na niego worki z mąką?


Dla właściciela piekarni, zarazem rybnickiego młyna, a i tartaku, Carla Schultzika był to zapewne krótkotrwały problem, któremu musiał zaradzić przede wszystkim szukając kolejnego pracownika. Chleb z jego piekarni i mąka z młyna były dostarczane do wielu miejsc nie tylko w Rybniku i okolicach. Śmierć jakiegoś Żyda nie mogła w tym przeszkodzić. Starałam się dojść gdzie ów młyn się mieścił. Naturalnym miejscem wydaje mi się obecna ulica Młyńska, gdzie nadal mamy resztki zabudowań starego młyna, ale nie jestem przekonana, czy to co stoi w pobliżu rybnickiego sądu i wejścia na targowisko, to akurat dawne posiadłości Karla Schultzika. Z lakonicznych informacji w dawnej prasie wiadomo, że młyn ten istniał mniej więcej od połowy XIX w., właścicielami byli Carl senior, potem Carl junior, a następnie zarządzał nim Hermann Schultzik. Mühlbesitzer Carl (który? może obaj?) był przez wiele lat radnym miejskim w Rybniku, i jako radny właśnie został sfotografowany w eleganckim kapeluszu, wraz z innymi ważnymi osobistościami z miasta, przed wieżą ciśnień na ul. Prostej. Fotografię zrobiono gdy oddawano rybnicki wodociąg na pocz. XX w.

Młyn klanu Schultzików był młynem parowym, zresztą tak jak i piekarnia. Patrzę na różne tego typu obiekty, które zachowały się w Polsce i widzę wielkie kominy oraz kilkupiętrowe budynki. Zapewne więc i to stało gdzieś przy Młyńskiej. Jak podawała reklama z 1894 r. wyjątkowy chleb z Rybnika docierał do wielu sklepów w Gliwicach.

Pewnie jednym z tych, który ten chleb wypiekał był przyjezdny Żyd Efraim Kaiser, syn Jakoba i Natalie z Kępna. Pojawił się na Śląsku za namową starszego brata Moritza, który jako pierwszy ruszył w świat i przez jakiś czas wraz z rodziną mieszkał w Woźnikach obok Lublińca, a następnie osiadł w Zabrzu gdzie miał własną cukiernię. Może bracia mieli plany, by razem prowadzić piekarniczo-cukierniczy geszeft, ale najpierw jakiś mistrz musiał Efraima przyuczyć do zawodu. Marzenia przerwał wypadek w parowej piekarni Schultzika. Kilka lat po tym jak 33-letni czeladnik piekarski spoczął na rybnickim cmentarzu żydowskim, w młynie doszło do pożaru. I to takiego, po którym zostały „jeno gołe mury” jak podawały Nowiny Raciborskie w 1902 r.

Mimo tak wielkich strat finansowych Carl Schultzik odbudował swoje przedsiębiorstwo, gdyż w kolejnych latach nadal poszukiwał pracowników i woźniców by rozprowadzać swoje wyroby po całym Śląsku. Odbiorcą jego wypieków był też nasz szpital psychiatryczny. W 1913 r. w Raciborzu toczył się proces o łapówkarstwo w „domu obłąkanych” jak określano szpital. Na ławie oskarżonych zasiadło pięciu rybniczan, m.in. dwaj rajcy katolik Carl Schultzik i żyd Alfred Aronade. Zarzucano rendantowi, czyli księgowemu z psychiatryka, że zboże z roli należącej do zakładu psychiatrycznego sprzedawał poniżej ceny targowej Schultzikowi, za co od tegoż dostawał zapasy mąki za darmo. W procesie ostatecznie skazano jedynie rendanta Schmidta oraz rzeźnika Cibisa.

Na początku lat dwudziestych katolicka rodzina Schultzików dochodzi do wniosku, że się wyprowadza z Rybnika. Latem 1920 r. rozpoczyna się likwidacja przedsiębiorstwa. W 1925 r. w części zabudowań dawnego młyna otwarto fabrykę musztardy. Gdzie mieścił się Schultzikowy tartak i co się z nim stało nie mam bladego pojęcia.

Ostatni ślad po Schultzikach w Rybniku jaki znalazłam, to ogłoszenie z lipca 1921 r., zgodnie z którym właściciel młyna był zobowiązany do udostępnienia koni do sikawek na wypadek pożaru w Rybniku. Śladem po czeladniku piekarskim Kaiserze jest akt zgonu oraz odnaleziony nagrobek numerowy z jego imieniem i nazwiskiem. Można go oglądać, wraz z pozostałymi ➡ macewami, w rybnickim muzeum. Na poniższym zdjęciu jeszcze stał u mnie w ogrodzie.

Powiązań Schultzików z Mikołowem nie badałam. Na pewno też tam był ich młyn.
Dziękuję pani dr Ewie Kulik z rybnickiego muzeum za pomoc w sprawie Schultzików. I jak zwykle dziękuję Sławkowi Pastuszce (wnet doktorowi) za tłumaczenia aktu zgonu Efraima Kaisera.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Macewy z rybnickiego cmentarza – Efraim Kaiser została wyłączona
30 listopada 2023

Macewy z rybnickiego cmentarza – Philipp Honig

W 2009 r., dzięki spostrzegawczości moich znajomych i dzięki ich zaangażowaniu, udało się uratować sześć skromnych macew ze ➡ starego cmentarza żydowskiego w Rybniku. Cmentarz, w tradycyjnej postaci istniał do wiosny 1940 r. przy obecnej ulicy 3 Maja, a te macewy zaś, prawdopodobnie od tego roku, służyły jako płyty chodnikowe na jednym z komunalnych podwórek przy ul. Kolejowej. Do 2009 r. deptali po nich ludzie, zresztą i ja nie lepsza, bo też po nich chodziłam odwiedzając koleżankę z jednej ławki w podstawówce. Jej rodzina zamieszkała w tym domu lata po wojnie i gdy do niej zachodziłam to tuptałam m.in. po macewie, która przedtem stała od 1889 do 1940 r. na grobie bohatera mojej dzisiejszej opowieści. 

