Z Powstaniem Warszawskim nie mam żadnych rodzinnych powiązań. Noooo, może jedno, ale jakoś dla mnie jest ono tak odległe, że myśląc powstanie nie kojarzę tego strasznego czasu z tym, że zginęła tam siostra mojej wielkopolskiej babci.
Z Warszawą też niewiele łączy taką Hanyskę jak ja, ale zawsze, gdy mowa o niej jestem dumna, że mamy taką stolicę. Dziś też beczałam wraz z warszawiakami i resztą tych, którym łzy lecą na poczekaniu na myśl o wszystkich którzy wówczas zginęli.
I właśnie co roku, tego pierwszego dnia sierpnia patrzę sobie na obrazek, którego nazywam „warszawskim”. Wiele lat temu wyciągnęłam go z rupieci rudery, którą pokazywałam swoim klientom jako pośrednik. W opuszczonych domach najczęściej ludzie zostawiają święte obrazki, mając w dupie, czy Chrystus leży w śmieciach. W tamtej runie, która była do wyburzenia nie było Chrystusów. Leżał za to obrazek wiewiórki. W jaki sposób znalazł się w Rybniku – na Śląsku, chyba już nigdy się nie dowiem. Dom był już pusty, bez okien, taka dawna komunalka. Zabrałam malunek, bo musiałam. Nie mógł tam zostać.
Świat się zbroi, „bombuje”, samoloty spadają, raciborskie archiwa się remontują a ja w upale i stresie przygotowuję kolejną wizytę gości z dalekich krajów. Wszystko się zmienia codziennie, bo co chwilę nowe przeszkody wyrastają – głównie przez odwoływane loty i zamknięte archiwa.
Drzewa, drzewa, drzewa… czyli po raz drugi podążam tropem Listów pROWincjonalych, ale bardziej na swoim placu, czyli podwórku chwałowickim. W moim Rybniku (o rudzkich lasach nie wspomnę, bo od nich jest inny niewiarygodny fachura) tu ktoś drzewo wytnie, tam uzna, że chore więc musi być usunięte, tam chce zasypać zwałem, jak to teraz planuje się na Meksyku. Jednym ciachnięciem, czy podpisem i nie ma zielonego parasola, który rósł przez kilka pokoleń. Trza usunąć bo za wielkie, trza upitolić bo liście lecą, a może bo korzenie ryją nie tam gdzie powinny, bo kablom przeszkadzają, bo jakaś „ruła” ważniejsza, albo droga, o której się fanzoli od 30 lat i przez następne jeszcze będzie jedynie fanzolić.
I w taki sposób, gdzie się nie spojrzy, powiększają się betonowe, brukowane pola i mnożą się puste miejsca po wyciętych komórkach naturalnych płuc Śląska. Mieszkam pod hałdą, która okala moje ukochane Chwałowice prawie ze wszystkich stron. Nie narzekam już na nią, bo od wielu lat jest elementem krajobrazu, na który patrzę z okien.
Mogę z ręką na sercu przyznać, że jestem do niej przyzwyczajona, a wręcz mam do niej sentyment. Oswajanie z nią trwało jednak sporo czasu. Moja hałda jest w większości już zalesiona, choć nadal jest, jak się to mówi, czynna i dosypywana. Jej ukształtowanie się stale zmienia, powstają nowe zalewiska, takie różne zgórki i podgórki.
Jeździ po niej pociąg z kamieniem i reszteczkami węgla, pracują na niej zbieracze (nawiasem mówiąc bardzo ciężko pracują i za to ich szanuję), śmigają po niej quady, ludzie uzależnieni od wysokiego poziomu adrenaliny urządzają na niej zawody motokrosowe, mieszkają na niej bażanty, zające, sarny, wiewiórki, lata nad nią jedna rodzina bociania, na zalewiskach pływają łabędzie i kaczki.
Ta hałda nie miałaby tego zagmatwanego leśno-industrialnego uroku bez drzew nasadzonych celowo przez ludzi, czy też przypadkowo przez przyrodę. Człowiek zniszczył, ale człowiek naprawia. Rosną na niej sosny, świerki i brzózki samosiejki, są robinie akacjowe i czeremchy, leszczyny i rokitniki, jeden lichuśki jałowiec, bycza forsycja, białe i fioletowe bzy, irgi, ponownie introdukują się ostrężnice, dęby, choć jeszcze nie tak stare jak rogalińskie, ale już słusznych rozmiarów – totalny full wypas dendrologiczny.
