20 maja 2025

Willa przy Poczcie cz. 2

Pierwsza część opowieści znajduje się tutaj ➡ Willa przy Poczcie cz.1

Od 1923 r. napis „Salve” na podłodze pięknego budynku przy Pocztowej 4 w Rybniku witał kolejnego właściciela. Znowu nim został mistrz budowalny. Tym razem jednak nie był to Górnoślązak a Kociewiak. I przez to jest mi bliski, bo dwoje moich pradziadków pochodziło właśnie z Kociewia.

Urodzony w 1886 r., w małej wsi w Prusach Zachodnich, Józef Czarnecki jako młody człowiek wyruszył na południe, by szukać nowego życia pośród fabrycznych kominów i szybów kopalnianych. Znalazł je w Świętochłowicach, gdzie nie tylko zaczął karierę jako budowlaniec, ale i w 1910 r. założył rodzinę żeniąc się ze Ślązaczką spod Wołczyna, wtedy świętochłowiczanką. Gdy przybył do Rybnika, co miało miejsce jeszcze przed podziałem Górnego Śląska, reklamował się jako Bauingenieur (inżynier budowlany) i zapewne od razu zachwycił się wyjątkową willą przy Pocztowej. Gdy wdowa po mistrzu budowlanym Wenzliku sprzedawała ten budynek w 1922 r. małżonkom Herrmannom, to chyba nie miał jeszcze aż takich pieniędzy by ją kupić. Odczekał jednak rok i na początku kwietnia 1923 r. złożył swoją ofertę proponując za budynek wraz gruntem 26 milionów marek. U dr. Ogórka, rybnickiego notariusza, sporządzono stosowne protokoły wzajemnych uzgodnień i już w maju inżynier Czarnecki oraz jego żona Augusta mogli się cieszyć nowym nabytkiem, w którym zamieszkali. Zaraz też budowlaniec przeniósł z Rzecznej na Pocztową siedzibę spółki o nazwie „BUDGOR”, którą założył z inspektorem górniczym z Radlina i której przedmiotem działalności było „wykonywanie robót nad- i podziemnych i prac betonowych, jako też przedsiębranie wszelkich budowli górniczych tak na powierzchni jak i pod powierzchnią”, jak to odnotowano w Gazecie Urzędowej Województwa Śląskiego. W czasie swojej kariery w spółki wchodził dość często i równie często je opuszczał, w większości jednak prowadząc działalność po swoim nazwiskiem.

Do drugiej połowy lat 20. jego przedsiębiorstwo jakoś prosperowało, a na pewno w księdze wieczystej nieruchomości przy Pocztowej nie było żadnych hipotek. Pierwsza się pojawiła w kwietniu 1927 r. i została ustanowiona na poczet pożyczki w wys. 80.000 zł. W następnych latach kolejne hipoteki przyrastały lawinowo, bo i długi Czarneckiego chyba też. Wierzyciele szli do sądów, ale z odzyskiwaniem pieniędzy mieli spore problemy. Jednym z nich był katowicki architekt E. Kłos, z którym przez jakiś czas nasz budowniczy prowadził spółkę „Żelbeton”. Architekt dowiódł przed rybnickim sądem, że jego były wspólnik ma wiele długów, których nie myśli spłacać, że jego nieruchomości są zajęte przez komorników oraz, że stara się przepisać na żonę część swoich nieruchomości, by uchronić się przed licytacją. To ostatnie było prawdą, gdyż w 1930 r. Czarnecki poczynił kroki, by wydzielić z nieruchomości przy Pocztowej część działki z zabudowaniami gospodarczymi i darował je żonie.

Za sąsiada miał Rudolfa Straussa, który borykał się z takimi samymi problemami, więc na Pocztowej wierzyciele Czarneckiego na pewno mijali się z dobijającymi się o kasę u właściciela garbarni – przemysłowca z Radomia, jak to napisano na powyższej mapce. 

W styczniu 1931 r. Skarb Państwa, zastępowany przez Prokuratorię Generalną, przybił ostatni gwóźdź do trumny i na nieruchomościach budowniczego ustanowił kolejne hipoteki za zaległości podatkowe od 1926 r. Urząd Skarbowy, banki, osoby prywatne, przedsiębiorcy (np. Fabryka Pieców Kaflowych z Żywca) – wszyscy starali się o zwrot należnych im sum i to doprowadziło do ogłoszenia przetargu przymusowego jego nieruchomości, w tym willi przy Pocztowej 4.

We wrześniu 1932 r. Sąd Grodzki w Rybniku powiadomił Wydział Hipoteczny, że wzmianki o przetargu oraz wszystkie hipoteki należy wykreślić, a jako właściciela „szwajcarskiego zameczku” należy wpisać adwokata z Rybnika – Jana Bonczkiewicza. Był to polski prawnik, który od 1926 r. był mężem pasierbicy ostatniego właściciela tutejszego browaru – Zygfryda Müllera. Berta, bo tak miała pani Bonczkowicz na imię, była Niemką i ewangeliczką, ale krótko przed ślubem dla swego męża przeszła na katolicyzm. Sam adwokat był bardzo aktywny społecznie i zawodowo. Był miejskim radnym, zasiadał w radzie parafialnej, angażował się w sprawy chóru „Seraf”, a przede wszystkim występował w imieniu swoich klientów. W 1937 r. miasto obiegła plotka jakby o mało co nie stracił życia, gdyż do jego kancelarii wtargnął uzbrojony w pistolet pijany człowiek, który dwa razy przez Bonczkowicza przegrał jakąś sprawę, sądząc się z klientką mecenasa. Na szczęście policja, którą wezwał jego pracownik, zapobiegła tragedii.

Państwo Bonczkowiczowie mieszkali budynku przy Pocztowej i przez jakiś czas adwokat prowadził pod tym adresem swoją kancelarię. Tu urodził mu się jedyny syn Alfred. I w tym budynku zmarł w czerwcu 1940 r. jako Johann Bonczkowitz.

Zanim jednak to się stało, tragicznie ze świata odszedł budowniczy Józef Czarnecki. Po zlicytowaniu jego willi, nadal starał się utrzymać na powierzchni i funkcjonował na budowlanym rynku. Przy okazji zajmował się innymi sprawami, które nie były mu obce. Był np. zarządcą masy upadłościowej właściciela cegielni z Czuchowa czy sekwestratorem cegielni w Wielopolu. Zadłużony zarządzał majątkiem innych zadłużonych – ot taka ciekawostka. W styczniu 1938 r. miała miejsce kolejna licytacja jednej z jego nieruchomości. Tym razem pod młotek poszła kamienica przy ul. Rzecznej 2, gdzie mieszkał. Niestety nie wiem, czy i kto ją kupił. Dla Czarneckiego wnet to już nie miało znaczenia. Umarł 6 kwietnia 1938 r., dwa dni przed swoimi kolejnymi urodzinami. Przyczyną zgonu było złamanie podstawy czaszki, do którego doszło w wyniku tragicznego wypadku na ul. Sobieskiego. Budowniczy jadąc rowerem zderzył się z jadącym z przeciwnej strony mieszkańcem Ochojca i mimo szybkiego przewiezienia do szpitala brackiego przy Rudzkiej nie udało się go uratować.

Dwa lata później, już w czasie okupacji, wdową została Berta Bonczkowitz. Była spadkobierczynią męża i jako etnicznej Niemce pozwolono jej zatrzymać willę, z zaznaczeniem prawa pierwokupu dla Deutsche Reichspost (poczty Rzeszy), o co zresztą zawnioskowała od razu w grudniu 1940 r. Pani mecenasowa opuściła Rybnik przed końcem wojny i zamieszkała z synem Alfredem we Frankfurcie. 

Willa w szwajcarskim stylu do dziś jest w rękach poczty, ale polskiej.

Niezmiennie pijam poranną kawę, więc jakby ktoś chciał mi ją postawić, to może to zrobić wirtualnie ➡ Kawa dla Małgosi

(Źródła: AP Racibórz, Katowice, Śląska Biblioteka Cyfrowa).

 

16 kwietnia 2025

Willa przy Poczcie cz. 1

Ulica Pocztowa w Rybniku wzięła swą nazwę od urzędu pocztowego wybudowanego ok. 1905 r. Zanim w tym miejscu wzniesiono reprezentacyjny gmach poczty, przy tej krótkiej uliczce (wtedy bez nazwy) swoją willę postawił prawdopodobnie mistrz budowlany Georg Wenzlik (1864-1922). Piszę prawdopodobnie, gdyż przed nim właścicielem tego gruntu był niejaki Heinrich Feaux de Lacroix – zresztą też związany z branżą budowlaną, bowiem był przez kilka lat budowniczym regencyjnym w Rybniku. Może to on miał taką fantazję i przemycił na śląski grunt specyficzny styl budynku. 