Uratowane macewy zostały przekazane do rybnickiego muzeum, gdzie stoją do dziś. Są mało atrakcyjne, bez datowań, czy jakichkolwiek symboli. Jedynie imię i nazwisko. Życie sześciu nieznanych osób zostało zawarte w dwóch słowach. Dla mnie najważniejsza była Else, gdyż to ją zobaczyłam jako pierwszą. Wtedy, te 14 lat temu było to przeżycie, które może można porównać do lewitowania na haju. Pierwsza odnaleziona macewa z naszego cmentarza! Else Kornblum zmarła mając ciut ponad roczek. Akt zgonu wystawiono dokładnie w Wigilię, 24 grudnia 1884 r. Potem zamówiono dla niej skromną macewę, ale o tym już pisałam, więc możecie sięgnąć do moich starszych ➡ szuflad.

Równo cztery lata później, w Wigilię 1888 r., do rybnickiego Amtu udała się Fanny Leschcziner – wtedy żdżało frela na wydaniu (miała 38 lat), handlarka, córka kupca Samuela i siostra zasłużonego później dla miasta ➡ Noaha Leschczinera. Fanny poszła zgłosić zgon niejakiego Philippa Honiga, który nagle (tak zakładam) zmarł w jej mieszkaniu. Kim był ów Filip dla Fanny? Z aktu zgonu wynika, że miał 50 lat, pochodził z miasta Lissen (obecnie Leszno), mieszkał w Rybniku i miał żonę Teresę z domu Baron. Czyli Fanny wiedziała o nim sporo rzeczy, jak na obcego. Kilka znajomych mi osób zaangażowało się w odszyfrowanie zawodu zmarłego (za co dziękuję) i tym, który jak zwykle zrobił to najlepiej był ➡ Sławek Pastuszka. Philipp Honig był kimś w rodzaju akwizytora, czyli handlarzem obwoźnym. Zapewne z dojrzałą handlarką z rodziny Leschczinerów wiązały go jakieś interesy, skoro aż tyle wiedziała o mieszkańcu Leszna, który niewątpliwie mieszkał u nas dość krótko.

Po co piszę o tym Filipie? Otóż jego macewa, wraz z Else Kornblum i czterema innymi, była w tej uratowanej grupie nagrobków żydowskich. To, że wcześniej się nie zorientowałam, że mam jego akt zgonu w swoich zasobach, wynika z ich nadmiaru plików i chaosu w moim komputerze. Już parę razy się nad nim pochylałam, ale za każdym razem odkładałam go z powrotem na dno szuflady, bo niczego o nim nie widziałam, za wyjątkiem tego, że nie był „nasz”.

Przedwczoraj, szukając czegoś w zgonach z lat 80-tych XIX w. nagle go ujrzałam. Ha! Od lat siedział w folderze „1888” i dopiero teraz wyskoczył jak z przysłowiowych konopi 😉

Honig z jakichś powodów pojawił się w Rybniku. Jego rodzina, tj. bracia prowadzili, raczej nie za spektakularne, interesy w Lesznie, a Filipa przygnało aż na Górny Śląsk. Żonę miał z pruskiego Śmigla (wówczas Schmiegel) i tam urodziła mu się w 1863 r. córka Ernestine, więc zakładam, iż przed przyjazdem do nas mieszkał w mieście, które zwą miastem wiatraków. Co go zmusiło do opuszczenia Śmigla i przyjazdu do oddalonego o ponad 300 km Rybnika? Choroba żony? Dlaczego zostawił córkę (być może i więcej dzieci) i przed pięćdziesiątką osiedlił się tu? Bieda? Brak perspektyw? Czy może od pewnego czasu tak se krążył od miasta do miasta, zdrowie nadwyrężał, dotarł do Oberschlesien, oficjalnie zameldował się w Rybniku i w końcu wyzionął ducha w mieszkaniu Fanny Leschcziner, czym na pewno wprawił ją w niezłe zdumienie a może i jakieś kłopoty.

Został pochowany na naszym cmentarzu w czasie Świąt Bożego Narodzenia, co akurat skromnej grupce żałobników kompletnie nie przeszkadzało. Po jakimś czasie do córki dotarła informacja, że została sierotą, ale chyba mało ją to obeszło, bo i tak musiała sama o wszystko się starać. Na głowie miała wyjście za mąż a nie posyłanie pieniędzy na paradny nagrobek dla zmarłego, gdzieś tam, ojca. I dlatego też macewa Philippa Honiga jest taka skromna. Po około roku od śmierci domokrążcy z Leszna rybnicka gmina wystawiła tzw. Nummerstein, czyli nagrobek numerowy nad szczątkami Honiga. I w tej skromnej postaci, dotrwał aż do naszych czasów, choć lekko uszczerbiony.

