7 lutego 2021

100 lat temu w Rybniku cz.1

Ten rok będzie na Górnym Śląsku szczególny. W marcu będziemy obchodzić setną rocznicę plebiscytu. Potem, na początku maja, na pewno wszystko będzie się kręcić wokół wybuchu III powstania śląskiego, a jesienią dojdzie kolejna data, czyli 100 lat od decyzji dzielącej Śląsk na dwie części. Większość tych, którzy się będą wypowiadać, będzie pleść narodowe farmazony o patriotyzmie, zbrodniach, walce, dzielnych powstańcach, politycznych uwarunkowaniach i zwycięstwie.
Ani ze mnie historyk, ani fachowiec od powstań, ale swoje zdanie na temat tego, co się wtedy działo mam. Nie mam zamiaru się z nim dzielić, bo dziś na wszystko jest jakiś paragraf. Przymierzę się za to do opisania tych czasów z perspektywy niemieckiej społeczności żydowskiej, która mieszkała w Rybniku i musiała zadecydować, czy nadal tu zostać, czy też wszystko sprzedać i wyjeżdżać. Może mi wyjdą z tego jakiś 3 artykuły. Zobaczymy.
100 lat temu o tej porze już wszyscy wiedzieli w jaki sposób będą głosować i kto będzie do tego uprawniony. Obie strony zaostrzały akcję propagandową, konflikty narastały, a zwykłe rodziny, mieszkające tu od pokoleń, na pewno wieczorami analizowały co przyniesie ten 1921 rok. Prasa, jak to prasa, podkręcała atmosferę, więc mimo zimy było gorąco. 

Rybniccy Żydzi mieli tu sklepy, domy, tu się urodzili, tu brali śluby i wychowywali dzieci. Rybnik był ich Heimatem. Maleńkie miasto na rubieżach wielkiego państwa niemieckiego. Wielu z nich ledwo co wróciło z wojny. Powoli zaczynali odbudowywać swoje interesy, a tu znowu wyrastały przed nimi problemy. Jak choćby przed wielokrotnie przeze mnie opisywanym Josefem Mannebergiem, urodzonym w Rybniku w 1874 r. Bił się za Niemcy na terenie Francji i Belgii. Gdy szczęśliwie wrócił uznał, że po wojnie nastąpi boom budowalny i właśnie dlatego zaczął rozwijać swój handel żelazem i materiałami budowlanymi. Na początku 1918 r. urodził mu się najmłodszy syn i miał dla kogo zaiwaniać. To był mądry i przewidujący człowiek i równocześnie bezkonkurencyjny kupiec. W jego domu przy Sobieskiego 15 toczyły się spory, czy zostać, czy może wyjeżdżać. Niedługo po podziale Śląska, wraz z zięciem i najstarszym synem, Josef wyjechał na rekonesans do Palestyny. Tam kupił spory kawał ziemi, ale wrócił. Za bardzo kochał Rybnik. Został tu aż do maja 1939 r., bo tak zadecydowali członkowie rodziny w prywatnym referendum przeprowadzonym w kamienicy przy ówczesnej ulicy Szerokiej (dziś Sobieskiego). 

Jeden z bogatszych w Rybniku – Felix, ostatni z Haasych, na czas zawirowań lat 1919-1920 wywiózł swoją rodzinę do Lipska. Czas pokazał, iż źle zrobił, że ich tu znowu sprowadził z powrotem pod koniec 1920. Na razie też starał się pracować i rozwijać ponad 150-letni biznes rodzinny. Jeszcze w czasie wojny przekształcił go w spółkę akcyjną, a zaraz po jej zakończeniu otworzył filię w Lubece. Zgodnie z prawem publikował wyniki finansowe „F. Haase Lederfabrik Akt.-Ges. in Rybnik”. Synowie Felixa dorastali i coraz bardziej angażowali się w sprawy polityczne, bo Niemcy to był ich kraj. Felix na pewno pisał listy do Berlina siostry i opisywał jej nastroje bratanków.

Młody Alfred Glücksmann, zdolny gimnazjalista chadzał po mieście i fotografował swoim nowym aparatem ludzi i miejsca, nie zdając sobie wtedy sprawy, że po stu latach, jego zdjęcia będą niesamowitym świadectwem tamtych czasów. Jak choćby ta fotografia przedstawiająca róg Rynku i ulicy Zamkowej oraz jakiś wiec, czy też propagandowe spotkanie.

Ciekawość zagnała Alfreda na ówczesny Neuer Ring (dziś Plac Wolności) w trakcie nieokreślonej manifestacji, bądź marszu zwolenników którejś ze stron.

W rodzinie Kornblumów Max wadził się ze swoim bratem Martinem, o to czy należy tu zostać, czy też iść w ślady młodszego Alfreda, który jeszcze przed I wojną opuścił Śląsk. Mieli dzieci i chcieli dla nich jak najlepiej. A czy ewentualna wygrana Polski w plebiscycie miała im gwarantować to „najlepiej”? Zapewne bracia przewidywali wiele zagrożeń jakie miały im przynieść najbliższe lata, ale nawet w najgorszych snach nie przyśniło im się, że z tej wielkiej rodziny, ponad 30 osób zostanie zamordowanych za około 20 lat. I to nie przez Polaków, a przez tych, po których stronie zamierzali stanąć w 1921 r. Na razie jednak zapalali szabatowe świece w swoich mieszkaniach przy Kościelnej i cieszyli się z tego, że udało im się przeżyć Wielką Wojnę. 

U Pragerów takich rozterek związanych z wyjazdem czy pozostaniem nie było. Większość z nich już opuściła Rybnik. Po śmierci nestora Abrahama w 1914 r. jego synowie i córki powoli zaczęli się wyprowadzać. Emil, mimo że przepięknie przebudował swój dom towarowy na Rynku, to wkrótce sprzedał go Leschczinerom. I choć nadal jego nazwisko widniało na reklamach, to sam już mieszkał w Berlinie. Reszta braci i kuzynów też siedziała na walizkach i przenosiła geszefty w głąb Niemiec. Ogłaszający się w prasie Lippmann Berger też planował opuszczenie Rybnika. Jeszcze wtedy nie wiedział, że jego rodzina przeniesie się do Bytomia.

U Leschczinerów też nie za bardzo wiedzieli co zrobić. Tym bardziej, że na wojnie zginął najstarszy z synów Noah – Alfred. Pierworodny miał przejąć po ojcu całość biznesu, ale Wielka Wojna go zabrała. Kolejny z braci po studiach osiadł w Berlinie, a Noah nie był za tym, by stąd się wyprowadzać. I jego za dużo go z Rybnikiem łączyło. Tu był poważany, tu miał wnuki i rozległe interesy. Myślę, że tłukł do łba trzeciemu z męskich potomków oraz córce, a także reszcie rodziny, że trzeba będzie się jakoś z Polakami dogadać i nie wolno tego małego Heimatu opuszczać. Został tu do końca, czyli do swej śmierci na początku 1940 r.

Altmannowie, sąsiedzi Leschczinerów, nie mieli wątpliwości. Trzeba będzie wyruszyć w daleki świat. Luise Altmann, po ślubie z ówczesnym rybnickim rabinem Braunschweigerem, wyjechała za mężem, gdy ten dostał posadę rabina w Opolu w 1918 r. Jej mąż był jednym z tych, którzy bardzo mocno agitowali za niemieckim Śląskiem. Nie dziwota więc, że i reszta rodziny Altmannów, a w większości to były przedsiębiorcze kobiety, zbierała się do opuszczenia miasta, które mogło przypaść Polsce. Adam Przybyła już zbierał kasę, by kupić jedną z większych kamienic na Rynku.

Gdy już jestem przy rabinach, to należałoby przywołać tych dwóch, którzy na krótko zawitali do Rybnika przed plebiscytem. Po rabinie Braunschweigerze przez niecały rok (1919-1920) urzędował w moim mieście dr Arthur Rosenthal. Następny, czyli dr David Dagobert Nellhaus dotarł do nas w październiku 1920 r. Analizując jego lakoniczne zapiski w malutkim notatniku, można przyjąć, że w połowie czerwca 1921 już go u nas nie było. Jego rabinat był więc bardzo krótki. Przypadł na czas głosowania oraz III powstania śląskiego. Organizował posiłki koszerne dla przybyłych głosujących czyli tzw. emigrantów, o czym informowała gazeta Judisch-Liberale Zeitung. Uczył niemiecką młodzież, prowadził nabożeństwa w synagodze, zgodnie z publikowanym wówczas w prasie porządkiem i był tym, który odprowadził na cmentarz syna Felixa Haase – Rudolfa, zamordowanego przez powstańców w maju 1921.

W unikatowym skorowidzu Nellhausa, pod literką „P” zapisał kilka ważnych uroczystości, które miały miejsce w tamtym czasie w rodzinie Priesterów. Dwie bar micwy, dalej 80-te urodziny głowy rodu – Adolfa Priestera pod datą 28.II.1921. Bystre oko zauważy, iż niedługo potem rabin wpisał informację o pogrzebie Adolfa, który zmarł 30 kwietnia, kilka dni przed wybuchem trzeciego zrywu Ślązaków.

Wydaje mi się, że jedynym, który nie kombinował czy wyjechać, czy też zostać był Siegfried Müller, wówczas już pełnoprawny właściciel browaru. Jego wiekowy tata Hermann odszedł jesienią 1919 r. gdy jeszcze nikt na poważnie nie brał pogłosek o ewentualnym podziale Górnego Śląska. Siegfried był mocno związany z miastem, bowiem jego browar to był wówczas najważniejszy zakład produkcyjny. Uważam, że nie rozpatrywał jego sprzedaży i wyprowadzki, mimo że kuzyni pozbywali się udziałów w pozostałych dwóch browarach i praktycznie już tu nie mieszkali. Tyrający po mieście Alfred Glücksmann utrwalił na kliszy prosperujące przedsiębiorstwo browarnicze Siegfrieda i przy okazji wielką kamienicę na roku dzisiejszej ulicy Chrobrego i 3 Maja.

Miasto powoli się szykowało na 20 marca. Prasa w lutym podawała informacje o okręgach, w których można było sprawdzić, czy się jest na liście do głosowania, ewentualnie do niej dopisać. Instruowano jak powinny wyglądać karty legitymacyjne i straszono zbrodnią narodową. Jakie to znajome 😆 

Nadal działały wszystkie sklepy, szukano pracowników, a Siegfried Schindler, rybnicki kupiec z Rynku już planował zaręczyny syna Fritza z katowiczanką Elly Brandt. Ogłoszono je oficjalnie kilka dni po plebiscycie. Mimo napięcia wszystko jakoś funkcjonowało, choć po mieście krążyły obce wojska rozjemcze i napięcie wyczuwalne było na każdym rogu. Wyborne Salemy oferowane przez Rudolfa Aronstamma palono przy każdej dyspucie politycznej. 

Był luty 1921 roku. Wszędzie leżał śnieg. Alfred Glücksmann wraz z przyjaciółmi cieszył się z zimy i aparatu fotograficznego, który niedawno dostał w prezencie. Wieczorami dorośli rozpatrywali ewentualność wyjazdu, a młodzi łowili ich słowa i zastanawiali się, czy ich przyjaźń przetrwa te ciężkie czasy.

