Dość regularnie przeglądam serwisy aukcyjne – zawsze z nadzieją, że znajdę jakieś rybnickie judaika. Rzadko się one trafiają, ale przy okazji lukam sobie na inne „rybnikana” (hmmm…jak nazwać takie rybnickie pamiątki?) i parę dni temu ujrzałam zwykłą kartkę pocztową. Gdyby nie data wysłania to bym ją olała.
Krótki tekst wysłany do „Kochanej Tosi” mnie wzruszył i od razu kliknęłam „kup”. Cena była znośna. W sumie nie za bardzo wiedziałam na co mi ta kartka, ale kupiłam. Kartkę wysłano z Rybnika 7 sierpnia 1939 r. do wielmożnej pani Teofili Zys zamieszkałej w Krakowie przy ul. Smoleńsk 35/19. Treść jest następująca: „Kochana Tosiu! Dzięki p. B. zajechałem szczęśliwie i nic mnie nie kosztowała podróż ale dopiero na 5-tą rano byłem na miejscu, gdyż w Krakowie nie można było nawet wejść na peron. Paczkę dzisiaj otrzymałem w najlepszym porządku, bardzo mi smutno po tym urlopie i ciekawy jestem co znowu mówi Elżunia. Dziękuję Ci za paczkę i za wszystko. Serdeczne pozdrowienia i całuję Was Bronek i proszę mi odpisać jak będzie czas.”
Od razu założyłam, że wysłał ją stacjonujący w Rybniku żołnierz – zapewne zmobilizowany na wypadek wojny. Musiał zostawić żonę Tosię, córeczkę Elżunię i czekać na rozwój wypadków w Rybniku. Jak te wypadki się potoczyły to wiemy. Rybnik został zajęty zaraz 1 września. Sądzę, że w sierpniu już go nie puszczono do rodziny, więc ten urlop, o którym Bronek wspomina był ostatnim spotkaniem z Elżunią i Tosią. Nie jestem biegła w ustalaniu losów żołnierzy polskich, ale tu udało mi się znaleźć dokumenty Bronisława Zysa. Nie było to akurat trudne – są online na stronie archiwum Arolsen. Bronisław Zys urodził się w 1910 r. w Ibramowicach, był po szkole powszechnej i przed wojną pracował w zarządzie dróg wodnych w Krakowie. Faktycznie mieszkał przy ul. Smoleńsk i jego żona nazywała się Teofila. Ślub wzięli w 1935 r. w Krakowie w kościele św. Szczepana. Urodziła się Elżunia, a potem Bronka wzięli do wojska bo zbliżała się wojna. Najpewniej był zwykłym szeregowym.
Bronek dostał się do niewoli (nie wiem gdzie) i przeżył całą wojnę w obozach jenieckich pod Żaganiem. Najpierw w obozie przejściowym w Kunau (obecnie Konin Żagański), a następnie w stalagu VIIIC w Sagan, czyli Żaganiu. Z powojennych dokumentów wynika, że w maju 1945 r. dostał się do obozu dipisowskiego na północnych peryferiach miejscowości Lahde nad Wezerą. Przebywał w nim aż do 1948 r. Elżunia na pewno w międzyczasie nie tylko nauczyła się nowych słów, ale i czytać i pisać i wielu innych rzeczy.
Na dokumentach napisano: „nie wraca ze względów politycznych”. Reszta pozostaje tajemnicą.
Czy wrócił do żony? Czy żona wyjechała do niego? Internety podają jedynie, że Teofila zmarła we wrześniu 2004 r. w wieku 95 lat. O żołnierzu, który w sierpniu 1939 r. w Rybniku z niepokojem czekał na to co nadejdzie niczego więcej nie znalazłam. Publikuję to, bo może żyją potomkowie Bronka, Tosi i Elżuni, dla których ta kartka może mieć większą wartość niż dla mnie.
14 listopada 1926 r. odbyły się wybory komunalne w woj. śląskim. Wynik tych wyborów w Rybniku był niekorzystny dla strony polskiej. Rozbicie głosów polskich, przy równoczesnej konsolidacji stronnictwa niemieckiego było porażką dla Polaków.
Do Rady Miejskiej mieli wejść: Lista 1 (Polska Partia Socjalistyczna, Rybnik) 2 mandaty: 1. Szczepanek Jan, restaurator, 2. Sobik Nikodem, spedytor. Lista 2 (Polska Partia Socjalistyczna, Paruszowiec) 1 mandat: 1. Szypuła Franciszek, hutnik. Lista 3 (Deutsche Buergerpartei, Rybnik) 11 mandatów: 1. Dr. Konrad Wiesner, lekarz, 2. Mateja Józef, kierownik „Volksbundu“, 3. Herger Antoni, właściciel fabryki mebli. 4. Banczyk Józef, asesor stud., 5. Lukaschik Brunon, restaurator, 6. Huhnt Artur, monter, 7. Fiala Paweł, kupiec, 8. Sladky Karol, kupiec, 9. Damis Ludwik, mistrz stolarski, 10. Musioł Leon, książkowy, 11. Richter Maksymiljan, budowniczy Lista 7 (Polskie Zjednoczenie Stronnictw Chrześcijańskich) 12 mandatów: 1. Antoni Grzesik, budowniczy, 2. Walenty Klama, sekretarz związkowy, 3. Edmund Mura, rolnik, 4. Wilhelm Fojcik, radca rządowy, 5. Alojzy Prus, kupiec, 6. Dr. Feliks Biały, lekarz powiatowy, 7. Wiktor Wieczorek, posiedziciel nieruchomości i urzędnik „Silesji“, 8. Paweł Botor, mistrz kamieniarski, 9. Henryk Osiecki, restaurator, 10. Jan Krupa, sekretarz Urzędu Górniczego, 11. Maksymiljan Piełka, inspektor pocztowy, 12. Antoni Bartkowiak, kolejarz. Lista 8 (Związek Obrony Górnoślązaków, Kustos) 2 mandaty: 1. Rembalski Rudolf, kontroler górniczy, 2. Wichtorowski Jan, inwalida wojenny.
Wiele znanych nazwisk rybnickich.
„Sztandar Polski i Gazeta Rybnicka” donosiły wtedy: Koniecznie powinniśmy się raz nareszcie opamiętać i współpracować przeciwko głównym wrogom naszym. Wszak Niemcy szli zwartym szeregiem: i socjaliści i katolicy i żydzi. Zrozumieli on, że w jedności jest siła. Tak i my postępować powinniśmy. Mimo wszystkiego jednak cieszyć winniśmy się z tego wyniku. Mimo przekupstw najróżnorodniejszych miasto nasze pokazało, że Polacy tu mieszkają, że Rybnik jest polskiem miastem w całem tego słowa znaczenia.
W tych „zwartych w szeregu żydach” widzę jedynie ➡ Maksa Richtera. Miał parcie do rządzenia. Nie tylko w gminie żydowskiej.
Wyborów tych nie zatwierdzono i rozpisano nowe na 15 maja 1927 r. Nadal działała w Rybniku Komisaryczna Rada Miasta, której ostatnie posiedzenie miało miejsce 13 maja 1927 r.
A w prasie się działo! Szczególnie prasa robotnicza publikowała wiele informacji o wiecach i aferach.
Na brednie warchoła i zaprzańca komunistycznego zabrał głos tow. Juchelek, sprawiając temuż zasłużoną odprawę, który wskutek tego czmychnął z Sali jak lis. Mamy świeży dowód tchórzostwa ludzi mocnych w pysku.
W dyskusji na tymże wiecu przemawiał p. Ochojski, żądając zakazu głosowania kobiet, na co tow. Pech zareagował, że nie żyjemy w średniowieczu, żeby tego rodzaju upośledzenie większej części społeczeństwa wprowadzać. Zaiste klerykalska dusza p. Ochojskiego członka Ch. D. miała na myśli traktowania kobiety na równi z wołem, osłem, jak się to w dziewiątym i dziesiątym przykazaniu boskim powtarza.”
W drugie święto wielkanocne odbyły się w Sali hotelu „Świerklaniec “ zapowiedziane zawody bokserskie „Gwiazdy“ Rybnik contra Mysłowice 09. Rzadko kiedy na imprezach sportowych zauważyć można było tyle zebranej publiczności. Dotąd bowiem sport w Rybniku traktowano po macoszemu. Znikąd towarzystwa sportowe nie czerpią dochodów materialnych, ani nie doznawają nawet poparcia duchowego. XX takich warunkach oczywiście sportowcy prowadzą ciężki byt i tylko ich miłość do sportu sprawia, że przezwyciężają wszelkie przeszkody. Miasto mało dotąd w tej sprawie poczyniło. Mamy jednak nadzieję, że nowy Magistrat i Rada Miejska i pod tym względem pokażą swą postępowość. Bowiem od sportu zależy zdrowie i siła mężczyzn, naszych przyszłych żołnierzy i obrońców. Zdrowa młodzież, to zdrowy naród, a przez to i silny.”
Przy tych uzupełniających wyborach polska strona powołała jedynie dwie listy. Obwieszczono wielki sukces.
Strona niemiecka straciła parę miejsc no i mój Maks Richter do Rady się nie dostał, choć kandydował. Oprócz niego do rady starał się dostać inny Żyd – Filip Weiss. Też bezskutecznie. Poniższa lista podana przez prasę jest niezwykle interesująca, gdyż podaje adresy pod którymi wybrani członkowie mieszkali.
Richter starał się jeszcze zostać tzw. ławnikiem honorowych, czyli nieodpłatnym, ale kłody jakie mu podkładano pod nogi przez wiele lat chyba spowodowały, że wolał się zająć browarem. Zapewne, gdy zarządzał browarem już lepiej władał „narzeczem śląskim”, co mu wytykało Starostwo w Rybniku.
Oficjalne źródła podawały, że wybory do rady miejskiej w Rybniku 15 maja 1927 r.: Odbyły się w zupełnym spokoju i porządku. W czasie przeprowadzania wyborów od rozpoczęcia głosowania aż do zamknięcia postępowania wyborczego i ogłoszenia wyników głosowania, nie zdarzył się ani jeden wypadek zamącenia spokoju publicznego, który by wymagał interwencji organów bezpieczeństwa. Udział wyborców był niezwykle liczny, bo doszedł do 96% uprawnionych do głosowania. Skutkiem racjonalnego ustalenia okręgów głosowania w żadnej komisji wyborczej nie było natłoku. Ja tam znalazłam jednak parę „incydentów” jak choćby nie do końca jasne pobicie redaktora Augustusa Hergera właśnie rankiem 15 maja 1927 r., o czym szeroko trąbiła prasa niemiecka. Polskie gazety z kolei sprawę bagatelizowały i trywializowały.
Aaaa, a tak przy okazji tego pobitego redaktora (prowadził lokalny oddział niemieckiego „Der Oberschlesische Kurier”) to jego grób jest przy głównej alejce na naszym rybnickim cmentarzu. Herger wraz z Arturem Trunkhardtem też starali się zostać ławnikami honorowymi po tych wyborach i dupa z tego wyszła, choć protest dotarł aż do Urzędu do Spraw Mniejszości i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Jadwidze należy się wspomnienie. W końcu tu przeżyła sporo lat, choć Rybnik nie był jej miastem rodzinnym. Tu została pochowana na cmentarzu parafialnym przy ul. Rudzkiej i tu o niej słyszeli tylko ci, którym opowiadałam o Jadwidze na kilku spacerach.
Jadwiga Barthel de Weydenthal (1884-1961)
Zobaczyłam jej grób lata temu, gdy na cmentarzu szukałam miejsca gdzie została pochowana jedna z sióstr Urszulanek, która uczyła mnie angielskiego w dzieciństwie. Mimo złych wspomnień chciałam siostrze Mechtyldzie zapalić znicz. Łażąc po tej części cmentarza, gdzie leżą zakonnice i zakonnicy z Rybnika rzucił mi się w oczy oddzielny, dość bogaty, inny od pozostałych, nagrobek. No i to dziwnie brzmiące nazwisko: Barthel de Weydenthal.
Zrobiłam zdjęcie i po powrocie do domu zaczęłam szukać jakichkolwiek informacji o tej drugiej, czyli Jadwidze, przy której nie było adnotacji o byciu zakonnicą. I tak pojawiła mi się niezwykła kobieta, która z racji tego, że nie miała z czego żyć znalazła się w Rybniku w 1947 r. i otrzymała schronienie u Urszulanek, bowiem jedna z jej rodzonych sióstr była w tutejszym klasztorze. Jadwiga była żołnierzem I Brygady Legionów, działaczką niepodległościową, rzeźbiarką, matką chrzestną statku pasażerskiego MS Batory. Była Damą Orderu Virtuti Militari, a także przyjaciółką Aleksandry żony marszałka Piłsudskiego. Niezwykła kobieta. Przynajmniej z faktów, które podane są w Internecie.