W 1940 r. ktoś zabrał sześć takich Nummersteinów i wyłożył nimi podwórko, bo buty sobie pyprał błotem. Stały się wielkoformatowymi żydowskimi kostkami brukowymi, za które zapłaciłam kilka flaszek wódki człowiekowi, który już w XXI w. mieszkał w komunalnym budynku przy Kolejowej i nie miał z akcją z 1940 r. nic wspólnego, a jego buty, o ile pamiętam, nie świeciły czystością. Bo też nie był to człowiek przywiązujący wagę do swego ubioru.
Bohaterka drugiego planu tej opowieści wigilijnej z trupem w tle, czyli Fanny Leschcziner w 1889 r. wyszła za mąż za kupca Maxa Dombrowskiego. Oboje z mężem byli dość dojrzali, więc doczekali narodzin tylko jednej córki – Flory, o której możecie przeczytać w mojej książce „Piękni i młodzi”. Fanny z Maxem mieszkali przy obecnej ulicy Staszica w Rybniku, ale nie jestem w stanie ustalić w którym budynku.
Ich Flora przyszła na świat wtedy, gdy córka Philipa Honiga – Ernestine wychodziła za mąż w Berlinie za Scheyę Mosesa. Jakoś dała sobie radę sama jako skromna sprzedawczyni w wielkim mieście. Dawała sobie tak radę aż do listopada 1934 r. Wtedy zmarł jej syn Alfred. Tak nagle, w wieku 42 lat. W listopadzie 1942 r., osiem lat po śmierci syna, a dwa lata po tym jak Niemcy szczątki jej ojca wywalili z grobu w Rybniku i załadowali na furmankę, by je potem wraz z innymi wrzucić do stawu za starym kościołem, Ernestine zmarła w Berlinie na „wychudzenie starcze”.
Informacje o tym, że Philipp Honig właśnie w naszym mieście zmarł, były za każdym razem podawane w stosownych dokumentach, wystawianych dla jego córki. One potwierdzają i sankcjonują fakt, że był rybniczaninem. Ten ostatni to akt zgonu Ernestine. Scheye Moses, zięć Honiga, był tą osobą, która w berlińskim urzędzie wymieniła nazwę Rybnik przy zgłaszaniu zgonu żony. Niedługo potem, zięcia wywieziono do Theresienstadt, gdzie zginął.

Macewę przypadkowego rybniczanina – Philippa Honiga, oraz wszystkie pozostałe ocalone nagrobki żydowskie z rybnickiego cmentarza możecie zobaczyć na patio naszego muzeum przy Rynku. 

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Macewy z rybnickiego cmentarza – Philipp Honig została wyłączona
7 listopada 2023

Berndt Goetz – psychiatra, seksuolog, kibucnik z Rybnika

Są ludzie, którzy rodzą się w jakimś mieście przez przypadek. Tak było z moim bohaterem. Jego ojciec, dr filozofii Oskar Goetz, choć zapewne planował karierę w naszym miasteczku, to ostatecznie wybrał inne miasto, które, co ciekawe, też ma od stuleci w herbie rybę.

Zanim jednak pochodzący z Koźmina Wielkopolskiego Oskar Goetz uznał, że Nauen w pobliżu Berlina będzie lepsze od Rybnika, to kilka lat mieszkał na Górnym Śląsku i tu właśnie urodził się mu syn, któremu dano na imię Berndt. Miało to miejsce w styczniu 1891 r. Niecałe 3 lata przedtem żona Oskara – Ernestine urodziła martwe dziecko, co odnotowano w rybnickim urzędzie, tym samym wiem na pewno, że już w 1888 r. małżeństwo to mieszkało w Rybniku. Wczesne dzieciństwo przyszłego psychiatry i seksuologa, bo o takiej personie będzie ten tekst, przypadło na ważny dla społeczności żydowskiej moment. To właśnie w tamtym okresie uznano, że w Rybniku powstanie ochronka dla dzieci żydowskich z całego Górnego Śląska i ojciec mojego bohatera został jej pierwszym dyrektorem. Oficjalnie pełnił tą funkcję od 4 czerwca 1893 r. do 30 kwietnia 1894 r., czyli zarządzał placówką jeszcze na etapie jej budowy oraz w momencie uroczystego otwarcia budynku. A potem się stąd zwinął i wyjechał, by dyrektorować dużą placówką oświatową w brandenburskim Nauen przekazując tutejszy sierociniec w ręce ➡ Leopolda i ➡ Betty Katzów.

Ten krótki górnośląski epizod w życiu rodziny Goetzów będzie widoczny na wielu oficjalnych dokumentach, które zostaną wytworzone przez różnych urzędników poświadczających ważne fakty z życia zdolnego Berndta. Zawsze będzie tym „zu Rybnik O/S”. Gdy Rzesza Niemiecka będzie go pozbawiać swego obywatelstwa oraz doktoratu też skrupulatnie zaznaczy miejsce urodzenia.

Zanim jednak naziści wykreślą go ze swoich rejestrów Berndt Goetz, jako pełnoprawny obywatel Niemiec będzie się kształcić. W 1909 r., po skończeniu nauki w berlińskim Friedrichs-Gymnasium, pójdzie na studia na najstarszym uniwersytecie w Berlinie, czyli Friedrich-Wilhelms-Universität (obecnie Uniwersytet Humboldtów). Ukończy medycynę w 1914 r., rok później zaś obroni doktorat z psychiatrii. Swoją karierę zawodową rozpocznie w dużej klinice psychiatrycznej wówczas zwanej Wittenauer Heilstätten. Wtedy też po raz pierwszy się zakocha i zaraz ożeni. Jego wybranką w 1919 r. zostanie ambitna studentka medycyny Hertha Heinrich. Berliński urzędnik eleganckim rękopisem wpisze w druk, iż dr medycyny Berndt Goezt jest „zu Rybnik”, a mieszka na terenie zakładu psychiatrycznego, którego jest pracownikiem. Niestety, jak to mówimy, małżeństwo nie zafungowało i wnet doszło do rozwodu. Myślę, że osobą winną był Berndt. Rozwód orzeczono w lutym 1921 r., a rozwodnik już w kwietniu zawarł kolejny ślub. Jego drugą żoną została, urodzona w dalekim Johannesburgu, Dinach Graf. On nadal był „zu Rybnik”.