Dalszy ciąg tej opowieści nastąpi 🙂

Korzystałam ze starej prasy, którą można znaleźć na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej, Kolekcji Nellhausa w Instytucie Leo Baecka oraz albumu rodziny Glücksmann.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania 100 lat temu w Rybniku cz.1 została wyłączona
19 grudnia 2020

Piękni i młodzi – Ernst Gallus

Na świecie i w Polsce nie najlepiej. Na horyzoncie narodowe 😉 godziny policyjne, narodowe 😉 lockdowny i jedyna nadzieja w szczepionce ponadnarodowej. Już po Chanuce, a przed Bożym Narodzeniem, więc taki bardzo świąteczny czas mimo całej tej ponurej otoczki covidowej. Dlatego też trzeba go wzmocnić pozytywnym akcentem. To będzie ostatni z nieopisanych nastolatków. Co prawda, na kocyku siedzi jeszcze jedna z rodu Priesterów – Lotte, ale o niej pisałam 4 lata temu, gdy jeszcze o zdjęciu nie miałam pojęcia ➡ „Rybniczanie w Australii„. Z kolei tą ślicznotę z dekoltem w szpic możecie rozpoznać jako ➡ „Nianię od Priesterów„.

Ernst Gallus. Ostatni, choć w sumie był pierwszym, który z całej grupy, ruszył w odległy świat. Czyli albo najbardziej przewidujący, albo najbardziej odważny, bądź też najbardziej szukający przygód w wielkim świecie. Jak przeczytacie – wyszło mu to na dobre.
Zanim jednak usiał na kocu z kuzynkami i przyjaciółmi i zanim kiedyś potem wsiadł do pociągu i opuścił Niemcy, musiał się urodzić. To zacznijmy historię rodziny Ernsta.
Gallusów w Rybniku nie było. Ernst znalazł się w moim mieście, gdyż jego mama Elly Priester była rybniczanką, urodzoną w Rybniku w 1881 r. jako córka Isidora i Johanny z domu Kornblum. Tak więc był spokrewniony z Hertą, Charlotte, Theą oraz Lore (również na zdjęciu i już w Szufladzie). Wszyscy byli prawnukami Salomona Priestera i jego żony Rosalie. Drzewo genealogiczne wywiedzione właśnie od Salomona jest dość skomplikowane, więc wolę Wam nie gmatwać. Dziadek młodzieniaszka z jakichś tam powodów na początku XX wieku opuścił Rybnik i przeniósł się do Gogolina. Tam też wyszła za mąż jego córka Elly Priester. Jej wybrankiem został Eugen Gallus. Ojj… niezłą zagwozdkę miałam z miejscowością, z której pochodził późniejszy tata Ernsta.

Petrzkowitz Kreis Ratibor” to można wyczytać z aktu ślubu. Na pierwszy rzut oka wydawało mi się to jakoś oczywiste, że to chyba Pietrowice koło Raciborza. Jednak niemiecka nazwa tej obecnej wsi była inna. Google mi podpowiadał, że to Petřkovice, dziś część Ostrawy, ewentualnie Pietrzykowice pod Żywcem. Jako kompletnie absurdalne informacje, odrzuciłam te podpowiedzi. Całe jedno niedzielne popołudnie spędziłam na analizowaniu starych map i nazw niemieckich. W końcu, wiedziona jakimś durnym rozumowaniem uznałam, że to chyba były Pietrzkowice – dziś część pobliskich Rydułtów. Logicznie, gdyby brać pod uwagę odległości. No… bo w miarę blisko Rybnika. Nielogicznie z wielu innych powodów. Raczej tata Priester nie wydałby za mąż swej córki za bidoka. Eugen Gallus musiał mieć jakiś przyzwoity geszeft, by zostać przyjęty jako zięć do dość bogatej rodziny. A te rydułtowskie Pietrzkowice to parę ulic, bez jakichś znaczących starych kamienic. Ale od czego jest Facebook 😉 Narobiłam larma na swoim Fb i ludzie zaczęli pomagać. W międzyczasie udało mi się ustalić jeszcze jedną nazwę dla „Petrzkowitz”. Było to Petershofen. Pomogli wielce uczynni znajomi z Facebooka, którym dziękuję, że zaangażowali się w to, w sumie mało ważne dla nich, dochodzenie. Tata Gallus pochodził z okolic Ostrawy. Pojęcia nie miałam, że tak niby odległa miejscowość należała wówczas do „Kreis Ratibor” i państwa niemieckiego. Na naukę nigdy nie jest za późno. Im więcej wiem, tym więcej mam luk i braków.

Późny wieczór był, gdy swój już totalnie zmęczony umysł, nakierowałam w stronę Czech. I znowu pomógł Facebook. Uwielbiam Zuckerberga za to narzędzie 🙂 Znalazłam niezwykłą grupę czeskich pasjonatów i lokalsów, która tak pięknie wita odwiedzających ➡ „Vítejte na neoficiálním Facebooku Petřkovic.” Znowu napisałam elaborat i umieściłam prośbę na ichnim forum. Prośbę o ustalenie gdzie Eugen Gallus, tata synka z kocyka, mąż rybniczanki Elly, miał w Petřkovicach sklep. Sama od kilkunastu lat jestem członkiem forum ➡ „Zapomnianego Rybnika” i wiem, że zwykli ludzie wiedzą o wiele więcej od najmądrzejszych historyków z doktoratami. I wyobraźcie sobie teraz moją radość, gdy następnego dnia niesamowicie uprzejmi czescy sąsiedzi wszystko ustalili 🙂 Dostałam stare pocztówki oraz mapkę, na których widać jak byk nazwisko Gallus. Wkleili mi fotografie budynku już po sprzedaży obiektu Czechowi Malkowi (do dziś na tą okolicę mówią Malkovec). W ogóle napisali mi, że ta wielka kamienica była jednym z symboli Petřkovic. Sorry, że aż tak opisuję jakiś budynek, który został zburzony w 2013 roku z uwagi na jego zły stan, ale dla mnie to był ważny moment w ustalaniu całej historii. Gdyby nie pan Tomáš i jego znajomi błądziłabym jak ślepy we mgle. A tak możecie sobie teraz uzmysłowić, jak zamożna była rodzina Gallusów. Voilà. Warenhaus Gallus!

Ještě jednou českým historikům moc děkuji! Mam nadzieję, że Google to dobrze przetłumaczył na czeski język 🙂

Ten czeski trop podsunął mi myśl, iż być może uda się odszukać akt urodzenia Ernsta w ogromniastym czeskim archiwum. Dla mnie szukanie tam dokumentów nie jest łatwe, ale udało się. Płoszaj, czyli prywatny mąż, już totalnie olewa moje podskoki i tańce po pokojach w takich momentach 😉 Ernst urodził się w dzisiejszych czeskich Petřkovicach w 1905 r. Tam też urodził się jego, o dwa lata młodszy, brat Georg i siostra Ruth. Na razie Wam jeszcze nie napiszę, skąd mam poniższe zdjęcia, ale życie składa się z małych, a nie dużych cudów i takim cudem są te zachowane stare fotografie, które leżą w jednej szwajcarskiej szufladzie. Na zdjęciach tata Eugen Gallus, jego mama, żona Elly z Priesterów oraz ich dzieci, w tym i mój Ernst. Elly, przypominam, była rybniczanką z urodzenia. Fotografie są cudniejsze od cudnych!

Eugen, przez jakiś czas był właścicielem firmy Noah Leschczinera w moim mieście. Nie jest to zbyt dziwne, gdyż szwagierka Elly, czyli żona jej brata Salo Priestera, była córką Noah. Biznesy rodzinne się przenikały i zazębiały. Właśnie wtedy Gallusowie przyjechali do Rybnika na uroczystość rodzinną. Ernst usiadł z resztą kuzynek i przyjaciół na kocu, a fotograf zrobił „cyk”. Przez prawie dwa lata byłam przekonana, że fotografię zrobiono w maju 1921 r. Jednak w tej szwajcarskiej szufladzie znalazło się to samo zdjęcie, ale bez podpisów, które znałam. W Szwajcarii na odwrocie fotki jest opis „Theas Geburstag”. To były urodziny Doroty! Tej najbardziej paradnej i odwalonej dziewczyny, stojącej w samym środku. Czyli to był wczesny wrzesień 1921 r.

Te pogmatwane dla naszego terenu lata dwudzieste spowodowały, że Eugen sprzedał swój Warenhaus w Petřkovicach, gdyż wnet ta miejscowość miała znaleźć się w granicach Czechosłowacji. Gallusowie byli niemieckimi Żydami i ani Czechosłowacja, ani Polska, której przypadł Rybnik, im nie pasowały. Eugen wszedł w spółkę z wdową po głubczyckim kupcu – Emmą Schlesinger. W latach trzydziestych już prowadził inny biznes na Rynku w Leobschütz, czyli dzisiejszych Głubczycach.

Ernsta już wtedy w Głubczycach nie było. To on, ten sympatyczny chłopak, był pierwszym, który opuścił Niemcy. W 1927 roku wyjechał do Hiszpanii. Tam starał się ułożyć sobie życie. Gdy pozostali ze zdjęcia „Pięknych i młodych”, albo spokojnie mieszkali w polskim Rybniku, albo zaczynali się bać o przyszłość w którymś z niemieckich miast, Ernst był już mieszkańcem Barcelony. Popatrzcie na eleganta na tle pięknego hiszpańskiego miasta (w 1928 r.)

Za namową Ernsta, jego młodszy brat Georg w 1933 roku dołączył do niego. Niemcy nie były już bezpieczne. Bracia przez jakiś czas byli razem. Potem Georg postanowił szukać szczęścia w Anglii, dokąd wyjechał w połowie lat trzydziestych. Wtedy też w maleńkich Głubczycach, gdzie tata braci nadal prowadził sklep, zmarła Elly Gallus. Pochowano ją chyba na nowym cmentarzu żydowskim, który co prawda przetrwał do naszych czasów, ale nagrobków na nim nie uświadczycie. Przetrwała za to fotografia i to ten kolejny mały cud. Niech się teraz odezwie tu jakiś ortodoks, który powie, że na żydowskich grobach nie wolno stawiać kwiatów 😉 Czekam… czekam (sądzę, że mój pszczyński Mistrz też czeka, hahaha). To był prywatny wtręt i za niego przepraszam, ale człowiek czasem musi, bo się inaczej udusi.