Obecnie dawna willa jest własnością Poczty Polskiej z oficjalnym adresem Pocztowa 4. Przez lata krążyła informacja, że obiekt ten kupił, czy też wzniósł ostatni właściciel naszego browaru jako wiano dla swej córki. Z racji tego, że Zygfryd Müller nie miał córki, a jedynie pasierbicę, a willa stała w tym miejscu już pod koniec XIX w., nie jest to prawdą. Pokusiłam się o rozwikłanie historii tego obiektu i dzięki starym aktom notarialnym z raciborskiego oraz katowickiego archiwum udało mi się ustalić wszystkich właścicieli tego niezwykłego budynku. Narodowy Instytut Dziedzictwa, prowadzący stronę internetową zabytek.pl opisuje obiekt jako: „przykład willi miejskiej w stylu szwajcarskim odznaczającej się urozmaiconą bryłą i bogatą dekoracją snycerską”. I to się zgadza. Niestety, informacje dotyczące byłego właściciela wprowadzają w błąd, gdyż willa nie należała do Rudolfa Straussa z pobliskiej garbarni, jak to napisano. 

Według mnie budowniczym, a zarazem właścicielem tej willi na przełomie XIX i XX w. był mistrzem nad mistrze w swoim fachu – Georg Wenzlik. Maurer und Zimmermeister (mistrz murarski i ciesielski) – tak pisano o budowniczym, którego jedną z bardziej spektakularnych budowli jest kościół św. Antoniego. Gmerki, czyli sygnatury jego firmy uważne oko zauważy w kilku miejscach ścian bazyliki.

Zasiadał w radzie kościelnej, a także w radzie miasta, miał więc znajomości i możliwości wpływania na decyzje o wyborze wykonawcy dla tak ważnego projektu. Zakładam, że nie był jedynym, który Antoniczka budował, co oczywiście nie umniejsza jego zasług. Inną niezwykle piękną budowlą, a zarazem własnością Wenzlika, która nadal stoi w Rybniku jest kamienica przy ul. Korfantego 6. Zdobią ją symbole murarskie, motywy roślinne oraz amorki.
Georg Wenzlik zawód odziedziczył po ojcu Carlu, który przyprowadził się do Rybnika z Gliwic i w 1857 r. ogłaszał się w prasie jako rybnicki Maurermeister. Według niektórych źródeł był jednym z murarzy, którzy budowali tunel kolejowy w Rydułtowach.
Georg, krótko przed trzydziestką, już jako jedyny właściciel firmy, ożenił się z pochodzącą z Bytomia Agnes Preissner i z tego małżeństwa urodziło się mu dwoje dzieci: pierworodny Johannes i Charlotte. Niestety, Agnes zaraz po narodzinach drugiej córki zmarła (w 1895 r.), więc za długo nie nacieszyła się „szwajcarską willą”. Dwa lata później następną panią Wenzlikową została córka tutejszego lekarza – Marie Pyrkosch. Pod rządami ówczesnego burmistrza dla budowniczego zaczął się okres prosperity, a po schodach rodzinnego domu swe pierwsze kroczki stawiały kolejne dzieci: syn Günther, córka Hildegarda oraz urodzone w 1907 r. bliźniaki Johanna i Gerhard.

Wychodzące w języku polskim Nowiny Raciborskie nazywały Wenzlika zajadłym niemieckim hakatystą i krytykowały władze kościelne, które zdecydowały o jego wyborze na budowniczego nowego kościoła. Baugeschäft kwitł, gdyż tutejsze mieszczaństwo rozbudowywało swoje kamienice, a krytyką ze strony Polaków budowniczy się nie przejmował i cały czas mocno angażował w sprawy polityczne. Pożyczki udzielone mu przez potomków Ferdynanda Haasego czy kupca Schaeffera z Wodzisławia, a które obciążały jego nieruchomości regularnie i uczciwie spłacał.

Sielanka trwała aż do wybuchu pierwszej wojny, która najpierw spowolniła ruch budowlany, a wnet okryła żałobą państwo Wenzlików. W armii Kajzera walczyli dwa synowie Georga. Duma z tego, że biją się za ojczyznę uleciała z ojca, gdy do Rybnika dotarła wiadomość, że w bitwie pod Verdun zginął zaledwie osiemnastoletni Günther. Na szczęście najstarszy Johannes, choć wyszedł z wojny bardzo ciężko ranny w głowę, to został uratowany. Wrócił do Nysy, gdzie miał narzeczoną i przeszedł skomplikowaną operację, w trakcie której wsadzono mu w czaszkę srebrną płytkę, by ochronić mózg. Widmo kolejnej rodzinnej tragedii na chwilę odleciało. Ale tylko na chwilę. Ponoć lejtnant cierpiał na potworne bóle głowy i zaniki pamięci. 12 stycznia 1919 r. podporucznik Johannes Wenzlik i jego młodziutka narzeczona Edith Rösler popełnili samobójstwo w Opolu. Było to dzień po jej urodzinach. Jaki dramat dla dwóch rodzin!  Kochankowie zostali złożeni we wspólnej mogile na cmentarzu garnizonowym w Nysie, a na ich grobie postawiono płytę przedstawiającą tragiczną parę. Rzeźba mężczyzny symbolicznie trzyma w rękach czaszkę. Mimo upływu tylu lat i powojennej akcji niszczenia cmentarzy niemieckich na ziemiach włączonych do Polski po II wojnie światowej, grób rybniczanina i Edith przetrwał do naszych czasów. Być może uznano, że utrwalone w kamieniu świadectwo tak wielkiej miłości, nie powinno być przerobione wtórnie na nagrobek dla kogoś innego. Poniższe zdjęcie zostało dodane na stronie polska-org.pl w 2009 r., więc sporo lat temu. Mam nadzieję, że od tego czasu grobu nie zlikwidowano. 

Na parterze Wenzlikowej willi częściowo zachowała się posadzka z szarego lastriko z wielobarwną bordiurą, motywem meandra oraz napisem „Salve” (witaj/bądź pozdrowiony). Od 14 lutego 1922 r. dom przestał witać swego gospodarza. Georg Wenzlik zmarł.

Zgodnie z postanowieniem wydanym przez sąd w Rybniku spadkobierczyniami jego majątku zostały żona oraz córki, z których dwie były nieletnie, a to każe wnioskować, że urodzony z bliźniaków Gerhard, jak pozostali bracia, nie żył. Charlotte z pierwszego małżeństwa była już studentką i mieszkała w Marburgu.

Kobiety zadecydowały o wyjeździe z Rybnika i zaraz w kwietniu 1922 r., przed notariuszem z Gliwic oświadczyły, że sprzedają rodzinną willę za 340.000 marek Martinowi Herrmannowi, właścicielowi ziemskiemu z Górnych Świerklan oraz jego żonie Elisabeth. 

Dalsze losy budynku oraz jego następnych właścicieli muszą poczekać. Co do pań z Wenzlikowego rodu, to wiem jedynie, żona mistrza budowlanego zmarła w 1948 r. w Braunschweigu.

 

Aktualizacja (19.05.2025)

Po miesiącu od napisania tego tekstu pojechałam do Nysy, by odszukać miejsce pochówku młodego Wenzlika i jego narzeczonej. Mimo wyjątkowo niesprzyjających warunków pogodowych i majowej roślinności udało się 🙂 Płyta nagrobna nadal leży na cmentarzu garnizonowym w Nysie. Według tablicy informacyjnej jest to tylko fragment nagrobka tragicznie zmarłej pary. 

Gdyby Państwo mieli ochotę wesprzeć moje badania, rozkminy, śledztwa, czy teksty na Szufladzie, to można to zrobić poprzez serwis „Buycoffee” 🙂

Kategoria: Nieruchomości, Rybnik | Możliwość komentowania Willa przy Poczcie cz. 1 została wyłączona
29 marca 2025

„Brakujący fragment czasoprzestrzeni”

Strefa Rzeczna, tj. kwartał pomiędzy ulicami Hallera, Pocztową i Raciborską oraz Nacyną, to obecnie jedno z ładniej zaprojektowanych i przeobrażonych miejsc w Rybniku. Przechodząc lub przejeżdżając ul. Hallera obok uratowanych budynków dawnej rzeźni i patrząc na starą oraz nową cegłę po obu stronach tej ulicy zastanawiam się, dlaczego obecnie ludzie wszystko obklejają styropianem i strukturalnych tynkiem. Surowa faktura i niezwykłe barwy tego, popularnego od wieków, materiału budowlanego chyba lepiej się sprawdzają w przestrzeni miejskiej. 