Pierwsza żona Hertha, gdy obroniła doktorat, zawnioskowała o powrót do panieńskiego nazwiska, gdyż zapewne wolała robić karierę jako Ärztin Frau Heinrich a nie Goetz. Została pediatrą oraz lekarzem sportowym.
Za to druga żona była zapewne świadkiem rozmów, dysput i sporów, które jej mąż toczył z „Einsteinem seksu”, czyli Magnusem Hirschfeldem – lekarzem, prekursorem seksuologii i założycielem Instytutu Seksuologicznego w Berlinie. Berndt Goetz został jednym ze współpracowników tego instytutu. Dziś powiedzielibyśmy, że był antropologiem seksualnym. Wraz ze swym mentorem Hirschfeldem napisał m.in. „Seksualną historię ludzkości” (1929) oraz „Światopogląd erotyczny” (1929). W 1930 r. napisał pracę o symbolach erotycznych oraz o dzieciach trudnych w wychowaniu. Został też członkiem Komitetu Naukowo-Humanitarnego założonego przez Hirschfelda. Była to pierwsza na świecie organizacja działająca na rzecz poprawy sytuacji osób LGBT, której jednym z najważniejszych działań była zbiórka podpisów pod petycją domagającą się dekryminalizacji homoseksualizmu (zniesienia paragrafu 175). Paragraf 175 stał się wnet podstawą do prześladowań i eksterminacji osób homoseksualnych przez nazistów w III Rzeszy.

Więcej o niezwykłym Hirschfeldzie przeczytacie pod linkiem ➡ https://www.racjonalista.pl/kk.php/s,3222

Pod koniec lat 20-tych Goetza ceniono w Berlinie jako psychologa seksualnego (czy to dobra nazwa to nie wiem). Pracował jako psychiatra konsultant w Urzędzie ds. Młodzieży w Köpenick, był też niezwykle cenionym biegłym sądowym. Specjalizując się w tematyce przestępstw na tle seksualnym, przygotował m.in. protokół stwierdzający chorobę psychiczną w procesie „mordercy z pożądania” Böttchera, straconego w Plötzensee w 1928 roku. Jako fan kryminałów i mordów wszelakich takie ciekawostki to lubię. Pół nocy spędziłam, by się dowiedzieć co takiego zrobił ów Böttcher i dlaczego zaciekawił psychiatrę „zu Rybnik”. Otóż Böttcher w 1925 udusił dziesięciolatkę (następnie seksualnie wykorzystał), a w 1926 r. zamordował (pośmiertnie zgwałcił a potem okradł) hrabinę Lambsdorff w berlińskim lasku między dwoma przystankami tramwajowymi. Podczas procesu przyznał się do wielu innych przestępstw na tle seksualnym.
Nie tylko to kieruje moją sympatię w stronę Berndta. Jako wyleczony epileptyk zawsze pochylam się nad tymi, którzy mieli coś wspólnego z padaczką. A dr Goetz od końca lat 20-tych pracował w Sanatorium Miejskim i Domu Opieki (dla Epileptyków) Wuhlgarten pod Berlinem. Najpierw był tam tzw. starszym lekarzem a następnie został dyrektorem tej placówki.

Niestety za długo nie zarządzał tą instytucją. A dlaczego, to nie muszę tłumaczyć. Żyd, psychiatra, stawający w obronie osób LGBT, z podejrzeniami o sympatyzowanie z komunistami (to niepotwierdzone, choć za to go aresztowano) został zwolniony od razu w 1933 r. Co prawda jeszcze w tym roku udało mu się wydać w Lipsku pracę pt. „Znaczenie ofiary wśród narodów”, ale dr Goetz wiedział, że jego przyszłość nie będzie kolorowa.

Na pewno zdawał sobie sprawę co stanie się z jego pacjentami z kliniki dla epileptyków i co planuje brunatne państwo w sprawie homoseksualistów. Jak podaje Berliner Woche w artykule z 2018 r. w klinice od 1933 r. najpierw przeprowadzano sterylizacje chorych na padaczkę a następnie poddawano ich eutanazji, czyli mordowano. Gazeta podaje liczbę 1024 pacjentów, którzy stracili życie bo chorowali na epilepsję.

Wtedy Goetza już w Niemczech nie było. Zdołał wyjechać do Palestyny. Nie udało mi się ustalić, czy wyjeżdżał wspólnie ze swoją drugą żoną Diną. Może tak, może nie. Dotarli do Palestyny w 1934 r. Ona jako fotografka, a on jako lekarz psychiatra, oboje jako Niemcy z niemieckimi paszportami. W 1936 r. z tego właśnie powodu, gdy wnosili o rozwód to musieli to zrobić za pośrednictwem adwokatów w Berlinie i przez sąd w stolicy Niemiec. W izraelskich archiwach zachowało się tłumaczenie na angielski wyroku, który zapadł w czerwcu 1936 r. Wynika z niego, że w tamtym czasie żona mieszkała w Tel Awiwie, a dr Berndt Goetz był już kibucnikiem w kibucu Giwat Brenner. Para była w separacji od początku 1935 r. a w pozwie ponadto podano, że Dina żyła w innym związku z niejakim panem Rabinowiczem. Małżeństwo było bezdzietne. Obie strony przyznały, że nastąpił rozpad związku małżeńskiego. Na akcie zawarcia małżeństwa z 1921 r. odnotowano wzmiankę o rozwodzie. 