Zmarła mama, ale życie toczyło się dalej. Ernst się żenił, rozpoczynała się wojna w Hiszpanii, a nowe życie, które już rosło w brzuszku młodej pani Marii Gallus było dla Ernsta najważniejsze. Podjął decyzję o kolejnej przeprowadzce z uwagi na bezpieczeństwo swojej rodziny. Paryż wydawał się idealny. Niestety, sytuacja w całej Europie była coraz gorsza i w 1939 roku francuskie władze odmówiły przedłużenia wizy Ernstowi, Marii oraz małemu synkowi Ricardo. Gdy Ernst z żoną i synem opuszczali Francję, brat Georg był już w Argentynie, dokąd dotarł za namową i przy pomocy przyjaciół. Na statku „Cap Acrona” wypłynął z Southampton do Buenos Aires we wrześniu 1937 roku. Na szczęście udało się wydostać z faszystowskich szpon również tacie Eugenowi, który zapewne przed wyjazdem poszedł na grób swej Elly w niemieckich Głubczycach i ciężko płakał. Starszym ludziom nie jest łatwo wszystko zostawić i ruszyć w obcy, do końca nie wiadomo czy bezpieczny, świat. Eugen z Petřkovic u Ostravy, którego możecie zobaczyć na poniższych zdjęciach, dotarł do Republiki Dominikany z kraju po hiszpańsku zwanego Alemania. Ocalił swoje życie.

Tam spotkał wreszcie swego syna Ernsta i ujrzał wnuczka. Zapewne niejedną łzę ocierał, gdy w tym egzotycznym kraju przyszedł na świat kolejny wnuk Alfonso, co miało miejsce w 1944 r. Te jego łzy nie tylko były z radości. Od września 1941 roku nie miał żadnych informacji o córce Ruth, która wraz z mężem mieszkała w Berlinie i pracowała jako pielęgniarka w szpitalu żydowskim. To ona się nim opiekowała przed wyjazdem i wszystkiego dopilnowała, gdy opuszczał w 1939 roku Głubczyce. Jeszcze wtedy praca była jej misją. Starania o opuszczenie Niemiec rozpoczęła, ale było już za późno. Listy przestały docierać do Santo Domingo. Jej się nie udało. Piękna siostra Ernsta i Georga zginęła.
Ernst został obywatelem Republiki Dominikany. Tak jak i jego żona oraz synowie. Jakże odległe od Niemiec było to, zapewne oszałamiające, państwo na Morzu Karaibskim, w którym wówczas rządził dyktator Rafael Leónidas Trujillo. Poczytajcie sobie o nim w Internecie. Jaki kraj, taki dyktator. Rafael doprowadził do „rzezi pietruszkowej”, a Adolf do „ostatecznego rozwiązania”. Nie wybielam „najwyższego protektora dominikańskich ludzi pracy”, tylko prowokuję do sięgnięcia do źródeł. Zbrodniarz to zbrodniarz i nie można go rozpatrywać pod kątem ilości zamordowanych ludzi. Dominikana pod rządami Trujillo przygarnęła Gallusów. Niemcy pod rządami Hitlera, delikatnie mówiąc, ich nie chciały.

Pewnie się zastanawiacie, czy ci młodzi nastolatkowie ze zdjęcia, którym udało się wyjechać, mieli ze sobą kontakt? Uciekając przed Hitlerem dotarli do tak różnych i odległych od siebie miejsc, że aż wydaje to się niemożliwe. Anglia, Palestyna, Australia, Dominikana, Kanada, Boliwia, Urugwaj. Tak, wiedzieli o sobie i się kontaktowali, ale sądzę, że już po wojnie. I na pewno po wojnie dotarły do niech informacje, że dwoje tj. ➡ Fritz Aronade i jego żona ➡ Herta, którzy zostali w Rybniku nie przeżyło 🙁

Jakie były dalsze losy Ernsta Gallusa, chłopaka o bujnej od urodzenia czuprynie, i jego rodziny? Ernst, tak samo jak i brat Georg powrócili do Hiszpanii w latach sześćdziesiątych i tam zakończyli swoją wędrówkę po świecie. Tata Eugen zmarł w egzotycznej Dominikanie wiele lat przedtem.
Na sam koniec należy się Wam wyjaśnienie z czyjej szuflady wyciągnęłam te wszystkie fotografie. Otóż dzięki poprzednim opisom „Pięknych i młodych” odnalazł mnie jeden z potomków rodziny Priesterów. I to on, jako izraelski potomek Górnoślązaków, zawziął się i dotarł do córki brata Ernsta Gallusa, czyli córki przystojnego Georga o melancholijnych oczach.

Irene, bratanica Ernsta, obywatelka Szwajcarii przesłała te cuda i uzupełniła opowieść o jej wujku. Tym samym pomogła mi zakończyć opisywanie dwunastu młodych ludzi, którzy pewnego dnia, prawie sto lat temu, radośni i jeszcze bezpieczni ustawili się przed fotografem w Rybniku. Bardzo Irenie za to dziękuję.
Dotarłam do końca. Być może dopiszę uzupełnienie do historii Charlotty (Lotte) Priester, ale to już nie w tym roku. Na pewno będę mogła o moich – tak o nich myślę w duchu – przyjaciołach opowiedzieć wszystkim zainteresowanym w trakcie wykładu online. Gdy będzie się zbliżać 28 stycznia 2021 roku, to będę o tym trąbić wszerz i wzdłuż we wszystkich możliwych mediach. Uprzedzam: wyjdzie Wam to bokiem 😉 Dom Pamięci Żydów Górnośląskich w Gliwicach, czyli najbardziej odpowiednie do tego miejsce, od przyszłego roku planuje cykl spotkań z „Mistrzem i Małgorzatą od kuchni”*. Jedno z nich będzie właśnie o „Pięknych i młodych”. I to spotkanie na pewno będzie w sieci, bo raczej nie możemy spodziewać się poprawy sytuacji i odwrotu covidu do tego czasu.
Tak więc stay tuned and see you! Trzimcie sie tam zdrowo wszyscy! I jeszcze raz dziękuję mieszkańcom Petřkovic, bratanicy Ernsta Gallusa, Doronowi z Priesterów oraz moim fejsbukowym znajomym. Bez Was ten wpis byłby niekompletny. Dobrego czasu przesilenia grudniowego! I nawiązując do ruchu 8 gwiazdek napiszę: „***** 2020”.

*Mistrz to Sławek Pastuszka aus Pless, Małgorzata to Małgosia aus Rybnik,
a kuchnia moja własna „boho kitchen” pod hałdą.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Piękni i młodzi – Ernst Gallus została wyłączona
15 października 2020

Każdy walczy na swój sposób

Sytuacja dookoła nie napawa optymizmem. Z wszystkich stron jak nie pandemia, zarażenia, brak respiratorów, modele statystyczne przyrostów, to polityka, aresztowania, swary, kłótnie i awantury nie warte jednego kliknięcia na klawiaturze. Jakoś się trzeba przed tym bronić, czy wręcz z tym walczyć. Bo albo się człowiek zapije, albo wyląduje na rybnickiej Gliwickiej, a ta ponoć zakoronowana, więc trza się okopać i wleźć do bunkra, by nie trafić do odległych Tworek.
Pierwszy lockdown jakoś udało się przetrwać, więc może i ten kolejny damy radę. Nie wiem jakie Wy macie sposoby na auto izolację, bo moja to z kilkadziesiąt otwartych szuflad, a przed snem durne kabarety i po raz n-ty „Ranczo”. Pamiętam jak lata temu, po śmierci Mamy, namiętnie oglądałam Kiepskich przed snem, przedtem ich nie trawiąc. I pomogli. Teraz zasypiam na idiotycznych dowcipach serwowanych przez współczesne, prymitywne kabarety, w głowie układając to co sobie po południu powkładałam do szuflad „Szuflady”.
Jakie to zrządzenie losu, że w trakcie krótkich wakacji, odezwało się kilka osób, z dalekimi korzeniami w Rybniku. Takie słowa: „My name is … Priester from Israel. I am the son of Frederik (Fritz) Priester from Katowice, son of Wilhelm (and Nanny nee Rosenberger), the youngest son of Isidor (and Johanna nee Kornblum)” zawsze u mnie powodują emocje. Już nie mogłam się doczekać powrotu do domu.
Kolejny potomek z niezwykle rozgałęzionego rodu Priesterów, o których już tu nie raz, nie dwa, czy nie trzy, pisałam. I wyobraźcie sobie, że trafił do Szuflandii, bo odnalazł zdjęcie ➡ „Piękni i młodzi”, na którym jest kilkoro jego dalekich krewnych, których od 2 lat opisuję. No i? No i siedzę teraz w rodzie wywodzącym się od Salomona Priestera i jego żony Rosalie z domu Zeigler, którzy w Rybniku wzięli ślub w 1837 roku.

Jako że para ta miała siedmioro dzieci, z których każde miało kolejnych ileś tam, to możecie sobie wyobrazić moje notatki. Jestem totalnie potracona, bo jak to w tamtych czasach imiona się powtarzają (już mam chyba czwartego Solo Priestera), kobity mi się gubią, bo zmieniały nazwiska, męczę się z niemieckim nie znając go, a pracuję tylko na takich aktach i niejednokrotnie nie wiem, czy dziołcha się urodziła czy synek. Kosmos! Do tego mam pootwieranych z 50 okienek przeglądarki, laptop ledwie zipie, bo równocześnie jestem na „Ancestry.com” (jak to dobrze, że wydałam te dolary na kolejne pół roku dostępu), w archiwach Arolsen, na Śląskiej Bibliotece Cyfrowej, w swoich własnych folderach i jeszcze nie wiadomo gdzie. Przy okazji dziękuję znajomym za zdalną pomoc w różnych sprawach 🙂

O wirusie gdzieś tam w oddali wspomina Radio Nowy Świat, a ja jestem zanurzona w genealogicznej otchłani. Jak sobie wczoraj ustaliłam, że jeden z wielu prawnuków Salomona Priestera, zarazem wnuk jego syna Markusa (ur. w Rybniku w 1839 r.), któremu przy narodzeniu w 1904 r. dano imię Siegfried, przeżył wojnę w Berlinie, to taka mnie radość ogarnęła, że nie macie pojęcia. Co tam korona! Już był w transporcie do Auschwitz i pitnął! Prawdopodobnie uciekł w trakcie wsiadania do wagonów! Potem pomagali mu dobrzy Niemcy i przyszła żona. Był Berlińczykiem, jak i jego tata Hugo Priester, bo to do stolicy Niemiec wyjechał rybnicki Markus. Siegfried jest upamiętniony stosownym „Stolpersteinem” przed domem, w którym mieszkał (źródło: Wikipedia).

Jak zaczęłam krążyć dookoła tego fragmentu rodziny Priesterów, to udało mi się ustalić, że i siostra uciekiniera Siegfrieda, nomen omen Margarethe, też uniknęła śmierci. Po Nocy Kryształowej zdołała wyjechać do Anglii. Trzecią z rodzeństwa – Edith zabiła grypa hiszpanka jeszcze w 1918 r. Kurde flak, a niby miałam nie pisać o wirusach 😉 Oczywiście potomkowie Siegfrieda i jego siostry gdzieś tam w świecie mieszkają i mam nadzieję, że mają się dobrze.