W Rybniku cegła kojarzy mi się m.in. z neogotykiem kościoła św. Antoniego, familokami w Chwałowicach i przy kop. Jankowice, kopalnią „Ignacy”, starostwem, szkołą przy Cmentarnej, kamienicą Rospenków, zabudowaniami na tzw. Martynowcu, budynkiem poczty, dawną Potacznią przy Raciborskiej, kampusem, zabudowaniami szpitala psychiatrycznego czy kompleksem dawnej Huty Silesia i jej osiedlem. Wszystkie wymienione przeze mnie obiekty mają grubo ponad 100 lat. Pochodzą z okresu, gdy Rybnik zaczynał się industrializować, i walczyć o znaczące miejsce na mapie Górnego Śląska, a mieszkający tu ludzie chcieli, by ich miasto się rozwijało i piękniało.

Jednym z nich był żydowski fabrykant Abraham Prager (1835-1914). Był rybniczaninem z krwi i kości. Kochał to miasto. Tu się urodził, tu pracował, tu miał rodzinę i tu umarł. Przez większość swego dorosłego życia angażował się w sprawy publiczne na każdym możliwym polu. Po ojcu przejął farbiarnię oraz fabrykę modrych druków, której zabudowania stały właśnie przy obecnej ul. Hallera – tam gdzie dziś mamy Galerię Sztuki Rzeczna oraz gdzie stoi budynek tzw. telekomunikacji. Bez wątpienia, gdy powstawała fabryka Pragerów (połowa XIX w.) i gdy potem sukcesywnie była rozbudowywana korzystano z wypalanej w okolicznych cegielniach cegły.

Niedawno, podczas prac ziemnych przy planowanym parku rzeźby, odkryto resztki zabudowań fabrycznych, w tym m.in. ceglaną posadzkę jednego z budynków. Może mieć ok. 140-150 lat, gdyż obiekt ten jest widoczny na mapie z 1904 r., a intensywna rozbudowa fabryki przypadła na początek lat 80. XIX w. Wtedy fabryka Pragera zatrudniała pond 100 osób i miała swoje przedstawicielstwa w Berlinie, Kolonii, Wrocławiu, a nawet w Londynie. Specjalizowała się w blaudruku, czyli druku niebieskim. To technika druku i farbowania tkanin z użyciem substancji rezerważowej oraz indyga jako barwnika. Jej ówczesny właściciel Abraham Prager przez ponad 30 lat był radnym miejskim. Jedną z ważniejszych jego inicjatyw, z punktu widzenia bezpieczeństwa miasta i rybniczan, było zwołanie w 1875 r. zebrania mieszkańców w celu powzięcia decyzji o powołaniu „Towarzystwa Przeciwpożarowego i Ratunkowego”. Wraz z czterema innymi obywatelami (w tym burmistrza Fuchsa) żydowski fabrykant został inicjatorem powstania, w miarę profesjonalnej, straży pożarnej w naszym mieście. Przez lata był potem członkiem zarządu tego towarzystwa.

Działał w Rybnickim Towarzystwie Upiększania (miasta) oraz Komisji do spraw Promenady. Tak nazywano obecną ul. 3 Maja, tj. trakt wiodący od Nowego Rynku (Plac Wolności) w kierunku Hazynhajdy, czyli parku miejskiego, gdzie jeden z pagórków, zresztą przy alejce Haasego (fundatora parku), został nazwany Wzgórkiem Pragera. Z racji pełnienia funkcji radnego był w komisji do spraw wymiaru podatków i prezesem zarządu gminnej kasy oszczędnościowej. Kolejną instytucją, w której prace się angażował to lokalna kasa chorych, gwarantująca ubezpieczenie zdrowotne tutejszym pracownikom. Wspierał finansowo uczniów z biednych rodzin i założył fundację dla pragnących się kształcić młodych dziewczyn
Gdy postanowiono, że żydowski sierociniec zostanie wybudowany w Rybniku, został jednym z jego głównych donatorów i zapłacił za, nomen omen, cegłę. Tę niestety utraciliśmy, gdyż ochronka, która później przez lata służyła jako szkoła muzyczna, została rozebrana. Choć słyszałam, że tę rozbiórkową cegłę częściowo wykorzystano przy remoncie kościoła św. Antoniego. W tym momencie muszę napisać, że Abraham Prager był ofiarodawcą dwóch wielkich kobierców: jeden położono przed głównym ołtarzem Antoniczka a drugi w kaplicy Juliusza. 

W uznaniu za wszystko w 1906 r. został odznaczony Orderem Królewskim Korony klasy IV przyznawanym przez cesarza Niemiec. Na jego urodziny para książęca z pobliskich Rud zawsze wysyłała listy gratulacyjne, a jego śmierć w 1914 r. pogrążyła w żałobie nie tylko rodzinę, ale i pracowników, z których wielu pracowało w fabryce ponad 25 lat. Potomkowie na początku lat 20. wszystko sprzedali i wyjechali z Rybnika.

Grób Abrahama Pragera nie przetrwał II wojny. Fabryki też już nie ma. Jej budynki (widoczne jeszcze na zdjęciach lotniczych z roku 1959 i 1975) stopniowo wyburzano. Może jedynie na jakimś strychu mole zjadają resztki starej modrej tkaniny. 

Kilka lat temu na fasadzie parkingu wielopoziomowego odsłonięto tablicę upamiętniającą tego znamienitego rybniczanina. A teraz ukazał się ceglany fragment przestrzeni dawnej farbiarni. „Brakujący fragment czasoprzestrzeni” – tak nazywa się rzeźba Adolfa Ryszki, która stanie w planowanym parku. Cieszę się, że te kilka metrów kwadratowych ceglanej podłogi zostanie uratowanych, by nam przypominać o czasie, który sprawia, że przestrzeń się zmienia. W przypadku „Rzecznej” – na lepsze.

 

23 lutego 2025

Najwyższa przy rybnickim Rynku

Przy południowej pierzei naszego Rynku stoją cztery kamienice, z których dwie należały do żydowskiej rodziny Aronadów. Pierwsza od lewej, przylega do ul. Zamkowej i ma numer przypisany właśnie do tej ulicy. Jej sąsiadka, obecnie jest najwyższym (poza ratuszem) budynkiem przy centralnym placu Rybnika. Jeszcze na początku XX w. była to niepozorna i stosunkowo mała kamienica, która niczym specjalnym się nie wyróżniała.
Zapewne w wyniku ustaleń rodzinnych należała do najmłodszego z synów Jonasa Aronadego, tj. do Adolfa. Adolf, podobnie jak starszy Alfred, był szanowanym kupcem prowadzącym swoje interesy w kilku miastach na Górnym Śląsku. Cztery lata po swoim ślubie, który zawarł jako dość dojrzały człowiek (miał ponad 37 lat) postanowił rozbudować kamienicę przy Ringu, być może by przenieść się do niej z żoną i małą córeczką Doris. Kto wie, może to żona Clara nalegała na wyprowadzkę z kamienicy szwagra przy Zamkowej.
Nie miał zbyt dużo możliwości, by niepozory budynek przebudować na paradny Kaufhaus, jak to zrobił w tym samym czasie inny żydowski kupiec – Emil Prager. Wiedział, że ogranicza go powierzchnia działki i sąsiedzi, więc po naradach z mistrzem budowlanym, którym mógł być P. Martiny bądź G. Wenzlik zadecydował, że jego dom będzie najwyższy. Nie dało się wszerz, więc rozbudowano dom wzwyż. Od 1912 r. na naszym Rynku stoi wysoka i wąska kamienica, która wygląda jakby ją przeniesiono z Amsterdamu. Strzelisty budynek zwieńczony mansardowym dachem uzyskał wtedy nową, jasną elewację doskonale widoczną na pocztówce z ok. 1914 r. Kupiec szukając najemców informował, że budynek jest wyposażony w centralne ogrzewanie i ma wszelkie udogodnienia do prowadzenia interesu oraz do mieszkania.

 

Dla siebie zostawił pomieszczenie handlowe na parterze i wnet nad jego sklepem z porcelaną i fajansami zawisł szyld „Alfred Aronade”.