Urodziła się w 1884 r. w Bądkowie na Kujawach w rodzinie ziemiańskiej. Była dość chorowita i zdrowie często krzyżowało jej plany. Uczyła się w Paryżu, a następnie studiowała na wydziale rzeźby Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie. Od 1921 r. uczyła się w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie u prof. Edwarda Wittiga, autora m.in. pomnika Juliusza Słowackiego. Niestety większość jej prac zaginęło w czasie wojny, choć ponoć nadal niektóre powojenne do dziś zdobią kaplice SS. w Rybniku, zaś w Pokrzywnie Poznańskim – siedzibie jej najmłodszej siostry – również Urszulanki, można zobaczyć jej rzeźby przed- i powojenne. Jadwiga specjalizowała się w rzeźbie sakralnej.
Po wybuchu I wojny, została mianowana zastępczynią komendantki Oddziału Żeńskiego POW, następnie została kierowniczką sekcji wywiadowczej OŻ POW, której zadaniem było prowadzenie wywiadu wojskowego i politycznego na terenie Warszawy i na prowincji. Była członkiem Zarządu warszawskiego Koła Ligi Kobiet Pogotowia Wojennego. Od marca 1918 r. weszła w skład Komendy Naczelnej POW. Za swoje zaangażowanie została odznaczona w 1922 r. Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari, trzykrotnie Krzyżem Walecznych a w 1931 r. Krzyżem Niepodległości z Mieczami. Przez wiele lat walczyła o honor swojego brata Przemysława, którego jako żołnierza bezpodstawnie oskarżono o tchórzostwo i zdradę w 1919 r. Dopięła swego po wielu miesiącach śledztwa i nawet zdołała sprowadzić jego szczątki z Sowieckiej Rosji, a dokładniej z Odessy na początku lat 30-tych.
Z racji znajomości z drugą żoną Piłsudskiego, w lipcu 1935 r. została wybrana na matkę chrzestną statku pasażerskiego MS Batory. Uroczystość chrztu odbyła się w porcie w pobliżu Triestu. Wiele podróżowała po Europie dokumentując zaangażowanie kobiet w odzyskanie niepodległości Polski i wygłaszając różne odczyty.
We wrześniu 1939 r. brała udział w obronie Warszawy. Pełniła służbę przy telefonach oraz w służbie sanitarnej, zwożąc rannych żołnierzy z przedpola stolicy. Podczas okupacji zamieszkała z synami swego brata Jerzego (dyplomaty przebywającego m.in. w Chinach). Obaj jej bratankowie należeli do Armii Krajowej. Jeden zginął rozstrzelany przez Niemców w więzieniu w Łowiczu, drugi w czasie akcji oddziału partyzanckiego w Beskidzie Śląskim. II wojna światowa to był dla niej okres dramatów rodzinnych, jak i klęski narodowej. Straciła dom rodzinny w Bądkowie, bratanków oraz kolejnego brata Jana, którego Niemcy wywieźli do obozu w Mathausen-Gussen, gdzie wkrótce zmarł.
Po wojnie nie mogła wrócić do majątku rodzinnego. Komuniści uznali rodzinę – z racji dziwnego nazwiska – za Niemców. Jadwiga zamieszkała we Włocławku. W tamtejszej fabryce porcelany znalazła możliwość wykonywania pracy rzeźbiarskiej w ceramice i jako projektantka. Niestety nie trwało to długo, gdyż została zwolniona z fabryki ze względu na ziemiańskie pochodzenie. I tak ok. 1947 r. znalazła się w Rybniku, gdzie przybywała jej druga z sióstr (rodzonych) a zarazem zakonnych – Maria Beata. Wróciła do rzeźbiarstwa. Pracowała również jako bibliotekarka w szkole prowadzonej przez Urszulanki oraz uczyła doraźnie francuskiego i historii sztuki. Ostatnie lata bardzo chorowała i była przykuta do łóżka. Zmarła w rybnickim szpitalu w kwietniu 1961 r. w Rybniku i tu została pochowana. Miała chyba smutne i na pewno ciężkie życie.
Na rzeźbie się znam jak kura na gwiazdach, a z rzeźbiarzy to tylko Michał Anioł mi pasi. Jednak z racji tego, że na dniach w Rybniku otwiera się Galeria Sztuki Rzeczna, w której będą prezentowane rzeźby pochodzącego z naszego miasta Adolfa Ryszki, to może i znajdzie się tam jakiś kątek na przedstawienie postaci kobiety rzeźbiarki z orderem Virtuti Militari, którą los zagnał na Górny Śląsk. Na pewno takiemu pomysłowi przyklasnęłyby siostry Urszulanki.
Korzystałam z biogramu Jadwigi na stronie Instytutu Pamięci Narodowej oraz Fundacji Generał Elżbiety Zawackiej Toruń.
Na stronie TVP Bydgoszcz można zobaczyć film o bohaterce tego wpisu:
(Miałam to napisać parę dni temu, ale ważniejsze były wybory i powyborcza radość 🙂 )
Ponad 90 lat temu, mój pradziadek Teofil Ochwat wymyślił sobie, by jednemu ze swoich synów wybudować piekarnię. Nie mam pojęcia, co go tak naszło. Sam przez całe życie fedrował na grubie, większość jego synów (a miał ich sześciu oraz jedną córkę) poszła w „przemysły” i „na państwowe”, a tu pomysł z piekarnią. Teofil nie był jakimś potentatem finansowym, ale zwykłym nadgórnikiem na kopalni Donnersmarck w małych Chwałowicach pod Rybnikiem. A może więcej niż zwykłym, gdyż jak czytam w Księdze Pamiątkowej Polskiego Związku Pracowników Przemysłowych, Biurowych i Handlowych, należał do tzw. dozorców górniczych, czyli był chyba zastępcą sztajgra. Gdy sobie wymyślił tę piekarnię, to był około sześćdziesiątki, więc był już na zasłużonej penzyji. Pradziadek był pierwszym z mojego rodu, który zamieszkał w Chwałowicach. Mam swoją teorię na to. Otóż, gdy powstawała Donnersmarck-Grube Teofil pracował na kopalni Charlotte w pobliskich Rydułtowach. Zapewne nowa kopalnia oferowała lepsze zarobki i pradziadek wraz ze swoją żoną Zofią 😉 i będącymi już na świecie małymi synami przekludził się tu, gdzie i ja dziś mieszkam. Nawiasem mówiąc mieszkam na ziemi, którą mój przodek nabył jakieś sto lat temu. Dzięki ciężkiej pracy pod ziemią, po jakimś czasie wybudował sobie dom, a jakże, dość paradny z typową śląską laubą od strony podwórza, w której grano w skata i pito piwo.
Dom pradziadków – wyglądają przez okno. Przed domem od lewej stoi wujek, przyszły piekorz, a obok niego mój dziadek. Poniżej starzik ze starką, synami, córką oraz synową (pierwszą żoną mojego dziadka) i wnukami.
Cała męska część rodziny to byli skaciorze 😉 Do niedzielnych partyjek to mój dziadek nawet muszkę ubierał.
Pradziadek inwestował w ziemię, by ją potem sprawiedliwie podzielić między synów (czyli i mojego dziadka) i w pewnym momencie wymyślił, że jeden syn zostanie piekarzem. O ile pamiętam tego wujka piekorza to nie był on typem biznesmena. To raczej jego żona, ciotka Ana, była prototypem zaradnej i bardzo obrotnej bizneswoman. Kto wie, może pradziadek czuł już przy ślubie syna, że to synowa ma tę grajfkę do handlu i stąd pomysł do interesu. Siedząc przy pannie młodej czuł jak biła od niej moc gospodarnej i trzeźwo myślącej kobity. W rodzinie zapamiętana jest historia, jak to Ana po II wojnie, gdy piekarnię chciało zabrać państwo komunistyczne, pojechała do samego Bieruta ze skargą, czy też prośbą. Powiadają, że się do niego dostała i na jakiś czas ta decyzja została odroczona. Wujek Heinrich piekorz był taki raczej dobrotliwie „dupiaty”, co prawdopodobnie wynikało z tego, że w czasie wojny doznał poważnego urazu głowy, gdy go napadnięto jak wracał z frontu w Norwegii. Tak, tak w mojej rodzinie byli żołnierze Wehrmachtu.
Wracam jednak do piekarni, bo to ona jest bohaterką tego wpisu. A raciborskim archiwum są dokumenty, z których można wyczytać, że inwestorem nowego domu mieszkalnego i piekarni był Teofil Ochwat. Cała budowa miała powstać na „posiadłości” T. Ochwata na skrzyżowaniu ulic, z których jedna prowadziła do kościoła, druga na Kielowiec, a jedna była drogą, jak to określono, komunalną. Gdy jestem przy kościele, to muszę dodać, iż w kronice tutejszej parafii jest następujący wpis (podaję za Kronika parafii w Chwałowicach: Ze względu na to, że wspomniana parcela była wydzierżawiona obywatelom, którzy mieli tam swoje ziemniaki, zboże… zezwolił p. Ochwat, że na jego polu, graniczącym z planem budowy złożono materiał budowlany. Tymczasem powstańcy i kongregacjonistki wykopały dół na wapno bezpłatnie. Tak samo dobrowolnie i bez wynagrodzenia właściciele furmanek zwieźli cegły, które dostarczyła świerklańska cegielnia. Najwięcej trudności sprawił dowóz wody”… Utworzył się komitet budowy! Czyli na gruntach pradziadka składowano materiały do budowy kościoła w drugiej połowie lat 20-tych ubiegłego wieku.
Budowniczy powiatowy sprawdził wszystkie obliczenia pod względem „policyjno-budowlanym”. Pozwolenie na budowę „zakładu przemysłowego piekarni” zostało wystawione 16 października 1934 r., czyli dokładnie 89 lat temu, przez Naczelnika Okręgu Urzędowego w Chwałowicach. Wszystkie pisma kierowane do władz czy urzędów były pisane przez mojego dziadka Józefa (poznaję jego przepiękne pismo) a pradziadek jedynie je podpisywał.
Budowę musiał zaopiniować Powiatowy Urząd Budowlany, Starostwo oraz Zarząd Kopalni Donnersmarck. 1 października 1934 r. o godz. 11.30 miała miejsce tzw. komisyjna rozprawa przemysłowa, czyli wizyta komisji na miejscu planowanej budowy. Pradziadek musiał wysłać na stację kolejową w Rybniku furmankę, by przewieźć komisję do Chwałowic i zobowiązał się za tę wizytę zapłacić 72 złote. Ostateczne orzeczenie wydano w styczniu 1935 r. Określało ono bardzo szczegółowo warunki budowy zarówno piekarni, jak i domu mieszkalnego.
Budowa ruszyła i wnet wujek Heinrich i ciotka Ana zaczęli pracować jako piekorze, ale pradziadek nadal był właścicielem wszystkiego. W 1937 r. ponownie wystąpił z wnioskiem – tym razem na budowę chlewików, ustępu oraz płotu. Oczywiście stosowne zgody uzyskał. Lokalny budowlaniec Wincenty Motyka przystąpił do dalszych prac.
W czasie okupacji piekarnię chyba prowadziła Ana. Różne ploty chodziły 😉 Wujek piekorz wrócił z wojny mocno poturbowany. W październiku 1947 r. pradziadek zmarł. Z wnioskiem o stwierdzenie nabycia spadku wystąpił wujek piekorz, czyli mistrz piekarski Henryk Ochwat. Jak podano do protokołu, mój pradziadek nie zostawił testamentu, więc zgodnie z prawem dziedziczyła jego żona Zofia oraz synowie i córka: Józef – pracownik umysłowy (mój dziadek), Rudolf – urzędnik kopalniany, Alfred – maszynista, Jerzy – ślusarz, Henryk – mistrz piekarski, Engelbert – urzędnik kopalniany, Aniela – żona urzędnika kolejowego. Dużo urzędników w rodzinie było, haha. Żaden z synów nie poszedł w ślady taty i nie robił na dole. Dopiero wnuki wróciły do zawodu Teofila.