Rybnicki Markus, syn naszego Salomona i naszej Rozalki miał 3 synów, więc dziś biorę na tapetę kolejnego. A biorąc pod uwagę, że Salomon z żoną nie próżnował i poza Markusem miał jeszcze sześcioro dzieci, z których sam jeden Adolf (Aron) w naszym mieście chyba z 9 razy radował się z przyjścia na świat kolejnego potomka, to mogę być na auto lockdownie. Przemieszczam się przy tym od Rybnika, przez Królewską Hutę, Gliwice, Pyskowice, z dłuższym postojem w Gogolinie, gdzie nadal stoi m.in. macewa Rosalie Priester (!), do Berlina i nawet Australii. Czyli ruch jest 😉

Ten Gogolin był ważny dla Priesterów, a oni dla tego miasta. Ale to nitka wychodząca od Isidora, który przez ileś tam lat mieszkał u nas, a potem się wykludził jak Karolinka – do Gogolina, dzięki czemu jego brat mógł u nas handlować tamtejszym wapnem.

Tak więc, brońcie się przed koroną, co i ja czynię i już w te pędy wracam do moich Priesterów. Potem sklecę słusznych rozmiarów mail do Izraela z nowymi odkryciami, a na koniec dnia Wilkowyje. Pamiętajcie DDM! Bo jak się sami nie uchronimy, to te ciuhle*, co siedzą na stołkach nam nie pomogą.

*Pamiętam z wczesnych lat 80-tych taki… powiedzmy mural w Szopienicach: „Limahl to ciuhl”. Taki śmieszny był 😉

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Każdy walczy na swój sposób została wyłączona
9 sierpnia 2020

Marcus Pick – rybnicki kuśnierz

W planach mam historię Iwana Lilienfelda, izraelskiego dziennikarza, urodzonego w Rybniku w 1910 r. I to on miał być moim kolejnym bohaterem. Jednak gdy sobie „googlowo” przetłumaczyłam fragment wywiadu, którego udzielił jako bardzo dojrzały człowiek, rzuciła mi się w oczy przede wszystkim jedna istotna informacja. Przez pierwszych 10 lat życia – tych spędzonych w Rybniku, Iwan był wychowywany przez dziadków. Nie, nie, Iwan, to nie był żaden rosyjski Żyd w Rybniku. To był Niemiec z czystych Niemców, choć Iwan. Ciekawe kto mu to imię wymyślił?

I tenże Iwan dorastał w domu dziadków ze strony mamy. Na razie nie będę się wgłębiać w okoliczności, które spowodowały, że chłopczyk nie był z rodzicami. Skoncentruję się na tych, którzy go kształtowali i formowali jako Żyda, rybniczanina, Niemca. Tymi dziadkami byli Markus Pick i jego żona Antonie z domu Königsberger. Gdy myślę Markus Pick, to zaraz widzę cylinder, którego kiedyś nie kupiłam na jednym z serwisów. Do dziś sobie pluję w brodę, że nie wydałam tych iluś złotych, by mieć w domu to cudo, zrobione przez kapelusznika i kuśnierza z Rynku.

Dziadek Markus pochodził z Peiskretscham, czyli Pyskowic, gdzie urodził się około 1840 r. Jego rodzice nie są wymienieni przy ślubie z rybniczanką Antonie Königsberger. Na pewno Markus przed ślubem, do którego doszło w listopadzie 1867 r., był już mieszkańcem naszego miasta. Wpis w księdze małżeństw podaje, że był kuśnierzem, a jego wybranka córką kamieniarza.

Prawdopodobnie Antonie była wnuczką przechrzty Abrahama Königsbergera, który na początku XIX w. wyjechał za pracą z dawnego Królewca, dojechał na Śląsk, zakochał się w żydowskiej karczmarce spod Lędzin, dla niej zmienił religię i z nią zamieszkał w Rybniku. ➡ http://szufladamalgosi.pl/historia-jednej-zydowskiej-karczmarki/

Antonia z Markusem (w księgach występował też jako Max) pierwsze dziecko na świecie powitali 15 maja 1868 r. I już zagwozdka. No bo, albo Rosalie była fest wczesną sześciomiesięczną wcześniaczką, albo do czegoś doszło w niewłaściwym, czyli przedślubnym czasie 😉 Za dwa lata, w Prima Aprilis, urodził się Salo Pick. I to był bodajże jedyny syn tej pary. W następnych latach nastąpił wysyp córek. Doliczyłam się jeszcze czterech, z których najmłodsza Ida, urodziła się 16 lat po ślubie Antonii i Markusa, czyli w 1883 r.

Pyskowiczanin, kuśnierz Markus Pick po jakimś czasie czuł się już rybniczaninem pełną gębą. Na 10 lat przed końcem XIX wieku, na pewno handlował w ratuszu. Zimy wtedy był cięższe niż teraz, więc mufki się dobrze sprzedawały.

Mając na głowie tyle dziewczyn, to pewne, że Markus zapierdzielał jak mały motorek. Każdej trzeba było zapewnić posag. W duchu marzył, że jedyny syn przejmie po nim sklep w Rynku, a tu Salo wywinął numer. W końcu nie na darmo urodził się w święto żartów, które już wówczas znano. Salo uznał, że mały Rybnik za ciasny dla niego i wyfrunął w wielki świat. Na tamte czasy w ten największy świat, bowiem przez Halle do Berlina. W stolicy ówczesnego cesarstwa wziął w 1902 roku ślub z Elfrydą i został berlińczykiem, olewając tym samym sklepik taty. Rodzice zaplanowali daleką podróż z Rybnika do stolicy i Markus Pick złożył swój podpis jako świadek na ślubie syna.

W zasadzie nie powinnam się zajmować tym synem marnotrawnym, bo mam pisać o jego rodzicach, ale on taki ciekawy 😉 Pierwsza żona urodziła dwoje dzieci, czyli wnuków Markusa i po jakimś czasie umarła. Żartowniś Salo Pick szybko ożenił się po raz drugi z wdową Else. Nawet roku z nią nie wytrzymał i się rozwiódł. Obrażona Else wróciła do nazwiska z pierwszego małżeństwa. Działo się to na początku lat dwudziestych i na pewno mocno wkurzyło ojca Markusa i mamę Antonię. Mieli już wtedy swoje lata i raczej zapomnieli, że sami zbyt pobożni w młodości nie byli.  Przypominam o ich fest wczesnej wcześniaczce, która przychodząc na świat niby w 6. miesiącu ciąży (w 1868 r.!) przeżyła przy ówczesnym stanie medycyny 😉 Antonia i Markus mieli trochę problemów wówczas na głowie, ale o tym potem. Dokończyć muszę primaaprilisowego Salo Picka. Salo jak szybko uznał, że jego druga żona Else jest beee, to tak szybko stwierdził, że trzecia małżonka, w dodatku kolejna Else, jest łał.  Chyba przechodził kryzys wieku po pięćdziesiątych urodzinach. Tym razem żona była z pochodzenia Ślązaczką, urodzoną w Hugo Kolonie – dziś to Siemianowice. Dwa lata temu miałam okazję zwiedzić ten zakątek Śląska z moją amerykańską znajomą, której przodkowie tam mieszkali. Hmmm… dziś to szemrany zakątek, choć urokliwy dla takich idiotów jak ja. Trzy lata po trzecim ślubie zmarł syn z pierwszego małżeństwa Salo. Z siemianowicką Else doczekał czasów, gdy brunatna masa zalała jego państwo. Zmarł w Berlinie w 1940 r. Sądzę, że ostatnią synową Markusa Picka wywieziono do któregoś z miejsc straceń, jakoż i wnuczkę z pierwszego małżeństwa Salo.

No właśnie… czas, by powrócić do Rybnika, choć dziś to on rote Zone (piszę to w dniach przywrócenia obostrzeń covidowych dla wybranych powiatów – w tym Rybnika). Zostawiamy Berlin daleko i przenosimy się na Śląsk, na rybnicki Rynek, gdzie Pick prowadził znany sklep z wytworną odzieżą.

Markus i Antonie oprócz problemów z jedynym synem, mieli furę kłopotów z pięcioma córkami. Córki, czyli wcześniaczka Rosalie oraz kilka lat starsza Clara wyszły za mąż i wyprowadziły się do Breslau. Obie niestety zostały zamordowane w czasie II wojny. Rosalie trafiła najpierw do obozu koncentracyjnego w Theresienstadt, skąd 29 września 1942 wywieziono ją do tzw. małej stacji Treblinka. Charlotte, urodzona w 1875 r., też ostatecznie osiadła w Breslau i tam zakończyła życie w lutym 1941 r. Nie wiem jakie były losy Pauli, ale nie mam zbytnio złudzeń.

Zostaje do opisania Ida. I ona na pewno oczkiem w głowie Antonii i Markusa. Była najmłodsza, więc tatuś dla niej robił futerka, mufki na rączki, kapelusiki, czapeczki. Choć nie wiem jak wyglądała, to wiem, że śliczna była. Taka kochana, wycackana, rozpieszczana. Niestety, rodzice puszczali najmłodszą do Berlina – do brata. No, a jak taka dziołcha z prowincji przyjedzie do stolicy, to co zrobi? Zakocha się 😉 I nie mam na myśli blichtru wielkiego miasta, a mężczyznę. Poznała 6 lat starszego od siebie Ludwiga Lilienfelda i zaiskrzyło. I ona, jak brat Salo, wzięła oficjalny ślub w Berlinie.  Świadkowali bracia nowożeńców.

Rodzice aż drżeli, że tam zostanie na stałe. Kto wie, może perspektywą przekazania w przyszłości rybnickiego geszeftu, Markus Pick zwabił zięcia do Rybnika? Tym bardziej, że wszystkie dzieci uciekały z naszego miasta. Komuś trzeba było przekazać w przyszłości sklep futrzarski i kapeluszniczy. Ida i Ludwig Lilienfeldowie przyjechali do Rybnika. Za rok po ślubie, 3 czerwca 1910 roku, po bardzo trudnym porodzie, przyszedł na świat w Rybniku przy ulicy Kościelnej wnuk dziadków Picków, czyli syn ich ubóstwianej córki Idy.

Dziadek Markus miał 70 lat, babcia Antonie była ciut młodsza. Inne wnuki były daleko w Berlinie, czy Breslau, a ten miał być taki ichni. Taki tu na miejscu. Taki delfin. Był piątek, zbliżał się szabat. Wielka radość pomieszana z niesamowitym strachem i rozpaczą. Poród był bardzo ciężki. Ida wyczerpana, mocno krwawiła. Może ona przy ostatnim tchnieniu zadecydowała, że synek ma mieć na imię Iwan Martin? Co myślała jej mama Antonie, gdy zapalała świece szabatowe? Czy Antonia sobie przysięgła, że to ona zastąpi Iwanowi mamę widząc coraz płytszy oddech córki? Ida odeszła w noc szabatową już po północy 4 czerwca. Miała 26 lat. Rankiem, zięć Markusa, świeży tata i wdowiec Ludwig Lilienfeld udał się do Standesamtu, by zgłosić narodziny syna i zgon żony. Ida spoczęła na cmentarzu żydowskim w Rybniku, który jak pamiętacie zniszczyli Niemcy wiosną 1940 r. Bystrzy rybniczanie dostrzegą na powyższym akcie podpis późniejszego naszego burmistrza Webera.

Ze wspomnień urodzonego wówczas Iwana wynika jasno, że wychowywali go dziadkowie ze strony mamy. Pierwsze 10 lat życia mieszkał z nimi. Sądzę, że sklep na Rynku prowadził przez jakiś czas zięć Ludwig, tatuś chłopca – oczywiście pod szyldem teścia Markusa Picka.