Na tyłach swego swoistego wieżowca siadał z żoną oraz córeczką i delektował się kawą z palarni brata Alfreda. Doris, już jako pannica pozowała przed kamienicą rodziców przy okazji reklamując maggi sprzedawane u wuja obok 🙂 

 

Na początku lat 20. Adolf zadecydował, że wyprowadza się z Rybnika, na co na pewno miał wpływ podział Górnego Śląska. Zanim ostatecznie osiadł w Berlinie, przez jakiś czas mieszkał w Landeshut, czyli obecnej Kamiennej Górze. Zresztą tam dotarł też jego kolega z Rybnika – Ignatz Bender.
Powojenne dokumenty znajdujące się w raciborskim archiwum wskazują na to, że sprzedał ten kamieniczny mini wieżowiec bratu Alfredowi, który odtąd był właścicielem czterech kamienic (Rynek 11, Zamkowa 2-6). Do dawnej kamienicy Adolfa na jakiś czas wprowadził swój skład porcelany Jan Noga.
Gdy Adolf Aronade skończył 60 lat, inny Adolf doszedł do władzy. W głowie tego drugiego już kiełkowało Endlösung der Judenfrage, choć na razie zaczęto Żydów niemieckich zmuszać jedynie do emigracji. Równość obywatelska w Niemczech się skończyła. Starsi państwo Aronade jednak nie zdecydowali się na wyjazd, a ich jedyna córka chyba nie chciała zostawić rodziców i też nie wyjechała z Niemiec.

W styczniu 1937 r. część swego berlińskiego mieszkania, które mieściło się w kamienicy nieporównywalnie większej od tej rybnickiej, byli zmuszeni wynająć. W ogłoszeniu Adolf informował ewentualnych klientów o komforcie pokoi, możliwości korzystania z balkonu a także kuchni.

Jesienią 1941 r. rozpoczęły się deportacje Żydów niemieckich na wschód, m.in. do gett w Łodzi, Warszawie, Kownie, Rydze i Mińsku, od 1942 r. – do getta w Theresienstadt na terenie Protektoratu Czech i Moraw, a także bezpośrednio do obozu Auschwitz-Birkenau. Wywożeni łudzili się, że Altersghetto (getto dla starców) w Terezinie, to była tylko zmiana zamieszkania. Na miejscu okazywało się, że rzeczywistość jest skrajnie inna od tej, jakiej się spodziewali. Adolf Aronade z Clarą zostali wywiezieni z Berlina 20 lipca 1942 r. do Theresienstadt, w którym już we wrześniu było ponad 53 000 ludzi. Adolf zmarł miesiąc po deportacji, w wieku 71 lat. Clara – niecałe dwa miesiące później. Według aktów zgonów, przechowywanych przez Muzeum Getta w Terezinie, oficjalną przyczyną jego śmierci był uwiąd starczy, a jej – cukrzyca. Ciała obojga spalono w krematorium, a prochy wrzucono do pobliskiej rzeki.

Wojnę przeżyła ich, urodzona w Rybniku w 1910 r., córka Doris. Dwie Niemki – siostry Gerda i Maria Geyer ukrywały ją w jednej z dzielnic Berlina. Doris mieszkała już w USA, gdy jeden z jej kuzynów, poprzez rybnickiego adwokata, złożył w tutejszym sądzie wniosek o zabezpieczenie spadku po zmarłym Alfredzie Aronade, który zginął na Dalekim Wschodzie prawdopodobnie w 1943 r.
Był koniec 1947 r. i wysoka kamienica, wraz z przyległymi budynkami przy Zamkowej, podlegała Zarządowi Miasta. Co prawda po trzech latach sąd uznał roszczenia spadkobierców (w tym i Doris Aronade, która dziedziczyła 1/5), ale do zwrotu majątku rodzinie nie doszło z nieznanych mi powodów.
Kamienica z amsterdamskim sznytem jest obecnie w rękach prywatnych. Mnie by uradowało posiadanie zwykłego talerza lub popielniczki sygnowanych imieniem i nazwiskiem Adolfa Aronadego. 

Może ktoś się chce pozbyć? Te z poniższych zdjęć są z kolekcji Adriana Piętki i Jacka Kamińskiego. 

Fotografie z albumu potomków rodziny Aronade, ze zbiorów Muzeum w Gliwicach oraz Rybniku.

Kategoria: Judaika, Nieruchomości, Rybnik | Możliwość komentowania Najwyższa przy rybnickim Rynku została wyłączona
23 stycznia 2025

Rybnickie kamienice na Spotify

Pani Dorota Stabik 🎙 z Radia Katowice nagrała już około 150 odcinków z cyklu pt. „Tajemnice kamienic”. Odwiedziła prawie większość miast woj. śląskiego i dotarła też do Rybnika. Nagrałyśmy cztery odcinki o rybnickich perełkach. Wszystkie już można odsłuchać na serwisie Spotify 🙂 

Kamienica przy ul. Sobieskiego 9 – Świerklaniec

Kamienica przy ul. św. Jana 2

 

Kamienica przy ul. Sobieskiego 18

Kamienica Rynek 5

Kategoria: Judaika, Nieruchomości, Rybnik | Możliwość komentowania Rybnickie kamienice na Spotify została wyłączona
26 czerwca 2024

Redaktor Klebinder – pacjent rybnickiego psychiatryka

Gdy na początku tego roku, w raciborskim archiwum przeglądałam akty zgonów z pierwszych lat okupacji w oczy rzucił mi się „Redakteur Ludwig Klebinder”. Obiecałam onegdaj, że się mu przejrzę ➡ „Nie zostały po nich tylko numerki”.

Według dokumentu zmarły był pacjentem rybnickiego szpitala psychiatrycznego, urodził się w Pradze w 1871 r., przed przybyciem do Rybnika mieszkał w Cieszynie, a z zawodu był dziennikarzem. W rubryce „wyznanie” napisano „nieznane”, co raczej rzadko wpisywano w dokument zgonu.
Jako przyczynę śmierci podano „starość”. Taki eufemizm, gdyż sądzę, że redaktor z Pragi mógł zostać zamordowany w ramach planowej akcji określanej terminem „T4”. Był to program realizowany w III Rzeszy polegający na fizycznej „eliminacji życia niewartego życia”. Takim terminem określano m.in. chorych na schizofrenię, niektóre postacie padaczki, otępienie, stany po zapaleniu mózgowia, osoby niepoczytalne, chorych przebywających w zakładach opiekuńczych ponad 5 lat oraz ludzi z niektórymi wrodzonymi zaburzeniami rozwojowymi.

A „życie niewarte życia” zabijać można na różne sposoby. Można uśmiercać epileptyków śmiertelnymi dawkami światła, jak to np. robił w lublinieckim szpitalu psychiatrycznym, pochodzący z Rybnika dr Ernst Buchalik. Można zarażać chorych umieszczając ich w izbach z prątkującymi gruźlikami, nie podawać lekarstw, można nie karmić, itp., itd. Metod na uśmiercenie było i jest mnóstwo. W Landes Heil und Pflegeanstalt, jak nazywał się nasz szpital w czasie wojny, te metody były stosowane i być może Ludwig Klebinder był jedną z ofiar akcji T4. I choć jego wyznanie nie było podane na akcie zgonu, to czułam, że był Żydem – czyli tym bardziej „niewartym życiem” dla nazistów.

Dzisiejsze zasoby Internetu dają wiele możliwości i można, co oczywiście wymaga pracy i sporego samozaparcia, ustalić sporo szczegółów z życia osoby, której zna się podstawowe dane. I choć ów redaktor nie był rybniczaninem i z naszym miastem wiązał go jedynie psychiatryk i cierpienia, których tu być może doznał, to uznałam, że wart jest przybliżenia i tego jednego artykułu.

Przyszedł na świat w sierpniu 1871 r. w Pradze, w nie byle jakiej rodzinie, wywodzącej się z okolic Cieszyna. Dostępne cyfrowo akta metrykalne jednoznacznie wskazują na to, że urodził się jako Żyd, choć już wieku 30 lat podawał się za bezwyznaniowca.

Był synem, cenionego praskiego lekarza – dr. Leopolda Klebindera, a zarazem bratankiem Ferdinanda – literata oraz dziennikarza, wieloletniego radnego i członka zarządu miasta Wiednia i równocześnie wpływowego działacza komunalnego i politycznego. I to prawdopodobnie przez wuja młody Ludwig został też dziennikarzem i liberałem. Zasłużony dla Wiednia Ferdinand był, znanym z ciętego języka, założycielem oraz redaktorem kilku wiedeńskich czasopism, zwolennikiem asymilacji żydowskiej walczącym z narastającym antysemityzmem. Jego śmierć szeroko komentowała nawet polskojęzyczna galicyjska  prasa. 