Prawdopodobnie po śmierci Zofii wszystkie dzieci jakoś tam podzieliły się majątkiem, w wyniku czego piekarnia przypadła wujkowi piekorzowi, którego pamiętam jak przez mgłę jako bardzo ciepłego i miłego człowieka. Moja babcia u niego kupowała mi kołoczki, bo choć ponoć byłam niejadkiem, to kołoczki z serem łykałam jak pelikan ryby. Ciotki Any się raczej bałam, tym bardziej, że często mówiła po niemiecku, co mnie stresowało. To ona nosiła galoty, wszystkim rządziła i obdzielała dzieci z rodziny czekoladami, co w tamtym okresie było niesamowite. W przydomowym garażu miała też ogromny magiel, który napawał mnie strachem. Piekarnia trwała pod zarządem PSS-u i prowadził ją syn wujka – Gienek ze swoją żoną Janką jako ajenci. Przez jakiś okres czasu była tam nawet lodziarnia i to w niej zarobiłam swoje pierwsze w życiu pieniądze sprzedając lody włoskie u swojego wujostwa. Miałam może z 14 lat. I ta piekarnia przetrwała do dziś! Nadal kupują w niej ludzie chleb, żymły, kołoczki i kołocze. I choć nie jest prowadzona przez nikogo z rodziny (budynek jest w rękach innej prawnuczki Teofila), to kontynuuje tradycje wypieku chleba, który jest jadalny nawet po tygodniu. Nie zdawałam sobie sprawy, że to już 20 lat pod Piekarnią „Stach&Lech” co rano i po południu ustawia się kolejka. Gdy w ubiegły piątek stanęłam by kupić chleb ujrzałam balony. Moją pierwszą myślą było: może któryś z piekarzy się żeni. A tu szok! Rocznica 20 lat!
Składając gratulacje na ręce przemiłej pani ekspedientki, która tam pracuje od lat miałam łzy w oczach. Tyle lat temu mój pradziadek Teofil Ochwat sobie wymyślił taki geszeft dla syna i to nadal trwa. Nadal w tym samym starym piecu w nocy piekorze pieką chleb, a jakieś niejadki dostają od babć na śniadanie kołoczki. Teofil na pewno nie znał tzw. paradoksu Giffena, ale wiedział, że chleb ludzie będą kupować zawsze. Miał mój starzik nosa (nad sumiastym wąsem 😆 ).
Oby piekarnia „Stach&Lech” trwała w tym miejscu przez następne 20 lat, bo żadne sieciowe wypieki nie smakują tak jak chleb pieczony z sercem i według starych receptur. Najlepszego!
(To nie była jedyna przedwojenna piekarnia w Chwałowicach, ale o nich niech piszą inni).
Dzień dobry Dziadku, mój nieznany Dziadku Pawle 🙂 Dwa lata temu napisałam internetowy list do Babci. Obiecałam wtedy, że i do Ciebie coś skrobnę. Niedawno miałeś urodziny, dziś też Dzień Zaduszny – idealne momenty do kontaktu, ale nie z tej okazji do Ciebie piszę. Muszę Ci wytłumaczyć swoją decyzję o ponownym naruszeniu Twojego spokoju 🙁 Słowo dziadek kojarzy mi się ze starszym pochylonym panem z siwą głową. Taki był mój drugi – śląski Dziadek Józef, którego pamiętam jak przez mgłę. Zmarł gdy miałam ciut ponad 6 lat. Od zawsze kojarzy mi się z ciepłem, dobrocią i spokojnym głosem. Pamiętam jak wsadzał mi w stopy flaszkę z gorącą wodą, gdy spałam z nim i Babcią Kazią pod wielką pierzyną w lodowatym pokoju. Pamiętam jak Babcia go napieprzała po niemiecku, gdy po raz n-ty śpiewał mi piosenkę o „Żydzie co mioł pełno rzić szmyry”(?!?). Gdy ze mną robił fojery na rancie za starym domem, pasł kury i kiedy zabił na moich oczach koguta, który na mnie napadł. Pod powiekami widzę jak siedzi na ryczce i pastuje buty dla całej rodziny. No i jak znosi suchą choinkę przez sień, uwalając igliwiem świeżo wymytą podłogę i wkurzając tym Babcię Kazię. Po śląsku mi godoł o utopcach, które go goniły (szczególnie, gdy miał w czubie) i pozwalał siadać na brzuchu, by mi było wygodnie, gdy robiłam mu „kikiryki” na głowie. Ostatnie wspomnienia o nim to jego widok w trumnie w domu, gdy na nielegalu weszłam do pokoju, choć Mama zakazała. No a potem pogrzeb i odurzający zapach kwitnącej na jego grobem lipy. Te wspomnienia mam i bardzo je pielęgnuję, wywalając z pamięci historie jaki był niedobry dla swej drugiej żony (a mej Babci) i dzieci.
A z Tobą Dziadku Pawełku nie mam żadnych osobistych przywołań. Poza tym Ty nie kojarzysz mi się z dziadkiem, no i Ciebie nie znałam – zmarłeś, gdy moja Mama miała 12 lat, więc wyglądu starszego pana nie doczekałeś. Na zdjęciach, które mam jesteś młody, przystojny, wręcz dorodny. Jawisz mi się jak jakiś przedwojenny amant, przechadzający się w eleganckich strojach po boskim Toruniu.
Nie ustaliłam dlaczego urodziłeś się w Niederschönhausen, czyli części dzisiejszego Berlina. Mogę jedynie przypuszczać, że moi pradziadkowie wyjechali ze rodzinnego Starogardu Gdańskiego aż pod Berlin za lepszym życiem. Na pewno nie dojdę do tego czemu ochrzczono Cię dopiero po ponad 2 latach od narodzenia. To chrzcielne opóźnienie odkryłam niedawno analizując daty na różnych starych dokumentach. Gdy w ubiegłym roku weszłam do najstarszego starogardzkiego kościoła pw. Św. Mateusza, gdzie Twoi rodzice Izydor i Weronika najpierw byli ochrzczeni a potem wzięli ślub w 1896 r., to właśnie się zastanawiałam nad ich wyprowadzką z tego fajnego miasta. W lokalnym muzeum dotarło do mnie, że dzięki nim jestem w 1/4 Kociewianką, co mi bardzo odpowiada. Nie mam pojęcia, czy Twoja starsza siostra, ciocia Trudka, którą pamiętam z bodajże dwóch spotkań w młodości i starannego pisma z kilku zachowanych listów, też przyszła na świat w Berlinie. Moim pradziadkom urodziła się jeszcze w Starogardzie czwórka dzieci, ale chyba wszystkie zmarły, bo od zawsze wiem, że byłeś tylko Ty i ciotka Truda. Fajne blondaski z Was były 🙂
Pradziadek Izydor Mania miał brata bliźniaka o imieniu Teodor. Bliźniacy Mania wzięli sobie za żony siostry z rodziny Górka, czy też Gorka. Moją prababcią została Weronika, a Anna prababcią jakiś ewentualnych krewnych, do których się nie dokopałam, choć powinnam. Wręcz bardzo powinnam, bo bym wtedy nie była taka jedyna z Twojej linii. Nie wiem gdzie przystępowałeś do I komunii – czy jeszcze w Berlinie, czy już ponownie na Kociewiu? Wyglądasz dość dojrzale. Kawał dorodnego kawalera z Ciebie się szykował.
Zakładam, że po powstaniu państwa polskiego pradziadkowie wrócili w rodzinne strony, choć nie do Starogardu, a do Torunia. Pradziadek Izydor był werkmajstrem, a Ciebie początkowo wysłano do Śremu, gdzie mieszkała już Twoja siostra po zamążpójściu za jednego z synów lokalnego fabrykanta Stanisława Malinowskiego. Z jednego zachowanego powojennego listu tej cioci wiem, że ten kapitalistyczny rodowód przysporzył jej i wujkowi Kazkowi wielu problemów. Waszą miłość do siebie jako rodzeństwa widać na tej fotografii zrobionej krótko przed wojną.
W Śremie ponad rok terminowałeś jako uczeń biurowy u notariusza i adwokata zarazem – Tadeusza Mierzejewskiego na Rynku. Mierzejewski w wystawionym świadectwie Cię polecał i życzył Ci „jak najlepszego powodzenia”. Chyba pradziadek Izydor, fachowiec od maszyn, uznał jednak, że dla mężczyzny fach ślusarza lepszy od biuralisty, gdyż w marcu 1927 r. zostałeś przyjęty jako uczeń do firmy Adolf Krause & Co w Toruniu. Przez trzy lata miałeś się przyuczać w zawodzie „budowy maszyn”. I przyuczyłeś. Mojemu tacie, a Twojemu niepoznanemu zięciowi starzy grubiorze gadali, że byłeś naprawdę dobrym i cenionym fachowcem na kopalni Jankowice, czyli już po wojnie na Śląsku. Z czasów toruńskich zachowało mi się dość sporo Twoich zdjęć. I z kolegami, i z ciocią Trudką i Twoją ukochaną, jedyną siostrzenicą Lulą. Lula, którą poznałam i która była, jak na moje śląskie postrzeganie ludzi, niezwykle egzaltowana, nad uprzejma, makabrycznie przeintelektualizowana, kochała Cię bałwochwalczą miłością. Spotkałam ją gdy byłam już nastolatką i w duchu traktowałam ją jako jakieś dziwne zjawisko. Na mnie i moją Mamę przelała uczucia, którymi Ciebie darzyła, co mnie niezwykle krępowało, a Mamę, o ile pamiętam, wręcz wkurzało. W latach 70-tych Mamusia już była daleko od mieszczańskich konwenansów i tych „ę” i „ą”, a elaboraty z nadmierną liczbą ochów i achów, które Lula posyłała pocztą wsadzała bez odpowiedzi do szuflady. Jej listy to przykład epistolografii, która dziś kompletnie zanikła. Oprócz listów z różnych okresów został mi po tej jedynej kuzynce Mamy tomik wierszy Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, który mi podarowała przy jakiejś wizycie w Śremie. Mieszkanie tych cioć wtedy wydawało mi się takie staromodne, pełne ciężkich mebli i różnych rodzinnych gratów, za które bym dziś wiele dała. Dużo czasu spędzałeś z siostrą i jej córką, gdy przyjeżdżały do Torunia.
Cenne jest dla mnie Twoje zdjęcie z moimi pradziadkami. Wszyscy tacy eleganccy na ulicach Torunia. Pradziadek Izydor zmarł jeszcze przed Twoim ślubem z Babcią Heleną. Kiedy odeszła tęgawa prababcia Werka niestety nie wiem.
Nie wiem też, jak i gdzie poznaliście się z Babcią. Ale sądzę, że to była wielka miłość. Może gdy pracowałaś jako maszynista motorówki Czapla w toruńskim Towarzystwie Żeglugowym wpadła Ci w oko panna Klewenhagenówna? Nie dało się chyba wtedy przejść obok niej obojętnie. Babcia miała nieprzeciętną klasę i szyk. Oboje byliście piękni. Ślub wzięliście w połowie sierpnia przed wybuchem wojny. Zapewne już wtedy byłeś zmobilizowany. Mam kilka Twoich fotografii z polskiego wojska, ale nie znam się ani na mundurach, ani na jednostkach, więc niewiele mogę z nich wyczytać. Za to Ciebie rozpoznaję wśród wojaków bezbłędnie. Szczególnie po owłosionym sexi torsie, no i idącej już łysinie. Bez dwóch zdań – byłeś kawał ciacha.
Świadkami na Waszym ślubie byli zakrystian Paweł Reszke i tokarz metalowy Edmund Winiarski – zapewne Twoi koledzy. Zastanawiam się dlaczego jako Twoje pierwsze imię podano Eryk, skoro na wszystkich dokumentach widniejesz zawsze jako Paweł? W ubiegłym roku, gdy pojechałam z Mirkiem do Torunia, udało mi się wydostać z tamtejszego USC akt Waszego ślubu, choć jak zwykle chciano mnie zbyć pandemią i innymi obostrzeniami.
Zaś ze trzy lata temu przytachałam z piwnicy taką szklaną ciężką podstawkę. Od zawsze wiedziałam, że jest po Babci. Od dziecka ta pamiątka wydawała mi się mocno kiczowata i jakoś się jej nie przyglądałam. Gdy ją zabrałam do siebie na górę i umyłam, to zauważyłam na niej dwie obrączki. Oświeciło mnie! No ja pierdziu! To musiał być jakiś Wasz prezent ślubny, czy coś w ten deseń. Aż mi się wstyd zrobiło, że to tyle lat poniewierało się po piwnicach. Teraz jest wraz z innymi rzeczami, które mam po Was. Obiecuję Ci Dziadku, że to już zawsze będzie na honorowym miejscu w moim domu.
Kampania wrześniowa, powrót do żony i teściowej, potem zamordowanie Twego teścia a mojego pradziadka Klewenhagena w lesie Barbórka w okolicy Torunia. Wiesz, że tam pojechałam rok temu? Widziałeś jak łaziłam wśród grobów masowych po tym lesie. Wy, szukaliście wtedy, późną jesienią 1939 r., jakichkolwiek informacji o tym innym moim pradziadku. Ja ich szukałam po tylu latach od tego zbiorowego mordu na mieszkańcach Torunia. Bałeś się o moją Babcię bardzo mocno, bo wówczas spodziewaliście się już dziecka, a wieść o śmierci jej taty ciąży nie służyła. Gdy 6 lat temu ucięłam sobie ➡ internetową pogawędkę z Babcią, to właśnie o tym też rozmawiałyśmy. 11 maja 1940 r., w kamienicy przy ulicy Strumykowej 17 w Toruniu, urodziła się moja Mamusia. Poród odebrała Hebamama Martha Lewandowski. Poszłam pod Wasze mieszkanie, gdzie przyszła na świat Alusia. Na pewno byłeś najszczęśliwszym człowiekiem świata, choć dookoła trwał wojenny terror, który staraliście się jakoś przetrwać. Miałeś dobry i konkretny zawód, więc i pracę, co pozwalało Ci utrzymać całą tą babską rodzinę.