Potem przyszła Wielka Wojna i zapewne Ludwiga zaciągnięto do armii. Iwan dorastał pod okiem babci Antonie, a stary Markus znowu zasiadł do szycia futrzanych kołnierzy. W wywiadzie, którego Iwan udzielił pod koniec XX w. opowiadał o podziale Śląska i wojskach rozjemczych, które u nas stacjonowały. Wspominał francuskiego oficera, który mieszkał w mieszkaniu dziadków i którego się bardzo bał. Na pytanie rozmówczyni o dom rodziców, wymijająco odpowiedział, że to trudne sprawy i wolałby mówić o domu babci. Ha! Wiadomo. Przynajmniej mi się wydaje, że wiem dlaczego. Raz, że babcia uznała, że zastąpi mu matkę,  dwa to wojna i nieobecność taty, a trzy to moje podejrzenie, że Ludwig Lilienfeld powoli zaczynał się rozglądać za kolejną żoną. Teściowie tego nie akceptowali (to jak zwykle moja fantazja) i konflikty narastały. Nie mam w swoich dokumentach drugiego ślubu Ludwiga z rybniczanką Else Berger. Może więc doszło do niego poza Rybnikiem. Na pewno tata osieroconego przez Idę chłopca już w 1919 r. miał konszachty z Bergerami z Rybnika, gdyż był świadkiem na ślubie brata Else Berger.

Już mu się marzyło przejęcie kolejnego interesu na naszym Rynku. Babcię, czyli pierwszą teściową to na pewno wkurzało. We wspomnieniach wnuka babcia jest przedstawiona, jako osoba nieznosząca Polaków. Miała już swoje lata i wiedziała, że niestety będzie musiała opuścić rodzinne miasto, bo Rybnikiem zaczną rządzić Polacy. Przeprowadzanie się po siedemdziesiątce nie jest łatwe. W 1921 r. Antonie i Marcus Pick wyjechali z Rybnika do Breslau. Sklep w ratuszu został sprzedany kupcowi o nazwisku Zimon.

Chyba wtedy też musieli oddać wnuka zięciowi i jego drugiej żonie. Trudny to był czas dla wszystkich. Młody musiał opuścić bezpieczne skrzydła babci i iść pod opiekę macochy, jeszcze dodatkowo zmienić szkołę z rybnickiej na bytomską, stracił przyjaciół i najbliższych. Pickowie musieli oddać ukochanego Iwana obcej kobiecie i też wyjechać ze swego miasta. Tata Ludwig Lilienfeld musiał się nauczyć kochać syna, balansować między drugą żoną a fochami jedynaka, pretensjami byłych teściów i interesami rodziny drugiej wybranki. Bo oprócz polityki, która podzieliła Śląsk były jeszcze problemy z biznesami, które w jego przypadku zawsze należały do rodzin żon. Może musiał wykiwać któregoś ze szwagrów, by przejąć sklep z butami Bergerów w Rybniku i potem go samodzielnie prowadzić w Bytomiu po 1922 roku? Do Lilienfelda ojca i syna mam nadzieję wnet wrócić, ale gdybym jednak tego nie zrobiła, to tylko wspomnę, że zamieszkali w Beuthen. Ludwig i jego trzecia żona (tak, tak, była kolejna macocha i była to siostra Elsy Berger z Rybnika) zostali zamordowani w 1942 r. w dalekiej Estonii, a młody Iwan zdołał wyjechać przed wojną do Palestyny. Zresztą młodego bardzo nosiło po świecie i z ojcem za długo nie mieszkał.

A co się stało z dziadkami, którzy tyle lat sprzedawali na naszym Rynku kapelusze i wyroby futrzarskie? Jeszcze przed wyjazdem Markus w 1920 r. świętował swoje 80. urodziny. W rejestrze handlowym firma „M.Pick Kürschnermeister Rybnik O.-S.” została oficjalnie wykreślona w 1923 roku.

Za 9 lat od wyjazdu z Górnego Śląska dokończył żywota we Wrocławiu. O jego zgonie poinformował urząd jedyny syn Salo z Berlina. Nie wiem, kiedy zmarła Antonie. Na pewno wnuk, którego wychowywali w Rybniku odwiedzał ich jeszcze przed ich śmiercią. Nie wiem, czy ich groby zachowały się we Wrocławiu na cmentarzu przy ulicy Lotniczej. Po kilkudziesięcioletnim pobycie Picków w Rybniku nic się nie zachowało za wyjątkiem starej pocztówki, na której widać szyld sklepu, paru reklam w starych gazetach, no i dokumentów w archiwum w Raciborzu. Żyję nadzieją, iż kiedyś trafi się jakiś kapelusz na ebay’u czy allegro i dołączy do moich judaików.

Źródła: Archiwum Państwowe w Raciborzu, Śląska Biblioteka Cyfrowa, portal ancestry.com, Allegro, własne analizy i fantazja.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Marcus Pick – rybnicki kuśnierz została wyłączona
19 lipca 2020

Sprawa Brauerów – ciąg dalszy

Pół roku minęło od momentu, gdy rozpoczęłam opisywanie zmagań z Salo Brauerem – górnośląskim wagabundą. Zanim przejdziecie poniżej, przeczytajcie o początku całej akcji z karczmarzem z podrybnickiego Niewiadomia. ➡ http://szufladamalgosi.pl/salo-brauer-gornoslaski-tulacz-cz-1/

Przez całą pandemię nawet nie spojrzałam w teczkę opisaną „Salo Brauer”, choć to był idealny czas, by dalej szukać i tym samym nie analizować ilości zachorowań. Jakoś mi nie zeszło. Powrót do pracy po lockdownie, a dokładniej cień, który gdzieś tam ujrzała Kasia (opisana w linku wyżej) chyba kazał mi ponownie zabrać się za rodzinę Brauerów. Wiedząc, że w przypadku Salo od jakiegoś czasu stoję przed wysokim murem i walę w niego bez efektów, przerzuciłam się na rodzinę teściów. Czy też inaczej mówiąc swatów Salo Brauera, tj. teściów jego pierworodnego syna Samuela. Nom omen też Brauerów. W sumie niejednemu Żydowi Brauer na nazwisko 🙂
Dzisiejsza opowieść będzie bardzo górnośląska, bo powędrujemy od Niewiadomia pod Rybnikiem, przez Żory, do Bytomia, Chorzowa, Rudy, Gliwic czy Zabrza. A że Rybnik mi najbliższy, to w nim się zatrzymamy dłużej na końcu.

Krótko przypomnę, iż sprawa tajemniczego Salo z Niewiadomia zaczęła się ciut wyjaśniać, gdy znalazłam o nim wzmiankę w książce Jana Delowicza o żydowskiej społeczności pobliskich Żor (dawnej Sohrau). U pana Delowicza ujrzałam informację, że córka żorskiego karczmarza Dawida Brauera – Regina, wyszła za mąż za pierworodnego niewiadomskiego karczmarza Salo Brauera. Samuel Leo, urodzony w 1880 r. w Kuchelnej (dziś to wieś Chuchelná w Czechach w powiecie opawskim) w wieku 23 lat wziął sobie żorzankę o tym samym nazwisku. Był dzieckiem karczmarza z Niewiadomia i ożenił się z karczmarką z Żor. Nazwisko to samo i fach ojców ten sam. Dzięki koledze genealogowi z Anglii doszłam do tego, jak te nitki Brauerów ze sobą powiązane w przeszłości. Otóż teściowie byli braćmi! Salo był bratem Dawida, więc Samuel ożenił się ze swoją kuzynką! O ile o podrybnickim Gasthauzie Salo niewiele wiem, to o teściowym geszefcie już więcej.
Teść Samuela i zarazem wujek – Dawid Brauer prowadził w Żorach gospodę w dużym budynku, który do dziś stoi u zbiegu ulic Dworcowej i Dolne Przedmieście. Obecnie mieści się w nim Miejski Ośrodek Kultury.

Ponoć na parterze znajdował się zajazd. Na jego zapleczu były stajnie dla koni, w piwnicach mieścił się skład lodu, a na piętrze wielka sala przyjęć oraz mieszkania. Za czasów Dawida co roku odbywał się tam bal hutniczy pracowników „Huty Paweł” należącej do żydowskiej rodziny Panofskich. W sieci można znaleźć pocztówkę przedstawiającą posiadłość żorskiego Brauera. Prawa, że dostojnie? Pamiętajcie, że Żory to nie były Gliwice, czy Bytom, więc wielkość i rozmach budynku wyraźnie świadczy o zamożności Dawida.

Niestety, Gasthaus mojego niewiadomskiego Brauera nie załapał się nigdy na żadnej karcie pocztowej. Wiem jak ten budynek wygląda obecnie i dlatego sądzę, że Brauer z Sohrau miał paradniejszy i bogatszy geszeft. Nie oznacza to jednak, że nasz Salo był biedniejszy. Biorąc pod uwagę ilość ziemi, którą posiadał i co za nią kupił, gdy opuszczał ziemię rybnicką, to chyba ich majątki były mniej więcej takie same.

Przez to, że Salo zatarł wiele śladów (i chyba nadal zaciera), to może poprzez teścia syna coś się uda ustalić. Może ktoś… coś… Poczekam jak zwykle.
A na razie historia żorskiego Dawida i jego rodziny.

Urodził się ok. 1852 r. Z żoną Rosalie Guttmann dorobił się szóstki dzieci. Jedną z córek była Regina, żona wspomnianego Samuela Leo. Po ślubie w Żorach w 1903 r., para ta przeprowadziła się do Bytomia, a za jakiś czas do Chorzowa, czyli wówczas Königshütte. Przy Kronprinzenstrasse nr 47 Samuel z żoną mieszkał i prowadził „Gastwirtschaft”, czyli też karczmę. Na pewno żył jeszcze w 1915 roku i na pewno nie żył już w 1927 r. Gdzie zmarł nie wiem. Wiem za to, że z Reginą miał 8 dzieci, z których większość zakończyła swe życie tragicznie. Zresztą tak jak i żona, którą naziści wywieźli z Breslau do Rygi i tam zamordowali. Miała 63 lata. W ubiegłym roku jesienią, szukając chorzowskich śladów po Brauerach, przydreptałyśmy z Kasią pod opustoszałą kamienicę, w której mieszkali i pracowali Samuel i Regina Brauerowie.

Zaplecze, czy też tyły budynku przy obecnej ulicy 3 Maja 47 były mało przyjazne i nie zachęcały do odwiedzin. Z jakiegoś komina walił duszący dym, który w połączeniu z listopadową mgłą sprawił, że uciekałyśmy stamtąd w te pędy. Historia dzieci tej pary czeka jeszcze na pełne odkrycie, choć już teraz wiem, że jest równie ciemna i przytłaczająca jak ten dym, który wydobywał się z komina kamienicy, która kiedyś należała do Samuela i Reginy.

Siostrą Reginy, najstarszą z córek Dawida Brauera była Hulda, której mąż Benno Kiksmann pochodził z Rudy Śląskiej. Benno handlował w swoim rodzinnym mieście, trochę w Zabrzu i Gliwicach. Zapewne mieli dzieci. Może chodziły w tych oryginalnych gumowych mantlach, którymi handlował Benno 😉 Jaki był los państwa Kiksmannów? Tu akurat nie mam kompletnego pojęcia.