Co prawda na razie nie ma platana, ale to kwestia czasu 😀 . Rosną na niej grzyby, powoli widać i porosty, no i pewno żyje na niej rodzina kreta Marcusia, którego przeprowadziłyśmy z naszego ogródka, bo u nas jego egzystencja była zagrożone z powodu dzikich, choć domowych kotów, a raczej kotek.
Moja hałda już nie jest betonową pustynią, choć ktoś z daleka mógłby stereotypowo pomyśleć, iż takie śląskie miejsce, to na pewno jakiś syf i malaria. Nic bardziej mylnego. Hałda moja, czy też nasza, jest bardziej zielona niż miasto, bo na niej się drzew nie wycina, a dosadza. Od czasu do czasu, gdy coś mi się na własnym ogrodzie wysieje, bądź wyrośnie nadplanowo, to wykopuję i walę pod hałdusię, tam wsadzam w tą twardą ziemię, która nie za łatwo przyjmuje do siebie rośliny, bo wyjątkowo kamienna i trudna w uprawie. Taka śląska niby gleba. Oporna, twarda, mało wyrafinowana, jałowa, grudowata, ale wierna i oddana, gdy się wie jak z nią postępować.
Nie jestem jedyna, która tak robi. Moi sąsiedzi też nie wywalają zbędnych krzewów. Nasz las przy chwałowickiej hałdzie jest coraz bardziej egzotyczny i kolorowy.
Może stanie się ona wzorem dla hałdy, którą przez lata będą sypać na Meksyku… Kto wie…
Może po wielu latach, z tych pitkowatych krzewów wyrośnie podhałdowe arboretum 😉 Kto wie…
Nasza hałda od kilku lat jest miejscem majowych spotkań eksploratorów, czyli moich przyjaciół z różnych zakątków mapy. Następne spotkanie wnet, więc czas wracać do sadzenia, czyli leczenia ran zadanych przez ludzi przyrodzie . Hałda musi być piękna na powitanie gości. Zresztą, co jo godom, co jo godom 😉 . Toż ona jest zawsze piękna, nawet gdy kamienna. Spójrzcie zresztą sami.
Wnet 71. rocznica wybuchu powstania w warszawskim getcie. Ponad rok temu natknęłam się na informację, iż w getcie zginął Alfred Kornblum urodzony w naszym mieście w 1878 roku. Wspominałam o tym właśnie rok temu prowadząc spacer „Śladami rybnickich Żydów”. Alfred należał do rodu, który do Rybnika przyjechał z głębi ówczesnych Prus. Kornblumowie byli dość mocno rozgałęzioną familią. Alfred był synem Hermanna i Karoliny. Nie był jedynakiem, na co mógłby wskazywać wpis w księdze urodzin. Jego rodzeństwo było starsze i przyszło na świat jeszcze zanim jego ojciec osiadł w Rybniku, dlatego też nie odnotowano ich narodzin w naszym urzędzie.
W „Listach pROWincjonalnych” wspomniano ostatnio o naszym targu i ten wpis uzmysłowił mi, jak ważny to był dla mnie przez lata punkt na mapie Rybnika. Choć już rzadziej odwiedzam to miejsce, ale nadal mam wielki sentyment do ludzi tam pracujących, do klimatu jaki tam panuje i tego specyficznego rozgardiaszu. Targu nie da się nie kochać.
Ukochany pan Poldek od jajek – wielki podróżnik zwiedzający cały świat, moja zawsze uśmiechnięta Żaneta, której nie muszę podawać listy zakupów, bo to ona pamięta czego mi brakuje w lodówce, pani Eryka z Rudnika ze swoim boskim niemieckim „r”, u której od lat kupuję sadzonki, pani Małgosia, która wybiera dla mnie zawsze najlepsze „malinowe” i chowa pod ladą słonecznik jesienią, „woźniczkowe” sprzedawczynie kiełbasiane ze standardowym pytaniem „do próżni?”, zawsze grzeczne mama i córa od nowalijek z własnego ogrodu – to kupcy prawdziwi. Tacy, którzy ciężko pracują, by opłacić króla ZUSa, zapłacić za nowe, kompletnie z dupy wybudowane przez miasto stragany, by utrzymać swoich klientów odchodzących do korporacyjnych blaszaków.