Niewiele informacji znalazłam o pobycie psychiatry-seksuologa w Palestynie. W syjonistycznej prasie rumuńskiej (!) natrafiłam na artykuł z 1936 r., w którym korespondent gazety z Bukaresztu opisywał swój pobyt w jednym z kibuców, gdzie spotkał niezwykle interesującego człowieka, a był nim dr Berndt Goetz. O ile Google nie oszukało mnie w tłumaczeniu z języka rumuńskiego, to dziennikarz informował czytelników, iż dawny znany i wybitny psychiatra z Niemiec pracuje w sklepie obuwniczym równocześnie nadal pracując naukowo. W tamtym czasie pisał pracę z psychologii wiary o kultach matriarchalnych w religiach patriarchalnych. W notatce prasowej znalazła się informacja, że swoje cenny zbiory (jakie?) przekazał muzeum w Pradze. W 1937 r. dr Goetz opublikował rozprawę pt. „Zwyczaje żydowskie w świetle psychologii etnicznej”.

Na pewno w 1936 r. popłynął do Stanów Zjednoczonych. Może z jakimś wykładem? Na liście pasażerów SS Volendam figurował jako niemiecki lekarz „born in Rybnik, Silesia”. Tym samym transatlantykiem, dwa lata wcześniej, do USA płynął Thomas Mann, niemiecki noblista ale i biseksualista. 

30 kwietnia 1940 r. Niemcy oficjalnie pozbawiły dr. Goetza doktoratu. 

Psychiatra-seksuolog „zu Rybnik” zmarł 28 kwietnia 1949 r. w Izraelu. Mój izraelski przyjaciel Doron Priester wysznupał mi zdjęcie nagrobka, który wygląda dość dobrze, jak na grób osoby, która nie pozostawiła po sobie potomków. No chyba, że tym miejscem opiekuje się ktoś z rodziny jego pierwszej żony – dr Herthy Heinrich. Ona też wyjechała do Palestyny, wyszła za mąż, jako Hadassa Malko urodziła w Tel Awiwie córkę i zaraz potem ponownie się rozwiodła.

Powinnam coś napisać o tych, którzy jak Goetz już w latach 20-tych zajmowali się prawami osób LGBT w Instytucie Seksuologicznym. Wielu przeżyło III Rzeszę na emigracji (lekarze Bernhard Schapiro, Berndt Goetz i Ludwig Levy-Lenz, prawnik Kurt Hiller i pedagog seksualny Max Hodann), niektórzy odebrali sobie życie (archiwista, jeden z partnerów Hirschfelda – Karl Giese, psychiatra Arthur Kronfeld czy doradca Felix Abraham). Jeszcze innych wysłano do obozów koncentracyjnych i zamordowano; technologa rentgenowskiego Augusta Bessungera spotkał ten los w Auschwitz w 1943 r. Niestety część osób związanych z Instytutem znalazła w czasach reżimu nazistowskiego nowe role lub nawet z nazistami współpracowała.

Na koniec wypada mi pokazać jedyne zdjęcie dr. Berndta Goetza, które udało mi się znaleźć. Dziwnie przenikliwy miał wzrok…

Aaaa, zapomniałabym o jeszcze jednym powiązaniu z Rybnikiem. Bardzo luźnym, choć dla mnie jednoznacznym. W młodości dr Berndt Goetz napisał „Hagadę na Pesach”, czyli opowieść o wyjściu Żydów z Egiptu. Ukazała się drukiem w 1919 r. W Internecie, na stronie biblioteki uniwersytetu we Frankfurcie nad Menem, znalazłam ten egzemplarz. Jest na nim pieczątka Maxa Fraenkla z Berlina. Otóż Max był również rybniczaninem z urodzenia. Przyszedł na świat w 1856 r. u nas, jako jedno z wielu dzieci tutejszego rabina Dawida Fraenkla. W Berlinie był uznanym architektem specjalizującym się w budynkach szpitalnych.  Po 1919 r. dr. Goetza już zajmowały inne tematy 🙂 Ciekawsze od religijnych.

26 października 2023

„Orbity” Salo Pragera

Na ścianach naszej ulubionej księgarni „Orbita” można zobaczyć fragmenty pocztówki przedstawiające południową pierzeję rybnickiego Rynku. Wnikliwi obserwatorzy zauważą, że w miejscu, w którym od lat kupujemy książki, na początku XX w. handlował odzieżą żydowski kupiec Salo Prager. Z dokumentu urodzenia jego córki Margot wynika, że w 1902 r. również w tej „Orbitowej” kamienicy mieszkał – zapewne nad swoim sklepem. Urodzona w 1905 r. druga córka Ilse też przyszła na świat pod spadzistym dachem budynku, który do naszych czasów wzbogacił się o dwie lukarny.

Tajemniczy Salo niby od lat był na orbicie moich zainteresowań, choćby z racji tego, że był Żydem, w dodatku o dość znanym w mieście nazwisku, ale nigdy jakoś nie kierowałam na niego swoich „narzędzi do obserwacji”. W końcu uznałam, że nadszedł ten czas, bo sama przez pół roku byłam na orbicie „Orbity” i Salo często mi wchodził w oczy.
To nie będzie wesoła opowieść. Nie będzie też w żaden sposób spektakularna. Ot, kilka faktów z życia zwykłego kupca, który przyszedł na świat w małej wsi i podobnie małej wsi je zakończył.

Salo Prager urodził się w 1873 r. w pobliskiej Czernicy, jako syn Adolfa i Ernestine. Ojciec prowadził Gasthaus w tej wsi. Zachowany budynek mieszkańcy wsi dziś zwą „Porwolikowcem” od nazwiska jednego z późniejszych właścicieli.