Następną z żorzanek, które dzieciństwo spędziły nad Gasthausem taty Dawida była Paula. Jej wybranek Isidor (Iwan) Loebinger był destylatorem, ale i oberżystą, tym razem w Zabrzu. Przez jakiś czas para mieszkała w Gliwicach. Oboje deportowano z Hamburga do getta w Mińsku w listopadzie 1941 r. To była podróż w jedną stronę. W mińskim getcie zginęło ponad 100 tysięcy Żydów.

Rok młodsza od Pauli była Laura urodzona w 1882 r. w Żorach. Wyswatano ją z Hugo Schüftanem z odległego Dobrzynia. Choć sądzę, że gdy się pobierali Hugo już handlował „trzićwierciowymi” chustami, koronkami do łóżek, czy pluszowymi paltotami w Bytomiu. Po przeprowadzce Schüftanów do Gliwic Laura zmarła. Jej męża, czyli zięcia żorskiego restauratora wywieziono z Gleiwitz w jednym z ostatnich transportów do obozu zagłady. Był w moim wieku. Miał 58 lat. Na szczęście ich córka Miriam zdołała wyjechać z Niemiec przed ostateczną likwidacją śląskich Żydów. Zmarła w Izraelu w 2001 r.

W Gasthausie na żorskim Dolnym Przedmieściu dorastało jeszcze dwóch synów Dawida i Rosalie. Starszego z nich Louisa opiszę na końcu, bo on „mój” – rybnicki. Najmłodsze z dzieci Brauerów na pewno ucieszyło rodziców, gdyż był to chłopak. Friedrich, zwany Fritz, był 12 lat młodszy od swej najstarszej siostry Huldy. I on, jak reszta rodzeństwa, wyjechał z maleńkich Żor w wielki świat. Ślub wziął w Lublińcu, skąd pochodziła jego wybranka Anne Apt. Na chwilę zakotwiczyli w Bytomiu – tam urodziła im się córeczka Käthe. Zapewne szybko młodzi małżonkowie uznali, że Gliwice to bardziej nowoczesne miasto, lepsze do biznesu i życia i w nim zamieszkali na początku lat 20. Przy ul. Tarnogórskiej Fritz handlował i mieszkał.

W tamtym czasie ojciec całej brauerowej rodziny, karczmarz Dawid też powoli zbierał się do opuszczenia Żor. Na jakiś czas zamieszkał w Katowicach przy Plebiscytowej (wówczas Heinzelstrasse), ale sądzę, że najmłodszy z rodzeństwa Fritz postanowił wiekowego tatę, wówczas już wdowca, zabrać do siebie. Syn w 1923 r. zamieścił ogłoszenie o zmianie mieszkania z Kattowitz na Gleiwitz. Innym, o ile nie ważniejszym od wieku karczmarza powodem, był podział Śląska. Katowice przypadły Polsce a Brauerowie czuli się Niemcami.

Gasthausbesitzer aus Sohrau, czyli właściciel zajazdu z Żor, ostatnie lata życia spędził w Gliwicach, gdzie zmarł w wieku 75 lat.  Został pochowany w Gliwicach na nowym cmentarzu żydowskim. Miało to miejsce latem 1927 r. Jego nagrobek niestety się nie zachował do naszych czasów. Jednak jeśli ktoś ciekaw to może podjechać do Gliwic, do Domu Pamięci Żydów Górnośląskich, by zobaczyć jak wygląda miejsce, gdzie zmarłego Dawida poddano rytualnemu oczyszczeniu i gdzie wygłoszono mowę pogrzebową nad jego trumną.

O śmierci ojca oraz teścia informowali ci, którzy jeszcze wtedy żyli: czyli owdowiała córka Regina Brauer, zięć Benno Kiksmann z żoną, zięć Iwan Loebinger z żoną, zięć-wdowiec Hugo Schüftan, oraz synowie Louis i Fritz z żonami. Ta klepsydra to niesamowite źródło informacji. Z niej mogłam wiele wywnioskować.

Po śmierci taty, Fritz nadal pracował w Gleiwitz. Prowadził interesy ze szwagrem Schüftanem, szukał pracowników, opłakiwał, a może nie, zmarłą teściową, patrzał z troską na dorastającą córkę.

Nadeszły lata trzydzieste. Zło czaiło się już z wszystkich stron i wyłaziło z każdego kąta. Fritz i Anne coraz częściej zastanawiali się, czy są bezpieczni w swoim kraju. Może żałowali, że nie zostali w polskiej części Górnego Śląska. Mieli kontakt z bratem i bratankami Fritza, którzy w pobliskim Rybniku, co prawda musieli walczyć z różnymi aferami, ale choć nie patrzeli pomnik Führera. Latem 1937 r. wygasła, obowiązująca na tym terenie, tzw. konwencja genewska o ochronie mniejszości narodowych. Gliwicki rabin Ochs protestował przeciwko zakazowi organizowania imprez masowych przez ludność żydowską, co oczywiście nic nie dało. Z 9 na 10 listopada 1938 r. był świadkiem spalenia synagogi. Został dotkliwie pobity i aresztowany. Wraz z innymi Żydami wywieziono go do hitlerowskiego obozu koncentracyjnego Buchenwald. Czy aresztowano wtedy też Fritza Brauera? Sądzę, że tak. Jego sklep w grudniu 1938 r. przejął jeden Heinrich.

Żona Anne i osiemnastoletnia Käthe już wiedziały, że jak tylko Fritz wróci, to muszą szukać możliwości wyjazdu. Fritz wrócił, jak wielu gliwiczan i rabin Ochs. Ten ostatni zdołał wraz z żoną i synem wyjechać do Anglii. Jego miejsce pod koniec kwietnia 1939 r. zajął rabin Egon Löwenstein. Czy już wtedy zwrócił uwagę na urodę młodej Käthe Brauer? Wnuczka żorskiego karczmarza musiała być piękną dziewczyną. Patrzę na jej fotografię z lat 60-tych. Ogromne oczy miała i bardzo wyrazistą urodę.

Być może to zbieg okoliczności, a może nie, że Fritz i Anne Brauerowie, ich córka oraz rabin Löwenstein za przyszłą ojczyznę wybrali Chile. Tym potomkom żorskiego restauratora się udało. W czerwcu 1939 roku wyjechali z Gleiwitz. Rabin Egon Löwenstein, przyszły mąż Käthe Brauer, wraz z nimi. Rzesza pozbawiła ich obywatelstwa niemieckiego. Wszystkich, za wyjątkiem Katarzyny, pochowano na południowoamerykańskich cmentarzach. Pani Kathe Brauer de Lowenstein, żona rabina, dożywszy 96 lat, zmarła 4 lata temu w Izraelu. Ta historia zakończyła się szczęśliwie. Kamienica przy ul.Tarnogórskiej w Gliwicach, którą opuścili z przysłowiową jedną walizką, nadal stoi.

Kolejna opowieść będzie dla mnie bardziej osobista, bo dotyczy rybnickiej nitki Dawida Brauera.

Opisałam, na tyle na ile potrafiłam losy 5 z dzieci Dawida. Zostało mi szóste dziecko, czyli drugi syn – Louis Brauer. Gdy się za niego zabierałam, to wiedziałam jedynie kiedy i gdzie się urodził. Sohrau, 1880 r. Dzięki odnalezionej klepsydrze informującej o pogrzebie jego taty pojawiła się żona – Else Priester. Połączenie tych obu nazwisk wywołało taki „klik” w moim rozumie. Ten pierwszy klik był delikatny i za mocno mnie nie kopnął. Coś mi zaświtało, ale odłożyłam to nazwiskowe powiązanie z Rybnikiem do bocznej szufladki. Na szczęście po paru dniach przyszedł kolejny, zewnętrzny impuls. Impuls, który powoduje, że trzeba szukać oparcia w hobby, by odizolować się od złych bodźców ze strony otoczenia i to mnie olśniło. Małgosia! Sprawdź w swoich folderach, czy jakiś Louis Brauer nie ożenił się przypadkiem z jakąś Priesterówną. Bo to, że Louisa Brauera mieliśmy to wiedziałam. Bingo! Znalazłam akt urodzenia chłopca z taty Louisa i mamy Else z domu Priester! Jak spojrzałam na imię chłopca to już więcej mi nie trzeba było. Lothar! Czyli młodszy brat Maxa! A o nim wiem dużo, gdyż wiele razy już o nim opowiadałam przy różnych okolicznościach.

Tym, którzy wolą słowo pisane od mówionego, historię rybnickich potomków Dawida Brauera zwyczajnie opiszę. Voilà! Urodzonemu w 1880 roku Louisowi na pewno rodzice szukali bogatej żony. Żory były i są blisko Rybnika, Dawid zapewne często tu bywał, więc znał kupca Adolfa Priestera. A u Adolfa dorastała szykowna dziołszka. Raz, dwa, trzy i ich wyswatano. Na ślubie, który odbył się w rybnickiej synagodze w 1907 roku świadkami byli obydwaj ojcowie pary młodej, czyli żorski restaurator Dawid Brauer oraz rybnicki kupiec Adolf Priester.

Tym samym kamienica przy ul. Sobieskiego 11 (wtedy Breitestrasse) przeszła po kądzieli z Priesterów na Brauerów. W tym miejscu można wspomnieć, że około 3 lata temu została sprzedana przez prawnuczkę Dawida i Adolfa. Była ostatnią kamienicą, która była w rękach żydowskich w Rybniku.

W tym domu przyszli na świat dwaj bracia, z których jeden szczególnie rozpalał emocje rybniczan. Ich tata, jako syn karczmarza, kontynuował tradycje i prowadził szynk. Kilka lat temu, w piwnicach kamienicy jeszcze były żelazne płozy do kulania beczek z piwem. Synowie, urodzeni odpowiednio w 1908 roku – Max, oraz w 1909 – Lothar, chyba fachu po tacie oraz dziadku nie przejęli. Zresztą trochę się w swojej młodości naoglądali i błąkali po okolicznych miastach śląskich i dopiero na początku lat 30. powrócili na stałe do Rybnika, który od 1922 r. był polskim miastem. Lothar przedtem mieszkał w Opolu i Gliwicach, z kolei Max w Strzelcach Opolskich i również w Gliwicach. Zapewne tam doszli do wniosku, że może trzeba przeciwstawić się ojcu i przebranżowić. Handel skórami to był ich wybór. Max, oprócz wspólnego interesu z bratem przy Sobieskiego miał swój własny przy Kościelnej.

W kamienicy, która onegdaj należała do rodziny ich matki po jakimś czasie otwarli przedstawicielstwo znanej firmy Wohlwort, czyli Woolworth. Tata Louis zajmował się już tylko sprawami gminy żydowskiej, której był reprezentantem, a bracia rozwijali biznes. I rozbijali się po Rybniku.