Zagadką jest dla mnie ten niemiecki dokument wystawiony w Poznaniu. Co Ty tam robiłeś w 1942 r.? Babcia miała taki sam papier.
Nigdy nie starałam się dociec kiedy Cię zabrano do Wehrmachtu, choć teraz gdy przeglądam te stare papiery powoli dochodzę do wniosku, że to kolejne zadanie przede mną. Z tego co pamiętam ze słów Babci, to stało się to w 1944 r. Potwierdza to świadectwo pracy, które Ci wystawiła firma Auto Union A-G Werk Horch z Zwickau – bardzo daleko od swoich dziewczyn. Pracowałaś tam jako spawacz pojazdów opancerzonych w głównym warsztacie naprawczym od 13 lipca 1944 do 11 września 1944 r. Kilka fotografii z tamtego roku też mam w albumie. Raczej więc wtedy jeszcze nie byłeś na froncie.
Wczoraj wpadły mi w ręce odręczne pisma Babci, gdy na początku lat 80-tych namówiliśmy ją, by się starała o rentę po Tobie z Niemiec. Przyznano ją już po jej śmierci. W tych notatkach Babcia coś po niemiecku wspomina o Wehrmachcie od 1942 r. Zgłupiałam więc teraz: 1942 czy 1944? Z wojny wróciłeś pod koniec 1945 r. Dokładnie 1 listopada zameldowałeś się w punkcie repatriacyjnym w Dziedzicach i podałeś toruński adres, do którego zmierzałeś, by w końcu uściskać swoje dziewczyny. W moim domu mówiono, że byłeś „w niewoli we Francji”. Jak widzisz, w ogóle nie analizuję dlaczego Cię wcielono do niemieckiego wojska. Ślązaczka nie musi się nad tym zastanawiać. Urodzony w Berlinie mieszkaniec Pomorza, bez względu na swe polskie nazwisko, udział w kampanii wrześniowej i polskie przedwojenne obywatelstwo, był dla Niemców Niemcem. Tyle w temacie. Na poniższym zdjęciu prawdopodobnie jesteś w trakcie powrotu z wojny. Chudy, niedożywiony i już zarażony, o czym być może jeszcze nie wiedziałeś.
Z tej „niewoli” wróciłeś niestety z gruźlicą. No i z taką niemiecką porcelanową mydelniczką, w której trzymam swoje kolczyki i inne dupereleki. Jako dziecko myślałam, że to francuski gadżet.
Dość szybko skierowano Cię na Ziemie Zachodnie do Wałbrzycha. Tam też byłam. Zrobiłam wszystko, by odnaleźć informacje o Waszej drugiej córeczce Elżuni. Udało się. ➡ Opisałam to wszystko Babci dwa lata temu. Tragedia, jaką była śmierć małej Elżuni na pewno odbiła się na Twoim zdrowiu. Pracowałaś w wałbrzyskiej Hucie Karol, która w kwietniu 1949 r. skierowała się na Górny Śląsk. Musiano Cię cenić skoro od 1949 r. pracowałaś jako kierownik robót najpierw na kopalni „Ziemowit II” w Lędzinach, potem „Centrum” w Bytomiu, w końcu ostatecznie jako kierownik budowy płuczki przy kopalni „Jankowice” pod Rybnikiem. Wtedy właśnie ciocia Trudka pisała do Ciebie listy z prośbą o pomoc w znalezieniu pracy dla jej męża. Jego niewłaściwe, dla ówczesnych czasów, kapitalistyczne pochodzenie spowodowało, że znalazł się bez środków do życia.
Śrem, 29.12.1948. (…) Pawełku, bardzo Cię proszę, abyś się tam rozejrzał za posadą dla Kazka. On nie czeka na kierownicze stanowisko, może być magazynierem, kalkulatorem, sprzedawcą maszyn rolniczych, względnie w ogóle tylko w ośrodku maszynowym i to najchętniej w Samopomocy Chłopskiej. (…) Tylko musisz wiedzieć, że on do żadnej partii nie należy, ale jak go tam gdzieś przyjmą, może się zapisać. Tutaj to z góry wykluczone, uważali go za burżuja! Mówię Ci to dopiero idioci, taka „małomiasteczkowa” zawiść, czy coś takiego, na pewno sami nie wiedzą co od niego chcą. Tak robią jakby ta fabryka do niego należała, a tymczasem nas tam zupełnie nic a nic nie łączy.
W 1950 r. wylądowałeś w szpitalu w Toruniu, gdzie nadal mieszkała moja Mamusia, której chyba nie chcieliście brać do siebie na te dzikie (w przekonaniu Babci) ziemie. Byłeś około 40-tki, gdy już bardzo poważnie chorowałeś. Kwas paraaminosalicylowy, czyli tzw. PAS nie był łatwy do zdobycia w tamtym czasie. Potem leczenie w Wodzisławiu, powroty do pracy i ponoć zapijanie strachu i choroby. Z jakichś historii, których słuchał mój tato, wiem, że Cię bardzo lubiono. Byłeś duszą towarzystwa i Ślązacy Cię zaakceptowali, a i Ty tu czułeś się dobrze. W październiku 1951 r. dostałeś wraz z babcia pozwolenie na stałe zamieszkanie w Boguszowicach pod Rybnikiem. Mam to zaświadczenie, tak jak mam list przewozowy, w którym wymieniony jest Wasz skromny dobytek, który sprowadziliście koleją z Wałbrzycha. To przypieczętowało późniejszą „śląskość” Alusi. Na krótko przed Twoją śmiercią Ona dołączyła do Was. Dwa poniższe zdjęcia dzieli jedynie kilka lat, a wyglądasz na nich kompletnie inaczej. Znikł łagodny uśmiech, wyostrzyły się rysy, podkrążone oczy przygasły…
Twoja śmierć Dziadku w marcu 1952 r. była ciosem i dla Babci i mojej prawie 12-letniej Mamy. Chyba od tego czasu, a może i przedtem, nie potrafiły się już zbytnio dogadać. Obie kochały Cię nad życie i Twoje odejście na zawsze pogmatwało relacje rodzinne. Babcia z nieznanych mi powodów krótko potem zerwała kontakty z Twoją siostrą Trudką i siostrzenicą Lulą, które też na pewno cierpiały, że odszedłeś. Mama do nich napisała dopiero, gdy miała 19 lat.
Śrem, 28.12.1959 Kochana Alusiu, oczom nie wierzyłam, zastając dziś kartkę z życzeniami od Ciebie. Kochanie, tyle lat czekaliśmy na znak życia, niestety daremnie. (…) Dzisiejsza Twoja kartka dopiero wszystko wyjaśniła. Nie umiem powiedzieć Alusiu jak bardzo się z tej wiadomości cieszę. Pamiętaj o tym Kochanie, że jesteś jedynym dzieckiem mojego wujka, którego tak bardzo kochałam, że nie wiem, czy sobie to nawet wyobrazić umiesz. Pamięć Twojego Tatusia wiąże się z najmilszymi wspomnieniami mojego dzieciństwa i dziś, mimo że sporo lat minęło odkąd Go nie ma między nami – nie zapomniałam o nim nigdy. Dlatego też Alusiu, pisz do nas jak najczęściej o wszystkim co Ciebie dotyczy, o tym co robisz, co Twoja Mama porabia i jak Wam się życie układa.
Mentorskim tonem Lula moją Mamę pouczała, że musi się kształcić, bo to najważniejsze w życiu. Ale wiesz Dziadku jak wtedy było. Mama z biedy skończyła tylko podstawówkę i musiała iść do pracy.
Zostałeś pochowany z dala od rodzinnych stron, na cmentarzu w Boguszowicach. Babcia nigdy nie wyszła za mąż i niewiele o Tobie mówiła. Nie chciała. Żyła cały czas z ogromną zadrą w sercu. W krótkim czasie straciła ojca, potem w Wałbrzychu małą córeczkę, 4 lata później swoją mamę i zaraz po niej Ciebie. Z zachowanego listu Luli z 1959 r. wynika, że planowała powrót do Torunia, ale zapewne coś stanęło na przeszkodzie. Jak już to kiedyś napisałam nie pokochała zbytnio Śląska i zawsze czuła się tu obco. Nad Twoim pierwszym grobem zawsze stała jakby nieobecna i bardzo wyniosła. Nad pierwszym… no tak. Po śmierci Babci moi rodzice zadecydowali, że Twoje szczątki przeniosą do jej grobu – na cmentarzu, który mamy 300 metrów od naszego domu. Jak postanowili tak zrobiono. Leżycie razem z Babcią pod moim okiem w Chwałowicach. I teraz w końcu dochodzę do momentu, w którym muszę Ci się wytłumaczyć z decyzji, którą podjęłam z racji tego, że jestem coraz starsza, a sam wiesz, że po mnie zostanie tylko Magda. Ponownie naruszę Twój spokój. No i spokój Babci. Będziecie wszyscy razem z Alusią. Mam nadzieję, że oboje z Babcią to zrozumiecie. Zmienię Wam zdjęcia i dam to jedyne wspólne, gdy byliście młodzi i szczęśliwi.
Tymczasem Dziadku Pawełku. I zamieszaj tam jakoś w niebie, by udało mi się odnaleźć jakichś potomków brata bliźniaka pradziadka Izydora Mani. Bo oprócz dalekiej cioci-kuzynki po pradziadkach Klewenhagenach (chyba w siódmej linii wstecz), to nie mam nikogusieńko po kądzieli. Twoja jedyna siostrzenica, a moja ciocia Lula nie miała dzieci.
Szkoda, że nie dane mi Cię było poznać… Pielęgnowalibyśmy razem pomidory i pojechali do Twego ulubionego Ciechocinka.
A tak w ogóle, to ciężko mi się zwracać do Ciebie Dziadku. Bo taki młody jesteś na tych fotografiach. Kiedyś przejdziemy na Ty 😉 Zapalimy se papierosa i wypijemy kawę. Może ktoś nam postawi ➡ Kawa dla Małgosi i jej Dziadka Pawła
W miarę niedawno, prawie wszystkie nasze lokalne media informowały, że wreszcie, po wielu latach zapomnienia i zamknięcia, zostanie udostępniona rybniczanom dawna kaplica przyszpitalna p.w. św. Juliusza. Stanie się to za sprawą Fundacji na rzecz Ochrony Dóbr Kultury, która przez najbliższe 25 lat ma zarządzać tym zdesakralizowanym obiektem. Jakie to będzie zarządzanie pokaże czas. Na razie należy się cieszyć i mieć nadzieję, że ta zmiana będzie dla kaplicy bardziej niż korzystna.
Rzadko na Szufladzie podejmuję tematy, które nie są związane z żydowskimi mieszkańcami Rybnika, teraz jednak uznałam, że Teodor Kremski – kompletnie nieznany wśród rybniczan i całkowicie zapomniany ksiądz, który służył miastu i pacjentom szpitala Juliusz przez prawie 34 lata, musi zostać przypomniany. Poza tym przez całe swoje życie dążył do współpracy i porozumienia z wyznawcami innych religii, więc tym bardziej jest mi bliski.
Powinien zostać uhonorowany w kaplicy, bo choć nie zostawił po sobie żadnego nowego kościoła, to swoją służbą i pracą u podstaw zasłużył sobie na to jak mało który lokalny duchowny. Dokładnie w tym roku mija 150 lat, gdy ksiądz Teodor Kremski pojawił się w Rybniku, by objąć funkcję kapelana szpitalnego dla nowo wybudowanej lecznicy. Powstała ona z inicjatywy dr. Juliusa Rogera – niemieckiego lekarza o dziesiątkach zainteresowań (o nim pisać nie muszę, bo każdy rybniczanin, i nie tylko, o nim słyszał).