Salo nie był jedynakiem. Prawdopodobnie za namową starszego brata Karla, zamienił wieś na miasteczko i na początku XX w. otworzył tu sklep z odzieżą męską i to od razu w najważniejszym miejscu, czyli na Rynku. Nie zachowały się żadne jego reklamy prasowe. Za to ilość anonsów, które publikował brat Karl, prowadzący sklep w „domie Hermanna Müller”, jest niezwykle imponująca, w dodatku zachwycająca pod względem językowym. 

W Rybniku mieliśmy osobną gałąź Pragerów, być może powiązanych z czernickimi, a dowodów na to nie znalazłam. Dlatego zakładam, że bracia nie byli krewnymi Moritza, założyciela tzw. fabryki modrych druków i tym samym jego syna Abrahama – niezwykle zasłużonego dla miasta obywatela i przedsiębiorcy.
Gdy Salo znalazł się na orbicie powiatowego miasteczka niczym specjalnym w Rybniku się nie wyróżniał i jakimś wyjątkowym blaskiem nie świecił. Urodziły mu się zaledwie dwie córki, do władz gminy nie należał, w prasie się raczej nie ogłaszał, czyli śladów po jego życiu w Rybniku nie zostało wiele. Ze strzępków informacji o Salo wiemy, że wraz z innymi informował o zamknięciu swego sklepu z okazji nadchodzących świąt żydowskich, tj. żydowskiego nowego roku oraz Jom Kippur, które w 1905 r. przypadały na przełom września i października oraz, że czasem szukał sprzedawcy.

Poza Rynkiem, przez jakiś czas, miał sklep w kamienicy przy ul. Raciborskiej (została zburzona pod koniec wojny) gdyż na starych pocztówkach widoczny jest szyld reklamowy kierujący do drugiego geszeftu. Jak to i w innych domach żydowskich bywało, gdy został powołany do armii Kajzera, sklepem zapewne zajmowała się żona Getrud wraz z nieletnimi córkami. Zanim jednak znalazł się w okopach, wraz Karlem musieli odprowadzić na zabrzański cmentarz żydowski trzeciego brata – Georga, który po wyprowadzce najpierw z Czernicy, a potem Raciborza, prowadził firmę w Zabrzu, gdzie zmarł na początku 1914 r.

Gdy Salo szczęśliwie wrócił do Rybniku po zakończonej Wielkiej Wojnie, wszystko już było inne. Obaj z Karlem zadecydowali, że już tu nie będą oferować mantli czy guzików „ku manszetom i kraglom” i na fali wyjazdów, w związku z ewentualnym podziałem Górnego Śląska, opuścili nasze miasto. W 1919 r. szyld reklamowy „Salo Prager” na rynkowej kamienicy zniknął – w jego miejsce pojawił się nowy: „Fr. Heidrich”. Pozostali, niespokrewnieni Pragerowie też powoli wyjeżdżali. Bracia Karl i Salo znaleźli się na orbicie wielkiego Breslau, a tam gdzie dziś sprzedawane są książki rybniczanie kupowali buty.

W latach 30. Salo mieszkał w samym centrum starego Wrocławia przy Dorotheengasse z żoną i niezamężną córką Margot. Interesy prowadził zaś przy Reuschestrasse (dziś Ruska). Nadal handlował odzieżą, ale rozszerzył asortyment o towary dla pań. Druga z urodzonych w Rybniku córek – Ilse wyszła za mąż za Kurta Briegera, po jakimś czasie i Margot została mężatką.
Kiedy przyszły złe dla Żydów czasy, Pragerowie zostali zmuszeni do zamknięcia interesów. W maju 1939 r. bracia z rodzinami mieszkali w jednym mieszkaniu obok kościoła św. Doroty. Wielu wrocławskim Żydom udało się wyjechać z Niemiec pod koniec lat 30. Jednym z nich był zięć Salo Pragera – Kurt. Jeszcze przed wybuchem wojny znalazł się w Anglii. Co działo się wtedy z drugą córką Margot i co stało się z jej mężem o nazwisko Dallmann nie udało mi się ustalić.

Salo, jego żona i ich córka Ilse Brieger, ale i rodzina brata Karla, stopniowo byli wypychani z orbity Wrocławia, tylko przez to, że urodzili się Żydami. Początkowo deportowano ich do wsi Tormersdorf, a stamtąd 31 sierpnia 1942 r. do Terezina na terenie Czechosłowacji. Ale to nie getto w Terezinie było tą czarną dziurą, z której nawet światło nie ucieknie, i w której czeluściach mieli zakończyć życie Pragerowie. 7 lipca 1942 r. austriacki lekarz Irmfried Eberl, jako komendant obozu we wsi Treblinka informował, że wnet będzie gotowy do rozpoczęcia „operacji”. I niestety był.

29 września 1942 r. z Terezina wyjechał transport oznaczony symbolem „Bs”. Po 3 dniach ten tzw. Alterstransporte z 2000 Żydów dotarł do małej stacji Treblinka. Salo miał 69 lat, brat Karl o 7 więcej, żona Gertrud i bratowa Klara miały 65, zaś obozem kierował już inny Austriak – o większej „skuteczności”, jak to stwierdzono. Do tego jesiennego dnia, w „operacji”, na którą był gotowy pierwszy komendant, w tym miejscu zamordowano 531.985 Żydów. W dniu następnym liczba wzrosła do 532.868 osób i w tej suchej statystyce byli Salo i Gertrud Pragerowie ze sklepu na rybnickim Rynku oraz Karl, który tak pięknie reklamował „oblecz dla konfirmujących” i jego Klara.

A stacja jest maleńka
i rosną trzy choinki,
i napis jest zwyczajny:
tu stacja Treblinki.