Chyba o żadnej z rodzin żydowskich w Rybniku, w okresie międzywojennym, nie pisano tyle ile o Brauerach. Ilość poważnych afer, skandali, drobnych szwindli czy nawet burd jest, że tak powiem, imponująca jak na to maleńkie miasto. Najważniejszą z sensacji było oskarżenie Maxa Brauera o molestowanie nieznanej z personaliów chrześcijanki przy starym kościele (lub też w jego wnętrzu, bo różnie prasa pisała). Tą sprawą w 1936 roku zajmowała się prawie cała Polska, bo że Rybnik huczał to wiadomo. Nagłówki w gazetach można porównać do tych ze współczesnego nam „Faktu”. „Afera żydowskiego kupca i wzburzenie w Rybniku”. „Wielkie oburzenie społeczeństwa katolickiego z powodu profanacji starego kościoła w Rybniku”, „Potworna profanacja starego kościoła w Rybniku”, „Zdemolowanie żydowskich straganów po znieważeniu kościoła w Rybniku”, itp., itd.

Młodzież endecka atakowała, zbierano się na wiecach, rozrzucano antysemickie ulotki i wytrzaskano szyby w oknach kamienicy Brauerów. Max się bronił rozprowadzając kontrulotki, zakładając sprawy o pomówienie i odgrażając się. Wszystko ciągnęło się jak smród po gaciach i ostatecznie „niepoczytalny bluźnierca”, jak pisano o Maksymilianie, został skazany jedynie za obrazę policjanta i wygrażanie bronią. Wyrok brzmiał dwa miesiące więzienia z warunkowym zawieszeniem. Mniej więcej w tym samym czasie brata Lothara oskarżono o zniewagę godła państwowego, gdyż sprzedawał płyn w butelkach, na których znajdowało się godło wraz z inicjałami „LB”, co mogło oznaczać Lothar Brauer. Ponadto Brauerowie zostali oskarżeni o to, że zakłócali spokój niedzielny. Bowiem w trakcie nabożeństw któryś z nich jeździł hałaśliwie na motocyklu. Wiarygodnych świadków jednak nie znaleziono. Te „gównoburze”, jak to się dziś nazywa, nie przeszkadzały klientom, a jedynie pismakom z „Narodowca”.

Gdy po jakimś czasie miasto się w miarę uspokoiło, to w 1937 roku trzasnęła kolejna sensacja. Do firm braci weszła specjalna komisja skarbowa, która miała przeprowadzić rewizję ksiąg podejrzewając Brauerów o wielkie szwindle. Prasa braci skazała bez wyroku, choć niczego niepokojącego komisja nie ustaliła. Jakby tego wszystkiego było mało, to pod koniec kwietnia 1939 roku Max znowu został oskarżony przez ówczesne media o gwałt na ekspedientce pannie S, którego miał dokonać 10 kwietnia. Panna S. ponoć miała próbować popełnić samobójstwo przedtem napisawszy dramatyczny list do swoich rodziców. Przy okazji tej kolejnej afery prasa przypomniała, o profanacji kościoła przed paru laty i tu wyszło na jaw, iż niby molestowana wówczas chrześcijanka to była prostytutka. Oczywiście przez te wszystkie lata nieustalona z imienia i nazwiska.

Jeśli Max tych czynów dokonał, to nie mam dla niego żadnego słowa na usprawiedliwienie. Jednak wydaje mi się to wszystko szyte bardzo grubymi nićmi i było kompletną bzdurą. W gwałt na pannie S. nie wierzę. Nie wierzę chorowitej epileptyczce, a tym bardziej antysemickiemu „Narodowcowi”, który to opisał.

Dokładnie wtedy rodziło mu się pierwsze dziecko. 13 kwietnia 1939 roku Helena – żona Maxa urodziła córeczkę, której dano na imię Ruth, czyli Rutka. Pamiętajcie – 1939 rok! Za niecałe 5 miesięcy do Rybnika wkroczył Wehrmacht. Wszystkie seksualne czy gospodarcze afery przestały się liczyć. To co stało się z moimi Brauerami to dywagacje na podstawie kilku dokumentów, których skany mam w laptopie. Max, jego żona Helena, jego wiekowa mama Else z domu Priester, oraz maleńka córeczka Ruth, wojnę przeżyli. Prawdopodobnie jeszcze pod sam koniec sierpnia, przeczuwając co się może stać, wszyscy (w tym stary Louis Brauer – senior rodu i Lothar jego syn i zarazem brat Maxa) rozpoczęli ucieczkę na Wschód. Z powojennych kart rejestracyjnych Centralnego Komitetu Żydów Polskich widać, że rodzina dotarła do Lwowa i tam była w 1939. W rubryce „Przyczyna zmiany adresu” wpisano słowo „ewakuacja”. Ten sam powód podano dla roku 1941. Tym razem ewakuacja zawiodła Brauerów aż do Saratowa nad Wołgą w głębi ZSRR. To tak w połowie drogi między Woroneżem a Samarą. W pierony daleko od Śląska 🙁

Podróży nie przeżył stary Louis oraz Lothar cukrzyk. Ten ostatni ponoć (to wiem z plotek) w trakcie strasznej podróży pociągiem wyszedł gdzieś na ruskiej stacji, w środku tzw. nowhere, po coś do jedzenia. Pociąg ruszył i Lothara już nikt nigdy nie zobaczył.
Jak tych czworo przeżyło te lata nie mam pojęcia. Tym bardziej, że Else Brauer z domu Priester była około sześćdziesiątki i w podróży straciła męża oraz syna, a jej wnuczka Rutka była urodzona w 1939 roku, czyli była dzidziusiem. Jak silni musieli być Max skandalista i jego żona Hela pochodząca z Czechowic! Internety mi podpowiadają, że w Saratowie była dość spora grupa polskich Żydów, ale pamiętajmy, że Brauerowie, choć uciekali z Polski i zapewne mieli polskie obywatelstwo, to jednak wywodzili się z Żydów niemieckich. W Rybniku mieli potężną kamienicę, dobrze prosperujące interesy, służące i raczej nie byli przystosowani do biedy, jak wielu z polskich Żydów. Jeszcze te niemieckie pochodzenie w sowieckiej Rosji! Podejrzewam, że pracowali w kołchozach, bo to musieli robić wszyscy uciekinierzy w Saratowie. Dali radę i doczekali końca wojny. Wierzę w inteligencję swoich czytelników dlatego nie będę się silić by opisywać tego co było ich ówczesną rzeczywistością i czego musieli dokonać, by wrócić.
Powojenne transporty z Saratowa były chyba trzy. Łącznie wróciło wtedy z tego miasta do Polski około 2500 Żydów. Było to w 1946 roku. Cała trójka dorosłych Brauerów zarejestrowała się, nawet kilkakrotnie, w CKŻP. Początkowo podawali adresy pobytu w Katowicach, Gliwicach i Bielsku, a później w Rybniku w swojej, choć czy wtedy jeszcze ich (?), kamienicy przy ul. Sobieskiego 11. Ponoć Max nawet próbował odbudować swój przedwojenny biznes. W sądach wnosił o uznanych za zmarłych wielu członków swej bliższej i dalszej rodziny. Zapewne chodziło o odzyskanie majątku po zamordowanych Brauerach i Priesterach, czy rodzinie żony. Znowu z plotek wiem, że rodzina miała dalekiego wujka w Stanach (potwierdza to też karta rejestracyjna).

Jednak to nie tam Max, jego żona i nastoletnia już Rutka wyjechali w 1950 r. Rzeczpospolita Polska wydała im dowody rejestracyjne, wpisując narodowość żydowską. Dowody uprawniały do przekroczenia granicy polskiej po otrzymaniu wizy państwa Izrael. Mogli tylko wyjechać. Wrócić już nie. Mieli na to 3 miesiące od momentu wydania tych dokumentów. Rutkę, jako Różę, wpisano do dowodu mamy.

12 lipca 1950 roku, czyli 70 lat temu przekroczyli granicę polską. 19 lipca byli już w miejscu, w którym mogli się czuć bezpiecznie – w Izraelu. Dziś też 19. lipca – taka wyszła rocznica 😉 I znowu z plotek wiem, że pobyt w tym państwie im nie służył. Po jakimś czasie osiedlili się w Ameryce Północnej. Nie wiem co się stało ze starszą panią Brauerową geboren Priester. Być może ona wyjechała bezpośrednio do USA?

Max i jego czechowicka żona nie żyją od lat. Za to ich córka Ruth, urodzona w Rybniku krótko przed wybuchem wojny, odzyskała nieruchomość przy Sobieskiego 11 w latach 90-tych ubiegłego wieku. I ją wynajmowała nigdy nie godząc się na sprzedaż, choć wiele podchodów było 😉 Dopiero 3 lata temu, być może z racji wieku, sprzedała ten budynek. Nota bene, miała jeszcze jakieś nieruchomości w Bielsku po przodkach ze strony mamy.

Gdy łaziłam po pustych piwnicach pod kamienicą na Sobieskiego te kilka lat temu, to oprócz wspomnianych płóz do kulania beczek, kilku zardzewiałych kołowrotków z jakichś dźwigów zauważyłam miejsce po skrytce w murze. Wyobraźnia zaraz mi podpowiedziała, że być może przed ucieczką Max coś tam zamurował. Mam nadzieję, że jak wrócił z Rosji to udało mu się to odzyskać.

Ruth Brauer, o ile jeszcze żyje, jest w prostej linii rybnicką prawnuczką Dawida Brauera – żorskiego karczmarza. I to jest bardzo dobra wiadomość w tych porąbanych czasach.

A gdybyście byli ciekawi jak wyglądał ten domniemany rybnicki Casanova, to powiem, że miał 165 cm wzrostu, twarz okrągłą i oczy czarne, jak podaje rysopis w dowodzie osobistym. Gdy ja na niego patrzę, to widzę oczy smutne, w których widać to wszystko co przeszedł, by ratować kiedyś honor, a później życie – swoje i najbliższych. Zawsze go lubiłam, a teraz w końcu zobaczyłam jak wygląda i lubię go jeszcze bardziej.

Niech ich dusze będą związane w węzeł życia.

Źródła z których korzystałam:
Archiwum Państwowe w Raciborzu, Centralna Biblioteka Judaistyczna ŻIH’u, Śląska Biblioteka Cyfrowa, Żydowski Instytut Historyczny, Israel State Archives, Słownik Żydów w Zabrzu, serwis ancestry.com, Jan Delowicz „Gmina Wyznania Mojżeszowego w Żorach 1511-1940. Z badań nad historią miasta.” Zdjęcia współczesne – M.Płoszaj

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Sprawa Brauerów – ciąg dalszy została wyłączona
7 maja 2020

Cmentarze żydowskie w Rybniku online

Rybniczanie i nie tylko!