Gdy ksiądz Kremski osiadł w Rybniku nie był już młodzieniaszkiem. Miał 43 lata i za sobą wiele miejsc, gdzie służył oraz wiele inicjatyw, które do dziś służą. Miał ogromne doświadczenie, wiedzę, ale i niezwykłą skromność, niewątpliwie także pokorę wobec życia. Teodor urodził się w Tarnowskich Górach, w dość bogatej i ponoć wpływowej rodzinie. Jego ojciec miał sklep z płótnem, był królem tarnogórskiego Bractwa Strzeleckiego i przez ponad 30 lat był właścicielem kamienicy, która w Tarnowskich Górach określana jest jako „kamienica Petrascha”. Zdolny Teodor ukończył sześcioklasowe Królewskie Gimnazjum Katolickie w Nysie z wynikiem celującym i rozpoczął studia prawnicze na wrocławskim Schlesische Friedrich-Wilhelms Universität. Rodzinę stać było na opłacanie dalszego kształcenia młodzieńca na uniwersytecie w Bonn. Ostatecznie, stosowne tytuły uzyskał na Uniwersytecie Wilhelma Humboldta w Berlinie. Został specjalistą od prawa świeckiego i kościelnego i po powrocie na Górny Śląsk objął posadę referendarza w swoim rodzinnym mieście. Władze miasta szykowały go na stanowisko prezesa sądu. Młody prawnik jednak od jakiegoś czasu myślał o czymś kompletnie innym. W 1853 r. ponownie wyjechał do Wrocławia, gdzie rozpoczął studia teologiczne. Uzyskał tytuł doktora obojga praw i w 28. roku życia przyjął święcenia kapłańskie. Został skierowany na parafię do Bujakowa pod Mikołowem, a następnie do Opola. Już wtedy był wrażliwy na biedę i starał się walczyć z nędzą ludu górnośląskiego. A że miał zaplecze finansowe, jakim była jego rodzina, robił to dość skutecznie. Musiał być wyjątkowo kumatym i sprawnym kapelanem, gdyż to jemu w 1860 r. powierzono urząd kuratusa w Katowicach, które jeszcze wtedy były wielonarodowościową i wielowyznaniową wsią bez praw miejskich. Kuratus był samodzielnym duchownym na prawach proboszcza. Młody i przedsiębiorczy ksiądz od razu zabrał się do pracy. Marzył o nowym, pięknym kościele parafialnym w tym szybko rozwijającym się ośrodku przemysłowym. Biskup wrocławski wyraził zgodę i rozpoczęło się wznoszenie monumentalnej świątyni. Na architekta wyznaczono Alexia Langera. Budowa trwała od 1862 r. do 1870 r.
Niezwykle pracowity Kremski oprócz doglądania budowy cały czas uczył religii w szkole, sprawnie godził interesy w zakresie kształcenia i wychowania dzieci mieszkańców Katowic, czyli Niemców, Polaków i Żydów. Z wielkim taktem i zrozumieniem podchodził do wyznawców trzech religii: katolickiej, ewangelickiej i mojżeszowej. Założył Katolicki Komitet Szkolny, a w 1864 r. doprowadził do powstania prywatnej średniej szkoły żeńskiej w Katowicach, co wydaje mi się niezwykle ważne w jego karierze. Pochylił się nad dalszym kształceniem dziewcząt, co nie było aż tak powszechne w tamtym czasie. Katowicki kościół, dziś znany jako Mariacki, był już prawie na ukończeniu, gdy nagle przyszedł nieoczekiwany cios, który spowodował, że ksiądz Kremski musiał opuścić Katowice, które już wtedy awansowały do rangi miasta. 2 kwietnia 1866 r., w czasie wygłaszania kazania w drugi dzień Świąt Wielkanocnych nagle stracił głos. Prawdopodobnie przyczyną było przechodzone przeziębienie i zapalenie krtani. Odtąd mógł mówić tylko szeptem. Tu muszę dodać, że kazania zwykle głosił i po niemiecku i po polsku. Żadne kuracje nie pomagały. Uznał, że musi szukać pomocy w dalekich krajach, więc powierzył parafię wikaremu, wziął urlop zdrowotny i ruszył w podróże, by odzyskać głos. Nie pomogli lekarze z Wiedeńskiej Szkoły Medycznej. Nic nie dało leczenie za pomocą orzecha włoskiego i imbiru lekarskiego. Lekarze we Włoszech i Hiszpanii też byli bezradni. Zalecono mu zapuścić długą brodę, by chroniła krtań. Nosił ją potem do końca życia, wyglądając bardziej jak rabin niż jak ksiądz.
W krajach Orientu (odwiedził Algier, Egipt, Palestynę) też nie znaleziono recepty na jego problemy. Pogodzony z losem wrócił na śląską ziemię, ale niestety… musiał pożegnać się z kościołem, który powstawał m.in. z jego własnych pieniędzy. Proboszcz nie mógł być bez głosu. Początkowo znalazł schronienie w małej parafii Trójcy Świętej w Leśnicy koło Góry Świętej Anny. O jego problemach dowiedział się franciszkanin – dawny kolega z wrocławskiego seminarium. Wysznupał mu posadę w ubożuchnym, ledwo co powstałym klasztorze sióstr Służebniczek NMP Niepokalanie Poczętej w Porębie koło Góry Świętej Anny. 16 sierpnia 1868 r. został ojcem duchowym oraz kapelanem w tym małym klasztorze. Rodzinne pieniądze Kremskich, odziedziczone po rodzicach, służyły teraz w upiększaniu tego domu bożego i jego otoczenia.
W trakcie pobytu pod Anabergiem, jak to napisał ks. Henryk Olszar w artykule o Teodorze Kremskim „niósł on pomoc finansową istniejącym tam organizacjom kościelnym, kapłanom, zakonnikom i zakonnicom prowadzącym tamtejsze parafie, szpitale, domy opieki i szkoły oraz seminarium i domy misyjne. (…) Własnym kosztem kazał blisko domu zakonnego w Porębie założyć studnię, aby odciążyć siostry w dotychczasowym trudnym przynoszeniu wody. Zakładał inspekta ogrodowe, ponieważ chciał, aby „nowicjuszki uczyły się robienia kwiatów”. Postulował, aby w środowisku mieszanym narodowo przyjmować do życia zakonnego tylko te kandydatki „co umieją mówić po niemiecku i po polsku”. Żegnał wreszcie siostry-sanitariuszki, „oddane do rannych” w czasie wojny prusko-francuskiej lat 1870-1871. Cały czas interesował się Ziemią Świętą, opisując ją po polsku m.in w czasopiśmie Związku Katolickiego. Zgadzam się z jego opisem Jaffy 🙂
Utrzymywał kontakty z wieloma osobami duchownymi z różnych krajów, no i oczywiście z rodziną w Tarnowskich Górach. I bardzo dobrze! Gdyż to właśnie wizyta na rodzinnej uroczystości spowodowała, że odzyskał głos. A miało to miejsce w kwietniu 1872 r. Teodor wzniósł toast wódką, powiedzmy za szwagra, wypił i… przemówił! Nie pomógł ani orzech włoski, ani modlitwy w Ziemi Świętej, a kielonek zwykłej gorzołki właściwie przepłukał gardło. Kto wie, może odzyskanie głosu spowodowało, że skierowano go do Rybnika by objął stanowisko kapelana szpitala Juliusz (Julius-Krankenhaus). Obecnej – odrębnej kaplicy jeszcze wówczas, w 1872 r., nie było. Do obowiązków ks. Kremskiego należało m.in. duszpasterstwo chorych i pracujących tu sióstr franciszkanek. Jako człowiek czynu nie mógł poprzestać na zwykłym „kapelanowaniu”. Przyczynił się do powstania przepięknej kaplicy szpitalnej pod wezwaniem świętego Juliusza, oddanej do użytku chorych oraz personelu medycznego w 1894 r. Tej, która ponownie wnet zostanie otwarta dla rybniczan. Gdy parlament debatował nad nową ustawą o zarobkach w szkołach, walczył o poprawę warunków pracy lokalnych nauczycieli, m.in. apelując do księcia raciborskiego o interwencję w sprawie wynagrodzeń, o co poprosili go nauczyciele z Rybnika, Rydułtów i Orzesza. Schlesische Schulzeitung z 21 stycznia 1897 r. opublikował jego list otwarty, w którym pisał m.in. Najjaśniejszy książę! Szpital Julius to fundament twojego zmarłego ojca. Wszystkie znajdujące się na nim kamienie świadczą o Jego dobrym sercu i o ofierze wszystkich najbliższych krewnych. Rycersko chroń biednych nauczycieli, Herr Herzog, aby nie musieli umierać w tym sanktuarium nędzy.
Chyba lubił politykę, gdyż często brał udział w wiecach przedwyborczych, wybierano go mężem zaufania przy okazji prawie każdych wyborów. Jego zaangażowanie po stronie niektórych niemieckich kandydatów wielokrotnie krytykowano na łamach Nowin Raciborskich. Był znawcą historii śląskiej ziemi. Kolejni proboszczowie z kościoła starego powierzali mu ważną rolę. Często wystawiano go jako pierwszego witającego wizytujących okolicę biskupów.
Zaangażował się w budowę kościoła p.w. św. Antoniego, gdy po raz pierwszy zaczęto mówić o tym pomyśle. Znalazł się w zwołanym na dzień 10 maja 1897 r. komitecie budowy nowej świątyni. W skład komitetu, oprócz Kremskiego, weszli wówczas ówczesny burmistrz Günther, były burmistrz Fuchs oraz kupiec August Gierich. Już w czerwcu tego samego roku ofiarował 1000 talarów na poczet przyszłej budowy. Jego kazania i przemówienia były niezwykłe. Jedno wyjątkowo zapadło w pamięci słuchających. 15 sierpnia 1895 r. porwał obecnych opowieścią o męczeńskiej śmierci księdza Walentego. Miało to miejsce w czasie uroczystości poświęcenia kaplicy w jankowickiej Studzience – pątniczym miejscu, do którego pielgrzymowali i moi przodkowie. Daleko nie mieli, a tak po prawdzie to sądzę, że dziadek dymał tam z moją babcią i rodziną, bo w tamtejszym mini schronisku przy grocie serwowano dobre piwo z browaru Müllera.
W kronice jankowickiej parafii zachowały się wpisy proboszcza Bolika opisujące księdza Teodora jako rzetelnego i pilnego pomocnika w chwilach trudnych sytuacji duszpasterskich i wielkiego oratora. Intrygujący jest jeden zapis ówczesnego rybnickiego proboszcza: „od Wielkanocy jest w kościele parafialnym przy środkowej mszy świętej zawsze niemieckie kazanie, a ks. Kremski niech lepiej pozostanie w szpitalu, bo nie każdy przyzwyczaiłby się w kościele do jego brody, którą nosi od swego powrotu z Jerozolimy”. No cóż…
Te wszystkie zasługi Kremskiego dla kościoła nie mają dla mnie aż tak istotnego znaczenia. Ważniejsze wydaje mi się jego poświęcenie chorym i biednym. Jak napisał Marek Szołtysek w styczniowym wydaniu Gazety Rybnickiej z 2001 r. księdza w Rybniku nazywano „bogatym biedakiem”. Całe bogactwo, które odziedziczył po rodzinie z Tarnowskich Gór rozdał biednym i ubogim w naszej okolicy. Wyobrażacie sobie? Ksiądz rozdał swój majątek! Zmarł nagle na zawał, krótko przed Wigilią 1906 r. spiesząc z wiatykiem do umierającego. Miał 77 lat. Przez 34 lata był rybniczaninem, a w naszym mieście nie został po nim ani jeden ślad, choć tu został pochowany.
Tak jak w przypadku Juliusa Rogera, inicjatora budowy szpitala, w którym ksiądz Kremski pocieszał przez lata chorych, na pogrzeb kapelana przyszły tłumy. Ponoć zanotowano, że żegnali się z nim nie tylko katolicy, ale i „innowiercy”. W ogóle się temu nie dziwię. Skoro od początku swego kapłaństwa starał się o dialog z innymi religiami, to na pewno i w Rybniku często spotykał się z luteranami i żydami. Tym bardziej, że jego Juliuszowa kaplica stała dokładnie naprzeciw żydowskiej kaplicy przedpogrzebowej i cmentarza gminy izraelickiej, a rzut beretem miał kościół i nekropolię ewangelicką. Trumnę złożono na cmentarzu przy ul. Gliwickiej zaraz przy wejściu do, wtedy kaplicy cmentarnej, a lata przedtem (i ponownie teraz) kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Wszyscy wiemy co stało się z tym cmentarzem w czasach PRL-u. Zbezczeszczono groby i prawie wsio zaorano. Niestety, grób tak zasłużonego dla miasta księdza był wśród tych, które zniszczono. W broszurce o kościele św. Antoniego wydanej przez ojca Emila Drobnego w 1931 r. można zobaczyć jak wyglądał skromny nagrobek „bogatego biedaka”, który miał wygląd rabina, rozdał wszystko co miał potrzebującym, dążył do dialogu między wyznaniami, chciał by kobiety miały prawo do dalszej nauki i któremu kieliszek wódki przywrócił głos.
Ks. Teodor Kremski objął funkcję kapelana w Rybniku 25 listopada 1872 r. – 150 lat temu.
Korzystałam z artykułu ks. Henryka Olszara pt. „Ks. dr Teodor Kremski (1829-1906)”, oraz jak zwykle starych gazet na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej.