I nie ma nawet kasy
ani bagażowego,
za milion nie dostaniesz
biletu powrotnego…

Nie czeka nikt na stacji
i nikt nie macha chustką,
i cisza tylko wisi,
i wita głuchą pustką.

I milczy słup stacyjny,
i milczą trzy choinki,
i milczy czarny napis,
że… stacja Treblinki.

Władysław Szlengel, fragment wiersza „Mała stacja Treblinki”

Nie udało mi się ustalić gdzie zamordowano Ilse Brieger. W tej smutnej historii jest jednak coś optymistycznego. Druga z córek Salo, urodzona w 1902 r. w Rybniku Margot, zdołała wydostać się z Rzeszy i przez Japonię dotarła USA w październiku 1940 r. Chyba pozostanie tajemnicą jak tego dokonała. Niestety, z 11 spokrewnionych ze sobą osób mieszkających w maju 1939 r. pod adresem Breslau Dorotheengasse 7, przeżyła tylko ona i mąż jej siostry Kurt Brieger.

Cieszę się, że dawny kupiec, dzięki pomysłowi współczesnego kolegi, znalazł swą pośmiertną orbitę w „Orbicie”.

Właściciel księgarni „Orbita” Jan Grzonka na tle sklepu Salo Pragera. Fot. Wacław Troszka.
Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania „Orbity” Salo Pragera została wyłączona
18 października 2023

Chwałowicka piekarnia

(Miałam to napisać parę dni temu, ale ważniejsze były wybory i powyborcza radość 🙂 )


Ponad 90 lat temu, mój pradziadek Teofil Ochwat wymyślił sobie, by jednemu ze swoich synów wybudować piekarnię. Nie mam pojęcia, co go tak naszło. Sam przez całe życie fedrował na grubie, większość jego synów (a miał ich sześciu oraz jedną córkę) poszła w „przemysły” i „na państwowe”, a tu pomysł z piekarnią. Teofil nie był jakimś potentatem finansowym, ale zwykłym nadgórnikiem na kopalni Donnersmarck w małych Chwałowicach pod Rybnikiem. A może więcej niż zwykłym, gdyż jak czytam w Księdze Pamiątkowej Polskiego Związku Pracowników Przemysłowych, Biurowych i Handlowych, należał do tzw. dozorców górniczych, czyli był chyba zastępcą sztajgra. Gdy sobie wymyślił tę piekarnię, to był około sześćdziesiątki, więc był już na zasłużonej penzyji.
Pradziadek był pierwszym z mojego rodu, który zamieszkał w Chwałowicach. Mam swoją teorię na to. Otóż, gdy powstawała Donnersmarck-Grube Teofil pracował na kopalni Charlotte w pobliskich Rydułtowach. Zapewne nowa kopalnia oferowała lepsze zarobki i pradziadek wraz ze swoją żoną Zofią 😉 i będącymi już na świecie małymi synami przekludził się tu, gdzie i ja dziś mieszkam. Nawiasem mówiąc mieszkam na ziemi, którą mój przodek nabył jakieś sto lat temu. Dzięki ciężkiej pracy pod ziemią, po jakimś czasie wybudował sobie dom, a jakże, dość paradny z typową śląską laubą od strony podwórza, w której grano w skata i pito piwo.

Dom pradziadków – wyglądają przez okno. Przed domem od lewej stoi wujek, przyszły piekorz, a obok niego mój dziadek. Poniżej starzik ze starką, synami, córką oraz synową (pierwszą żoną mojego dziadka) i wnukami.

Cała męska część rodziny to byli skaciorze 😉 Do niedzielnych partyjek to mój dziadek nawet muszkę ubierał. 

Pradziadek inwestował w ziemię, by ją potem sprawiedliwie podzielić między synów (czyli i mojego dziadka) i w pewnym momencie wymyślił, że jeden syn zostanie piekarzem. O ile pamiętam tego wujka piekorza to nie był on typem biznesmena. To raczej jego żona, ciotka Ana, była prototypem zaradnej i bardzo obrotnej bizneswoman. Kto wie, może pradziadek czuł już przy ślubie syna, że to synowa ma tę grajfkę do handlu i stąd pomysł do interesu. Siedząc przy pannie młodej czuł jak biła od niej moc gospodarnej i trzeźwo myślącej kobity. W rodzinie zapamiętana jest historia, jak to Ana po II wojnie, gdy piekarnię chciało zabrać państwo komunistyczne, pojechała do samego Bieruta ze skargą, czy też prośbą. Powiadają, że się do niego dostała i na jakiś czas ta decyzja została odroczona. Wujek Heinrich piekorz był taki raczej dobrotliwie „dupiaty”, co prawdopodobnie wynikało z tego, że w czasie wojny doznał poważnego urazu głowy, gdy go napadnięto jak wracał z frontu w Norwegii. Tak, tak w mojej rodzinie byli żołnierze Wehrmachtu.

Wracam jednak do piekarni, bo to ona jest bohaterką tego wpisu. A raciborskim archiwum są dokumenty, z których można wyczytać, że inwestorem nowego domu mieszkalnego i piekarni był Teofil Ochwat. Cała budowa miała powstać na „posiadłości” T. Ochwata na skrzyżowaniu ulic, z których jedna prowadziła do kościoła, druga na Kielowiec, a jedna była drogą, jak to określono, komunalną. Gdy jestem przy kościele, to muszę dodać, iż w kronice tutejszej parafii jest następujący wpis (podaję za Kronika parafii w Chwałowicach: Ze względu na to, że wspomniana parcela była wydzierżawiona obywatelom, którzy mieli tam swoje ziemniaki, zboże… zezwolił p. Ochwat, że na jego polu, graniczącym z planem budowy złożono materiał budowlany. Tymczasem powstańcy i kongregacjonistki wykopały dół na wapno bezpłatnie. Tak samo dobrowolnie i bez wynagrodzenia właściciele furmanek zwieźli cegły, które dostarczyła świerklańska cegielnia. Najwięcej trudności sprawił dowóz wody”… Utworzył się komitet budowy! Czyli na gruntach pradziadka składowano materiały do budowy kościoła w drugiej połowie lat 20-tych ubiegłego wieku.