Serdecznie zapraszam do internetowego wykładu na żywo o cmentarzach żydowskich✡️ oraz o miejscach pochówków Żydów w Rybniku 10 maja 2020 roku o godz.16.00.
Po serii „Opowieści z Szuflady Małgosi” nagrywanych bez udziału słuchających nadszedł czas na kolejny etap wtajemniczenia, czyli na próbę opowiadania przy udziale internetowej publiczności.
Nie ukrywam, że zainspirował mnie Sławek Pastuszka z Pszczyny i dlatego zdaję sobie sprawę, że łatwo nie będzie, bo poprzeczka jest wysoko 😉
Nie możemy się spotkać na żywo, to spotkajmy się przez ekranami komputerów, czy komórek. W trakcie spotkania dozwolone picie kawy, herbaty, piwa, wina, palenie papierosów czy jedzenie chipsów. Stroje dowolne, czyli piżamy dzienne akceptowane 😉

Wykład będzie na platformie ZOOM.
➡️ link do spotkania: https://us02web.zoom.us/j/85088590422?pwd=UmtRYzNqNFo4K0s3MVNWYjVMRnNwZz09
➡️ ID spotkania: 850 8859 0422
➡️ hasło do spotkania: 026942

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Cmentarze żydowskie w Rybniku online została wyłączona
10 kwietnia 2020

Piękni i młodzi – Ilse Glücksmann

Dziś Wielki Piątek. Czas korony, kwarantanny, pełnej izolacji, mimo trwającego Pesach i nadchodzącej Wielkanocy. Wyznawcy dwóch wielkich religii muszą podejść do dotychczasowego obchodzenia swoich świąt w zupełnie inny sposób. Gdy wstałam, to pomyślałam, że napiszę o Jerozolimie moimi oczami. Ale to mogłoby zostać niewłaściwie odebrane, bo dla mnie Jerozolima to nie jest miasto chrześcijan, a Żydów i Arabów. Czyli nie wpisałabym się w główny nurt dzisiejszego dnia. Dlatego jednak popiszę neutralnie i opowiem o kolejnej osobie ze zdjęcia ➡ „Pięknych i młodych”. By jednak choć ciut nawiązać do miejsca, gdzie dziś nie odbędzie się kolejna droga krzyżowa, wybrałam dziewczynę, która w Jerozolimie mieszkała przez większość swego życia i tam zmarła.

Ilse Glücksmann, czyli dziewczyna o przepięknych włosach.

To jej zawdzięczamy, że tyle zdjęć z Rybnika przetrwało z opisami. To ona pielęgnowała pamięć o swoich rodzicach, wujkach, ciociach ze Śląska.

Ilse urodziła się w naszym mieście w 1906 r. Była młodszą siostrą Alfreda, od którego zaczęła się moja znajomość z Miriam (córką Alfreda i bratanicą Ilse). To dzięki Miriam mogę Wam pokazać tyle niezwykłych fotografii przedstawiających nasze miasto z lat 20-tych XX w. O Alfredzie pisałam jakiś czas temu ➡ Alfred Glücksmann – wybitny embriolog urodzony w Rybniku. Właśnie przez ten wpis odnalazła mnie Miriam i tak zaczęłam projekt polegający na opowiedzeniu o 12 nastolatkach sfotografowanych w 1921 w Rybniku. Ilse, jako jedna z postaci na zdjęciu, na odwrocie opisała te osoby, których imiona i nazwiska pamiętała. Sama stoi pomiędzy ➡ „Nieznajomą” a swoim bratem, który jak pamiętacie dzięki temu, że uzyskał stypendium w Cambridge z Niemca stał się Brytyjczykiem.

Ilse i Alfred byli dziećmi Selmy i Adolfa Glücksmannów. Patrząc na poniższe zdjęcie przedstawiające rodzeństwo, pierwsza myśl jaka mnie naszła to „Jakież ona miała przepiękne włosy!”. Rok starszy Alfred z grzywką ciachniętą na skos i wielkimi uszami i siostra elegantka. Mamusia do fotografa ubrała najpiękniej jak mogła. Ta kokarda! Te loki! Łatwo przy rozczesywaniu nie było 🙂

Ojciec prowadził sklep w Rybniku przy Breitestrasse. Rodzinie się dobrze powodziło. Wywczasy w Kudowie – modnej wtedy i teraz. I popatrzcie ponownie na włosy dzisiejszej bohaterki. Dziewczynka na tym zdjęciu, zrobionym 23 lipca 1911 roku, ma 5 lat. Znowu mała paniusia. Torebeczka, paradny fartuszek, koraliki, w ręku chyba kapeluszTante Jenny, przy której stoi. Ciotka Jenny była siostrą mamy. Obok cioci kuzyn Ernst. Brat Ilse – Alfred kucający z drugiej strony zdjęcia, ubrany na biało z marynarskim kołnierzem, coś pije. Mama Selma stoi gdzieś z tyłu równie odwalona. W końcu byli „u wód”, czy też im Spa.

W Rybniku młodzi Glücksmannowie chodzili do szkół. Alfred do tej przy ulicy Cmentarnej, potem do gimnazjum a gdzie Ilse? Budynek, przed którym ustawiły się dziewczynki wraz z nauczycielką panną Irmą Schwarzer to prawdopodobnie prywatna szkoła średnia dla dziewczyn przy Rudzkiej. Ilse dość skrupulatnie opisała koleżanki, no i Lehrerin Irmę. Ilse ma loki już albo ścięte, albo upięte z tyłu. Jakaś lekko naburmuszona. Nie dziwię się. Też szkoły nie znosiłam. Zresztą nie tylko Ilse na fotografii jest nie w sosie. Nauczycielka również nadąsana. Na tej fotografii są też ➡ Ilse Silbiger, ➡ Thea Priester, ➡ Lore Priester, o których już pisałam. Przyjaciółki. Niestety z opisu nie wynika dokładnie, która jest która, ale co do nadzwyczajnej urody Dorki (Thea) Priester mam pewne podejrzenia, gdyż tylko jedna z dziewcząt ma „to coś”, co miała Thea.

Dla równowagi dam też zdjęcia brata przed jego szkołą, którą na pewno rybniczanie rozpoznają. Alfred stoi jako pierwszy z lewej – mały synek w brelach 🙂

Gdy cała rodzina była w Rybniku miały miejsce dwie ważne uroczystości. Bar micwa Alfreda i bat micwa Ilse, czyli uroczystość religijna związana z wejściem dziewczynki w dorosłość. Otrzymała wówczas przepiękny złoty naszyjnik, który do dziś jest w rękach jej bratanicy. Coś z dawnego żydowskiego Rybnika jest nadal w Anglii i to bardzo mnie cieszy. Tym bardziej, że lazuryt jest bardzo wrażliwym kamieniem.

W drugiej połowie 1922 roku państwo Glucksmannowie wyprowadzili się z polskiego już wtedy miasta do Görlitz. Z tego czasu zachowała się fotografia Ilse ze swoim pupilem przed sklepem ojca. Dziś w tym budynku jest hotel.

Po krótkim pobycie w Görlitz rodzina osiadła w Gliwicach. Z gliwickiej fiszki adresowej wyraźnie widać, że Ilse się szybko usamodzielniła i wyprowadziła z mieszkania rodziców, a po jakimś czasie przeniosła się do Berlina.

Rozpoczęła pracę dla Judische Verlag – wydawnictwa, wówczas kierowanego przez Siegmunda Kaznelsona, prawnika, redaktora i działacza syjonistycznego. Kaznelson, jako przewidujący syjonista już w 1931 założył filię w Palestynie. Sam wyjechał z Niemiec w 1937 r. A co mamy o wyemancypowanej Ilse z tamtych czasów. Ano mamy Ilse tradycyjnie i bardzo skromnie…

Mamy Ilse elegantkę i prawie kokietkę, jak w czasach dzieciństwa.

I mamy Ilse wyemancypowaną biuralistkę 🙂 Te modne buty, strój! Ręka nonszalancko w kieszeni 😉 Kapitalnie zapozowane zdjęcie z pracy, jakie i my teraz sobie często robimy.

W 1933 r. brat Alfred opuszczał Niemcy, nie przypuszczając, że na zawsze. Ilse była jeszcze w Berlinie, a ich rodzice w Gliwicach. Prawdopodobnie już wtedy zaczęła starania o wyjazd ze swojego kraju, który powoli przestawał być jej ojczyzną. Potrzebne do złożenia podania o wyjazd pieniądze, otrzymała od innego uchodźcy, który otrzymał pozwolenie na opuszczenie Rzeszy. Sama, gdy swoimi kanałami zdobyła wizę do Palestyny, też przekazała te 500 funtów kolejnej osobie. W 1937 roku znalazła się w Palestynie. Dość szybko wyszła za mąż, zostając Ilse Walter i równie szybko się rozwiodła. Niestety niewiele wiadomo o jej mężu. Jak pamiętacie z poprzednich moich postów rodzice rodzeństwa zostali wywiezieni z Gleiwitz do obozu zagłady. Im nie udało się wyjechać. Starych i bezużytecznych Żydów żadne państwo nie wpuszczało.
Po raz pierwszy Ilse spotkała się z bratem po 16 latach, czyli w 1949 r. w Anglii. Wtedy też poznała swoją bratową oraz maleńką bratanicę.

Rybniczanka Ilse została strażniczką pamięci o rodzinie. Dwukrotnie (w 1956 i 1985) złożyła „Page of testimony” dla swoich rodziców w Instytucie Yad Vashem. Wtedy, gdy je składała zakładała, iż zginęli w Theresienstadt.  Co zapewne było dla niej maleńkim pocieszeniem i nadzieją, że może zmarli śmiercią naturalną w obozie koncentracyjnym. W owych czasach duża część ocalałych Żydów niemieckich uważała, że ich bliscy ginęli w Theresienstadt, a nie np. w Auschwitz czy Bełżcu.



Właśnie Ilse, nosiła przy sobie w torebce zdjęcia rodziców. Na samo wspomnienie o nich zawsze płakała. U Alfreda było jakby wyparcie i brak rozmowy, a u niej wspominanie. Do końca życia uznawała się za Górnoślązaczkę, choć przez większą część życia mieszkała na terenie dzisiejszego Izraela. Uzupełniała rodzinne drzewo genealogiczne, podpisywała zdjęcia, które wywiozła, składała świadectwa w YV dla dalekich członków rodziny, o których niewiele wiedziała. Po wojnie pracowała dla tej samej instytucji co przed wojną w Palestynie i jeszcze przedtem w Berlinie. Od czasu do czasu bywała w Europie. Krótko przed śmiercią przekazała do Centralnego Archiwum Syjonistycznego wiele dokumentów oraz listów. Zapewne pod powiekami nosiła obraz miasta swojego dzieciństwa i młodości. Zastanawiam się czy wiedziała, że prawie wszyscy jej przyjaciele ze zdjęcia „Piękni i młodzi” zdołali przeżyć wojnę w różnych częściach świata. Zginęli jedynie ci, którzy do 1939 roku zostali w Rybniku, czyli ➡ Fritz Aronade i jego żona ➡ Herta Tulla.

Urodzona w rybnickiej kamienicy, przy dzisiejszej ulicy Sobieskiego 1, w marcu 1906 roku Ilse Walter, z domu Glücksmann,  zmarła w 1992 r. w Jerozolimie. Obecnie, jej bratanica Miriam kontynuuje to dzieło i spisuje historię rodziny ze strony taty Alfreda Glücksmanna z Rybnika i mamy Ilse Lasnitzky-Glucksmann z Berlina.

Kategoria: Judaika | Możliwość komentowania Piękni i młodzi – Ilse Glücksmann została wyłączona