Na koniec Starego Roku będzie dużo staroci. Zresztą tak jak zwykle 😉 Z jaką nadzieją wchodzono w rok 1939? Wierszyk z gazety „7 groszy” jest odpowiedzią: Stary Rok z Nowym pucharem się trąca, A ten ma oręż, i tamten jest zbrojny, Starego chyba nie ma co żałować, Bo w nim o nie mało nie doszło do wojny. Czy Nowy będzie pod tym względem lepszy? Co nam uwarzą dyplomatów kuchnie?… Myślimy, mówiąc: „Witaj Nowy Roku!” – „Niechże i w tobie wojna nie wybuchnie!”
A czego życzyli swoim klientom rybniccy Żydzi? Firma Wohle-Worth prowadzona przez rodzinę Brauer, wchodziła w 1939 r. z dobrym towarem i dostępnymi cenami, radując się prywatnie z powiększenia rodziny, które miało wkrótce nastąpić. Mieszkali i handlowali przy Sobieskiego 11. Max Brauer ze swoją żoną oraz urodzoną w kwietniu 1939 r. maleńką córeczką Ruth, wraz z bratem Lotarem i rodzicami Louisem i Else uciekali wnet przed hitlerowcami na wschód. Wojny nie przeżyli Lotar oraz stary dziadek Louis Brauer.
Eryk Priester prowadzący, wraz ze swoją mamą Olgą, interes po dziadku po kądzieli – Noah Leschczinerze, dał takie ogłoszenie życząc wszystkim swoim przyjaciołom, znajomym i klientom szczęścia w Nowym Roku. Miał sklep przy Sobieskiego 2. Dziś to restauracja „Tu i Teraz” przy Rynku.
Sam, te chwile szczęścia zdołał jeszcze złapać na letnich wakacjach w Krynicy właśnie z matką. Wiosną 1940 r. wywieziono go do getta w Trzebini. Zdołał przetrwać ukrywany przez Polaków, wspomaganych przez nieżydowską pierwszą żonę Eryka. Jego mama Olga niestety została zamordowana. Zresztą tak jak i jedna z sióstr Herta. Dziadek Noah zdążył (jak to brzmi!) umrzeć śmiercią naturalną na początku 1940 r. w Rybniku.
Prosit Neujahr! Od Josefa Kaisera i familii. Mieli sklep tam gdzie dziś możecie kupić gryfne geszynki – też przy Sobieskiego.
Z siedmioosobowej rodziny cudem przeżyły pobyty w gettach i obozach dwie Kaiserówny Erna i Else. Josef, jego żona Flora, trzecia córka Greta, oraz dwaj synowie Hans i Kurt zostali zamordowani w różnych obozach koncentracyjnych.
Firma Aronadych również nie zapomniała o swojej klienteli na przełomie 1938/1939. Tradycja zobowiązywała do opublikowania ogłoszenia z życzeniami. Przed Nowym Rokiem na pewno w ich sklepie – na roku Rynku i Zamkowej (obecnie kawiarnia Lilly) rybniczanie kupowali na potęgę frykasy na zabawy sylwestrowe.
Współwłaściciel firmy, jak widać ze zdjęcia – miłośnik zwierząt, ➡ Fritz Aronade, został zamordowany 4 września 1939 w Woszczycach. Jego żonę ➡ Hertę z rodu Priesterów oraz córeczkę Werę zadenuncjowali jacyś rybniczanie. Zamordowano je w okolicach 1941 lub 1942 roku. Drugi z współwłaścicieli, ojciec Fritza – Alfred Aronade, zginął prawdopodobnie w Kazachstanie. Losy młodszego brata nie są znane.
By nie kończyć tak bardzo smutno, przedstawię jeszcze ogłoszenie naszego przedwojennego potentata na rynku produktów żelaznych i budowalnych.
Józef Manneberg, bo o nim mowa, życząc szanownym odbiorcom i znajomym wesołego Nowego Roku już miał wszystko w głowie poukładane. Do roli uchodźcy z Polski, jako polski obywatel, choć z niemieckim pochodzeniem, szykował się od prawie dwóch lat, przewidując w swoim analitycznym umyśle co się może wydarzyć. Stary Rok z Nowym pucharem się trąca, A ten ma oręż, i tamten jest zbrojny. Nie wierzył ani armii, ani politykom, ani polskiej propagandzie, a jedynie swojemu rozsądkowi i intuicji. Rodziny starszego syna i córki już wyprawił do Palestyny. Gdy o północy trącał się z żoną i najmłodszym Hansem kieliszkiem szampana, to wiedział, że trzeba będzie przeboleć i to ukochane miasto, i znajomych, i straty finansowe, i ten dorobek, bo życie jest najważniejsze. Życzyli sobie, by się im udało to, co Józef tak skrupulatnie zaplanował. Swoje 65 urodziny, 1 maja 1939 jeszcze obchodził nad, prawie już nie swoimi sklepami, przy Sobieskiego 15. Pełen obaw żegnał wtedy też syna Hansa, który ostatni raz szedł przez Rynek w stronę stacji kolejowej, która była początkiem jego tułaczki/ucieczki. Gdy 22 maja do Rybnika dotarł telegram, że Hanik, bo tak go zwano, dotarł do Tel Awiwu, Józef częściowo odetchnął z ulgą. Wszystkie dzieci były bezpieczne. Od tego momentu działał jak dobrze nasmarowana maszyna i gdzie trzeba było „smarował” kasą, by żaden trybik nie wyskoczył. 6 czerwca odbiór paszportów w Warszawie, 9 czerwca odbiór wiz w Warszawie, powrót do Rybnika przez Kraków, 14 czerwca przekroczenie granicy polsko-rumuńskiej, następnego dnia port w Konstancy i wypływanie do Istambułu, dalej do Aleksandrii, a stamtąd do Hajfy. 20 czerwca brytyjski urzędnik imigracyjny w Tel Awiwie, do paszportów obojga Mannebergów seniorów, wbił pieczątki uprawniające do pobytu w Palestynie przez 3 miesiące. Spełniło się życzenie sylwestrowe składane jeszcze w Rybniku. Na obcej ziemi, która przygarnęła całą rodzinę z Rybnika doczekał wnuków i złotego wesela.
Bądźmy w tym 2022 roku jak Josef mądrzy, rozsądni, przewidujący i kochający swoją rodzinę. Oby nam się udało doczekać złotych, a nawet diamentowych godów.
(Wszystkie ogłoszenia noworoczne pochodzą z Katholische Volks-Zeitung Arthura Trukhardta z końca 1938 i początku 1939, zdjęcia zaś z archiwów domowych wspomnianych rodzin).
Tym razem do Ciebie piszę, bo wiem, że na następną rozmowę byś się już nie zgodziła. Piszę w czasie wojny kobiet, w czasie deptania naszych praw, w czasie strasznym, ale na pewno nie najstraszniejszym. Byłaś zawsze mocno wyemancypowana, więc dobrze rozumiesz, że musimy głośno krzyczeć. Babciu, wreszcie Ci mogę przekazać dobre wiadomości! Pamiętasz, jak mnie zobowiązałaś do odnalezienia śladów po Elżuniu – Twojej maleńkiej córeczce, którą straciłaś mieszkając w Wałbrzychu? Na końcu naszej ➡ Rozmowy z Babcią.
Przez te cztery lata, które minęły od naszego wirtualnego spotkania, to przyrzeczenie leżało mi na sercu. Nie zapomniałam o nim, ale wcześniej jakoś moje drogi nie prowadziły na zachód. Udało się trzy tygodnie temu. Do napisania tego listu chciałam się zabrać od razu po powrocie do domu, ale uznałam, że powinnam go wysłać w rocznicę urodzin Elżuni. A ta przypadnie jutro. Początkowo chciałam Ci go wysłać w Internety dokładnie tego dnia, ale dziś mam urlop strajkowy, a to dobry moment, by pisać do kobiety o kobietach. Twoja córka, gdyby żyła skończyłaby jutro 73 lata. Teraz Ci po kolei opowiem co ustaliłam i co załatwiłam i co już wiem. I proszę nie zżymaj się na mój język. Będę pisać jak zwykle, tak po swojemu 😉 Poza tym teraz takie czasy, że kobiety wreszcie się nie boją używać ostrych słów. Tak by the way, to ja ich zawsze używałam.
Mieliśmy z Mirkiem jechać na Podhale, ale jak wiesz, dookoła zaraza i całe Podtatrze, przed naszym wyjazdem, dostało się do tzw. czerwonej strefy. Dziś wszyscy w niej jesteśmy, więc dobrze, że choć parę dni nam się udało „pożyć po staremu”. Uznałam, że ten krótki urlop lepiej spędzać bez maski na twarzy i w miejscach, w których mało ludzi i mało zakażeń. Na szybko zmieniłam kierunek i zdecydowałam, że jedziemy na Dolny Śląsk. Wtedy też zaświtało mi, by po raz trzeci zawitać do Wałbrzycha. To początkowo była tylko taka delikatna myśl, gdzieś tam z tyłu głowy. Nawet się do niej nie przyznałam Płoszajowi. By nie mieć możliwości odwrotu szybko zarezerwowałam i zapłaciłam za dwa noclegi w wałbrzyskiej Starej Kopalni. Ruszyliśmy w sobotę. Przez dwa dni objechaliśmy Kotlinę Kłodzką zachwycając się niemieckim dziedzictwem, kotami oraz wszystkim co było po drodze.
Późnym popołudniem w poniedziałek wjechaliśmy do miasta, w którym spędziłaś parę lat zaraz po wojnie. Oj Babciu, jechałam tam po raz trzeci w swoim życiu i znowu czułam to samo dziwne napięcie krążąc po ulicach tego miasta i patrząc na zaniedbane przedmieścia. Odrzucałam te wszystkie negatywne obrazy, które przekazałyście mi z Mamusią. Wjeżdżaliśmy gdy padało, miasto było totalnie zakorkowane i wyglądało bardzo ponuro. Patrzałam na nie Twoimi oczami. Wyobrażałam sobie, jak tu przyjechałaś po raz pierwszy. Jakim przerażeniem napawały Cię te dymiące kominy, ci nadal tu przebywający Niemcy, te smutne bloki na Piaskowej Górze, gdzie zamieszkaliście z dziadkiem. W porównaniu z Twoim cudnym Toruniem, dawny Waldberg wyglądał jak kruk przy pawiu. Co nie oznacza, że wtedy ten kruk nie był piękny. Był, ale Tobie się nie podobał.
Byliście poturbowani przez wojnę, ale byliście z dziadkiem znowu razem. Moją, niespełna siedmioletnią, Mamusię zostawiłaś w Toruniu u swej matki, a jej babci, a zarazem mojej prababci Klewenhagenowej. I ja, tu, po tylu latach od Waszego pobytu wróciłam, by poszukać śladów i dowodów na istnienie Twojej drugiej córeczki, czyli jedynej, niestety przedwcześnie zmarłej, siostry mojej Mamy. Na pewno z nieba patrzałaś na mnie i widziałaś, że zrobiłam wszystko, absolutnie wszystko co można było zrobić, mając tak niewiele informacji, antycovidową maskę na twarzy, przed sobą opór substancji urzędniczej i straszne hasło, które zamyka każdą dyskusję: RODO!
Gdy we wtorek rano w przykopalnianym hoteliku oświadczyłam Płoszajowi, że najpierw zwiedzamy kopalnię, a potem jedziemy do Urzędu Stanu Cywilnego szukać informacji o Elżuni, to zbaraniał. Widziałaś, jak mu tłumaczyłam, że Mamusia, czyli jego teściowa miała siostrę, która w tym cholernym mieście się urodziła i zmarła jako dziecko. I wiem, że miała na imię Elżunia, ale nie wiem, czy urodziła się w 1946, czy w 1947, czy może w 1948, a może w 1949 roku. No i nie wiem, kiedy zmarła, choć coś mi się kojarzyło z pokątnych rozmów przed laty, że miała chyba półtora roczku. No i niby miała blond loczki. Aaaa, chyba zmarła na skręt kiszek, jak to wówczas mówiono. Koniec. Więcej informacji nie miałam. Zapewne zrobiłaś sobie kawę i zapaliłaś gdy widziałaś jego minę, kiedy udawał mądrego, który niby skumał, że z Tobą rozmawiałam wirtualnie i to przez złożoną przeze mnie obietnicę na Szufladzie, znalazł się ze swoją żoną w Wałbrzychu. Płoszaj moim dziwactwom od lat się nie dziwi i już je chromoli, jak zwykłaś mawiać. Uznał, że jak tak se walnięta żona wymyśliła, to wszelki opór jest bezcelowy.
Podjechaliśmy w okolice wałbrzyskiego Rynku, przedtem objeżdżając pół miasta. Nota bene przez te dwa dni pobytu nie zrozumiałam tego miejsca i nigdy nie wiedziałam, w której części Wałbrzycha jesteśmy, ale chyba GPS’y tak ogłupiają. Gdy wychodziłam z auta Mirek powiedział: „Uśmiechaj się”. No czysty dureń z chłopa. Zawsze się uśmiecham w takich okolicznościach, robię z siebie cymbała, wielkie proszące oczy i co tylko trzeba. Tym razem miałam się uśmiechać pod maską. Padał lekki deszcz i nawet okolice Rynku – przepięknie odnowionego, wyglądały jakoś dziwnie.