W rodzinie Klebinderów było więcej dziennikarzy. Mąż siostry naszego bohatera był krytykiem muzycznym i teatralnym, a jeden z synów kuzynki (córki wuja) wszedł do historii dziennikarstwa, gdy dwie godziny po podpaleniu Reichstagu nadał do Wiednia z Berlina depeszę, w której informował, że za pożar byli odpowiedzialni naziści. Kolejny z kuzynów – Ernst, jako wydawca „Wiener Sonn-und-Montags Zeitung” we Wiedniu jawnie krytykował nieprzychylne dla austriackich Żydów prawodawstwo, przez co został w kawiarni dotkliwie pobity przez młodych nazistów, a ostatecznie w 1936 r. popełnił samobójstwo, bowiem był zamieszany w jedną aferę łapówkową.
Większość krewnych Ludwiga Klebindera zaszła dość daleko, za wyjątkiem jego samego. Zastanawiałam się dlaczego o tym redaktorze zachowało się stosunkowo niewiele informacji. Myślę, że powodem tego była choroba psychiczna, która ujawniła się dość szybko i przez którą ostatecznie znalazł się w Rybniku.

Pod koniec XIX w., mieszkając jeszcze w Pradze, Ludwig musiał przyjaźnić się z austriackim muzykologiem i librecistą Richardem Batką. W Internecie można nabyć za około 200 Euro oryginalne wiersze, które późniejszy pacjent naszego szpitala, napisał i zadedykował temu krytykowi muzycznemu. Być może przez tę znajomość Klebinder przez jakiś czas pisał libretta, a nawet próbował komponować. Zapewne w jego głowie szalały już demony i miotał się szukając dla siebie zajęcia. Wtedy też przybrał pseudonim „Binder-Klebinder”.

Na początku XX w. przeniósł się do Berlina, gdzie w 1901 r., jako osoba niewierząca, zawarł ślub z pochodzącą z Wiednia katoliczką Camillą Kouba. I wnet, rok za rokiem, parze urodziło się dwóch synów: Alfred i Ferdinand. Starszy z synów miał 4 latka, gdy Camilla wniosła o rozwód. Szybko, nieprawdaż? Oboje byli obywatelami austriackimi, ale o rozwodzie zadecydował sąd w Berlinie, który orzekł rozwiązanie małżeństwa w kwietniu 1906 r. Pięć lat później była żona redaktora Klebindera, pod panieńskim nazwiskiem, wsiadła wraz z synami na statek w Hamburgu i wypłynęła do Nowego Jorku. Jakby uciekała…Intrygujące jest to, że synowie na liście pasażerów podani są jako amerykańscy obywatele. 

Długo szukałam jakichkolwiek dowodów na to, że Ludwig Klebinder już wtedy nie był zdrowy, co pasowałoby by mi to tezy, że samotna młoda rozwódka z dwoma małymi synami wolała wyjechać za ocean, niż starać się ułożyć sobie życie korzystając z pomocy rodziny we Wiedniu. I znalazłam. Choć to tylko informacje prasowe z 1910 r., to jednak dają obraz stanu psychiki dziennikarza w tamtym czasie. Otóż redaktor Ludwig Klebinder był powołany na świadka w sprawie karno-gospodarczej, którą sam opisywał na łamach jednej z berlińskich gazet. Swoim zachowaniem w czasie procesu przysporzył wiele problemów sędziom i prokuratorowi, tłumacząc się neurozą. Wpadał w wyjątkową egzaltację w trakcie składania zeznań, nie pojawiał się na przesłuchania, podniecony znienacka wybiegał z sali sadowej. Zeznająca w tym samym procesie redaktorka Lindemann oskarżyła go o psychiczne molestowanie od kilku lat. Był już chory, więc żona od niego po prostu uciekała, bo ratowała siebie i dzieci. Co ciekawe, mniej więcej w tym czasie sam pisał artykuły do specjalistycznej prasy psychiatrycznej tj. do „Zentralblatt für Psychoanalyse”.

Kolejne lata życia Klebindera to jedna wielka biała plama. Jedyną bliską osobą, która mu została była siostra Olga, ale zakładam, że nie chciała mieć z nim zbyt wiele wspólnego. Robiła karierę śpiewaczki operowej, ale jako Żydówkę z urodzenia (choć ochrzczoną) wnet dotknął ją postępujący proces nazyfikacji austriackiego społeczeństwa. 

Kuzyni i ich dzieci wyjeżdżali z Austrii i zapewne nikt nie miał ochoty ani głowy do zajmowania się chorym i samotnym krewnym. Ludwig Klebinger znalazł się w Cieszynie, gdzie mieszkała daleka rodzina i skąd pochodził jego ojciec oraz onegdaj wpływowy wujek. I prawdopodobnie jeszcze przed wojną trafił do szpitala psychiatrycznego w Rybniku jako prawie 60-letni człowiek. Być może to o nim pisał w grudniu 1935 r. inny redaktor – dziennikarz gazety „Polonia”. W artykule o rybnickim szpitalu jest mała wzmianka o dziennikarzu wygłaszającym porywające mowy polityczne. Kto wie, może to właśnie Klebinder był dotknięty „obłędem krasomówczym”? 

Po 1 września 1939 r. szanse na jakiekolwiek leczenie spadły do zera. Gdy 30 lipca 1940 r. dyrektor zakładu dr Hans Wilcke zgłaszał do rybnickiego urzędu zgon kolejnego pacjenta ze szpitala przy Gleiwitzerstasse, synowie redaktora Ludwiga Klebindera, zapewne nadal mieszkający w Stanach, dobiegali czterdziestki. Dr Wilcke na pewno wiedział, że zmarły był Żydem, bo raczej w warunkach szpitalnych tego nie dało się nie zauważyć. W papierach musiało się jednak wszystko zgadzać. Skoro przyjęto go jako bezwyznaniowca, to i tak napisano na akcie zgonu. Niecałe pięć miesiące później, w szpitalu zmarł niejaki Aleksander Gontscharow, rosyjski jeniec z I wojny światowej – prawosławny. A w międzyczasie kilkudziesięciu katolików i ewangelików. Wszystkich pochowano na cmentarzu psychiatrycznym nad rzeką Rudą. Cmentarz ten jest wielowyznaniową nekropolią, a każda betonowa tabliczka z numerem to czyjaś historia, którą warto od czasu do czasu odkryć. Jaki numer przydzielono redaktorowi Ludwigowi Klebinderowi raczej nigdy się nie dowiemy, ale może kiedyś na tę historię trafią potomkowie dziennikarza. Kto wie…

Kategoria: Judaika, Rybnik | Możliwość komentowania Redaktor Klebinder – pacjent rybnickiego psychiatryka została wyłączona
11 kwietnia 2024

Kochana Tosiu

Dość regularnie przeglądam serwisy aukcyjne – zawsze z nadzieją, że znajdę jakieś rybnickie judaika. Rzadko się one trafiają, ale przy okazji lukam sobie na inne „rybnikana” (hmmm…jak nazwać takie rybnickie pamiątki?) i parę dni temu ujrzałam zwykłą kartkę pocztową. Gdyby nie data wysłania to bym ją olała.

Krótki tekst wysłany do „Kochanej Tosi” mnie wzruszył i od razu kliknęłam „kup”. Cena była znośna. W sumie nie za bardzo wiedziałam na co mi ta kartka, ale kupiłam.
Kartkę wysłano z Rybnika 7 sierpnia 1939 r. do wielmożnej pani Teofili Zys zamieszkałej w Krakowie przy ul. Smoleńsk 35/19.
Treść jest następująca: „Kochana Tosiu! Dzięki p. B. zajechałem szczęśliwie i nic mnie nie kosztowała podróż ale dopiero na 5-tą rano byłem na miejscu, gdyż w Krakowie nie można było nawet wejść na peron. Paczkę dzisiaj otrzymałem w najlepszym porządku, bardzo mi smutno po tym urlopie i ciekawy jestem co znowu mówi Elżunia. Dziękuję Ci za paczkę i za wszystko. Serdeczne pozdrowienia i całuję Was Bronek i proszę mi odpisać jak będzie czas.