Na przedwojennej mapie targ był w innym miejscu.
To obecne targowisko, funkcjonujące przy dawnym zamku, tworzy koloryt miasta i oby tak zostało. Oby nigdy nie przyszedł żaden kapitał, który uzna, iż można tu wybudować następny moloch galeryjny, gdzie będą siedziały smutne „otipsowane” młode dziewczyny za ladami ze szkła i aluminium. Oby zapełniły się puste, z racji czynszu, budki, a rybniczanie kupowali u naszych kupców stojących w deszczu, zimnie, upale czy na mrozie.
Wszystkie Obi i Praktikery „mają na noc” przy sadzonkach z podrybnickich szklarni.
Rybnik zawsze stał kupcami. Mama z córą, których imion nie znam, są kontynuatorkami tej pięknej tradycji. Wystarczy spojrzeć na ich stragan. Znam te panie od lat i obserwuję ich przemiany w stylu sprzedawania, reklamowania się, dostosowywania się do potrzeb klientów.
To są dwie biznesmenki, które marketing mają w małym palcu, choć może nie znają znaczenia tego słowa. Trzymam kciuki, by dla nich, jak i dla wszystkich pozostałych drobnych przedsiębiorców z ulicy Hallera to był dobry rok!
Niech kryzys sobie lata po świecie, ale niech z naszego targu już sobie pójdzie precz! A sio!
Rozważania o dawnych członkach zarządu rybnickiej gminy żydowskiej
Pamięć o ludziach jest we wspomnieniach, zdjęciach i w dokumentach. Te ostatnie chyba są najtrwalsze. Przeglądanie archiwalnych papierów, na których widać czyjeś podpisy to wielka przygoda. Po ostatniej wizycie w archiwum katowickim zaczęłam się zastanawiać nad losami osób, które należały do elity rybnickiego żydostwa, czyli do zarządu gminy. Taki ówczesny management, jakbyśmy to dziś nazwali. Jeśli losy osób podpisanych pod Statutem Gminy z 1855 roku są łatwe do opisania i przewidzenia, gdyż na pewno zmarli w „normalnych” okolicznościach, to już losy ich późniejszych następców są w wielu przypadkach bardziej tragiczne.
Od jakiegoś już czasu poszukuję potomków rybnickich Żydów, bo to na mnie padło, gdy w niebie przydzielali trudne zadania detektywistyczne. Ktoś tam zrobił wyliczankę:
Ene due rabe połknął bocian żabę, a żaba Chińczyka – Co z tego wynika? Raz dwa trzy – szukasz ty!
Czasem mi się to udaje, a czasem dochodzę do muru i nie wiem jak w nim znaleźć dziurę, by przejść dalej. Taką ścianę natrafiłam przy Leschczinerach – rodzinie, która mieszkała w Rybniku od mniej więcej pierwszej połowy XIX wieku. Raciborskie archiwa pokazują, iż ta familia przyprowadziła się do nas z Kamienia (onegdaj osobnej wsi o nazwie Stein). Wielce prawdopodobne, iż przybyli do nas z Leszczyn, co sugerowałoby ich nazwisko. Jeden z pierwszych rybnickich Leschczinerów – Mojżesz był prawdopodobnie arendarzem, a może i właścicielem Świerklańca, gdyż jego podpis widnieje na cenniku z 1827 roku.
Początkowo szaro-bure, aż nagle się chmury rozstąpiły i nad miasto nadleciało stado boćków. Niestety z powodu braku własnego aparatu i niedowidzenia ze starości nie za bardzo udało mi się je uwiecznić.
Krążyły nad Rynkiem jakby przekazywały helołłłłł 😀
Zrobiły kilka kółek i poleciały dalej na zachód.
Miejmy nadzieję, że przybędzie nowych mieszkańców po 9 miesiącach skoro takie stado osiedli się w pobliżu 😉