Poukładałam sobie w głowie wszystko i weszłam do starego budynku. Pierwszy podmaskowy uśmiech do portiera: „W którą stronę do USC?”. Mruknął numery pokoi. Idę. Na twarzy maska. Wchodzę w wąski korytarz i nie czuję covidowego komfortu. Za ciasno jak dla mnie i na krzesłach siedzi parę kobiet. Pytam grzecznie: „Która z pań ostatnia. A…, to ja za panią.” Stoję. Poty mi ciekną po plecach, maska uwiera, ale znowu mam ten taki mus w głowie. Często go mam, gdy rozgryzam jakąś sprawę żydowską. W końcu wchodzę do biura. „Dzień dobry, nazywam się Małgorzata Płoszaj i przyjechałam z Rybnika, by odszukać informacji o mojej cioci”. Tu dalej podaję szczegóły, bez szczegółów (bo ich za bardzo nie znam) i nadaję jak katarynka. Widzę te powiększające się ślepia pań siedzących za biurkami. Zanim zdążyłam dokończyć całą swoją story jedna mi przerywa. „Ale musi pani znać daty”. „Niestety, nie znam, mogę tylko podejrzewać parę lat”. Odpowiedź bardzo urzędnicza: „Nooo, a poza tym kim jest ta osoba dla pani?”. Poprawiam: „Była, a raczej nie zdążyła być, bo szybko zmarła. Była moją ciocią”. Odpowiedź urzędnicza: „To pani nie jest zstępną”. U mnie już kolejna fala potów i ciepła. „Ja pierdolę” (to w myśli), a na głos: „Ona nie ma zstępnych, bo jej mama nie żyje, tata nie żyje, a jedyna siostra, czyli moja Mamusia, też nie żyje.” Urzędniczka: „Nie jest pani zstępną”. Noż kurwa mać (w duchu), nie występuję o majątek, a jedynie o ustalenie dat. Zaczynam z innej strony: „Nie chcę niczego, ani aktu urodzenia, ani zgonu, a jedynie ustalić daty bym chciała”. Urzędniczka: „A do czego to pani potrzebne?”. Ja w duchu: Jak ci kobieto powiem, to zawołasz ochronę, uznając mnie za wariatkę, której padło na rozum. Potrzebuję, bo złożyłam babci przyrzeczenie na swoim blogu rozmawiając z jej duchem. Na głos odpowiadam, nadal siląc się na podmaskowe uśmiechy i starając się ignorować jakiś paproch, który łaskocze mnie w nos: „Dla własnej ciekawości. Pani rozumie? W rodzinie to była tajemnica, sekret, specjalnie tu po to przyjechałam, przecież teraz wszystkie dane są w urzędach stanu cywilnego zdigitalizowane…”. Kobity patrzą na mnie już coraz bardziej dziwnie. Pada odpowiedź: „Nie, nie mamy danych w komputerze. Poza tym nie wie pani dat. A w ogóle to obowiązuje RODO”. Rodo srodo! Pieron mnie trafia! Nadal stoję i nie daję się spławić. Uderzam teraz w nutę kobiecą. Ale co tam, bariera, mur, zero pomocy w oczach. A ja jak przyspawana. „Ale może jednak panie spróbują?”. Absolutnie. W końcu nie wiedząc, jak się mnie pozbyć, jedna z pań mówi na odczepnego: „Proszę przejść do Biura Ewidencji Ludności. Może tam coś mają”. Ręce mi wtedy Babciu opadły. Co prawda miałam już szaleńczy plan w głowie, ale uznałam, że spróbuję w tym Biurze meldunkowym. Walę tam. Nie pukam. Wchodzę. I od nowa: „Dzień dobry, nazywam się Małgorzata Płoszaj i przyjechałam z Rybnika, by odszukać informacji o mojej cioci. Posłano mnie tu z USC”. I lecę z historią dziadka skierowanego z Torunia do Wałbrzycha. Pokazuję legitymację służbową dziadka z adresem: Piaskowa Góra, Osiedle 16.
Panie: „Takiego adresu nie ma.” Ja: „Jestem z Rybnika, nie znam Wałbrzycha, nie wiem czy taki adres obecnie jest czy go nie ma. Ale w 1948 roku na pewno był”. Patrząc spod maski i przez zaparowane okulary widzę lekkie zaciekawienie w oczach po przeciwnej stronie urzędniczej lady. Jedna z pań zaczyna dopytywać: „Czy pani potrzebuje akty urodzenia i zgonu?”. „Nie, chcę tylko wiedzieć, kiedy się urodziła i kiedy zmarła”. Dostaję pod nos jakiś formularz, którego nie jestem w stanie prawidłowo wypełnić, bo nie znam dat, a brele mam tak zaparowane, że nie wystraszyłabym się nawet Freddiego Krugera gdyby nagle wyskoczył spod biurka. Ostatecznie, jedna z kobiet o wyrozumiałych oczach mówi: „Proszę to tak ogólnie wypisać i zostawić swój numer telefonu. Może uda mi się coś odszukać.” Dziękuję kłaniając się w pas prawie, zostawiam swój numer i wyłażę z urzędu spocona i zaparowana i zła. Oj Babciu, zła to mało powiedziane. Wkurwiona byłam na maksymalnego maksa. Wszystko się we mnie gotowało. Wyszłam od nich z niczym.
Czekając na Płoszaja, który gdzieś łaził siadłam se na ławce na Rynku, zapaliłam i zaczęłam analizować. Skoro dziadek wrócił z niewoli pod koniec 1945, to raczej nie zdążyliście Elżuni zrobić w 1945 i jeśli jej narodziny by miały przypaść w 1946, to raczej pod jego koniec. Na komórce zaczęłam szukać kościołów wałbrzyskich. Widziałaś te moje chaotyczne poszukiwania, co? Komórka dla takiej starszej pani to jednak za mały ekran. Siedząc w deszczu na ławeczce, paląc następnego papierosa ustaliłam, że na wałbrzyskiej Piaskowej Górze są dwa kościoły. Z których jeden, był przed wojną ewangelicki i zaczął ponownie działać po wojnie (jako katolicki) dopiero na początku lat 60-tych. Czyli on poszedł out – skreślony. Drugi, ze zdjęć nie wydawał mi się za stary, ale wg paru stron, od razu był katolicką świątynią. Czyli bezpośrednio po wojnie musieli w nim chrzcić dzieci, tych którzy tu przyjechali.
Chyba mi podpowiadałaś wtedy, bo bez zastanowienia odciepłam całe mnóstwo innych kościołów wałbrzyskich. Wkładałaś mi w głowę prawidłowy tok rozumowania. Weszłam na stronę parafii. Ok. Jest i cmentarz. Gdy dotarł do mnie Mirek padł rozkaz: „Jedziemy na farę kościoła przy ulicy Wyszyńskiego”. Znowu przejazd przez pół miasta. W głowie układałam sobie ponownie całe moje przesłanie, okraszając je stosownymi „Szczęść Boże”, „Bóg zapłać” i tego typu religijnymi sformułowaniami. Z diabłem bym weszła w układ, byleby się czegoś dowiedzieć. Zaparkowaliśmy pod kościołem. Maska na twarz ponownie i pierwsze kroki skierowałam na przykościelny cmentarz.
Obeszłam wszystko z góry wiedząc, że jeśli tu została pochowana, to jej grobu już nie ma. Ha ha, widziałaś tą lokalną parafiankę, która mnie oprowadzała po wszystkich grobach ze swej rodziny pod pretekstem szukania grobu Elżuni? Już wtedy czułam, że to właśnie w tym miejscu odbył się jej pogrzeb. Podeszłam pod farę. Domofon. Po jakimś czasie odezwała się chyba gospodyni. Kolejny raz wyłuszczyłam o co mi chodzi. „Nie ma żadnego księdza. Proszę przyjść przed mszą. Krótko przed 18-tą”. Koniec rozmowy. Nie, nie, ja się już nie dam tak łatwo zbyć. Od Ciebie, z nieba wiedziałam, że tu została ochrzczona. To było kompletnie irracjonalne przeczucie. Wróciłam do auta no i słyszałaś co powiedziałam Płoszajowi? „Teraz jedziemy na cmentarz żydowski, potem jakiś obiad, a potem wracamy tu o 16-tej. Będę warować pod farą, jak mnie nie wpuszczą”. Przed 18-tą to będzie za mało czasu. Gdy wyjeżdżaliśmy spod kościoła patrzałam na okolicę kombinując, w którym domu mieszkaliście. A gdy przejeżdżaliśmy po raz kolejny przez Wałbrzych nad miasto wyszła tęcza. To był znak od Ciebie!
Na cmentarzu żydowskim cały czas znowu układałam sobie rozmowę, która miała mnie doprowadzić do Elżuni. Za płotem był wielki cmentarz komunalny, ale ani razu mi nie przyszło na myśl, że Elżunia tam mogła spocząć. Zresztą, co się będę powtarzać. Mamrotałam do Ciebie w myślach, więc wiesz co czułam latając między macewami. Pamiętasz co Ci wtedy powiedziałam, gdy stałam nad grobem żydowskich chłopczyków-braci, którzy też zmarli tak młodo?
Zaraz po obiedzie popędziliśmy ponownie na Piaskową Górę pod
kościół Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. Wtedy nie miałam czasu
szukać informacji o ówczesnych księżach, którzy tu byli w drugiej połowie lat
40-tych. Teraz już wiem, że proboszczem wówczas był ksiądz dr Władysław Gądek.
Musiał być spoko facetem, skoro kochał Tatry i brydża i bardziej kumplował się
ze świeckimi. Jestem przekonana, że niejednokrotnie mieliście z nim kontakt.
Mam rację Babciu?
Znalazłam jego zdjęcie w „Prawie stuletnich wspomnieniach” Stanisława Rudnickiego. Stoi na schodach fary swojego kościoła na Piaskowej Górze w Waszych czasach. Teraz ja wchodziłam na te schody z walącym sercem i przekonaniem, że choćby gówna i gromy z nieba leciały, to się nie dam spławić.
Widziałaś jak mi się ręce trzęsły, gdy naciskałam przycisk domofonu jednego z wikariuszy. Znasz moje podejście do instytucji kościoła. Wiesz jakie mam zdanie i wiesz, że robiłam to tylko dla Ciebie, dla mojej Mamy i dla niedoszłej cioci Elżuni. Chyba znowu paliłaś papierosa, gdy słuchałaś mojej opowieści okraszonej słowami „Szczęść Boże”, wyrecytowanej do bezdusznej puszki domofonowej. I wiesz jaki miałam puls, gdy po kilku chwilach ze ściany popłynęły słowa: „Proszę czekać”. Czekałam z 10 minut. W końcu drzwi się uchyliły. Po raz ostatni w tym dniu się przedstawiłam i streściłam pod maską swój problem. Młody ksiądz (bez maski) zaprosił mnie do kancelarii. Nogi miałam jak z waty. Albo tu się ona znajdzie, albo już nigdy nie trafię na jej ślad. Tym razem nie dam się pokonać RODO! Wyciągnął dupną księgę i jeszcze raz podałam nazwisko i imiona rodziców. Hahahaha, a jak palnęłam, że rok 1945 nie wchodzi w rachubę, bo dziadek wrócił późno z wojny i nie zdążylibyście jej zmajstrować, to słyszałaś? Sama myślałam, że spadnę ze stołka po tym moim „zmajstrować” 😉 I na pewno zwróciłaś uwagę, jak mi się mieszało „proszę pana” zamiast „proszę księdza”?
Zdawałam sobie sprawę, że dla młodego wikarego szukanie w takich starych papierach nie jest chlebem powszednim. Nie chciałam się narzucać, ale ja bym ją znalazła od razu. A tak siedziałam jak uczeń przed swoim dyrektorem w przedwojennej szkole. Nogi razem, kciuki zaciśnięte i tylko mu powtarzałam jak mantrę: „Elżbieta, córka Pawła i Heleny”. Ani razu nie dałam po sobie znać, że ta parafia to tylko przypuszczenie. W pewnym momencie spytał: „ Elżbieta, córka Jerzego?”. Nie, córka Pawła. Przeleciał już cały 1945, 1946, pół 1947 a ja wbijałam w niego świdrujący i błagalny wzrok. „Ani jednej Elżbiety” powiedział. I zaraz gdy to powiedział, usłyszałam: „Elżbieta, córka Pawła Eryka Waldemara Mania?” Wrzasnęłam TAK! Ja pierdzielę Babuniu! Skok ciśnienia miałam taki, że chyba wyglądałam jak spadający z tyczki dojrzały pomidor. Wstałam i dawaj do księgi! Jest! Jest moja ciocia Elżunia! „Czy mogę zrobić zdjęcie?” Odpowiedź: ”A proszę bardzo”. Cykałam jak szalona. Elżbieta Marja urodziła się 29 października 1947 r. Chrzest miał miejsce w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia tego samego roku. Rodzicami chrzestnymi byli Feliks Nikodemski mistrz malarski oraz Helena Głowacka żona Alojzego. Później dopisano ołówkiem „+ 28.V.1948 r.” Elżunia zmarła mając niecałe 7 miesięcy.