 

Od razu założyłam, że wysłał ją stacjonujący w Rybniku żołnierz – zapewne zmobilizowany na wypadek wojny. Musiał zostawić żonę Tosię, córeczkę Elżunię i czekać na rozwój wypadków w Rybniku. Jak te wypadki się potoczyły to wiemy. Rybnik został zajęty zaraz 1 września. Sądzę, że w sierpniu już go nie puszczono do rodziny, więc ten urlop, o którym Bronek wspomina był ostatnim spotkaniem z Elżunią i Tosią.
Nie jestem biegła w ustalaniu losów żołnierzy polskich, ale tu udało mi się znaleźć dokumenty Bronisława Zysa. Nie było to akurat trudne – są online na stronie archiwum Arolsen. Bronisław Zys urodził się w 1910 r. w Ibramowicach, był po szkole powszechnej i przed wojną pracował w zarządzie dróg wodnych w Krakowie. Faktycznie mieszkał przy ul. Smoleńsk i jego żona nazywała się Teofila. Ślub wzięli w 1935 r. w Krakowie w kościele św. Szczepana. Urodziła się Elżunia, a potem Bronka wzięli do wojska bo zbliżała się wojna. Najpewniej był zwykłym szeregowym.

Bronek dostał się do niewoli (nie wiem gdzie) i przeżył całą wojnę w obozach jenieckich pod Żaganiem. Najpierw w obozie przejściowym w Kunau (obecnie Konin Żagański), a następnie w stalagu VIIIC w Sagan, czyli Żaganiu. Z powojennych dokumentów wynika, że w maju 1945 r. dostał się do obozu dipisowskiego na północnych peryferiach miejscowości Lahde nad Wezerą. Przebywał w nim aż do 1948 r. Elżunia na pewno w międzyczasie nie tylko nauczyła się nowych słów, ale i czytać i pisać i wielu innych rzeczy.

Na dokumentach napisano: „nie wraca ze względów politycznych”. Reszta pozostaje tajemnicą.

Czy wrócił do żony? Czy żona wyjechała do niego? Internety podają jedynie, że Teofila zmarła we wrześniu 2004 r. w wieku 95 lat. O żołnierzu, który w sierpniu 1939 r. w Rybniku z niepokojem czekał na to co nadejdzie niczego więcej nie znalazłam.
Publikuję to, bo może żyją potomkowie Bronka, Tosi i Elżuni, dla których ta kartka może mieć większą wartość niż dla mnie. 

Kategoria: Różniste, Rybnik | Możliwość komentowania Kochana Tosiu została wyłączona
5 kwietnia 2024

Rybnickie wybory w 1927 r.

14 listopada 1926 r. odbyły się wybory komunalne w woj. śląskim. Wynik tych wyborów w Rybniku był niekorzystny dla strony polskiej. Rozbicie głosów polskich, przy równoczesnej konsolidacji stronnictwa niemieckiego było porażką dla Polaków.

Do Rady Miejskiej mieli wejść:
Lista 1 (Polska Partia Socjalistyczna, Rybnik) 2 mandaty:
1. Szczepanek Jan, restaurator, 2. Sobik Nikodem, spedytor.
Lista 2 (Polska Partia Socjalistyczna, Paruszowiec) 1 mandat:
1. Szypuła Franciszek, hutnik.
Lista 3 (Deutsche Buergerpartei, Rybnik) 11 mandatów:
1. Dr. Konrad Wiesner, lekarz, 2. Mateja Józef, kierownik „Volksbundu“, 3. Herger Antoni, właściciel fabryki mebli. 4. Banczyk Józef, asesor stud., 5. Lukaschik Brunon, restaurator, 6. Huhnt Artur, monter, 7. Fiala Paweł, kupiec, 8. Sladky Karol, kupiec, 9. Damis Ludwik, mistrz stolarski, 10. Musioł Leon, książkowy, 11. Richter Maksymiljan, budowniczy
Lista 7 (Polskie Zjednoczenie Stronnictw Chrześcijańskich) 12 mandatów:
1. Antoni Grzesik, budowniczy, 2. Walenty Klama, sekretarz związkowy, 3. Edmund Mura, rolnik, 4. Wilhelm Fojcik, radca rządowy, 5. Alojzy Prus, kupiec, 6. Dr. Feliks Biały, lekarz powiatowy, 7. Wiktor Wieczorek, posiedziciel nieruchomości i urzędnik „Silesji“, 8. Paweł Botor, mistrz kamieniarski, 9. Henryk Osiecki, restaurator, 10. Jan Krupa, sekretarz Urzędu Górniczego, 11. Maksymiljan Piełka, inspektor pocztowy, 12. Antoni Bartkowiak, kolejarz.
Lista 8 (Związek Obrony Górnoślązaków, Kustos) 2 mandaty:
1. Rembalski Rudolf, kontroler górniczy, 2. Wichtorowski Jan, inwalida wojenny.

Wiele znanych nazwisk rybnickich. 

„Sztandar Polski i Gazeta Rybnicka” donosiły wtedy: Koniecznie powinniśmy się raz nareszcie opamiętać i współpracować przeciwko głównym wrogom naszym. Wszak Niemcy szli zwartym szeregiem: i socjaliści i katolicy i żydzi. Zrozumieli on, że w jedności jest siła. Tak i my postępować powinniśmy. Mimo wszystkiego jednak cieszyć winniśmy się z tego wyniku. Mimo przekupstw najróżnorodniejszych miasto nasze pokazało, że Polacy tu mieszkają, że Rybnik jest polskiem miastem w całem tego słowa znaczenia.

W tych „zwartych w szeregu żydach” widzę jedynie ➡ Maksa Richtera. Miał parcie do rządzenia. Nie tylko w gminie żydowskiej.

Wyborów tych nie zatwierdzono i rozpisano nowe na 15 maja 1927 r. Nadal działała w Rybniku Komisaryczna Rada Miasta, której ostatnie posiedzenie miało miejsce 13 maja 1927 r.

A w prasie się działo! Szczególnie prasa robotnicza publikowała wiele informacji o wiecach i aferach. 

Na brednie warchoła i zaprzańca komunistycznego zabrał głos tow. Juchelek, sprawiając temuż zasłużoną odprawę, który wskutek tego czmychnął z Sali jak lis. Mamy świeży dowód tchórzostwa ludzi mocnych w pysku.

W dyskusji na tymże wiecu przemawiał p. Ochojski, żądając zakazu głosowania kobiet, na co tow. Pech zareagował, że nie żyjemy w średniowieczu, żeby tego rodzaju upośledzenie większej części społeczeństwa wprowadzać. Zaiste klerykalska dusza p. Ochojskiego członka Ch. D. miała na myśli traktowania kobiety na równi z wołem, osłem, jak się to w dziewiątym i dziesiątym przykazaniu boskim powtarza.”

W drugie święto wielkanocne odbyły się w Sali hotelu „Świerklaniec “ zapowiedziane zawody bokserskie „Gwiazdy“ Rybnik contra Mysłowice 09. Rzadko kiedy na imprezach sportowych zauważyć można było tyle zebranej publiczności. Dotąd bowiem sport w Rybniku traktowano po macoszemu. Znikąd towarzystwa sportowe nie czerpią dochodów materialnych, ani nie doznawają nawet poparcia duchowego. XX takich warunkach oczywiście sportowcy prowadzą ciężki byt i tylko ich miłość do sportu sprawia, że przezwyciężają wszelkie przeszkody. Miasto mało dotąd w tej sprawie poczyniło. Mamy jednak nadzieję, że nowy Magistrat i Rada Miejska i pod tym względem pokażą swą postępowość. Bowiem od sportu zależy zdrowie i siła mężczyzn, naszych przyszłych żołnierzy i obrońców. Zdrowa młodzież, to zdrowy naród, a przez to i silny.”

Przy tych uzupełniających wyborach polska strona powołała jedynie dwie listy. Obwieszczono wielki sukces.

Strona niemiecka straciła parę miejsc no i mój Maks Richter do Rady się nie dostał, choć kandydował. Oprócz niego do rady starał się dostać inny Żyd – Filip Weiss. Też bezskutecznie. Poniższa lista podana przez prasę jest niezwykle interesująca, gdyż podaje adresy pod którymi wybrani członkowie mieszkali.

Richter starał się jeszcze zostać tzw. ławnikiem honorowych, czyli nieodpłatnym, ale kłody jakie mu podkładano pod nogi przez wiele lat chyba spowodowały, że wolał się zająć browarem. Zapewne, gdy zarządzał browarem już lepiej władał „narzeczem śląskim”, co mu wytykało Starostwo w Rybniku.