Budowniczy powiatowy sprawdził wszystkie obliczenia pod względem „policyjno-budowlanym”. Pozwolenie na budowę „zakładu przemysłowego piekarni” zostało wystawione 16 października 1934 r., czyli dokładnie 89 lat temu, przez Naczelnika Okręgu Urzędowego w Chwałowicach. Wszystkie pisma kierowane do władz czy urzędów były pisane przez mojego dziadka Józefa (poznaję jego przepiękne pismo) a pradziadek jedynie je podpisywał.

Budowę musiał zaopiniować Powiatowy Urząd Budowlany, Starostwo oraz Zarząd Kopalni Donnersmarck. 1 października 1934 r. o godz. 11.30 miała miejsce tzw. komisyjna rozprawa przemysłowa, czyli wizyta komisji na miejscu planowanej budowy. Pradziadek musiał wysłać na stację kolejową w Rybniku furmankę, by przewieźć komisję do Chwałowic i zobowiązał się za tę wizytę zapłacić 72 złote.
Ostateczne orzeczenie wydano w styczniu 1935 r. Określało ono bardzo szczegółowo warunki budowy zarówno piekarni, jak i domu mieszkalnego.

Budowa ruszyła i wnet wujek Heinrich i ciotka Ana zaczęli pracować jako piekorze, ale pradziadek nadal był właścicielem wszystkiego. W 1937 r. ponownie wystąpił z wnioskiem – tym razem na budowę chlewików, ustępu oraz płotu. Oczywiście stosowne zgody uzyskał. Lokalny budowlaniec Wincenty Motyka przystąpił do dalszych prac.

W czasie okupacji piekarnię chyba prowadziła Ana. Różne ploty chodziły 😉 Wujek piekorz wrócił z wojny mocno poturbowany.
W październiku 1947 r. pradziadek zmarł. Z wnioskiem o stwierdzenie nabycia spadku wystąpił wujek piekorz, czyli mistrz piekarski Henryk Ochwat. Jak podano do protokołu, mój pradziadek nie zostawił testamentu, więc zgodnie z prawem dziedziczyła jego żona Zofia oraz synowie i córka: Józef – pracownik umysłowy (mój dziadek), Rudolf – urzędnik kopalniany, Alfred – maszynista, Jerzy – ślusarz, Henryk – mistrz piekarski, Engelbert – urzędnik kopalniany, Aniela – żona urzędnika kolejowego. Dużo urzędników w rodzinie było, haha. Żaden z synów nie poszedł w ślady taty i nie robił na dole. Dopiero wnuki wróciły do zawodu Teofila. 

Prawdopodobnie po śmierci Zofii wszystkie dzieci jakoś tam podzieliły się majątkiem, w wyniku czego piekarnia przypadła wujkowi piekorzowi, którego pamiętam jak przez mgłę jako bardzo ciepłego i miłego człowieka. Moja babcia u niego kupowała mi kołoczki, bo choć ponoć byłam niejadkiem, to kołoczki z serem łykałam jak pelikan ryby. Ciotki Any się raczej bałam, tym bardziej, że często mówiła po niemiecku, co mnie stresowało. To ona nosiła galoty, wszystkim rządziła i obdzielała dzieci z rodziny czekoladami, co w tamtym okresie było niesamowite. W przydomowym garażu miała też ogromny magiel, który napawał mnie strachem. Piekarnia trwała pod zarządem PSS-u i prowadził ją syn wujka – Gienek ze swoją żoną Janką jako ajenci. Przez jakiś okres czasu była tam nawet lodziarnia i to w niej zarobiłam swoje pierwsze w życiu pieniądze sprzedając lody włoskie u swojego wujostwa. Miałam może z 14 lat.
I ta piekarnia przetrwała do dziś! Nadal kupują w niej ludzie chleb, żymły, kołoczki i kołocze. I choć nie jest prowadzona przez nikogo z rodziny (budynek jest w rękach innej prawnuczki Teofila), to kontynuuje tradycje wypieku chleba, który jest jadalny nawet po tygodniu. Nie zdawałam sobie sprawy, że to już 20 lat pod Piekarnią „Stach&Lech” co rano i po południu ustawia się kolejka. Gdy w ubiegły piątek stanęłam by kupić chleb ujrzałam balony. Moją pierwszą myślą było: może któryś z piekarzy się żeni. A tu szok! Rocznica 20 lat!

Składając gratulacje na ręce przemiłej pani ekspedientki, która tam pracuje od lat miałam łzy w oczach. Tyle lat temu mój pradziadek Teofil Ochwat sobie wymyślił taki geszeft dla syna i to nadal trwa. Nadal w tym samym starym piecu w nocy piekorze pieką chleb, a jakieś niejadki dostają od babć na śniadanie kołoczki. Teofil na pewno nie znał tzw. paradoksu Giffena, ale wiedział, że chleb ludzie będą kupować zawsze. Miał mój starzik nosa (nad sumiastym wąsem 😆 ).

Oby piekarnia „Stach&Lech” trwała w tym miejscu przez następne 20 lat, bo żadne sieciowe wypieki nie smakują tak jak chleb pieczony z sercem i według starych receptur. Najlepszego!

 

(To nie była jedyna przedwojenna piekarnia w Chwałowicach, ale o nich niech piszą inni).