W myślach rozmawiałam z Tobą Babciu, z moją Mamą, z Dziadkiem. Nie wiem, czy była tam przy Was Elżunia, ale Ty na pewno słyszałaś moje słowa: „Chciałabym dać na mszę w tutejszej parafii”. Ty nigdy nie byłaś zbytnio religijna, więc chyba zbaraniałaś, gdy to usłyszałaś. Ksiądz: „Oczywiście. Na kiedy?”. Wyjął kolejną dupną księgę. Ja w międzyczasie szybki look do taszki i portfela. Ja pierdolę, większego nominału już nie mogłam mieć! Trudno. Nie polecę do Płoszaja po mniejsze pieniądze. Wykładam na biurko. Ksiądz: „Ależ to za dużo! To może dwie msze?” Ja: „Jak się da, to byłoby cudownie”. On: „ A kiedy by pani chciała?”. Ja: „Obojętnie, mnie i tak tu nie będzie”. On: „To może w rocznicę urodzin, czyli 29 października?” Ja: „Pięknie!”. On: „A o siódmej rano pasuje pani?”. Ja: „Cudnie. Pasuje mi”. On: „A ta druga to może w rocznicę chrztu? Oj… to raczej będzie niemożliwe, bo to święta”. Ja: „Mnie obojętnie kiedy”. Odpowiadałam monosylabami, bo z Tobą rozmawiałam i z Dziadkiem, którego w sumie nigdy nie poznałam. Ksiądz: „A może w rocznicę śmierci, czyli 28 maja?”. Ja: „Tak, fantastycznie, Bóg zapłać”. To ja jeszcze: „ A czy mógłby mi pan, o przepraszam, ksiądz zrobić ksero tej strony”. On: „Tak”. Gdy patrzałam w tą księgę, to przypomniał mi się mój znajomy Żyd z USA, dla którego poruszyłam niebo i ziemię w Sosnowcu, by znaleźć ślady po siostrze, której nie znał. A która urodziła się w sosnowieckim getcie, a potem została roztrzaskana na torach Judenrampy w Birkenau na oczach matki. Ja teraz wyglądałam jak on, gdy dotykał w sosnowieckim USC kartki z aktem urodzenia siostry Sary. Dla niego to był jedyny ślad po tamtej dziewczynce, która była jego nieznaną siostrą. Dla mnie był to jedyny ślad po dziewczynce, która była moją nieznaną ciocią. Gdyby przeżyła, a nie zmarła jako dzidziuś na skręt kiszek, to może miałabym fajne kuzynki i kuzynów. Może nie byłabym jedna, jedyna z rodziny mojej Mamusi. Gdy dostałam kartkę potwierdzającą zamówione msze, jeszcze z 5 razy podziękowałam właściwymi słowami i wytatarowałam jak rakieta z budynku fary.
Jak wpadłam do auta to się popłakałam: „Znalazłam ją!”. Nie wiem, czy Płoszaj coś zrozumiał z mojego chaotycznego bełkotu. Wy, tam w niebie, zrozumieliście wszystko. Ty Babciu, Dziadek Paweł, moja Mamusia – Wy wiedzieliście, że dotrzymałam obietnicy. Jeszcze w hotelu w Starej Kopalni mnie emocje trzymały.
Następnego dnia mieliśmy tylko zjeść śniadanie i śmigać dalej w stronę Jeleniej Góry. Po śniadaniu zasiadłam jeszcze na osobności w toalecie oddając się scrollowaniu fejsa. Nagle telefon wskazujący kierunkowy „Wałbrzych”. Odbieram. „Dzień dobry, tu… z Biura Ewidencji Ludności. Coś dla pani znalazłam”. O mało nie spadłam z klopa. Ta pani, o wyrozumiałych oczach znalazła daty, które już mi były znane, odnalazła miejsce zameldowania, odszukała daty zameldowania i wymeldowania całej waszej czwórki moja babciu. Czyż mogłam bez podziękowania wyjechać z Wałbrzycha? Nie. Słowo dziękuję usłyszane w słuchawce, to co innego od osobistego spojrzenia i uśmiechu spod maski. Ciul, dup, zaś trza wjechać do centrum, przedtem objechawszy po raz n-ty cały Wałbrzych. Gdyby we wszystkich urzędach trafiały się takie pełne empatii osoby, to jak by to pięknie było.
Teraz już wiem Babuniu, że Elżunia urodziła się w Szczawnie, choć w sumie teraz to Wałbrzych. Wiem, że to Ty zgłosiłaś w urzędzie jej śmierć. Nie pasuje mi tylko zameldowanie w Wałbrzychu mojej Mamy, a Waszej córki. Mam jej świadectwo szkolne z Torunia z tamtych lat. No, ale może musiała być u Was na Piaskowej Górze zameldowana, bo tak prawo nakazywało. I wiem, że ówczesny adres Osiedle 16, to dzisiejsza ulica Szlifierska. Blok nadal stoi. Mieszkaliście na II piętrze, w miarę blisko kościoła.
Ten chrzestny Nikodemski jest zagadkowy. W albumie mam stare zdjęcie jakichś Nikodemskich, stojących nad grobem Rozalii Nikodemskiej, ale nie ma na nim Feliksa. Mam przeczucie, że to był syn tej pary, czyli chrzestny Elżuni z Waszego rodzinnego Torunia, a nie z Wałbrzycha. Rozalia, ta od grobu, zmarła w 1943, a takie polskie nazwisko do niemieckiego Waldbergu nie pasuje.
Jeszcze bardziej tajemnicza jest chrzestna – Helena Głowacka żona Alojzego. Przekopałam cały album, wszystkie dokumenty, które mi po Tobie zostały i nie natrafiłam na takie nazwisko. Za to mam przewozówkę, z której wynika, że Wasze rzeczy przyjechały na Śląsk w sierpniu 1949 r. Ze Szczawna przez Jaworzynę Śląską, Nysę, Kędzierzyn do Niedobczyc.
Elżunia została na Piaskowej Górze na cmentarzu. Nieopłacany grób na pewno po jakimś czasie został przekopany. Została tylko w Twojej i Mamusi, jako jej siostry pamięci, bo dziadek ledwo co się przeprowadził do Hanysowa, to zmarł, 4 lata po Elżuni. Nigdy o niej nie mówiłaś, a ja się bałam o nią pytać. Mamusia jak ją widziała ze dwa razy to dużo. Była wtedy ośmiolatką. Sama zresztą wiesz jak było. Jak to zazwyczaj jest, po takich dzieciątkach zostają tylko wpisy w starych księgach. Teraz, gdy ją odnalazłam, to oprócz adnotacji o chrzcie w wałbrzyskiej parafii, będzie jeszcze ten mój list do Ciebie. No i jutro, przynajmniej mam taką nadzieję, jej imię i nazwisko wypowie ksiądz na porannej mszy w kościele Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny na Piaskowej Górze. Za nieznaną im osobę pomodlą się ci, którzy na tą mszę przyjdą. Wielu ich nie będzie.
To tyle Babciu. Trzymajcie tam w niebie kciuki za Polki i Polskę. Jeszcze kiedyś do Was napiszę, choć tym razem raczej do Dziadka. Na Wszystkich Świętych Was nie odwiedzę, ale wiem, że to mi wybaczycie. Popatrzę na Was z okna dachowego w kuchni. Czasy covidowe… Kocham Was.
Ten spacer z cyklu „przewodnik znowu czeka w Rybniku” został zaplanowany w lutym. Zresztą tak jak i pozostałe spacery organizowane przez halo! Rybnik. Pandemia wszystko pokrzyżowała i rybniczanie nie spotkają się dziś przy ulicy Sobieskiego, jak to wielokrotnie bywało. I mimo, że na zewnątrz taka cudowna pogoda, to wspólnie nie powędrujemy ulicami miasta. Możecie to zrobić pojedynczo, w maseczkach, z zachowaniem stosownych środków ostrożności. Gdy wrócicie naładowani widokiem zazieleniających się skwerów, będziecie mogli zasiąść do laptopów, czy tabletów by posłuchać o czym bym Wam dziś opowiedziała, gdybyśmy się spotkali.
„Kryminalny spacer po Rybniku online szlakiem przestępstw i afer” podzieliłam na dwie części, gdyż bałam się, że w jednym ogromniastym pliku, może mi tego YT nie załadować. Przyznam, że nie przypuszczałam, że nagranie tych dwóch godzin opowieści będzie aż tak skomplikowane. Dwa tygodnie czytania starych gazet, robienie screenów, wyszukiwanie informacji, by tylko to co chciałam opowiedzieć było w miarę wiarygodne. Zapewne pamiętacie, że nie jestem historykiem, a zwykłym domorosłym pasjonatem dziejów naszego Rybnika z ukierunkowaniem na historię naszych Żydów 😉 Dlatego też w spacerze są dwie afery żydowskie.
Ostatnie dwa dni zgrywania poszczególnych fragmentów nie było dla mnie łatwe. Nie mam studia do montażu filmów, mój laptop ma ograniczone możliwości, a ściągane z sieci oprogramowanie było albo za skomplikowane, albo płatne. Internet chodził jak muł, podstawowe programy i laptop się co chwilę wieszały, ileś razy wywalało mi w luft, to co już zrobiłam, Dwa dni byłam jak osa żądląca każdego, kto się napatoczył w realu, czy w wirtualu. Wczorajszy dzień długo zapamiętam pracując na takiej ogromnej ilości gigabajtów. Czerwone ślepia od wpatrywania się w paski postępu pokazujące „renderowanie” filmów oraz „ładowanie na YT” wyraźnie świadczą o tym, że siedziałam przez ekranem łącznie z 17 godzin. Poniżej widzicie, że program się zawiesił na 62% i tak se wisiał przez parę godzin, więc wsio musiałam rozpocząć od nowa 😉
Dlatego przepraszam, jeśli coś się okaże inne niż byście sobie wyobrażali. Robiłam tak skomplikowany – dla mnie – projekt pierwszy raz. Już mówienie do bezdusznej kamerki komórki zamiast patrzenia na spacerowiczów było jakieś dziwne. Nie widziałam Waszych twarzy, reakcji, nie było Waszych pytań, nie mogłam sobie po swojemu wykorzystać mowy ciała. Ehhhh… Gadałam do tłuczka na mięso 🙂 bo podtrzymywaczka do komórki przyszła za późno.
No dobra – tyle użalania się. Teraz o samym pomyśle. Jak zwykle wybór miejsc i tym samym osób – był mój, czyli subiektywny. Wszystkie omówione wydarzenia i postacie zostały wygrzebane przeze mnie z przedwojennej oraz powojennej prasy. Moim źródłem głównie była Śląska Biblioteka Cyfrowa i chyba ze dwa razy Jagiellońska BC. Gazety, z których korzystałam to przede wszystkim przedwojenne „Sztandar Polski i Gazeta Rybnicka”, „Katolik”, „Polonia”, „7 Groszy”, „Polska Zachodnia”, „Narodowiec”, „Orędownik”, „Śląski Kurier Poranny”, „Nasz Przegląd”, a także „Nowiny” z przełomu lat 50. i 60. XX w. Pamiętajcie, że prasa czasem kłamie, więc może niektóre z tych spraw nie były rzetelnie opisane 😉 Dane dotyczące osób czy wyroków można znaleźć w Internecie, więc myślę, że nie naruszyłam przepisów o ochronie danych.
Dwa poniższe linki zadziałają o godz. 14.30 (przynajmniej mam nadzieję, choć po wczorajszym dniu wszystko się może zdarzyć). Takie bowiem możliwości ustawienia premiery daje YouTube. Gdy już wrócicie z niedzielnego spaceru po mieście, będziecie sobie mogli zasiąść z kubkiem kawy czy herbaty wygodnie w fotelu i posłuchać o kryminalnym Rybniku. Ja już dziś nie zbliżam się do elektronicznych urządzeń, a wracam do przerwanej papierowej wersji przygód Eberhardta Mocka.
Pierwsza część spaceru
Druga część spaceru
Pa! I do zobaczenia w bliżej nieokreślonym terminie przed halo! Rybnik. Trzymajcie się zdrowo!
Miało być o kolejnym rybnickim Żydzie, ale uznałam, że ważniejszy dziś lekarz, który leczył na Górnym Śląsku w czasie zarazy. Był nim niezwykły Juliusz Roger.