Oficjalne źródła podawały, że wybory do rady miejskiej w Rybniku 15 maja 1927 r.: Odbyły się w zupełnym spokoju i porządku. W czasie przeprowadzania wyborów od rozpoczęcia głosowania aż do zamknięcia postępowania wyborczego i ogłoszenia wyników głosowania, nie zdarzył się ani jeden wypadek zamącenia spokoju publicznego, który by wymagał interwencji organów bezpieczeństwa. Udział wyborców był niezwykle liczny, bo doszedł do 96% uprawnionych do głosowania. Skutkiem racjonalnego ustalenia okręgów głosowania w żadnej komisji wyborczej nie było natłoku.
Ja tam znalazłam jednak parę „incydentów” jak choćby nie do końca jasne pobicie redaktora Augustusa Hergera właśnie rankiem 15 maja 1927 r., o czym szeroko trąbiła prasa niemiecka. Polskie gazety z kolei sprawę bagatelizowały i trywializowały. 

Aaaa, a tak przy okazji tego pobitego redaktora (prowadził lokalny oddział niemieckiego „Der Oberschlesische Kurier”) to jego grób jest przy głównej alejce na naszym rybnickim cmentarzu. Herger wraz z Arturem Trunkhardtem też starali się zostać ławnikami honorowymi po tych wyborach i dupa z tego wyszła, choć protest dotarł aż do Urzędu do Spraw Mniejszości i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. 

Kategoria: Judaika, Różniste, Rybnik | Możliwość komentowania Rybnickie wybory w 1927 r. została wyłączona
7 marca 2024

Jadwiga Barthel de Weydenthal

Jadwidze należy się wspomnienie. W końcu tu przeżyła sporo lat, choć Rybnik nie był jej miastem rodzinnym. Tu została pochowana na cmentarzu parafialnym przy ul. Rudzkiej i tu o niej słyszeli tylko ci, którym opowiadałam o Jadwidze na kilku spacerach.


Jadwiga Barthel de Weydenthal (1884-1961)


Zobaczyłam jej grób lata temu, gdy na cmentarzu szukałam miejsca gdzie została pochowana jedna z sióstr Urszulanek, która uczyła mnie angielskiego w dzieciństwie. Mimo złych wspomnień chciałam siostrze Mechtyldzie zapalić znicz. Łażąc po tej części cmentarza, gdzie leżą zakonnice i zakonnicy z Rybnika rzucił mi się w oczy oddzielny, dość bogaty, inny od pozostałych, nagrobek. No i to dziwnie brzmiące nazwisko: Barthel de Weydenthal.

Zrobiłam zdjęcie i po powrocie do domu zaczęłam szukać jakichkolwiek informacji o tej drugiej, czyli Jadwidze, przy której nie było adnotacji o byciu zakonnicą. I tak pojawiła mi się niezwykła kobieta, która z racji tego, że nie miała z czego żyć znalazła się w Rybniku w 1947 r. i otrzymała schronienie u Urszulanek, bowiem jedna z jej rodzonych sióstr była w tutejszym klasztorze.
Jadwiga była żołnierzem I Brygady Legionów, działaczką niepodległościową, rzeźbiarką, matką chrzestną statku pasażerskiego MS Batory. Była Damą Orderu Virtuti Militari, a także przyjaciółką Aleksandry żony marszałka Piłsudskiego. Niezwykła kobieta. Przynajmniej z faktów, które podane są w Internecie. 


Urodziła się w 1884 r. w Bądkowie na Kujawach w rodzinie ziemiańskiej. Była dość chorowita i zdrowie często krzyżowało jej plany. Uczyła się w Paryżu, a następnie studiowała na wydziale rzeźby Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie. Od 1921 r. uczyła się w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie u prof. Edwarda Wittiga, autora m.in. pomnika Juliusza Słowackiego. Niestety większość jej prac zaginęło w czasie wojny, choć ponoć nadal niektóre powojenne do dziś zdobią kaplice SS. w Rybniku, zaś w Pokrzywnie Poznańskim – siedzibie jej najmłodszej siostry – również Urszulanki, można zobaczyć jej rzeźby przed- i powojenne. Jadwiga specjalizowała się w rzeźbie sakralnej. 

Po wybuchu I wojny, została mianowana zastępczynią komendantki Oddziału Żeńskiego POW, następnie została kierowniczką sekcji wywiadowczej OŻ POW, której zadaniem było prowadzenie wywiadu wojskowego i politycznego na terenie Warszawy i na prowincji. Była członkiem Zarządu warszawskiego Koła Ligi Kobiet Pogotowia Wojennego. Od marca 1918 r. weszła w skład Komendy Naczelnej POW.
Za swoje zaangażowanie została odznaczona w 1922 r. Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari, trzykrotnie Krzyżem Walecznych a w 1931 r. Krzyżem Niepodległości z Mieczami. Przez wiele lat walczyła o honor swojego brata Przemysława, którego jako żołnierza bezpodstawnie oskarżono o tchórzostwo i zdradę w 1919 r. Dopięła swego po wielu miesiącach śledztwa i nawet zdołała sprowadzić jego szczątki z Sowieckiej Rosji, a dokładniej z Odessy na początku lat 30-tych. 

Z racji znajomości z drugą żoną Piłsudskiego, w lipcu 1935 r. została wybrana na matkę chrzestną statku pasażerskiego MS Batory. Uroczystość chrztu odbyła się w porcie w pobliżu Triestu. Wiele podróżowała po Europie dokumentując zaangażowanie kobiet w odzyskanie niepodległości Polski i wygłaszając różne odczyty.

We wrześniu 1939 r. brała udział w obronie Warszawy. Pełniła służbę przy telefonach oraz w służbie sanitarnej, zwożąc rannych żołnierzy z przedpola stolicy. Podczas okupacji zamieszkała z synami swego brata Jerzego (dyplomaty przebywającego m.in. w Chinach). Obaj jej bratankowie należeli do Armii Krajowej. Jeden zginął rozstrzelany przez Niemców w więzieniu w Łowiczu, drugi w czasie akcji oddziału partyzanckiego w Beskidzie Śląskim. II wojna światowa to był dla niej okres dramatów rodzinnych, jak i klęski narodowej. Straciła dom rodzinny w Bądkowie, bratanków oraz kolejnego brata Jana, którego Niemcy wywieźli do obozu w Mathausen-Gussen, gdzie wkrótce zmarł.

Po wojnie nie mogła wrócić do majątku rodzinnego. Komuniści uznali rodzinę – z racji dziwnego nazwiska – za Niemców. Jadwiga zamieszkała we Włocławku. W tamtejszej fabryce porcelany znalazła możliwość wykonywania pracy rzeźbiarskiej w ceramice i jako projektantka. Niestety nie trwało to długo, gdyż została zwolniona z fabryki ze względu na ziemiańskie pochodzenie. I tak ok. 1947 r. znalazła się w Rybniku, gdzie przybywała jej druga z sióstr (rodzonych) a zarazem zakonnych – Maria Beata.  Wróciła do rzeźbiarstwa. Pracowała również jako bibliotekarka w szkole prowadzonej przez Urszulanki oraz uczyła doraźnie francuskiego i historii sztuki. Ostatnie lata bardzo chorowała i była przykuta do łóżka. 
Zmarła w rybnickim szpitalu w kwietniu 1961 r. w Rybniku i tu została pochowana. Miała chyba smutne i na pewno ciężkie życie. 

Na rzeźbie się znam jak kura na gwiazdach, a z rzeźbiarzy to tylko Michał Anioł mi pasi. Jednak z racji tego, że na dniach w Rybniku otwiera się Galeria Sztuki Rzeczna, w której będą prezentowane rzeźby pochodzącego z naszego miasta Adolfa Ryszki, to może i znajdzie się tam jakiś kątek na przedstawienie postaci kobiety rzeźbiarki z orderem Virtuti Militari, którą los zagnał na Górny Śląsk. Na pewno takiemu pomysłowi przyklasnęłyby siostry Urszulanki.

Korzystałam z biogramu Jadwigi na stronie Instytutu Pamięci Narodowej oraz Fundacji Generał Elżbiety Zawackiej Toruń.

Na stronie TVP Bydgoszcz można zobaczyć film o bohaterce tego wpisu:

Jadwiga Barthel von Weydenthal

 

Kategoria: Różniste, Rybnik | Możliwość komentowania Jadwiga Barthel de Weydenthal została wyłączona
19 stycznia 2024

Bernhard Merkin – nr obozowy 106502

Bernhard Merkin – nr obozowy 106502 – 79 lat temu docierał pod Rybnik

W książce Jana Delowicza o Marszu Śmierci, który przechodził przez Rybnik informacje o Bernhardzie są bardzo lakoniczne.
Ten młody człowiek pochodził z Berlina. Jego mama Erna, z urodzenia tczewianka, wyjechała po zakończeniu I wojny do stolicy Niemiec za pracą i tam zakochała się w rosyjskim Żydzie – Josefie. Jej wybranek pochodził z małej miejscowości pod Mińskiem. Nie znam okoliczności jego pojawienia się w Niemczech i patrząc na dalsze jego losy to zakładam, że mógł być i komunistą i antykomunistą. Ta dziwna para, niemiecka Żydówka z Prus Zachodnich i rosyjski Żyd z biednego sztetla pobrała się w Berlinie w 1921 r. i rok później w kwietniu urodził im się pierwszy syn Bernhard. Prawie dwa lata później 13 lutego 1924 r., w ówczesnym rosyjskim Baku (obecnie Azerbejdżan), urodził się ich drugi syn Arno. Dlaczego małżonkowie znaleźli się w państwie sowieckim, to żaden pieron do tego dziś nie dojdzie. Raczej była to decyzja Josefa, a nie Niemki Erny. Sądzę, że jak się zorientowała co dzieje się na Wschodzie to zabrała manatki i wróciła do Berlina z synami. Internet podaje, że para się rozwiodła.

Kobieta lekko nie miała z dwoma małymi chłopcami, więc młodszego Arno oddała pod opiekę swoim dziadkom. Większość jej rodziny nadal mieszkała w okolicy Tczewa. Pracowała w stolicy jako kapeluszniczka, a od połowy lat trzydziestych XX wieku jako sprzedawczyni oraz gospodyni domowa w placówkach opiekuńczych. Bernhard dorastał w Prenzlauer Bergu. Mieszkał z matką przy Choriner Strasse 31, a od 1936 roku przy Templiner Strasse 17. Niewiele zachowało się informacji o dzieciństwie i młodości Bernharda Merkina w Berlinie. Nie wiadomo, do której szkoły uczęszczał i jak wyglądało jego życie jako dziecka i nastolatka w robotniczej dzielnicy, która zwłaszcza pod koniec Republiki Weimarskiej, podobnie jak cały Berlin, stawała sceną dla politycznych marszów i walk ulicznych, przemocy oraz zamieszek na tle antysemickim. Wraz z pozbawianiem praw wyborczych i prześladowaniami Żydów od 1933 r. rozpoczęły się państwowe środki przymusu, także wobec rodziny Merkinów.

W listopadzie 1938 r., gdy Bernhard miał zaledwie 16 lat, wykluczono uczniów żydowskich ze szkół państwowych. Potem mógł uczęszczać jedynie do placówek oświatowych prowadzonych przez gminę żydowską. W 1938 r. dziadkowie Bernharda również zrezygnowali z zamieszkania w Ließau (obecnie Lisewo Malborskie) i przenieśli się do 1,5-pokojowego mieszkania w Berlinie, w którym oprócz Erny i Bernharda musiało zamieszkać także dwóch żydowskich podnajemców. Najpóźniej od 1941 r. 45-letnia Erna Merkin wraz z synem musiała pracować przymusowo w firmach mających siedzibę w Berlinie; Bernhard ostatnio pracował w ekipie budowlanej Deutsche Reichsbahn, a jego matka w fabryce wyrobów metalowych „Vermata” przy Michaelkirchstrasse 15 w Kreuzbergu. Od września 1941 r. Merkinowie mogli poruszać się w miejscach publicznych jedynie nosząc stygmatyzującą „żydowską gwiazdę”. Młodszy syn Arno pod koniec lat 30. przygotowywał się do emigracji do Palestyny w obozach Hachszara w Brandenburgii. Niestety nie udało mu się. Został aresztowany w Beerfelde koło Fürstenwalde w kwietniu 1942 roku i deportowany na tereny okupowanej Polski, gdzie prawdopodobnie został zamordowany w jednym z obozów zagłady w Bełżcu, Sobiborze lub Treblince. Ja to napisano na dokumencie: Generalgouverne abgeschoben (deportowany do Generalnego Gubernatorstwa).

W sierpniu 1942 r. rodzina została brutalnie rozdzielona, gdy dziadkowie Bernharda – oboje ponad 70-letni – otrzymali zawiadomienie o deportacji. Musieli zgłosić się do obozu zbiorczego przy Große Hamburger Straße 26, w dawnym domu spokojnej starości gminy żydowskiej. 12 sierpnia 1942 r. zostali deportowani przez stację towarową Moabit do getta w Theresienstadt . Bernhard i jego matka mieszkali w Berlinie do marca 1943 r.

18 lutego 1943 r. Josef Goebbels napisał w swoich Dziennikach: „Żydzi zostaną definitywnie usunięci z Berlina. W wyznaczonym dniu, 28 lutego, mają najpierw wszyscy zostać zgromadzeni w obozach, a potem stopniowo być wywożeni, dzień w dzień do 2000 osób. Postawiłem sobie za cel, aby do połowy, najpóźniej do końca marca Berlin stał się miastem wolnym od Żydów”.

W ramach tzw. „Akcji Fabrycznej”, która wysiedliła ostatnich oficjalnie pozostających w stolicy Żydów oboje zostali aresztowani i wywiezieni do jednego z berlińskich obozów zbiorowych. 47-letnia matka Bernharda została wywieziona do obozu zagłady w Auschwitz 3 marca 1943 roku i tam – prawdopodobnie zaraz po przybyciu – ją zamordowano. Dzień później, 4 marca 1943 r., do Auschwitz wywieziono także Bernharda Merkina. Wszystko skrupulatnie odnotowano na listach transportowych.

Był młody i miał szanse przeżycia. I przeżył ten pobyt w Auschwitz. Od września 1944 r. był w podobozie „Janinagrube” w Libiążu. Więźniowie pracowali tam w niezwykle ciężkich warunkach przy wydobywaniu i transporcie węgla. Na pewno widział, że mama zginęła.
Kto wie, może i spotkał się ze swoim ojcem, gdyż i on znalazł się w tym potwornym miejscu. Tata, Josef Merkin został wywieziony w styczniu 1944 r. z Holandii (skąd się tam wziął?) najpierw do Theresienstadt, stamtąd w maju do Auschwitz, a w sierpniu wysłano go do obozu Blechhammer. Mieli więc nikłą szansę na spotkanie, choć czy Bernhard by go rozpoznał, skoro rodzice się rozwiedli i mogli nie utrzymywać kontaktów.

Gdy Bernard szedł przez naszą ziemię, przez Kamień, Rybnik, Chwałęcice, Zwonowice, itd., to nikt z jego najbliższych już nie żył. Doszedł daleko. Aż do Vidnavy na terenie dzisiejszych Czech. Tam zginął, albo padł z głodu i wycieńczenia. Nie dożył 23. urodzin 🙁 

Na poniższej mapce znajdziecie Vidnavę.

Być może pochowany jest w tym grobie na czeskim cmentarzu? (Fot. Roman Ujfalusi)

Z jego rodziny przeżył tylko kuzyn Rudi Simonsohn i kuzynka Margot. Kuzyn kilka lat temu brał udział w uroczystości odsłonięcia tzw. Stolpersteinów dla Bernharda, Arno, ich mamy oraz dziadków. Pamięć o tym młodym człowieku, który 79 lat temu doszedł z Auschwitz do Rybnika, potem przeżył tragiczną noc na rybnickim stadionie, został popędzony dalej i zginął gdzieś w okolicach Vidnavy, jest teraz w małej płytce na berlińskim chodniku.

Wiem, że ta historia jest taka „żadna”. Mało interesujący Bernhard był tylko jednym z tysięcy przechodzących przez nasze ziemie. 

I może dlatego musiałam o nim napisać. Dlatego, że nigdy nie poznał żadnej fajnej dziewczyny, nie założył rodziny, nie wycierał pup swoim dzieciom, nie przypalił obiadu, nie poplamił sobie koszuli, nie poszedł z kolegami na sznapsa, nie ucieszył się z nowej pracy i nie wkurzył go sąsiad. Nic. Po prostu mu tego nie pozwolono. Bo ludzie wolą wojny od pokoju 🙁